12 grudnia 2007

Rozdział XXXIV - "Komakoro"


Masa domów na horyzoncie jednomyślnie obwieszczała nam, że dotarliśmy do celu. W świetle poranka nieznane miejsce wyglądało na zwykłą, nudną mieścinę. Otoczona niedużym laskiem – zupełnie innym od Anaboko – przestrzeń wypełniona była schludnymi domkami o pomarańczowych daszkach. Do centrum wioski prowadziło pięć piaszczystych dróg, zupełnie suchych od prażącego słońca.
        Szliśmy jedną z tych ścieżek, ciągnącą się na północ od miasta. Z zainteresowaniem przyjrzałam się szyldowi powitalnemu, przedstawiającego jego nazwę. Sasuke zadrwił z napisu na odwrocie, żegnającego wyjeżdżających i życzącego „szerokiej drogi”. Przeszliśmy, nie znając dokładnej lokalizacji naszego pracodawcy, na sam rynek miasta, rozglądając się uważnie.
        Na ulicach było – jak na małe miasteczko – dość dużo ludzi. Większość nie zwracała na nas uwagi, choć kilkoro dzieci wytykało nas palcami, a starsi patrzyli na nas podejrzliwie. Łatwo było zgadnąć, że opaski z wizerunkiem Liścia nie budziły zaufania u tubylców.
        – Nareszcie jesteście. – Usłyszałam z boku i obróciłam się w tamtą stronę. Przed nami stała nieco wyższa ode mnie, młoda kobieta w schludnym stroju. Miała blond włosy zaczesane starannie w kok ozdobiony złotymi spinkami. Stała prosto, choć jej cichy głos i zaciskanie pięści na delikatnym materiale jej sukni zdradzały niepewność. – Nazywam się Shizuka Aryane, to ja was wynajęłam – powiedziała w końcu, wyjmując zza paska list potwierdzający nasze przybycie. Na dole widniał niedbały podpis Tsunade-shishou oraz pieczęć Konohy.
        – Miło nam poznać, Shizuka-san. – Rękę podała jej Temari, stojąca najbliżej kobiety. – Przybyliśmy najszybciej, jak się dało. Anaboko jest trudne do przebycia.
        – Szliście przez Anaboko? – Oczy blondynki rozszerzyły się. Przyłożyła rękę do ust. – Oh, Kami-sama… dobrze, że jesteście cali – westchnęła. Jej głos przypominał teraz zmartwioną matkę. Rozejrzała się po mieście. Z jej pojawieniem się liczba niegrzecznych gapiów spotęgowała się. – To nie jest dobre miejsce na załatwianie interesów – szepnęła stanowczo. – Zapraszam do mnie, omówimy szczegóły waszego zadania.
        Ruszyliśmy za Aryane, mijając kolejnych mieszkańców miasta. Po niedługim czasie dotarliśmy przed duży, piękny dom. Weszliśmy za blondynką po schodach na ganek. Dwaj strażnicy odwrócili się w naszą stronę i grzecznie ukłonili, zostając w schylonej pozycji, aż nie zniknęli mi z oczu.
        Wnętrze domu było jeszcze bogatsze niż widok z zewnątrz. Ściany były bogato dekorowane, drzwi wyglądały, jakby były ze złota, a wszystkie meble aż krzyczały pięknem i kunsztownością. Mimo tego w pomieszczeniach nie panował przesyt, a elegancja. Wszystko wyglądało gustownie i stylowo.
        Przysiedliśmy na poduszkach przy niskim stole do herbaty. Z ulgą zrzuciłam z siebie bagaże.
        Do pomieszczenia weszła smukła dziewczyna o ciemnych włosach w lekko błękitnym kimonie. Ukłoniła się nisko, nie mówiąc słowa.
        – Mitsui, przygotuj gościom herbatę – rzekła Aryane, przyglądając się nam. Z zadowoleniem stwierdziłam, że nie pomiatała służbą. Mówiła wciąż spokojnie i grzecznie.
        – Tak jest… – szepnęła dziewczyna i, ukłoniwszy się jeszcze raz, wyszła.
        – Nie ma wątpliwości, że jesteś daimyo – zauważył Shikamaru, drapiąc się w szyję. Pewnie głupio mu było zwracać się na „ty” do pracodawcy, a jednocześnie kobieta przed nim miała co najwyżej dwadzieścia kilka lat.
        – Nie do końca – poprawiła blondynka. – Jestem jego córką.
        – Hokage-sama wspominała, że wynajął nas sam daimyo, więc… może powinniśmy z nim porozmawiać? – zagadnęłam, rozglądając się ukradkiem po pomieszczeniu, czy może wspomniany władca już był w pobliżu.
        – Nie będzie to niestety możliwe. Mój ojciec nie żyje od kilku miesięcy. Wynajęłam was w jego imieniu, ale nie zmienia to faktu, że sprawa jest pilna…
        – Składanie fałszywych dokumentów, w tym podań do siedziby Hokage, jest karane – zauważył ponuro Sasuke.
        To było… takie w jego stylu. Został honorowo ugoszczony i jeszcze nie wiedział, o co chodzi, a już się wymądrzał.
        – Rozumiem. – Shizuka spuściła głowę. – Jestem gotowa ponieść konsekwencje, ale… musicie spełnić moją prośbę.
        – Po to tu jesteśmy – uśmiechnęłam się, choć zaraz posłałam partnerowi zirytowane spojrzenie. Ten odpowiedział mi wzrokiem wypełnionym uprzejmą drwiną. Zupełnie, jakby na to czekał.
        – Bardzo dziękuję – odparła kobieta, patrząc na resztę. Shikamaru przytaknął, dając znać, by kontynuowała.
        To było dziwne. Bez jouninów na misji, wszystko leżało w naszych rękach. Każdy szczegół był omawiany z nami, bezpośrednio. Nikt nam nie rozkazywał, co było miłe, ale też… byliśmy zdani tylko na siebie.
        – Waszą misją jest ustalenie faktów – zaczęła wolno blondynka. – Nie wiem, jak jest w ukrytych wioskach shinobi, ale w Komakoro działa kara śmierci.
        Na te słowa przeszedł mnie dreszcz. Kara śmierci. To znaczyło, że za większe przestępstwa groziła utrata życia. Nigdy nie byłam w takim miejscu. Musiało być pilnie strzeżone.
        Ciekawe było też, kto wymierzał te kary…
        Byłam kunoichi odkąd pamiętam i wcale nie zabiłam wielu ludzi. Najczęściej było to w obronie własnej lub przypadkiem. Ale jako kara...?
        – Czy nazwa miasta nie oznacza „łagodne miejsce”? – zauważyłam.
        – „Spokojna kraina”, tak dokładniej – poprawiła Shizuka, wciąż grzecznie. Jej ton jednak zmienił się bardzo w stosunku do tego, którym posługiwała się na zewnątrz. Mówiła, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej. – Owszem. Jednak nie powiedziałabym, by było to spowodowane ostrym prawem tu panującym. Jestem przeciwna karom śmierci… zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń… gdy nie wiadomo, czy oskarżony jest winien.
        – Jesteś córką daimyo, zmień to prawo – zaproponował Nara.
        – To nie takie proste. Nie jestem jeszcze pełnoprawnym daimyo… a poza tym… – Tu zawiesiła głos. – Mój ojciec został oskarżony o morderstwo.
        W pomieszczeniu zapanowała cisza. Popatrzyliśmy na siebie nawzajem, nie wiedząc, co powiedzieć. Jedne z pięknie dekorowanych drzwi rozsunęły się, a zza nich weszła Mitsui z tacą. Uklękła przy stoliku i postawiła na nim każdemu po filiżance parującej herbaty oraz półmisek z ciastkami ryżowymi. Wstała, przystawiając pustą tacę do piersi i ukłoniła się, czekając na dalsze rozkazy.
        – Musicie mi pomóc! – krzyknęła desperacko Aryane, zrywając się na równe nogi. Trochę mnie tym przestraszyła. – To nie jest prawda! Mój ojciec był sprawiedliwym człowiekiem! Przez zazdrość ludzi o jego bogactwo został zabity!
        Westchnęła, nie słysząc odpowiedzi. Patrzyła na nas z góry. Na nas razem i każdego z osobna, jakby czekając, aż którekolwiek z nas się wyłamie i wyciągnie ku niej rękę. Kiwnęła na służącą, by ta mogła odejść.
        – Musisz nam powiedzieć, co się stało – uspokoiła ją Temari. Kobieta przytaknęła i ponownie usiadła naprzeciwko nas.
        – Tak. Cóż. – Odkaszlnęła i wyprostowała się. – To wszystko zaczęło się pół roku temu. Mój ojciec ciężko pracował, nawet będąc dobrze sytuowanym. Ja i matka wspierałyśmy go. Często do jego biura przychodzili ludzie, prosząc o pożyczkę. Mój ojciec z początku odmawiał, nie będąc pewien, czy oddadzą pieniądze, ale gdy nasz próg przekroczył Teva... – Spojrzała na nas, pilnie słuchających. – Był to przyjaciel ojca z lat szkolnych. Tata nigdy nie przypuszczał, że jego znajomy wyląduje kiedyś na ulicy, bez pracy czy domu. Ten błagał go o kredyt. W imię „dawnej przyjaźni”. – Shizuka skrzywiła się.
        – Co było dalej? – dopytywał się Shikamaru, popijając herbatę.
        – Po tym posypały się prośby. Ojciec pożyczał pieniądze tylko w szczególnych przypadkach, zwłaszcza starcom, chorym i kobietom. Przez to zjednał sobie wielu przyjaciół, ale i wrogów. Ja i mama martwiłyśmy się, ale nie śmiałyśmy dopytywać o szczegóły. Teva stał się stałym bywalcem w naszych progach. Chodziły pogłoski, że dzięki kredytowi zaciągniętemu u ojca, wybił się z dna, a nawet znalazł pracę i rozkręcił własny interes. Jednak pieniędzy nie oddał. Tata, widząc jego sukcesy, nie zawahał się pożyczyć mu pieniędzy jeszcze raz. I jeszcze. I tak miesiącami – westchnęła kobieta.
        – No dobrze… – jęknął znudzony Nara. – Tak jest niemal we wszystkich wioskach. Ale jak doszło do jego śmierci?
        – Mój ojciec w końcu powiedział „dość” i wtedy pokłócił się z Tevą. Złożył skargę do władz. Te jednak nie mogły wycisnąć z Tevy ani grosza, więc zostawiły spór do rozstrzygnięcia im samym. Tak to już jest w tym przeklętym mieście – dodała blondynka, po czym poprawiła suknię. – Mój ojciec wynajął ludzi, by namówili „przyjaciela” do zwrotu długu, ale ciężko było go namierzyć. Ukrywał się po kątach jak szczur, ściskając w brudnych łapach pieniądze, które mogłyby pomóc innym biednym ludziom. – mruknęła. – Najemnicy musieli naprawdę uprzykrzyć mu życie, bo Teva wrócił i zrobił coś strasznego na znak, że nie boi się władz.
        – Co takiego zrobił? – zapytałam, pijąc pyszną herbatę. Była to mieszanka nieznanych mi ziół o słodkim zapachu i migdałowym smaku. Wprawiała mnie w zadziwiająco dobry nastrój.
        – Zabił moją matkę.
        Po raz kolejny w saloniku nastała cisza. Wszyscy spokojnie i ze szczególną uwagą patrzyliśmy na właścicielkę domu, która spuściła głowę.
        – Dalej było tylko gorzej – westchnęła zza wypadających z koka kosmyków. Zaczęła wydrapywać coś na rękach, skubać się paznokciami. – Teva został złapany i osadzony w więzieniu do czasu egzekucji. Mój ojciec był załamany, przestał ścigać dłużników i całe dnie przesiadywał sam. Odmówił udziału w pogrzebie, a mama została pochowana na terenie tej posiadłości. Tak między nami… – Podniosła głowę pokazując nam ulotny, smutny uśmiech. – …była wspaniałą, ciepłą kobietą. Współczuła i pomagała innym, wychowywała mnie i cierpliwie doradzała tacie. Bez niej Komakoro jakoś tak... posmutniało. – Zawiesiła głos, odbiegając wzrokiem na ścianę z ogromnym obrazem przedstawiającym rajskie ptaki i owoce. Kontynuowała po dłuższej chwili. – Wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Teva został otruty i zmarł, dzień przed wymierzeniem kary. Na początku podejrzewano o spisek celników… ale byli czyści. Tata zaczął się dziwnie zachowywać, marniał w oczach. Opiekę nad domem przejęły jego dwie główne służące… a w miasteczku rozniosły się plotki, że śmierć Tevy to odwet za mamę. Ludzie przestali przychodzić po pieniądze, dłużnicy pouciekali z miasta, zostawiając nas samych z problemami. Nie macie pojęcia, jakie to uczucie, gdy ktoś, kto błagał u waszych stóp o zapomogę… ucieka z tym, co mu ofiarowaliście, z uśmiechem na ustach.
        – Mogę sobie wyobrazić… – mruknęła Temari.
        – Po tym wszystkim mój ojciec zniknął. Po prostu… obudziłam się pewnego ranka, a jego nie było w domu. Szukałam go, prosiłam ludzi o pomoc, lecz wszyscy mnie odrzucili. W oczach mieli mordercę, bogatego szarlatana, a nie dobrodusznego staruszka. Kilka dni po tym dostałam wiadomość, że jego ciało spoczywa w szpitalu na drugim końcu miasteczka. Podobno zostało znalezione na drodze do Anaboko. To wszystko.
        – Jak to „to wszystko”? – jęknęłam. Herbata przestała mi nagle smakować. – To straszna historia… teraz wiem, czemu nas wezwałaś.
        – No właśnie. Chcę, abyście przeprowadzili dochodzenie. Musicie dowiedzieć się, kto zabił Tevę, mojego ojca… moja matkę…
        – Mówiłaś, że to był Teva – zauważył Shikamaru.
        – Wiem, wiem! – żachnęła się kobieta, łapiąc się za głowę i rujnując fryzurę. W jej oczach pojawiły się łzy. – To wszystko jest skomplikowane! Ludzie mówią-…
        – Kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć, że plotkom się nie ufa – warknął Sasuke. On chyba nie miał żadnego wyczucia co do ludzkich emocji.
        – Tak, ale… to trudne. J-ja n-nawet… nie widziałam ciała taty… b-bałam się p-pójść do szpitala… t-to straszne… – Teraz łzy poleciały wolno po jej policzkach. Zadrżała lekko, ocierając je. Wyglądała strasznie. Przez chwilę wahałam się, czy nie wstać i jej nie przytulić. – M-musicie to sprawdzić. Oczyścić dobre imię m-mojej rodziny… p-pomścić…
        – A jeśli okaże się, że to prawda? – mruknęłam, widząc, jak gospodyni się uspokaja. Próbowałam być realistką. Sprawa była trudna.
        – I tak wam zapłacę. Tak czy siak – potrzebuję dowodów. Choć, w takim wypadku… naprawdę… nie wiem, co zrobię.
        – W takim razie… wszystko jasne – westchnął Shikamaru. – Możemy zacząć już dzisiaj.
        – Ma pani do czynienia z dwoma najlepszymi taktykami i detektywami z Konoha i Suna – uśmiechnęła się Temari, próbując załagodzić nerwy.
        – Dziękuję – westchnęła z ulgą Aryane. Wstała od stołu. – Poczekajcie tu chwilę… z tego wszystkiego… nie naszykowałam wam pokoi… zaraz wrócę.
        Córka daimyo wyszła, a Nara odwrócił się w naszą stronę. Na jego twarzy nie widać było ani odrobiny lęku, ekscytacji czy choćby ciekawości, ale niczego innego nie można było się po nim spodziewać. Pewne było jednak, że taka misja mu pasuje, i wykona ją najlepiej i najszybciej ze znanych mi osób.
        – Chcę mieć to prędko z głowy, więc nie marnujmy czasu. Ja i Temari przejdziemy się jeszcze dzisiaj do szpitala, obejrzeć ciała i skonsultować się z lekarzami. Wy… – Wskazał na mnie i Uchihę. – …powęszycie na mieście. Warto zapytać znajomych rodziny Shizuka, jaki ten daimyo był naprawdę i ile osób zaciągało u niego długi. Zdaje mi się, że wszyscy, którzy współpracują z Aryane, będą uznani za zdrajców, więc radzę zdjąć opaski – poradził, patrząc, czy za drzwiami nikt nie stoi. – Dzielenie się przedwczesnymi obserwacjami nie jest w moim stylu… – szepnął. – …ale ktoś, kto podaje tak dobrą herbatę – pewnie ma rację.
        Temari uśmiechnęła się szeroko.
        – Ja też uważam, że to zabójstwo to kit. Kto normalny zemściłby się tuż przed egzekucją wroga…?
        – Ktoś, komu bardzo zależało, by człowiek zginął z jego ręki – zauważył ponuro Sasuke.
       

        Wiedziałem coś o tym. Najlepszym losem dla Itachi’ego byłaby śmierć zadana przeze mnie… chociaż… aby zabijać trucizną? To nie było coś, co robiło się dla zemsty. Ofiara nie czuła dość dużo bólu. Było to tchórzostwo, zwłaszcza, że nie widziało się tej śmierci na własne oczy.
        – Musimy dowiedzieć się, czy taką osobą był Shizuka-san – potwierdziła Niko, wstając na równe nogi. W tym momencie w drzwiach pojawiła ta cicha służąca. Ukłoniła się, choć chyba niżej niż w kierunku córki daimyo. Aryane nie trzymała służby zbyt krótko.
        – Shizuka-sama zaprasza na pierwsze piętro. Przygotowałam dla państwa sypialnie.
        Niko podziękowała w naszymi imieniu, podnosząc z ziemi swój plecak. Ruszyliśmy przodem na korytarz, potem przeszliśmy po drewnianych schodach na górę, gdzie mieściły się pokoje dla gości. Wzdłuż korytarza ciągnęła się kunsztowna boazeria, a na bielonych ścianach wisiały ozdobne wachlarze.
        – Cudowne – westchnęła Temari z iskrą w oku. Na końcu wąskiego przejścia stała służąca. Wskazała ręką jeden z pokoi.
        – Ten i trzy następne są do państwa dyspozycji – szepnęła. – Proszę czuć się jak u siebie. – Niko weszła do wskazanego pomieszczenia, a jej zielone oczy zwęziły się z zachwytu. Upuściła torbę na podłogę. Zajrzałem ostrożnie do pokoju, który wybrała. – W razie, gdyby państwo czegoś potrzebowali, wystarczy zawołać. Nazywam się Mitsui. – Służka ukłoniła się jeszcze niżej, jeśli było to w ogóle możliwe. – Wieczorem pracuje tu moja siostra, Kazane. Ona przygotowuje posiłki. – Słuchałem jej uważnie, nieco zdziwiony cichym głosikiem niewiele starszej ode mnie dziewczyny. Była schludnie ubrana i chodziła zgrabnie, choć jej dłonie drżały przy każdym ruchu. – Jeśli to już wszystko… oddalę się.
        Przez chwilę patrzyłem, jak dziewczyna schodzi po schodach. Popatrzyliśmy na siebie z Shikamaru. Chłopak kiwnął. Rozeszliśmy się do swoich pokoi. Niko została w najbliższym, podziwiając jego wystrój.
         
        Zasłony, dywan i pościel na łóżku były w odcieniu oliwkowej zieleni. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające kobiety z wachlarzami. Na niskiej, starej komodzie stała drogocenna waza pełna świeżo ściętych kwiatów. Rzuciłam drugi plecak na podłogę i powoli podeszłam do szerokiego łoża.
        Upadłam na nie jak kłoda, zatapiając twarz i dłonie w lekkiej, jedwabnej poduszce. Nigdy nie spałam na czymś takim. U Anko warunki nie były może ekstremalne, ale o jedwabiu mogłam tylko pomarzyć. Chociaż... może tylko mi się wydawało? Dwie ostatnie noce spędziłam na śpiworze, koło lasu, który przyprawiał mnie o zgrzytanie zębów.
        No i jeszcze ból nogi. 
        – Musimy iść. – Usłyszałam zirytowany głos. Leniwie uniosłam głowę. W drzwiach do mojego pokoju stał Uchiha. Westchnęłam i wstałam na nogi, po czym podeszłam do niego. Nie ruszył się. Uniosłam brew. – Lepiej zastosuj się i zdejmij opaskę – warknął, ruszając korytarzem do schodów. Sięgnęłam za tył głowy i rozwiązałam materiał, a następnie odłożyłam czarną opaskę obok wazonu.
        – Masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie idziemy? – zapytałam po dłuższej chwili, idąc ramię w ramię z Sasuke. Ten jak zwykle szedł dość szybko, z rękoma wbitymi w kieszenie.
        – Musimy znaleźć kogoś, kto mógłby potwierdzić historię Shizuki – powiedział prosto. Wyszliśmy przez główną bramę posiadłości, kierując się na wciąż ruchliwe ulice.
        – No tak, ale skąd ich wytrzaśniemy? – westchnęłam, rozglądając się uważnie. – Nikt nie chodzi z tabliczką „znam ojca Aryane”.
        Sasuke nic nie powiedział, tylko skierował się do najbliższego baru. W lot zrozumiałam, o co chodzi i nie zadawałam pytań. W środku nie było zbyt tłoczno. Większość ludzi siedziała przy stolikach, choć kilka kobiet rozmawiało przy barze. Za nim stała wysoka półka z różnymi napojami. Powietrze było przesączone zapachem dymu i alkoholu.
        – To nie jest miejsce dla nas – wyszeptałam, podchodząc bliżej partnera. Kilku mężczyzn spojrzało się dziwnie w moją stronę. Uchiha wzruszył ramionami i podszedł odważnie do lady, siadając na jednym z krzeseł.
        – Co podać, młodzi państwo? – zapytał zaraz barman, szczerząc się sztucznie i pokazując swoje widoczne braki w uzębieniu. Wzdrygnęłam się, ale usiadłam obok, dalej od tych facetów.
        – Tak naprawdę to szukamy informacji. – powiedział bez ogródek brunet, robiąc poważną minę. Nie spodziewałam się tego, ale mężczyzna też widocznie spoważniał i odłożył ścierkę na bok, pochylając się nad shinobi.
        – O co chodzi?
        Sasuke kiwnął na mnie. Dyplomacja była bardziej moją specjalnością.
        – Chcemy dowiedzieć się czegoś o waszym daimyo.
        – Oh, on... nie żyje od jakiegoś czasu – zauważył barman, odchodząc na chwilę i przyjmując zamówienie niskiej kobiety.
        – Wiemy… właśnie o to chodzi. – Oparłam ręce o blat. Odetchnęłam, choć nie było to łatwe w takim otoczeniu. – Chcemy zbadać, czy miał jakichś wrogów. Jaką miał reputację w wiosce?
        – Oh, bardzo dobrą! – uśmiechnął się facet. – Pożyczył mojemu synowi znaczną sumkę, gdy jego narzeczonej urodziło się dziecko. Oczywiście, on to potem odpracował, ale…
        – Kto mógł chcieć śmierci takiego... hojnego człowieka? – mruknął Sasuke. Czy ja słyszałam w jego głosie ironię?
        – Nie mam pojęcia. – Barman pokręcił przecząco głową. – Prawdopodobnie dłużnicy. Yutaka był hojny, ale i praworządny. Ścigał złodziei, choć dalej pożyczał. Ja tam sądzę, że był po prostu głupi.
        – Pomoc ludziom to nie głupota – mruknęłam. Spojrzałam w bok, czując na sobie obce spojrzenie. Trzy kobiety, siedzące przy barze, zmieniły tok rozmowy, ściszyły głosy. Dwie z nich patrzyły na mnie podejrzliwie. Zmarszczyłam brwi.
        – Nie mówię tylko o tym. Zresztą… o co wam chodzi, kim jesteście? – barman obruszył się, jakby dopiero teraz zrozumiał, że powiedział nam zbyt wiele.
        – Jesteśmy wynajęci przez córkę Yutaki do rozstrzygnięcia tej sprawy. – uspokoił go Sasuke.
        – Shinobi, co? – Mężczyzna zamrugał ze zrozumieniem. – A więc powiem wam coś jeszcze: nie znałem dokładnie samego Shizuki, bo rzadko tu bywał. Po „wypadku” nie przychodził tu wcale.
        – Masz na myśli śmierć jego żony? – Uchiha nie używał też słowa „pan”, na ten zaszczyt trzeba by było zapracować u niego tonami szacunku, który on miał jedynie do siebie. Nikt jednak nie zwracał mu na to uwagi. Roztaczał wokół siebie taką aurę pewności siebie i zawzięcia, że chyba wszyscy dobrze wychowani ludzie poddawali się jeszcze przed pierwszą próbą nauczenia go dobrych manier.
        – Ta. Niemal z nikim się po tym nie kontaktował, zwłaszcza z potrzebującymi. Słyszałem, że to porządnie nim wstrząsnęło. Jedyne, co powiedział publicznie, to ogłoszenie nowego prawa, którego miał strzec rząd miasta. – Barman zawiesił głos, pochylając się nad blatem. – Zapowiedział, że po jego śmierci pieniądze zostaną w rękach dłużników.
        – O – zdziwiłam się. Po chwili spoważniałam. Zrozumiałam to zagranie. – Dziękujemy za informacje. – Wstałam z krzesła i wyszłam z baru, a Sasuke niedaleko za mną. Nabrałam powietrza w płuca. Miła odmiana.
        – Wierzysz mu? – spytał cicho, mijając grupkę młodych ludzi.
        – Czemu nie? Sam mnie tam zaprowadziłeś – westchnęłam. – Jeśli Yutaka gdziekolwiek chodził… – Uchiha spojrzał na mnie dziwnie. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. – … znam facetów. Lubią popić, a to był najbliższy bar.
        – Co z tym nowym prawem?
        – Według mnie było to wywołane wstrząsem po śmierci żony. – Podrapałam się w brodę. – Zrozumiał, do jakich czynów mogą doprowadzić jego pożyczki i ogłosił, że po jego śmierci kasa zostanie przyznana tym, co je pożyczyli…
        – …mógł się bać o życie córki. Dłużnicy zostawiliby jego rodzinę w spokoju i czekali. Zwłaszcza, jeśli kiepsko wyglądał – dokończył Sasuke. Kiwnął głową. – Kretyn. Nie wiedział, że to tylko podsyci dłużników do morderstwa. Szczególnie tych najbardziej ściganych i nienawidzonych.
        – To tylko hipoteza. Musimy to przedyskutować z Temari i Shikamaru.
        – Mówili, że idą do szpitala. Pójdziemy jeszcze w kilka miejsc. – Uchiha ruszył uliczką miasta w bliżej nieokreślonym kierunku.
        – Nie ufasz temu barmanowi? – zaśmiałam się, doganiając go. Brunet spiorunował mnie wzrokiem. No tak, on nie ufa nikomu.– Ah, tak – też widziałeś jego zęby?
         
        Szpital w Komakoro był wysokim, zadbanym budynkiem. W środku było wiele sal, ale mało lekarzy i pacjentów. Wyglądało to tak, jakby zbudowano przychodnię dla trzy razy większego miasta. Trudno było tam kogokolwiek znaleźć. Shikamaru i ja łaziliśmy przez dłuższy czas po korytarzach obitych dębową boazerią, dopóki nie trafiliśmy na duży pokój, gdzie siedzieli różni mężczyźni z czerwonymi symbolami na białych kurtkach.
        Dzień dobry. – Zajrzałam do środka, zwracając uwagę siedzących. Jeden z nich wstał, ale nic nie mówił. – Proszę wybaczyć... przychodzę tu z kolegą. Mamy ważną sprawę.
        – Słucham – odezwał się grubym głosem stojący lekarz. Reszta zaczęła szeptać między sobą. Mężczyzna miał na sobie taką samą kurtkę jak inni. Był wysoki, około czterdziestki, z pierwszymi zmarszczkami na twarzy i zadbaną brodą. Na jego nosie błyszczały małe okulary.
        – To dość pilne, ale poufne – odezwał się Nara zza moich pleców, dając znać, byśmy odeszli od grona, które właśnie grało w karty. Medic-nin kiwnął głową i odszedł z nami w głąb pustego korytarza.
        – Jesteście shinobi? – zapytał prosto z mostu. Shikamaru mimowolnie sięgnął do ramienia, gdzie zwykła być przywiązana jego opaska, lecz jej tam nie było. Przez chwilę chyba obawiał się, że przemaszerował z nią i zieloną kamizelką całe miasto. Na widok zaskoczenia w jego oczach lekarz wytłumaczył się. – Ten wachlarz. – Wskazał na narzędzie na moich plecach. – Widziałem już taki w rękach innego ninja. Wspaniała broń.
        – Dziękuję – uśmiechnęłam się. Rzadko ktoś zwracał na niego uwagę. Co dziwne, bo był duży. Nara posłał mi gniewne spojrzenie.
        – Mówiłem, żebyś zdjęła ten grat z pleców – mruknął pod nosem.
        – Nigdzie się bez niego nie ruszam. – Naburmuszyłam się. To tak, jakby on zostawił w domu wszystkie cienie. Idiotyzm.
        – Nic nie szkodzi – zapewnił medic-nin. – To u nas rzadkość, ale w pewnym sensie też jestem shinobi. Chociaż wykonuję inną pracę. No więc do rzeczy. W czym mogę pomóc?
        – Jesteśmy z Konoha. Wynajęła nas Shizuka-san, byśmy wyjaśnili… ostatnie zgony – wytłumaczył pokrótce Shikamaru. „Zgony” były złym słowem. Byłam niemal pewna, że mieliśmy do czynienia z wielkim pasmem morderstw.
        – Chcecie obejrzeć... ciała? – zapytał bez ogródek mężczyzna w bieli. Cofnął się o krok. – To przekracza wasze kompetencje, zresztą nic tam nie wymyszkujecie.
        – Bardzo prosimy – naciskałam. Z miny Shikamaru odczytałam, że w tym momencie ta rozmowa stała się dla niego zbyt kłopotliwa. – To bardzo nam pomoże ustalić, co tak naprawdę się stało.
        – Nie odmawiam wam pomocy – zapewnił lekarz, wykonując uspokajający gest dłonią. –Chodzi o to, że to tylko ciała. Nie ma na nich śladów, jeśli chcecie się bawić w detektywów. Zapewniam, że zwłoki nie są najmilszym widokiem. Rozumiem, że chodzi o rodzinę Shizuka?
        – I Tevę – dodał Nara z naciskiem. Medic-nin uniósł brwi.
        – Co to ma do nich? – Zmarszczyłam brwi. Mężczyzna nie powiedział "on", ale "to", więc chyba chodziło mu o całe zamieszanie związane ze śmiercią więźnia.
        – Bardzo wiele. To jak, zobaczymy te ciała?
        – Nie. Jedyne, co mogę zapewnić, to rejestry i akty zgonów. Nie wpuszczam byle dzieci do kostnicy.
        Przez chwilę się z nim kłóciłam, ale w końcu przystaliśmy na te warunki. Posadzono nas w sali obok, podano herbatę, a pielęgniarka przyniosła nam stos dokumentów. Przez pierwsze kilkanaście minut nie znaleźliśmy nic interesującego, póki do sali nie wszedł znajomy lekarz.
        Teraz chyba było już za późno na proszenie go, aby się przedstawił.
        – Coś ciekawego? – zagadnął głośno i przysiadł się do stolika, poprawiając okulary.
        – Na razie nic – mruknęłam, otwierając kolejną teczkę. – Nie możecie pisać jaśniej…? Jest tu wiele dziwnych terminów.
        – To informacje dla lekarzy, droga panno – uśmiechnął się mężczyzna. Spojrzał na bruneta zatopionego w lekturze. Shika opierał się leniwie o stół i miał zrezygnowaną minę. Jak zawsze. – Mogę wam podać kilka informacji, jeśli to konieczne.
        Nara zamknął gruby dziennik i zmrużył oczy. Wydawało się, że zaraz uformuje ten swój znak, by lepiej mu się myślało.
        – Od początku. Przyczyna śmierci Igarashi Shizuki.
        – Po naszemu czy „po ludzku”? – zapytał radośnie medic-nin, zupełnie jakbyśmy mówili o najzabawniejszej rzeczy na świecie, nie o śmierci matki Aryane.
        – Po naszemu.
        – Uduszenie.
        – Mówił pan, że na jej ciele nie ma śladów.
        – Uduszona sznurem, którego nie znaleziono. Nie możecie rozkopać posiadłości, by wyjąć nieboszczkę z ziemi – zapewnił mężczyzna. Miał trochę racji. Wtedy nasze śledztwo nie byłoby już żadną tajemnicą.
        – Kiedy to się stało? – zapytałam.
        – Nie określę teraz dokładnie… – zamyślił się. – Tydzień po tym Teva został złapany i nie opuszczał więzienia. Siedział tam dziewięć dni.
        – W dziesiątym go zabito? – zapytał Shikamaru. Medic-nin przytaknął. – Jak?
        – Trucizna. Trudno ją przyrządzić, nie mamy w wiosce alchemików. Musiała być zakupiona na specjalna okazję, i – co jeszcze ciekawsze – strasznie kosztowna.
        Dlaczego?
        – Dawka – odparł prosto lekarz. – Kilka kropel zabija człowieka. W ciele Tevy, niecałe trzy godziny po śmierci, wykryto około dwustu mililitrów. Taką dawką można zabić trzy bizony.
        Zamrugałam. Shikamaru wyglądał na lekko zaciekawionego. W końcu. Niemal widziałam zębatki kręcące się w jego głowie.
        – Po co ktoś marnował tyle trutki?
        – Nie mam pojęcia. Na zewnątrz wszystko wygląda normalnie, ale wewnątrz… zatruty został każdy organ. Rozeszło się w kilka godzin, zatruwając wszystko. Koszmar.
        – Potworność. – Objęłam się ramionami. Od razu wszystko mnie bolało.
        – Jeśli was to interesuje, Teva umarł szybko. Nie cierpiał.
        – To nie przypomina zemsty męża zamordowanej – zauważył Shikamaru, odchylając się na krześle. – Chociaż stary Shizuka był na tyle bogaty, by poradzić sobie z ceną… nie jestem przekonany.
        Musiałam się z nim zgodzić. To nie tylko było ohydne, ale też nie miało sensu.
Sprawa morderstwa robiła się coraz bardziej skomplikowana, ale i coraz bardziej wciągająca.


20 listopada 2007

Rozdział XXXIII - "Wąż"

Od wypadku z wilkami rozmawialiśmy jeszcze mniej. Już nie było mowy o postojach ani tym podobnych rzeczach. Szliśmy prostą ścieżką, co jakiś czas odgarniając na bok zarośla lub tnąc gałęzie. Niko, która szła przodem, oburzona z niewiadomego powodu, weszła kilka razy w ogromną pajęczynę, którą ciężko było jej usunąć. Zamieniła się więc ze mną, bym to ja prowadził. Temari i Shikamaru uśmiechali się do siebie porozumiewawczo.
            Dziwne, ale ja tam pajęczyn nie widziałem. Widać miała nadnaturalny talent do wpadanie w nie.
            Co za niezdara.
            Odwróciłem się w tył. Kunoichi szła dość szybko i z naturalnym wdziękiem, oglądając się z zaciekawieniem na każde mijane drzewo. Na jej ramieniu wylądował wielobarwny ptak. Zmarszczyłem brwi, idąc dalej. Przed oczami stanął mi Naruto. Gdyby nim zainteresowało się dzikie zwierzę, zacząłby machać rękoma i krzyczeć, prosząc o uwagę i odgrywając jeszcze większego idiotę, niż był w rzeczywistości.
            Szatynka, natomiast, szła tym samym tempem, nie mówiąc słowa, tylko przyglądając się zwierzęciu, które po wyczyszczeniu sobie piór – odleciało. To wszystko było… co najmniej dziwne.
            Po godzinie wędrówki zrobiło nam się raźniej. Przynajmniej niektórym. Shikamaru i Temari zaczęli ze sobą znów gawędzić, a ja zwolniłem, by Niko mnie dogoniła. Szliśmy więc w innym szyku, choć i tak nie mówiliśmy zbyt wiele. Mina dziewczyny wskazywała, że mimo zawieszenia broni – ma mi wiele do powiedzenia.
            Jakoś się tym nie przejmowałem.
            Słońce kiepsko widoczne przez korony drzew, zaczęło schodzić z nieba. Byliśmy po pierwszej przerwie na obiad, która zresztą miała miejsce nie gdzie indziej, tylko na drodze. Rozpaliliśmy małe ognisko, by ani nie spłoszyć, ani nie przyciągnąć zwierząt i zjedliśmy ciepły posiłek. Potem przyspieszyliśmy nieco tempa. Dobrze po południu minęliśmy most nad Ookamikawą. Las po drugiej stronie rzeki był irytująco identyczny.
            - Ne, daleko jeszcze? – mruknęła Niko przed wieczorem. – Jestem zmęczona.
            - Strasznie marudzisz – zauważyłem, patrząc uparcie na drogę. Miałem już dość tych drzew i lian. Wszystko było takie samo, miałem wrażenie, że stoimy w miejscu.
            - Jeszcze trochę – pocieszyła ją Temari. Wiedziałem, że nie miała prawa orientować się w terenie lepiej niż ja - w całym lesie brakowało jakichkolwiek punktów orientacyjnych, by dokładnie przewidzieć, ile drogi nam zostało. Powiedziała to pewnie po to, by uciszyć koleżankę. – Chcemy dotrzeć do końca przez totalną ciemnością, więc unikamy postojów.
            - Super… - Druga kunoichi przewróciła oczami. Chyba znaczenie słów dziewczyny zupełnie do niej nie dotarło.
            Z początku zapierający dech w piersiach krajobraz lasu stawał się monotonny. Wszędzie tylko drzewa, mnóstwo ptaków drących dzioby i ogromne ilości krzaków i mchów. Istny raj dla ekologów, ale nie dla mnie. Choć nie mówiłem tego na głos, miałem ochotę położyć się tu i teraz, a najlepiej – wziąć gorący prysznic.
             
            Myślałam, że zaraz wykituję.
            Szłam uparcie dalej, patrząc na czubki swoich butów i bawiąc się kosmykiem włosów. Bardziej zagrażała mi śmierć z nudów, nie z wycieńczenia czy zjedzenia przez wilki. Nienawidziłam takich misji. Nic się nie działo.
            Spojrzałam na Sasuke.
Przez minutę mogłam spokojnie podziwiać jego ostro zarysowany profil. Nie było to może najbardziej ekscytujące zajęcie, ale widoki były na pewno ciekawsze, niż jednostajny, bujny las.
            - Jeśli myślisz, że zabawię cię rozmową, to się mylisz – szepnął do mnie, nie odwracając wzroku od drogi.
            Przystanęłam i tupnęłam nogą, zwracając uwagę wszystkich. Zmarszczyłam brwi.
            - Czy ja ciebie o cokolwiek pro…
             
            Niechętnie odwróciłem się w jej stronę, gotowy zgasić ją swoim morderczym spojrzeniem, jednak coś innego przykuło moją uwagę.
            W ułamku sekundy dostrzegłem czerwoną smugę, przemykającą szybko po zielonej trawie. Zatrzymała się przy prawej kostce Niko, która krzyknęła z bólu. Ptaki odleciały speszone, przez co dookoła zapanowała absolutna cisza.
            – Aah! – wrzasnęła zdezorientowana dziewczyna, upadając na ziemię. Podbiegłem do niej, gdy zauważyłem coś malinowego przy jej nodze. Niko złapała ręką w rękawiczce dziwną, oślizgłą rzecz i oderwała ją od swojej stopy, odrzucając za siebie. Gad, nie marnując czasu, zniknął w krzakach.
             
            Poczułam przeszywający ból. Obraz przed moimi oczami rozmazał się. Zamroczyło mnie i chciało mi się wymiotować. Świat obrócił się do góry nogami.
            - Co to było?! – krzyknęła Temari, kucając przy mnie. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam szybciej oddychać. Co mi się stało? Bałam się. Nic nie czułam pod palcami, mimo że sięgałam do zdrętwiałej nogi.
            Blondynka położyła mi rękę na plecach, bym nie straciła równowagi. Nawet nie wiedziałam, czy siedzę, czy leżę. Widziałam tylko czerwoną mgłę.
            - Nie widziałem – przyznał Shikamaru, drapiąc się w głowę i rozglądając się za czerwonym, „morderczym sznurkiem”.
            Uchiha, nagle siedzący przy mnie, zauważył krew sączącą się obficie z mojego czarnego buta. Jęknęłam. To stamtąd pochodził ból.
            - Chihebi – szepnął, a wszyscy, nawet ja, spojrzeliśmy na niego pytająco. Był zdenerwowany. – Wąż – rzucił pospiesznie, po czym potrząsnął moją ręką. Zmarszczyłam brwi. O co mu chodziło? - Zdejmij but.
            Jak to: zdejmij but? Po co?
            - Zdejmij go, zobaczę twoją ranę – powtórzył nieco głośniej. Jego głos był pilny.
            Ranę? Nie byłam ranna, to tylko zadrapanie. Wystraszyłam się tego ścierwa, które mnie ugryzło, ale po co było tak panikować?
            Ponownie zakręciło mi się w głowie. Już nie wiedziałam, czy patrzę na Uchihę, czy Temari.
            Nie byli podobni. Temari miała błękitne, okrągłe oczy, podczas gdy te Sasuke były przeważnie zaciśnięte w wąskie, zirytowane szparki… przeszywające mnie na wskroś swoim gorącym…
            - Zdejmij go, do cholery! – krzyknął brunet, a Shikamaru zrobił niepewny krok w tył. Sasuke jednym ruchem – i bez mojej zgody - odpiął dwa paski przy moim długim bucie i z trudem zsunął go z nogi. Bolało jak szlag, ale nie miałam siły krzyczeć. Zresztą nie potrafiłam nawet wyrwać nogi z jego objęć. Kompletnie straciłam w niej czucie. Zrobiło mi się gorąco. Popatrzyłam zaskoczona na swoją kostkę. Zacisnęłam pięści na trawie. Nic dziwnego, że but nie chciał zejść. Spojrzałam na mojego rywala, a on na mnie.
            - Shimatta… - warknął, dotykając mojej nogi.
            Z czterech drobnych punktów sączyła się krew. Wokół nich rosła niepokojąca opuchlizna o fioletowawym kolorze. Każdy ucisk na ranie okropnie mnie bolał, a ja doskonale wiedziałam, że kto jak kto, ale Uchiha nie był medic-ninem.
            Wręcz przeciwnie, prędzej by ukrócił moje cierpienia, niż mi pomógł.
             
            Jej zielone tęczówki zadrżały.
            - Shinai! – warknęła, odrzucając moją rękę od swojej nogi. Syknęła, zamykając oczy. Złapała mnie na oślep za ramię, mimowolnie przytrzymując mnie przy sobie. Zacisnęła na niej pięść, odchylając głowę do tyłu. Spojrzałem na nią zaskoczony. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Musiało potwornie boleć.
            - Co robimy? – zapytała blondynka głosem pełnym zaniepokojenia, po przeciwnej stronie dyszącej dziewczyny. Oczekiwała, że coś wymyślę. Mimo że to nie ja byłem przywódcą. Spojrzałem w jej oczy, potem znów na Niko i jej delikatną rękę zatrzaśniętą na moim ramieniu tak mocno, że niemal byłem pewny, iż będę miał po tym ślad. Obok jej zamkniętych oczu pojawił się zimny pot, a jej powieki dygotały. Szatynka westchnęła łamliwym oddechem, a po jej policzku stoczyła się ogromna, szczera łza.
            Przyjrzałem się spadającej na ramię dziewczyny kropli. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, jak bardzo ją bolało, kiedy ostatni raz widziałem płaczącą dziewczynę, czy chociażby nad tym, czy Niko potrafiła w ogóle płakać.
            Bez chwili wahania zrzuciłem jej rękę z ramienia i pochyliłem się nad jej opuchniętą kostką.
            - Nani- … ah!
            Dotknąłem wargami jej ciała, po czym mocno przywarłem do jej skóry, próbując jak najszybciej wyssać truciznę, zanim rozprzestrzeni się gdzie indziej. Poczułem w ustach metaliczny smak jej krwi. Uniosłem głowę i wyplułem czerwoną ciecz i znowu pochyliłem się, zasysając się ponownie na jej skórze. Wyczułem kwaskowaty, cierpki smak. Wyplułem część jadu, po czym znów wróciłem do miejsca ukłucia, upewniając się, że wydobyłem wszystko.
             
            Siedziałam w rozkroku, z szeroko otwartymi oczami, dysząc głośno. Bolało jak cholera, a dziwne uczucie, które powodował chłopak nie pomagało mi wcale. Sam fakt, że jego ciepłe i mokre usta dotykały mojego ciała, sprawiał, że wariowałam.
            Nie mogłam oderwać wzroku od Uchihy pochylonego nad moją nogą i jego ust stykających się z moją skórą. Wiedziałam dobrze, co robił, a mimo to serce biło mi jak szalone.
            Zacisnęłam oczy, próbując się zrelaksować. Na marne.
            To się nie działo naprawdę. Oh, Kami-sama, on nie mógł mi znowu ratować życia…
            Zatopiłam nieco przydługie paznokcie w brudnej ściółce lasu. Sasuke powtórzył operację kilka razy. Zignorował moje krzyki i próby uwolnienia się. Złapał mocniej moją nogę, w pewien sposób blokując też dopływ krwi.
             
            Ja najlepiej z nich wszystkich wiedziałem, co się stanie, gdy trucizna wprowadzona przez tego węża rozejdzie się dalej po jej ciele. To był mój obowiązek.
            Gdy skończyłem, wyplułem ostatnią porcję ciepłej krwi i otarłem usta wierzchem dłoni. Spojrzałem na wciąż ledwo przytomną szatynkę.
            - Daijobu… desu ka? – zapytała Temari, kładąc jej rękę na ramieniu. Niko zwlekała chwilę, lecz potem ociężale kiwnęła głową. Spojrzała na swoją nieszczęsną kostkę. Jej twarz była cała czerwona.
Wstałem i przejechałem dłonią po swoich włosach.
            - No to mamy wymuszony postój – westchnąłem, po czym odwróciłem się w ich stronę. – Dokładnie tak, jak chciałaś.
             
            Zasmuciłam się lekko, co ukryłam, opuszczając głowę. Podwinęłam zranioną nogę pod siebie. Bolało. Jakbym mogła, przytuliłabym ją do siebie.
            Cholera. Znowu ja byłam ranna. Doushite? Czemu to ja zawsze musiałam być ciężarem, a on bohaterem? I czemu ratowanie mnie jak zwykle wymagało dotyku? Nie byłam nawet w stanie zaprotestować, a akcja ratunkowa skończyła się tak szybko, jak zaczęła.
            Zauważyłam zaniepokojony wzrok blondynki tuż obok mnie. Ona też się o mnie bała. No ładnie.
            – Temari… podasz mi bandaże?
            - Ossu.
            Oczyściłam sobie nogę, wciąż czując na sobie jego… pocałunek? Tak można było to nazwać? Nie, to było ratowanie mojej skóry. Tak przynajmniej to wyglądało, bo bardzo się przejął. Pewnie wiedział o tych wężach więcej niż ja. Więcej niż opanowany Shikamaru. Czemu i z tym czułam się źle?
            Zawiązałam dookoła czysty bandaż, który jednocześnie usztywnił moją bolącą kostkę i ułatwił mi założenie buta. Ze wstaniem było gorzej. Temari musiała podać mi rękę, a potem i tak kulałam.
            Kuso.
            Spojrzałam na czekających na mnie chłopaków. Sasuke pochwycił moje spojrzenie. Kuso. Podszedł bliżej, nie okazując emocji na twarzy. Kuso!
            - Nie możesz iść w takim stanie – oświadczył bez dumy czy łaski w głosie. Zmierzył mnie poważnym wzrokiem, od którego przeszły mnie gorące ciarki. To nie była moja wina, że akurat ja oberwałam. Musiał to wiedzieć, inaczej by mi dokuczał. Podał mi rękę, na którą nieufnie spojrzałam. Skądś już znałam ten gest. – Zaniosę cię. – Kuso. Tylko nie to. Mogłam… no, może nie mogłam iść sama, ale na pewno nie chciałam, by mi pomagał. No, przynajmniej się ze mnie nie nabijał. – Mam w tym wprawę. – Posłał mi swój wredny uśmieszek.
            Czemu ten uśmiech był atrakcyjny? Czemu przez moment miałam ochotę się zgodzić?
            Kuso!
            - Il ja nai betsu ni – powiedziałam szybko, odwracając wzrok. Musiałam wymyślić, jak mogę dalej się przemieszczać. Obiecałam sobie, że nie dam się więcej nieść brunetowi.
            Ale on już mi uratował życie. Kono yaro…
            Spojrzałam w jego czarne oczy, które koncentrowały się na mnie i tylko na mnie. Coś wtedy się ze mną stało. Nie wiedziałam dokładnie co, ale ten sposób, w jaki na mnie patrzył… cóż… dawał wiele do myślenia. Zbyt wiele.
            Potrząsnęłam lekko głową.
            - Poradzę sobie – zapewniłam, puszczając również rękę Temari. Zachwiałam się i przełożyłam cały ciężar ciała na drugą nogę, opierając się o drzewo. Sasuke już wystawił rękę, by mnie przytrzymać, ale zdążyłam ją odepchnąć. – Głuchy jesteś?
            Ciągle był przy mnie. Chciał mi pomóc na siłę, ale też bezinteresownie. Gdy ukąsiło mnie to paskudztwo, tylko on zareagował. Shikamaru stał w miejscu, nie wiedząc, co robić.
            Nie oczekiwał też podziękowań ani nie śmiał się ze mnie przy innych. Nie wyolbrzymiał problemu. Jednak to wszystko nie zmieniało naszej sytuacji. Przyjaźnić mogliśmy się w domu. Teraz byliśmy na misji, w dodatku jako rywale. Współczucie i te jego gierki musiały poczekać.
            -  Jak chcesz. – Uchiha przewrócił oczami i podszedł do Shikamaru, mówiąc coś cicho. Chłopak zachmurzył się.
            Nie mogłam się poddać.
            Moja duma wypchnęła ból i słabości na dno. Jeszcze raz spojrzałam na Temari, dzięki czemu wpadł mi do głowy pomysł. Schyliłam się do ziemi, gdzie musiały być resztki mojej krwi. Umoczyłam w niej palce, ignorując to, że była w niej też trucizna i uformowałam potrzebne pieczęcie. Skoncentrowałam dużo chakry.
            Niemal się przewróciłam, gdy uderzyłam otwartą dłonią o ziemię, a wokół mnie pojawiły się czarne znaki i pełno dymu. Zwróciłam tym uwagę wszystkich dookoła. Z pary wynurzyła się postawna sylwetka brązowego zwierzęcia o wysoko postawionych, spiczastych i czujnych uszach oraz krótkiej sierści. Ogromny kot o złotych oczach wstał z siadu i zbliżył swój różowawy nos do mnie, siedzącej znów na ziemi.
            Udało się. Właśnie chciałam zobaczyć.
            - Długo się nie widziałyśmy. – Dookoła rozległ się kobiecy, głęboki, ale i spokojny głos.
            - Prawda – przytaknęłam, unosząc rękę okrytą rękawiczką do głowy kocicy. – Yochi.
             
            Czwarty summon. Wielkości tego pierwszego, irytującego.
            - Kłopoty? – zapytała prosto nowa postać, schylając dostojnie głowę przed właścicielką.
            - Niezbyt spore – uśmiechnęła się kunoichi, zakładając jej ręce na szyję. Kot wyprostował się, pomagając jej wstać. – Przynajmniej nie takie, jak ostatnio – zaśmiała się. Chyba tylko ja rozpoznałem nerwowy i sztuczny śmiech.
            Bolało ją, to pewne. Jednak starała się być silna.
            Zmarszczyłem brwi, obserwując ją czujnie. Unikała moich oczu.
            - Jakie jest moje zadanie? – zapytała poważnie przywołana kotka. Wydawała się niezwykle… jak to opisać? Stara i rozważna. Mimo że wypowiedziała kilka krótkich zdań, czuć było, że w tym, co robi, jest profesjonalistką. Cokolwiek w sumie robiła.
            Czym zajmowały się summony? Skąd pochodziły? Jak można było je wezwać?
            Czemu przez swoją niewiedzę z bohatera w mgnieniu oka zmieniłem się w niemowę pozostawionego na uboczu?
            - Dowieźć mnie bezpiecznie na koniec lasu. – Dziewczyna obeszła kota z jednej strony, wciąż podpierając się o niego ręką, po czym przełożyła nad jego kłębem uszkodzoną nogę. Usadowiła się wygodnie.
            - Anaboko – zamruczała Yochi, czy jak jej tam było na imię, odwracając się ku mnie i reszcie. – Dawno tu nie byłam. Wiele się zmieniło.
            - Znasz ten las? – zapytał śmiało Shikamaru, podchodząc bliżej. Chyba był zadowolony, że więcej nie będziemy błądzić. Lub że zdjęto z jego ramion część odpowiedzialności.
            Pieprzony leń.
            - Jak własną kieszeń, mój drogi – uśmiechnął się summon. Nara skrzywił się na sposób, w jaki kot się do niego zwrócił, jednak zatrzymał uwagi dla siebie. – Idziecie na południe? To niebezpieczna droga.
            - Wiemy o tym co nieco. – Kunoichi na jej grzbiecie przewróciła oczami. Po chwili jej wzrok powędrował do widocznie nadal bolącej kostki. – Dlatego tu jesteś.
            - Czuję zapach twojej krwi, Niko – mruknęła kocica, pochylając się nad czerwoną plamą. Niko zachwiała się na jej grzbiecie. – Czy ci ludzie coś ci zrobili? – Złote, błyszczące oczy spotkały moje własne oraz resztę shinobi, wciąż nieprzyzwyczajonych do obecności ogromnego kota.
            - Iie. Oni są ze mną. – Zielonooka pokręciła głową. Uśmiechnęła się pokrzepiająco do dwóch chuuninów, ale nie do mnie. – Możemy ruszać? Chcemy dotrzeć do krawędzi tej dżungli przed zmrokiem.
            - W takim razie powinniśmy się zbierać… - westchnął summon, robiąc pierwszy, chwiejny krok w przód. Minęły nas, idąc powoli. Zielonooka obróciła się. Jej zdeterminowana mina sugerowała, że ból minął, jednak nie wierzyłem jej ani trochę.
            - Ne, iku ze, minna!
             
            Następną godzinę drogi w pewien sposób umiliła nam obecność Yochi. Trochę przypominała mi zachowaniem starą babcię. Lubiła opowiadać ciekawe historie, jak to kiedyś wezwano ją do Anaboko i co wtedy się wydarzyło. Zbliżał się zachód słońca, a granicy gąszczu nie było widać.
            Chętnie komentowałam wypowiedzi przyjaciółki. Co jakiś czas zerkałam na idącego za nami Uchihę, który wcale nie włączał się w konwersację. Nie wiedziałam, co myśleć o jego wyczynie. I to podwójnym. Nie wiedziałam też, czego on ode mnie oczekiwał. Podziękowań? Wdzięczności? Oddania przysługi? Ale niby kiedy, skoro Pan Wspaniały zawsze świetnie radził sobie sam?
            Zamyśliłam się i mimowolnie spowodowałam ciszę między wszystkimi. Poruszałam się do taktu kroków Yochi, choć mój umysł był gdzie indziej.
            „Ktoś się zakochał” – usłyszałam w myślach.
            Zamrugałam i wyprostowałam się. Zorientowałam się, skąd pochodzi kobiecy głos i prychnęłam cicho, nie zwracając uwagi towarzyszy.
            „Urusai! – pomyślałam, patrząc na czubek głowy dźwigającej mnie kotki. – Nie wiesz, o czym mówisz.”
            „Mam wiele lat i widziałam wiele rzeczy. Nie mów starszym, co myśleć i mówić – odparł summon spokojnie i dystyngowanie. Nie spodziewałam się, że nasze zabawne kłótnie przybiorą taki tor. Przewróciłam oczami. - Chyba ten gest wchodzi ci w krew, dziecko. A któż oprócz ciebie tak robi?”
            - Hhh! – syknęłam, uderzając kota w plecy. – Zamkniesz się wreszcie?!
            Wszyscy wokół zatrzymali się, patrząc na mnie dziwnie. A najdziwniej Sasuke. Od pół godziny nikt nic nie mówił. Dałam ręką znać, by się nie zatrzymywać i przeklęłam pod nosem, nie zamierzając się tłumaczyć z idiotycznego zachowania.
             
            Uniosłem brew. Chyba ta trucizna zaczynała działać jej na głowę.
            Zobaczyłem uśmiech kotki i zrozumiałem, że musiały ze sobą rozmawiać, gdy nie uważałem. Wyrównałem krok z innymi. Szedłem teraz zaraz przy Niko, co widocznie ją denerwowało.
             
            Kiedy tylko się zbliżał, czułam się jednocześnie bezpieczna i zagrożona. Czułam przymus robienia wszystkiego idealnie, niemal przypodobania się innym lub mówienia więcej, niż zwykle. Z drugiej strony – jego i moje własne zachowanie tak mnie irytowało, że momentami miałam ochotę uderzyć głową o coś twardego.
            Jego chakra, zapach, odgłosy jego chodu i piekąca świadomość spojrzenia wprawiały mnie w lekki zawrót głowy.
            „Uspokój się. Potem mu powiesz” – poradził kot. Jego ton głosu aż ociekał ironią.
            „Zaraz-cię-odeślę-na-tamten-świat” – odwarknęłam, zaciskając palce na jej brązowej sierści.
            Nadszedł wieczór. Humory nam się pogorszyły, co jeszcze podkreśliły czuwające komary, gryzące nas niemiłosiernie. Yochi odganiała się od nich puszystym ogonem, choć czasami miauczała, skarżąc się głośno na kolejne ukłucie.
            - Nawet robactwo się zmieniło... eh, te czasy…
            Chrust chrzęścił nam pod nogami. Końca tego padołu nie było widać. Nikt już nic nie mówił. Wszystko było oczywiste. Albo zabłądziliśmy, albo nasze wyliczenia nie były prawidłowe - na tą myśl Shikamaru jęknął - albo zmarnowaliśmy zbyt wiele czasu, albo…
            - To już koniec – zakomunikowała Yochi, nie przerywając marszu.
            - Koniec czego? – zapytała Temari, choć sekundę potem wszystko było widać. Ukazała nam się ostatnia warstwa lasu, drzewa zaczęły się rozrzedzać, ukazując szerokie pola i doliny skąpane w ciemnym kolorze nadchodzącej nocy. W oddali unosiła się mgła, toteż nie widać było ani miast, ani nawet horyzontu.
            - No, nareszcie – westchnął Shikamaru, zakładając ręce na kark. Wszyscy zgodnie przyspieszyliśmy kroku. Wyszliśmy całkowicie z lasu, gdzie uderzył w nas silny, południowy wiatr.
            - Uff… w końcu. – Przeciągnęłam się leniwie. Wszyscy posłali mi mordercze spojrzenia. To oni maszerowali całą drogę. – …N-nani?
            Rozłożyliśmy kolejny obóz. Z przyjemnością zjedliśmy kolację przy dużym ognisku. To były w większości nasze ostatnie rzeczy. Summon zniknął, gdy poczuł się niepotrzebny, a ja i tak nie miałam zamiaru się już nigdzie ruszać. Podczas gdy inni siedzieli na drewnianych blokach, ja leżałam w śpiworze na brzuchu, przodem do ogniska. Zajadałam się tym, czym podzielił się Shikamaru oraz rozdawałam słodkie przysmaki, które kupiłam ostatnio w Konoha. Temari głośno chwaliła moje zdobycze i dopytywała się o ich pochodzenie, podczas gdy Nara ciągle narzekał, że jego matka była nadopiekuńcza i pakowała mu za dużo żarcia.
            Spuściłam wzrok, ale postanowiłam nie przejmować się tym. Każdy miał prawo mieć szczęśliwą rodzinę, nawet, jeśli ja nie miałam. Ja i Sasuke, to jest.
            Gdy wszyscy się już najedliśmy i nagadaliśmy, rozłożyliśmy śpiwory wokół palącego się jeszcze ogniska. Ku mojemu zaskoczeniu – tak samo zrobił Sasuke, więc nasze cztery legowiska stworzyły swego rodzaju gwiazdę. Noc już doszczętnie okryła wszystko dookoła. Gwiazd było widać mniej niż zeszłego wieczora, choć i tak przyjemnie się na nie patrzyło. Niebo wyglądało magicznie, gdy zamiast stert błyszczących kropek tworzyły się ich grupki, niczym wielkie rodziny świetlików, gromadzące się nad naszymi głowami i przysłuchujące się naszym rozmowom.
             
            Leżałem na brzuchu z rękoma pod brodą i wpatrywałem się w skrzące kłody w ognisku. Moje myśli odpłynęły daleko, a szum drzew z przeklętego lasu i pękające gałęzie w palenisku zagłuszyły chrapanie Shikamaru i pomruki Temari. Nie zorientowałem się, że reszta dawno już posnęła, zmęczona długą wędrówką.
            - Ne... Sasuke? – usłyszałem gdzieś z boku. Odwróciłem się nieznacznie ku Niko, która leżała w takiej samej pozycji. Mówiła przez to nieco niewyraźnie. – Arigato.
            Jakie to było proste. I treściwe. A zarazem skuteczne. Na mojej twarzy zagościł uśmieszek satysfakcji.
            - Ten wąż był niebezpieczny – westchnąłem po dłuższej ciszy. – Musiałem to zrobić.
            - Nie mówię tylko o tym – zaprotestowała spokojnie kunoichi. Uniosłem brew, ale postanowiłem się nie dopytywać. To było kłopotliwe, a zachowanie dziewczyny było trochę podejrzane. Nie spodziewałem się jednak podziękowań, zwłaszcza w takim momencie. Wróciłem do patrzenia na ognisko, gdy coś stuknęło po drugiej stronie mojego śpiwora. Odwróciłem szybko głowę w gotowości, lecz nic tam nie było. Popatrzyłem na szatynkę, która siedziała na swoim legowisku z uniesioną ręką, jakby coś przed chwilą rzuciła.
            Moje oczy rozszerzyły się.
            Ona wtedy nie spała?
            Niemal krzyknąłem, wyciągając spod okrycia dłoń i odnajdując po omacku kamień, którym prawdopodobnie przed chwilą cisnęła. Znałem go. Już go kiedyś miałem w ręku. Masaka?
             
            Nie wiedziałam, co wtedy mną kierowało, ani co powinnam o tym myśleć. Wiedziałam tylko, że coś było ze mną nie tak i musiałam temu zaradzić. Zdziwiło mnie jego wczorajsze zachowanie, gdy po obudzeniu się z koszmaru i odetchnięciu z ulgą, że to nie była prawda – ktoś rzucił kamień w stronę mojej głowy. Oczywiście – nie spodziewałam się żadnej czulszej formy budzenia niż ta, ale sam fakt…
            Nie znałam go. Był mi obcy tak samo jak reszta ludzi na świecie. Był momentami nie do zniesienia - potrafiłam z zamkniętymi oczami i obudzona w środku nocy wyrecytować wszystkie jego wady. Jednak obok egoizmu, wyniosłości, pychy i wiecznego niezadowolenia, widziałam w nim wiele swoich własnych cech. Poszukiwanie odpowiedzi, niepewność i samotność. Takich cech, których normalnie ludzie nie okazują, a gdy już te wychodzą na jaw, zmieniają oblicze człowieka w twoich wyobrażeniach.
            Tak właśnie teraz byłam skołowana. Nie mogłam powiedzieć, że lubiłam Uchihę czy chciałam z nim przebywać, jednak… ciągnęło mnie coś do niego. Inteligencja, spostrzegawczość i niezwykły talent. Jego głos, spojrzenie, sylwetka. Oraz niezwyczajna siła, dzięki której czułam, że mam przy sobie i ewentualnego rywala, i obrońcę.
            Nie to, że go potrzebowałam czy miałam mu zaraz zamiar wyznać, jaki jest wspaniały. Bo nie był. Nikt nie był idealny. A już na pewno nie on. Jednak w głębi duszy czułam, że jego wady i występki są do zaakceptowania. Że jeśli miałabym wybierać, chętniej zostałabym w nowej drużynie Kakashi'ego, niż wróciła do swojej byłej grupy. Że spędziłabym życie wynajmując to duże mieszkanie z nim, niż wracając do Anko.
            Uśmiechnęłam się na te dziwne myśli, orientując się, co ten chłopak ze mną najlepszego zrobił. Jedyne, co mogłam w tej chwili począć, to udawać, że nic ważniejszego się nie stało i obserwować go z boku, zastanawiając się, co on we mnie mógł odkryć.
            - Oyasumi nasai… - wyszeptałam, gdy położyłam się z powrotem. Zamknęłam oczy. – Sasuke.
         
         

Obserwatorzy