10 kwietnia 2012

Rozdział LXXVII - "Dango"



Kątem oka obserwowałem kunoichi krzątającą się po kuchni. Wyjęła spore opakowanie herbaty, zagotowała wodę i kroiła coś, stojąc uparcie tyłem do mnie i wymuszając na sobie zrelaksowaną postawę ciała. W jej oczach widziałem jednak zdziwienie i stres. Miała powód, by się denerwować – mieszkanie było w opłakanym stanie, w dodatku wcale nie ukrywało śladów obecności innych osób. Na ławie w salonie stały puste kieliszki po winie i niepozmywane talerze, a na półce w bibliotece – przewiązane błękitną wstążką kwiaty.
            Niko miała gości i bawiła się z nimi do późna, co dokładnie było widać po jej chwiejnej, zgarbionej sylwetce oraz fakcie, iż nie usłyszała mojego powrotu, gdy praktycznie trzasnąłem drzwiami. I nie ukrywałem swojej szalejącej chakry.
            Dziewczyna podeszła do stolika, przy którym siedziałem i specjalnie ignorując moje poprzednie zaproszenie, obrała miejsce najdalej mnie. Przyniosła sobie talerz z jakimś lukrowanym ciastem i duży kubek herbaty. W okolicy uniósł się brzoskwiniowy aromat. Jej zaspane, niewinne i pozornie nieuważne spojrzenie szybko przemknęło przez moją twarz, ale widziałem, że jej oczy zatrzymały się na ułamek sekundy na moich rozczochranych po kąpieli włosach. Cwaniara stawiając herbatę na stole musnęła palcami - niby przypadkiem – przewieszony przez krzesło mój szary ręcznik. Kalkulowała, jak długo byłem na nogach od kąpieli.
            Długo. I to samo mówił pewnie już suchy ręcznik. Nie mogłem spać tej nocy, tak samo jak podczas wielu innych z dala od domu. Myślałem, że mi przejdzie. Nic z tego.
            - Więc – przerwała ciszę kunoichi, widocznie nie zamierzając kontynuować, bo zaraz zatykając sobie usta kawałkiem ciasta z wiśniami. Uniosłem brew. Jej szarada nie robiła na mnie wrażenia. Nadal byłem na nią zły. Nie tylko na nią.
            - Więc – powtórzyłem, starając się sprawiać wrażenie otwartego. Oczekiwałem podobnej reakcji. Byłem ciekaw, co mi powie o powrocie Kiro. I litrach wypitego z nim wina.
            - Jak tam misja? Nie było cię prawie dwa tygodnie... – Zrobiła przerwę na łyk herbaty. Miała na sobie tę śmieszną piżamę. W domu było ciepło, nie potrzebowała szlafroka. – Ale nie skaczesz z radości pod sam sufit, więc wnioskuję, że nadal nie jesteś ostatnim żywym Uchihą?
            Jej ton był lekki. Rozbawiony wręcz. Czy ona nie miała za grosz szacunku czy wyczucia? Moje problemy były dla niej gierką. Zabawą. Pewnie nawet nie wierzyła, że potrafiłbym go zabić. Skoro siedziałem tu, żywy, musiało się to w jej małej główce równać temu, że nie spotkałem Itachi’ego.
            Kilka jej słów wystarczyło, by podsycić budujący się we mnie od starcia z Akatsuki gniew. Byłem zły na wszystkich i wszystko dookoła, a zwłaszcza na siebie. Nie za to, co zrobiłem lub nie, ale za to, co czułem.
            - Jeszcze tak. Itachi nie miał nic wspólnego z porwaniem Kazekage – odparłem sucho. Kunoichi piła herbatę, zamyślona. Pewnie kalkulowała, co to oznacza dla niej.
            Problemem było to, że nic. Nie była to absolutnie jej sprawa. Taki czy inny wynik spraw z Itachi’m nie zmieniał niczego między nami.
            A szkoda. Bo jakieś zmiany by się przydały, biorąc pod uwagę, że po krótkim okresie pozornego szczęścia i spokoju już patrzyliśmy na siebie z wrogością, a ona wbijała mi na każdym kroku nóż w plecy.
            Westchnąłem ciężko, łapiąc się za podstawę nosa. Starałem się z całych sił nie wybuchnąć, ale niewyspanie i utrzymująca się irytacja dawały o sobie znać. Walka z dwoma świrami z Akatsuki była znacznie mniej satysfakcjonująca, niż myślałem. Spraw nie polepszał wcale fakt, że jeden z nich – ledwo, ale zawsze – uszedł z życiem i zwiał.
            - Co z Gaarą?
            Nic z tych rzeczy nie miało znaczenia. I Niko o tym doskonale wiedziała. Żadne z nas nie dałoby za Kazekage złamanego grosza. Dziewczyna zapewne gryzła się w język, by nie spytać o Megumi czy inne interesujące ją pierdoły, a jednak za punkt honoru postawiła sobie chodzenie wokół mnie na paluszkach i granie grzecznej, zainteresowanej i... normalnej.
            - Żyje. Babcia jednego z Akatsuki oddała za niego życie – westchnąłem.
            - E? – Niko uniosła brew, krztusząc się herbatą. Jej reakcja była wymuszona i wyolbrzymiona.
            - Przed śmiercią dał nam wskazówki dotyczące Orochimaru. Pieprzony lalkarz narobił nam sporo kłopotów swoimi truciznami – dodałem, odsuwając ociężale swoje krzesło i ruszyłem do kuchni, by zrobić sobie świeżą kawę. Wykorzystałem temat misji, by zapomnieć na chwilę o dręczących mnie ponurych myślach.
            - O? To znaczy? Kto oberwał? Megumi? – Nie widziałem tego z mojej pozycji przy ladzie, ale mogłem przysiąc, że oczy kunoichi zaświeciły się, a kąciki jej ust uniosły się do góry.
            - Nie. Oberwała siostra Kazekage, twoja przyjaciółka w sumie – syknąłem, krzyżując ręce na piersi. Nie  mogłem powstrzymać nuty ironii w głosie, gdy przez moje usta przeszło coś, co miało cokolwiek wspólnego z Niko i przyjaźnią. Czy ona w ogóle wiedziała, co to takiego? Związki nie wychodziły jej zbyt dobrze. – Razem z Kankuro próbowali go odbić samodzielnie. Co do Megumi... – Zawiesiłem głos, patrząc uważnie na twarz zainteresowanej Niko i wyczekując jej reakcji. - ...to chyba bezpiecznym będzie stwierdzenie, że to ona ją uratowała. I nas wszystkich, w sumie. – Zamrugałem, zaskoczony tym, co właśnie przyznałem.
            Źrenice  Niko rozszerzyły się, a brwi spotkały na środku czoła. Delikatne dłonie, dokładnie i bezsensownie ozdobione – dla Kiro, z pewnością – zacisnęły się na porcelanowym kubku.
            - Słucham? – wykrztusiła w końcu. W jej mniemaniu Megumi była bezwartościową, słabą, chytrą żmiją. Kimże bym był, gdybym nie próbował zburzyć i tego z jej wielu fałszywych poglądów?
            - Aah. Rudy świr używał trucizny, której nie mogli rozpracować nawet najwięksi medycy i naukowcy z Suna. A twoja psiapsiółka schodziła z tego padołu coraz szybciej, z godziny na godzinę. – Moje usta wykrzywiły się niekontrolowanie na wspomnienie o jej fatalnym, przepełnionym męką wyglądzie. – Gdyby nie Ashikaga, to samo spotkałoby innych. Mnie. – Wzruszyłem ramionami. Może trochę przesadziłem. Poradziłbym sobie. Jakoś. – Powstrzymaliśmy go razem z Kakashi'm, Hyuugą i tą staruchą z Suny.
            - Ale... jak? – Niko odstawiła kubek. Była zszokowana i zaciekawiona. Miałem ją w garści, od tak. Jej pełen radosnej obłudy poranek roztrzaskał się na małe kawałeczki. – Megumi nie ma takiej wiedzy. Nie jest aż tak zdolna.
            - Nie – przyznałem zgodnie z prawdą, nalewając sobie kawy. – Ale ma dobry kontakt z jedyną osobą, która jest. I znalazła sposób, by w ciągu zaledwie kilku godzin przetransportować antidotum.
            - Tsunade-shishou – westchnęła zielonooka, popijając z powrotem herbatę. Spory kawałek ciasta leżał na jej talerzu, zapomniany. Przysiadłem się do stołu, opierając na nim łokieć. – Jakim cudem nasza wspaniała Megumi przeniosła odtrutkę na taki dystans? I poinformowała Hokage o potrzebie jej sporządzenia, jeśli o to chodzi. Nawet ptakom pocztowym taka droga zajmuje jeden dzień.
            - Zwoje teleportujące – odparłem, napawając się orzeźwiającym, ostrym zapachem kawy. Niko, o ile pamiętam, nie lubiła go.
            - Są podobno szalenie drogie. I rzadkie.
            W istocie, rzuciła okiem na parującą filiżankę i zmarszczyła nos.
            - Nic, czego nie miałaby na pęczki rodzina Ashikagi – odparłem, z rozbawieniem obserwując, jak dziewczyna powoli zapada się w krześle, odrzucając z irytacją głowę do tyłu i mrucząc coś w stylu „oczywiście” i „mogłam to przewidzieć”. – Widocznie jej słudzy mają gotowe, otwarte zwoje, by w razie wypadku dostać od jedynej spadkobierczyni ważne informacje z misji. List do Hokage razem z próbką zatrutej krwi znalazł się w jej rękach w kilka minut. Potem wystarczyło czekać na antidotum. Resztę dawek Hokage przysłała, gdy byliśmy już w drodze do kryjówki.
            Nastała głęboka cisza. Dziewczyna wróciła do jedzenia rozrzuconych kawałków ciasta, nie podnosząc na mnie wzroku. Gdy nasze spojrzenia w końcu się spotkały, bez patrzenia na talerz chwyciła palcami ostatni kawałek ciasta i uniosła go do ust. Zjadła go i wytrzymując mój badawczy, trochę zirytowany wzrok, powoli oblizała swój kciuk ze słodkiej polewy. Coś w rytmie mojego oddechu, a także chyba serca, się zmieniło. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. Wróciłem uwagą do swojej niemal pustej filiżanki kawy, zastanawiając się, czy Niko zdawała sobie sprawę z zastraszającej swą rozległością gamy uczuć, jaką u mnie wywoływała.
            Zaskakujące, ale ostatnio mało które z nich były pozytywne.
            Nie zareagowałem, gdy dziewczyna, widocznie znudzona ciszą, wstała i odniosła naczynia do kuchni.
            - Skoro najwidoczniej nie interesuje cię to i nie zamierzasz zapytać, to powiem ci od tak, od siebie, że w Akazuno wszystko w porządku – westchnęła z wyrzutem i pomaszerowała boso do swojego pokoju.
            Przymknąłem oczy. To, co ja uznawałem za nikomu niepotrzebne ględzenie, ona widziała jako normalność i obowiązek. Myślała, że mówienie o mojej misji sprawia mi przyjemność i powinienem odwdzięczyć się za te wspaniałomyślne pytania, zagadując ją o to, co robiła.
            Może tak rozumiała troskę i zainteresowanie. Związek. Jak głupio by to nie brzmiało.
            Dziwne, ale przez niemal dwa tygodnie ani trochę nie martwiłem się o jej losy. Dopiero teraz zorientowałem się, że wyjechałem zostawiając ją z ręką Hokage zaciśniętą na jej szyi. Byłem tak wściekły na to, co zastałem u Ino, a potem na fakt, że Itachi ponownie mi się wymknął, że nawet do głowy mi nie przyszło, że równie dobrze mogłem zastać puste mieszkanie, z Niko czekającą na mnie w więzieniu.
            Przeczesałem pokołtunione, wciąż lekko wilgotne przy skórze włosy palcami.
            Teraz na pytania o Akazuno było za późno. W sumie dobrze. Niko miała swoje sprawy, a ja swoje. Skoro miała czas i chęci na przyjmowanie gości i spanie do południa, to wnioskowałem, że wszystko w jej rodzinnej wiosce poszło dobrze.
            W przeciwieństwie do mojej misji.
            Blondyn z Iwa-gakure uciekł, Gaara stracił swojego demona. Itachi’ego nie tylko nie było w kryjówce, ale żaden z dwóch członków Akatsuki nie chciał i – jak się potem okazało – nie potrafił stwierdzić nic na temat jego zamiarów czy aktualnej pozycji. Jedynym tropem był interesujący się od dawna naszym klanem Orochimaru. Nie byłem jednak aż tak szalony, by w poszukiwaniu mojego przeklętego brata wchodzić w paszczę lwa. Kto wie, czy nie gorszego niż sam Itachi.
            Dlaczego myślałem o tym w ten sposób? Kiedy to dorwanie Itachi’ego przestało być bezwzględnym priorytetem? Jeszcze niedawno byłbym w stanie zrobić wszystko, by go zabić. Potem odmówiłem propozycji Orochimaru. Zaniedbałem treningi. Teraz wahałem się na każdym kroku, kalkulując, kładąc na szali mój życiowy cel i inne sprawy.
            Co było ze mną, do cholery, nie tak? Czemu, gdy rudy szaleniec z Akatsuki wyzionął ducha, ogarnęła mnie ulga, nie furia? Czemu w głębi duszy cieszyłem się, że nie spotkałem jeszcze Itachi’ego? Byłem aż tak słaby, czy aż tak bardzo bałem się tego, co potem, że chciałem jak najbardziej wydłużyć to oczekiwanie? Odłożyć w czasie zabicie brata, być jeszcze bardziej pewnym, jeszcze silniejszym, jeszcze bardziej zdeterminowanym?
            Można to było odkładać w nieskończoność. Zawsze znalazłoby się jedno „ale”. Jedna niedokończona sprawa. Jedna wątpliwość. Jedno nowe rozwiązanie do przemyślenia. Sama myśl, że ostatnia misja mogła być pierwszą z moich wielu przyszłych porażek doprowadzała mnie do szału.
            A jeszcze bardziej fakt, że nie żałowałem. Że cieszyłem się, że nie leżę martwy w Kraju Rzek u stóp swojego brata. Ba, że nie leżę tam z całą drużyną. Nawet za to, że nie leżę w szpitalu w Konoha. Po prostu... straszne. Było mi wstyd z tego powodu, ale taka była prawda.
            Niko wyraźnie obraziła się za to, że podczas misji nie zmieniłem się w inną osobę – gadatliwego, ciekawskiego i czułego Sasuke, którego obchodziłyby perypetie jakiejś podrzędnej mieściny, więc zabrałem się w ciszy za sprzątanie tego bajzlu, jaki panował w całym mieszkaniu. Gdy wróciłem do domu, mogłem przysiąc, że ktoś był w moim pokoju, ale na samą myśl, że Niko do tego dopuściła, zaciskałem mocno zęby i odpychałem swoje myśli w innym kierunku.
            Gdy miałem zamiar wyciągnąć ją na trening – na Kakashi’ego nie było co liczyć, odpoczywał po misji na której stworzył coś w stylu wrót do innego wymiaru – zastałem puste łóżko i uchylone okno. Księżniczka wyszła bez słowa, więc znalazłem sobie innych kompanów, na których mogłem wyładować swoją złość.
            Naruto nadawał się do tego idealnie.
            Tej nocy położyłem się do łóżka wycieńczony. Zużyłem tony chakry na pojedynki z Naruto i Neji’m, potem podejrzałem trening Niirochi i Niko i włączyłem Sharingana, próbując podłapać kilka Raitonów. Nie spodziewałem się, że blondynka nie tylko nie będzie miała nic przeciwko, ale zaproponuje sparring.
            Westchnąłem ciężko, przykrywając przedramieniem oczy. Moje mieszkanie było za wysoko, by przez okna wdzierało się światło z ulic, a mimo to w pokoju było jasno od blasku księżyca. Wstałem z warknięciem i zamaszystym ruchem zaciągnąłem zasłony, wracając do łóżka i odkładając niemal skończoną książkę na jej miejsce na półce. Wyciszyłem resztki swojej chakry, wsłuchując się w ciszę panującą w domu. Gdy skupiłem się i zamknąłem oczy, byłem w stanie rozróżnić powolne, rytmiczne kroki Niko krzątającej się po salonie.
            Dziewczyna zawsze przesiadywała po nocach, a potem spała do późna. Chyba, że wyciągnąłem ją siłą na trening. Nawet jeśli jednak była już na nogach, pierwsze kilka godzin ziewała tak szeroko, że można byłoby zrobić zawody w rzucaniu shurikenami do celu, jakim była jej rozdziawiona paszcza.
            W ciemności i ciszy własnego – schludnego i czystego – pokoju nie musiałem ukrywać skradającego się na moją twarz uśmieszku.
            Obudziłem się, zachłystując się powietrzem. Serce waliło mi jak szalone. Umierałem. Musiałem umierać. Serce nie mogło bić tak szybko nie powodując śmierci.
            Bez chwili zastanowienia chwyciłem się silniejszą ręką za lewe ramię, skąd pulsowała dziwna energia. I ból. Obezwładniający, ogłupiający, pusty ból, który sprawiał, że nie mogłem myśleć. Zacisnąłem rękę na przeklętej pieczęci, chyba nawet wbiłem tam paznokcie, bo szybko poczułem zapach krwi.
            Moje plecy oderwały się od materaca, a całym ciałem wstrząsnęły porażające konwulsje. Mięsnie ręki, a potem szyi, torsu, brzucha, pulsowały. Coś gorącego, okropnego – trucizna – rozlewało się po mnie – nie, we mnie. Moja skóra chciała wybuchnąć, rozedrzeć się wzdłuż czarnych znaków, ale ostatkiem zdrowego rozsądku nie pozwalałem jej na to.
            Nie rejestrowałem nic poza tym przeklętym bólem oraz zapachem krwi, dziwnymi myślami plączącymi się po głowie – o ucieczce, o śmierci, o zemście, nienawiści, bólu. Przepocone ubranie lepiło się do mojej skóry i parzyło, wszystko parzyło. Gdzieś z dala dotarło do mnie echo krzyku.
            Nie mogłem oddychać.
            Coś ruszyło się. Nie wiedziałem, gdzie. Ale parzyło, bolało, musiałem...
            Zerwałem się z łóżka, jak najdalej od rwącego cierpienia, chwytając się kołdry i upadając z łomotem na twardą, chłodną podłogę, bez cienia gracji i rozmysłu. Serce łupało mi w piersi, rwało się do biegu, w którymkolwiek kierunku, byle jak najdalej, byle... z dala...
            Znajdź.
            Z trudem uniosłem głowę, by spojrzeć na postać, która zbliżyła się do krawędzi łóżka. Było ciemno, ale coś jeszcze widziałem.
            Oddychaj.
            Zamknąłem oczy, mocno. To było jak tysiące rozgrzanych haków wbijających się w moje ciało, głęboko. Tak, że każdy oddech bolał, a za każdym razem, gdy próbowałem się powstrzymać, przechodził mnie dreszcz, okrutnie bolesny, niczym trzask bicza po moich plecach, zgiętych z bólu.
            Opanuj.
            Zanim zdołałem zrozumieć, co robię, zdarłem z siebie koszulkę, a gdy dłoń – moja własna – przemknęła mi przed oczami, za paznokciami czaiła się krew. Świeże powietrze było jak siarczysty policzek wymierzony w moją rozgrzaną, czułą skórę, ale nie mogłem zdzierżyć dotyku czegokolwiek – materiału – na znakach. Zdarłbym z siebie wszystko, gdyby to nie czyniło mnie jeszcze bardziej bezbronnym.
            Uciekaj.
            Odskoczyłem automatycznie, gdy Niko uklękła na podłodze przede mną, wycofując się, aż uderzyłem plecami w ścianę i ześlizgnąłem się po niej bez czucia w nogach.
            Kunoichi zachowała dystans, nie zbliżając się ani kroku, za co byłem dziwnie wdzięczny. Czułem jakby w moim ciele - mięśniach, żyłach - pełzały robaki, wgryzające się we mnie i zżerające mnie od środka. Nie mogłem znieść myśli o byciu dotykanym.
            Jej wina!
            Kolejny gorący trzask bicza, tym razem przez szyję, obojczyk, wstrząsnął moim poturbowanym ciałem, a ja nabrałem powietrza, przewracając się do przodu, nawet, jeśli siedziałem.
            - Oddychaj. Powoli.
            To nie była prośba.
            Do jasnej cholery, nie mogłem. Spróbowałem potrząsnąć głową.
            - Sasuke, błagam. Spróbuj.
            Jej głos się załamał, a strach i zmartwienie zawładnęły nie tylko jej głosem, ale i twarzą. Patrzyłem na jej twarz. Wiedziała, że ma się nie zbliżać, powstrzymywała się przed tym, ale zaczynała przegrywać, bo tak bardzo była wystraszona i zagubiona. Przerażałem ją.
            Jest twoja.
            To była myśl. Próbowałem się jej chwycić.
            Weź ją sobie.
            Złapałem się za ramiona, zmuszając się do powolnego oddechu, nawet jeśli powietrze kłuło w płuca.
            Zabij.
            Nie. Nie Niko. Co to, to nie. Prędzej wyszarpnąłbym sobie tę pieprzoną pieczęć razem z kawałkiem mięsa ze swojego własnego ramienia, niż ją zabił.
            - O to chodzi. – Jej głos był znów spokojny. – Powoli. Głęboki wdech.
            Zielonooka siedziała tuż przede mną, trochę dalej niż na wyciągnięcie ręki. Powoli odzyskiwałem kontrolę nad swoim ciałem, ale umysłowi daleko było do tego sukcesu. Kiedy podniosłem głowę z podłogi, a kropelki czegoś – potu, łez? – staczały się po moim nosie, spojrzałem na nią spokojniej. Nadal widziałem i czułem, że moja klatka piersiowa unosiła się i opadała stanowczo za szybko. Rzuciłem okiem na lewą rękę. Nie była pokryta czarnymi znakami.
            - Mam sobie iść?
            Proste, szczere pytanie. Bez nutki smutku czy złości. W takich momentach – dorosłości, rozsądku, spokoju - przypominała mi płaskorzeźbę bogini z Kakkahana, postać zupełnie oderwaną od mojego świata. Opanowaną, cierpliwą. Czekającą.
            Czegokolwiek potrzebowałem, czegokolwiek bym zażądał – była tu. Po prostu.
            Pytanie jednak było mylące. Nie chciałem nikogo – nawet jej – blisko. W obu tego słowach znaczeniu. Nienawidziłem się za to, że byłem słaby. Za myśli, które słyszałem. Które mogły być moimi. Za to, że pozwoliłem sobie na bycie widzianym w tym stanie.
            Przez moment, a może nawet kilka - krótkich, oderwanych od siebie - czułem się jak marionetka. Nie – pacynka. Sterowana od wewnątrz. Byłem w swoim ciele, widziałem swoimi oczami, ale ktoś inny mną sterował. Próbowałem krzyczeć, poruszyć którymś mięśniem, ale nie było ucieczki. Gdybym był słabszy, ocknąłbym się z krwią na rękach. Nie własną.
            Ta myśl przyprawiła mnie o mdłości.
            Nagle wizja jej odchodzącej wystraszyła mnie. Panicznie.
            - Nie. – Potrzebowałem jej. Miała tu być. Blisko. Ale nie... za blisko. Nie było to fair, ale nie dało się inaczej. Byłem słaby. To już ustaliłem. Słowa wytaczały się z moich ust bez pomyślunku. – Ja... eh. Wybacz.
            Ze wszystkich rzeczy, to ją zirytowało.
            - Kretyn. – Wypuściłem powietrze przez nos. – Nie waż się przepraszać.
            Zebrałem się w sobie i wstałem z ziemi, przejeżdżając nadal drżącą dłonią po mokrej twarzy. Odgarnąłem z niej lepiące się włosy i opadłem na łóżko, oddychając głęboko. Skupiłem się na tej prostej czynności, patrząc na podłogę pomiędzy moimi kolanami.
            Skąd się to wzięło? Miewałem czasami bóle, koszmary. Dziwne uczucia, przywidzenia. Ale coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz. Byłem ciekaw, czym było to spowodowane. I czym był ten głos w mojej głowie. Moją ciemną stroną, czy też zwykłą zabawą Orochimaru, którego wola w jakiś sposób została we mnie zapieczętowana?
            Poczułem dłoń na swoim kolanie, a Niko przysunęła się trochę do mnie, wciąż klęcząc na podłodze i patrząc na mnie wyczekująco. Uśmiechnąłem się lekko, starając się wyglądać na twardego, ale ona chyba tego nie kupiła, bo pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
            - Przynieść ci coś do picia? Jedzenia? – Tym razem to ja pokręciłem głową. Był środek nocy. Poza tym po tym, co właśnie przeszło moje ciało, nie byłem do końca pewien, czy zatrzyma w sobie jakikolwiek pokarm. Popatrzyłem na swoje otwarte dłonie, choć mój wzrok nadal nie był ostry. – Może zrobię ci gorącą kąpiel. Jesteś przepocony i na pewno obolały.
            Kiwnąłem lekko głową, słysząc dziewczynę jak przez mgłę. Ból przyszedł nagle i tak samo szybko odszedł, i to jej głos, jej wizja, były tego czynnikiem. Trudno było mi opanować ból i dopiero gdy w grę wchodziło przerażenie kunoichi czy zrobienie jej krzywdy, zacząłem zyskiwać przewagę. Po chwili wszystko ustąpiło.
            - Jak to zrobiłaś? – zapytałem cicho, zanim dziewczyna zdążyła wyjść z pokoju. Kątem oka widziałem, że przystanęła i okręciła się w moim kierunku na gołych stopach. Może użyła dobrych słów? Trafiła w dobre nuty w tym wariactwie? Jej spokój był niespotykany, dziwny. Jej ton kojący. Czy możliwe było, że miała doświadczenie z Przeklętą Pieczęcią? Jeśli tej jounince, Mitarashi, zdarzały się takie ataki i Niko potrafiła je uspokoić, to potrzebowałem jej przy sobie jeszcze bardziej, niż myślałem. Wystarczyła myśl o przechodzeniu tej katorgi po raz kolejny, a moim ciałem wstrząsnął chłodny dreszcz. A może po prostu było mi zimno bez koszulki. – Nagle ból... zniknął. Co zrobiłaś?
            - Mam tajemne kekkei-genkai, które łagodzi złe moce – odparła dziewczyna grobowym tonem.
            - Naprawdę? – Uniosłem głowę. Jeśli tak, to powinna nie odstępować mnie na krok. No, może to była przesada. Ale skoro „złe moce” dopadały mnie we śnie, to może mogłaby spać trochę... bliżej. Nie była to zła myśl.
            Przez głowę, mimo oszołomienia, przeszła mi myśl, że może właśnie dlatego umieszczono ją ze mną w  drużynie. By mnie pilnowała.
            - Nie! – zaśmiała się, łapiąc za głowę z niedowierzaniem. Wyciągnęła rękę przed siebie, robiąc kilka kroków w moim kierunku. Na jej otwartej dłoni leżał oszlifowany, niebiesko-zielony kamień. Uniosłem brew. – Przyniosłam z pokoju jeden kamień Haisekai, który powstrzymał chakrę Orochimaru.
            Zamrugałem. No tak. To wydawało się bardziej logiczne.
            Zaraz. Ona chciała odejść z tym kamieniem?
            Wyciągnąłem rękę, a dziewczyna oddała mi go bez słowa, wychodząc zaraz z pokoju i nie patrząc mi w oczy.
            Przewróciłem kamień kilka razy w ręce. Był prostokątny i lekki, jakby pusty w środku. Wyglądał jak szmaragd o nienaturalnej barwie, a jego blask był przygaszony. Mimo to kamień nie był brudny czy matowy. Niko przytargała go pewnie – nielegalnie – z Kakkahana. Zastanawiałem się, jak przechowywała go w pokoju, skoro irytująco wyciszał chakrę.
            I – co najważniejsze – czy byłem skazany na spanie w jego obecności do końca moich dni.
            Teraz, gdy byłem świadom jego działania, rzeczywiście nie wyczuwałem żadnej chakry - ani w sobie, ani wokół siebie. Było to dziwne, otępiające uczucie. Powietrze w pokoju było zastałe i gęste. Nic dziwnego, że trudno mi się oddychało.
            - Zaniosłam do łazienki czysty ręcznik, wody już jest chyba dosyć. Zrobiłam masę piany – obwieściła Niko delikatnym, niemal radosnym tonem, zupełnie jakby duża ilość piany w wannie miała mi w czymkolwiek pomóc. 
            Podniosłem głowę, spotykając jej zmęczoną sylwetkę opartą o framugę moich drzwi. Nie lubiłem, gdy się o mnie martwiono. Nie chciałem, by patrzono na mnie w ten sposób – troskliwy, cierpliwy, smutny. A najbardziej nienawidziłem, gdy ktoś mi współczuł.
            Doskonale. Dziewczyna starała się mi pomóc, a mój chory umysł i tak znajdował preteksty, aby być na nią wkurzonym. Jeśli już, to powinienem być jej wdzięczny, a mimo to jej obecność w chwilach mojej słabości irytowała mnie.
            Podniosłem się z łóżka i przemaszerowałem pewnym, płynnym krokiem do drzwi. Stanąłem przed Niko i złapałem ją za nadgarstek, oddając jej kamień i zaciskając na nim jej smukłe palce własną dłonią. Dziewczyna uniosła wzrok znad naszych wciąż dotykających się dłoni i spojrzała na mnie spokojniej i odważniej. W jej oczach na powrót pojawiła się ciekawość i zadziorność.
            Chciała coś powiedzieć, już rozchyliła usta, ale byłem zbyt zmęczony, by dalej słuchać o tym, co się stało. Chciałem zmyć z siebie wspomnienia o tym bólu i iść z powrotem spać, najlepiej z nią lub kamieniem obok siebie. Lub oboma, dla pewności.
            Minąłem kunoichi w drzwiach i wszedłem do jej pokoju, kierując się do wielkiej łazienki, którą sam dla niej urządziłem. Czułem na swoich plecach jej czujny wzrok, dlatego też starałem się zachować prostą, silną postawę i nie potknąć się o walające się na podłodze ubrania i broń. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi, oparłem się o chłodną ścianę i odetchnąłem ciężko.
            Stanowczo wolałem być wściekły, zirytowany. Na nią. Na kogokolwiek. Martwić się jej problemami, na nią krzyczeć, jej pomagać i doradzać. Teraz... byłem wkurzony na siebie. Na swoją słabość. Zszokowany łatwością, z jaką to... coś mną kierowało, zamurowany intensywnością bólu, jaki przeżyłem. Nigdy nie czułem czegoś takiego. Przez moment naprawdę myślałem, że to koniec, że poddam się tej sile i juz nie wrócę, że stanie się coś strasznego.
            Najgorsza była ta bezradność. Gdyby był to jakiś wkurzający przedmiot czy fizyczny wróg, tuż przede mną, wystarczyłoby jedno dobre Chidori i byłoby po sprawie. Tym razem wróg był niewidzialny. Był we mnie. Nie mogłem potraktować go kopniakiem lub Raitonem. No dobra, Raitonem mogłem, ale to nie skończyłoby się szczęśliwie.
            Najpierw Itachi, teraz Orochimaru. Co jeszcze mogło pójść źle?
            Gdyby tylko Niko i cała Wioska były bardziej pomocne. A ci ludzie, którzy nazywali się moimi przyjaciółmi, tylko dokładali mi problemów. Nie dość, że miałem na głowie największych kryminalistów i wariatów na świecie, to nie mogłem dogadać się z własną dziewczyną.
            Żałosne.
            Podszedłem do stojącej na środku pomieszczenia wanny, zdejmując z siebie po drodze jedyną część garderoby i zanurzyłem się w zbyt ciepłej wodzie, która szybko zakryła mnie aż pod samą brodę. Gorąco rozeszło się po całym moim ciele, wnikając aż do kości i powodując przyjemne odrętwienie. Gorące źródła, tylko mniejsze. Trochę mniej wygodne, jasne, ale z pewnością bardziej kameralne i ciche. I czystsze.
            Nie wiem, ile siedziałem w pachnącej lawendą łazience, szorując swoją skórę szorstką gąbką zupełnie, jakby czarne znaki nie chciały z niej do końca zejść. Może pół godziny, może kilka minut. Gdy wyszedłem, na powrót mając na sobie spodnie od piżamy, Niko siedziała po turecku na swoim łóżku, segregując jakieś papiery. Ogrom bałaganu w jej pokoju trochę zmalał. Widocznie nie miała co ze sobą zrobić.
            Jej zielone tęczówki od razu skierowały się na moją twarz, potem spadły na chwilę na mój tors, w końcu lądując na moim lewym ramieniu.
            - Chodź, opatrzę ci to – westchnęła, klepiąc limonkową kapę tuż obok siebie, mimikując mój gest z tego ranka. Na czworakach sięgnęła do szafki nocnej po apteczkę, niezdarnie przy tym zahaczając nogą o stos dokumentów, który z cichym szelestem spadł z łóżka. Dziewczyna zmarszczyła nos w kierunku irytujących papierów i machnęła na nie ręką, usadawiając się za mną.
            Zamknąłem oczy, zwieszając głowę i pozwalając jej opatrzyć rany na moim ramieniu. Wcześniej dokładnie je oczyściłem i obejrzałem w lustrze. Oboje wiedzieliśmy doskonale, że nic by się nie stało, gdyby poczekały do jutra na medyka, ale widocznie Niko miała dziś zamiar poopiekować się mną za wszystkie dni mojej nieobecności. Uśmiechnąłem się na myśl o Niko-kurze-domowej, krzątającej się za mną z bandażami, płynem do kąpieli i obiadem.
            Właśnie. Być może nagły atak męki i koszmarów w środku nocy zwiastował szybkie pogodzenie i powrót do jej gotowania dla mnie?
            Jak na zawołanie, Niko przyłożyła do największego zadrapania wacik nasączony spirytusem, a całe rozcięcie zaczęło niemiłosiernie szczypać. Zacisnąłem zęby, nie dając kunoichi satysfakcji i nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
            Nie to, że po moim niedawnym występie została mi jakakolwiek ilość męskiej dumy.
            - Rany są płytkie i rozległe, nie ma sensu tego bandażować. Musisz jednak na to miejsce uważać – westchnęła Niko, nie przerywając wcierania mi czegoś w ramię. Czułem jej oddech na swojej nadal lekko wilgotnej i rozgrzanej skórze.
            - Tak, mamo – syknąłem. Usłyszałem jej uśmiech zza swoich pleców. Obróciłem głowę z uniesioną brwią. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze bardziej, wskazując palcem na moją twarz.
            - Tęskniłam za tą miną – przyznała. Jej oczy iskrzyły się w świetle nocnej lampki, która teraz jako jedyna oświetlała pokój, nadając mu pomarańczowego koloru. – Czy twoja brew nigdy się nie męczy?
            Co za idiotyczny temat do rozmowy. Ale to prawda - Niko, ze wszystkich spotkanych przeze mnie osób, dziwiła mnie – i rozbawiała – najczęściej.
            - Odkąd cię znam, regularnie ją ćwiczę – odparłem lżejszym tonem, zauważając z satysfakcją, że jestem już całkowicie zrelaksowany. – Jest pewnie już najsilniejszą brwią w kraju.
            - Jestem aż taka dziwna? – Niko rozłożyła ręce w wyolbrzymionym geście zrezygnowania. Z trudem powstrzymałem własny uśmiech. Ona jednak nie kryła swojego.
            - Owszem.
            Patrzyliśmy na siebie przez kilkanaście sekund, ważąc pytania cisnące się nam na usta i analizując dzisiejsze wydarzenia. Odwróciłem w ciszy głowę, opierając łokcie na kolanach i wzdychając ciężko. Pochyliłem się do przodu, by wstać i wyjść, ale powstrzymały mnie ręce Niko oplatające się wokół mojej szyi.
            Coś zadrżało mi w klatce piersiowej. Może w gardle? Brzuchu? Nie byłem pewien. Wiedziałem jednak, że byłem zdziwiony. I dotyk ten był na powrót bardzo mile widziany.
            Dziewczyna chwyciła się mnie mocno, usadawiając się tuż za mną i uniemożliwiając mi wstanie z łóżka. Złapała się dłońmi za łokcie i oparła policzek na moim ramieniu. Jej chłodne palce muskały moją wciąż ciepłą skórę.
            - Wystraszyłeś mnie. Bardzo – wymamrotała cichym, zmęczonym i trochę... obwiniającym tonem. Nabrałem powietrza w płuca, co uniosło ją trochę, a potem wypuściłem je spokojnie i powoli. Ta pozycja przypominała nasz powrót z misji zwiadowczej. Z tą różnicą, że wtedy poturbowana była Niko. Teraz wisiała mi na plecach, by mnie pocieszyć. Dziwny sposób.
            Zwłaszcza, że nie potrzebowałem pocieszania.
            Jednak nie dało się zaprzeczyć, że to uczucie było... miłe. Dziewczyna, widząc, że nie uciekam, przysunęła się do mnie jeszcze bliżej, kładąc swoje zgięte kolana po obu stronach moich bioder i przylegając swoim torsem do moich nagich pleców. Jej ciało było ciepłe i delikatne. Czułem na sobie jej spokojny, rytmiczny oddech i po kilku chwilach ten emanujący z niej spokój udzielił się także mi.
            Poruszyłem się trochę, sprawdzając, jak bardzo uparła się na tą pozycję, ale nawet nie drgnęła, jakby bojąc się, że gdy tylko wypuści mnie z objęć, znowu obudzi się we mnie Przeklęta Pieczęć. Lub coś gorszego.
            Było w ogóle coś takiego?
            Westchnąłem ze wzrokiem utkniętym na jej półce z książkami. Byłem zmęczony. Adrenalina z tego... wypadku całkowicie opuściła moje ciało. Na jutro byłem umówiony na trening katany. Nie miałem czasu na podchody z Niko.
            Obróciłem się lekko, znajdując na pościeli zielony kamień i chwyciłem go mocno, po czym wsunąłem dłonie pod uda dziewczyny i pochyliłem się do przodu, odpychając się od jej łóżka. Stanąłem prosto, z nią na plecach i ruszyłem bez słowa w kierunku drzwi. O dziwo, kunoichi nie wyrwała się, a złapała się mnie mocniej i zamachała nonszalancko nogami.
            - Gdzie idziemy? – spytała, jakby ta sytuacja była dla niej najnormalniejszą na świecie. Skąd ona miała w sobie tyle energii?
            - Spać – odparłem prosto, nogą rozsuwając drzwi do swojego pokoju i zasuwając je z powrotem za nami. Nie wiedziałem, po co, skoro nikogo innego nie było w domu, ale taki miałem nawyk.
            Dziewczyna wyraźnie spięła się, ale z jej ust wydostało się tylko krótkie, małe, zaciekawione „o”.
            Nie potrzebowałem światła, by podejść do jednej ze stron łóżka i puścić nogi dziewczyny tak, by opadając znalazły się tuż przy jego krawędzi.
            Nie zamierzałem jej do niczego zmuszać, rzucać się na nią jak zwierz czy zostawać u niej w pokoju jak mały chłopiec potrzebujący misia. Jeśli nie przeszkadzało jej spanie ze mną... to znaczy... obok mnie – mogła zostać. Jeśli owszem – mogła wyjść.
            Okrążyłem łóżko i podniosłem leżącą w sporej części na ziemi kołdrę, po czym rozłożyłem ją zamaszystym ruchem na całym materacu. W ciemności widziałem zarys sylwetki Niko. Stała tam, gdzie ją zostawiłem, obserwując mnie uważnie. Położyłem Haisekai na szafce nocnej, wciąż lekko zirytowany brakiem własnej chakry, i położyłem się na łóżku, zarzucając na siebie część kołdry. Byłem bez koszulki, która leżała rozdarta gdzieś w rogu pokoju, a bez ciepła Niko na plecach zaczynała mi się dawać we znaki chłodna pora roku.
            Przymknąłem oczy, usadawiając się wygodniej i pokazując dziewczynie, że ma absolutnie wolny wybór. I czekałem.
            Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, gdy materac ugiął się pod jej ciężarem. Kunoichi zbliżyła się do mnie, a ja uchyliłem powieki w ostatnim momencie, by zobaczyć jej twarz wiszącą nad moją. Pocałowała mnie lekko w usta, choć było to tak delikatne, że trudno było to nazwać prawdziwym pocałunkiem. Nie stała za nim żadna siła, dziewczyna opierała się mocno rękami o łóżko, musnęła tylko moje wargi swoimi własnymi.
            Tak drobny gest rozpętał we mnie burzę. Ciepło rozlało się po moim wnętrzu, a ja z trudem powstrzymałem dreszcz. To była kpina nie całus, droczenie nie dotyk. Powstrzymałem gwałtowne przyciągnięcie jej do siebie za włosy tylko dzięki świadomości, że zaraz usadowi się koło mnie i będzie przy mnie przez resztę nocy.
            - Oyasuminasai – wyszeptała i wyprostowała się, zsuwając kolana z materaca i schodząc z łóżka. Moje usta rozchyliły się w zaskoczeniu, gdy na pożegnanie dostałem widok jej uśmiechu znikającego za zasuwanymi drzwiami.
            To tyle, jeśli chodziło o resztki mojej męskiej dumy.
            Kolejny dzień był straszny. Niko z samego rana upiekła ciasto. Oszałamiający zapach popchnął mnie do chęci pożarcia go, ale dziewczyna nie pozwoliła mi nawet się do niego zbliżyć. Zostałem za to zaciągnięty do szpitala, gdzie moje ciasto dostał obijający się w szpitalnym łóżku Kakashi. Gdy jounin wtajemniczał Niko w pominięte przeze mnie szczegóły naszej misji, Sakura wyleczyła moje ramię.
            Hatake był zwolniony z treningów i misji na tydzień, a Niirochi nie dawała znaku życia. Trening katany miałem pod wieczór, więc pozwoliłem Niko zaciągnąć się do jakiejś knajpy. „Pogadać” brzmiało dosyć dobrze, póki nie zostałem zaprowadzony do już zajętego stolika. Moje brwi spotkały się na środku czoła, gdy tylko mój wzrok spoczął na uśmiechniętej od ucha do ucha kobiecie w wysokim kucyku.
            - Cześć, kociaku – zaśmiała się, odchylając się od stolika i machając do rozmawiającego przy barze kelnera. Mężczyzna zignorował jej natrętne sygnały i kontynuował pogaduchy ze współpracownicą. Nie miałem z Mitarashi nigdy wiele do czynienia. Nadzorowała oba moje egzaminy na chuunina, ale jej zachowanie podczas żadnego z nich nie wzbudziło mojego szacunku. O sympatii nie wspominając. – Siadajcie. – Zaprosiła nas ręką na ławkę po drugiej stronie dębowego stołu, chwytając zaraz kubek swojej herbaty. Dookoła niej leżały cztery puste talerze i pudełka. Nie wiem, czemu Niko mnie tu zaciągnęła. Nienawidziłem słodyczy, a tu serwowano głównie dango. Przynajmniej tak wnioskowałem z wielkiego szyldu przedstawiającego kulki na patyku i menu wiszącego na ścianie. – Widzę, że przyprowadziłaś ze sobą mojego zięcia – zaśmiała się jouninka, kładąc palce wolnej ręki na swoim podrygującym biuście. Zmrużyłem oczy na to określenie. Niko przewróciła oczami. – Uchiha we własnej osobie! Jestem wstrząśnięta tym zaszczytem.
            - Powinnaś być – odmruknąłem, otrzymując zaraz lekkie szturchnięcie w bok łokciem Niko, a od Anko wyzywające i rozbawione spojrzenie znad jej kubka herbaty.
            - Nie uciszaj go, Niko. Oni już tak mają – machnęła ręką kobieta, ponownie odwracając się od stolika i jeszcze bardziej wyraźnie machając na wysokiego szatyna w czarnej koszuli, który obsługiwał tę część sali.  
            Aż dziwne było, że mizerny interes cukierniczy dorobił się takiego lokalu. Sala była naprawdę spora. Proste stoliki odgrodzone były od siebie tradycyjnymi parawanami. Gdzieś w przeciwnym rogu sali rozbrzmiewały jakieś instrumenty z fletem na czele. Część miejsc mieściła się na świeżym powietrzu, w zagłębieniu pomiędzy budynkami, pod drewnianą wiatą.
            - Więc? Czemu go tu zaciągnęłaś? – spytała ochoczo jouninka, gdy tylko kelner przyjął nasze zamówienie. Ograniczyłem się do herbaty. Wiedziałem jednak dobrze, że misja Niko dotycząca powolnego przekonywania mnie do różnych wybryków cukierniczych nie dobiegła końca i zaraz będzie mi wpychała coś ze swoich porcji. A zamówiła tego sporo.
            - Dobre pytanie – westchnąłem, opierając łokieć na stole i patrząc wyczekująco na kunoichi obok mnie.
            - Chciałam cię prosić o radę. W kwestii Sasuke.
            Uniosłem brew, a Anko zakrztusiła się herbatą, po chwili odstawiając kubek i bijąc się pięścią w klatkę piersiową.
            - Mnie? O radę? Damsko-męską? – Oczy jouninki zaczęły łzawić. Trochę od zakrztuszenia, trochę od śmiechu, który teraz ledwo powstrzymywała. – Od rozmów o ptaszkach i pszczółkach masz Kakashi’ego, kocie. On wie wszystko i jeszcze więcej.
            - Nie o taką radę. – Młodsza kunoichi spiorunowała ją wzrokiem, który zelżał, gdy wysoki kelner przyniósł nasze zamówienia. Dostałem swoją gorzką herbatę, a Niko porcję hanami dango, pucharek anmitsu i jej herbatę. Dziewczyna rzuciła tęsknym wzrokiem na słodycze pod jej nosem i wyciągnęła rękę w kierunku łyżeczki, ale położyła ją z powrotem na stole, patrząc na swoją opiekunkę. Matkę. Siostrę? Trochę to było skomplikowane. – Sasuke miał wczoraj atak. Przeklęta pieczęć zrobiła coś podobnego do... wiesz-kiedy – Niko zniżyła głowę, w końcu wracając uwagą do zamówienia i słodząc sobie herbatę.
            - Mogę mówić za siebie – westchnąłem.
            - I? Co ja mam do tego? – spytała kobieta, zupełnie ignorując moje wtrącenie. Zarzuciła nogę na nogę, krzyżując ręce na piersi i odchylając się lekko na ławce. Dopiero teraz przypominała kapitana ANBU, jakim była na co dzień.
            - Chcemy wiedzieć, czym to jest spowodowane. Znalazłam sposób, by temu zapobiec, ale jest on dość... kłopotliwy. – Dziewczyna rzuciła mi niepewne spojrzenie. Zacisnąłem zęby, próbując nie robić jej na oczach tylu ludzi afery za wtrącanie się w moje sprawy.
            Znowu – to był jej sposób na okazywanie zainteresowania. Uczucia. Musiałem się przyzwyczaić. W końcu.
            - Hm – mruknęła jounika, pochylając się ponownie nad stołem i bez pytania chwytając jedno z trzech dango leżących na talerzu Niko. Kunoichi rzuciła się, by ją powstrzymać, ale pierwsza kulka już dawno była w ustach Mitarashi. Niko mówiła mi o pseudonimie swojej... opiekunki. Zastanawiało mnie, czy zyskała je właśnie w ten sposób – wykorzystując swoją szybkość i zręczność, by kraść słodycze. – Hm – powtórzyła, przeżuwając różową kulkę. – Wczoraj nic ciekawego nie czułam – zauważyła z pełnymi ustami. Przymknąłem oczy w irytacji, sięgając po własną herbatę. – Czułeś, jakby coś rozrywało cię od środka? Wydostawała się fioletowa chakra? Pokryły cię znaki? Miałeś omamy?
            - Wszystko na raz. Chakry nie widziałem – spojrzałem wymownie na Niko.
            - Była chakra. Fioletowa, trochę czarnej. I to pełno, wypełniła prawie cały pokój – mruknęła cicho kunoichi, atakując galaretkę i owoce metalową łyżką.
            Dobrze wiedzieć.
            - Jakie omamy? Co widziałeś? – zagaiła kobieta, kładąc łokcie na stole i skupiając na mnie swój zainteresowany wzrok, zupełnie jak jakiś pieprzony ekspert.
            - Nic. Raczej... słyszałem głos.
            - Czyj? Orochimaru? – zgadła Mitarashi.
            - Nie wiem. Głos. Po prostu – odparłem prosto, odwracając wzrok. Nie lubiłem, gdy się mną tak interesowano. Czułem się jak na przesłuchaniu. Lub pod okiem lekarza. – Równie dobrze mógł być mój. To były raczej myśli.
            - Hm. – Podniosłem głowę, widząc jak Anko przejeżdża językiem po swoich wargach, patrząc w zamyśleniu w górę. Splotła palce swoich dłoni i oparła na nich brodę. – Hm, hm. Hm – powtórzyła. Niko, widocznie zaznajomiona z dziwacznym zachowaniem kobiety, wróciła do swojego deseru. Westchnąłem, dopijając swoją herbatę. Czy one naprawdę nie miały o czym rozmawiać? Nie widywały się chyba za często, a mimo to po ich zachowaniu nie było widać jakiegoś specjalnie ciepłego uczucia. Nie tęskniły, nie plotkowały, nie dotykały się. Niko mało opowiadała o swojej przeszłości, o Mitarashi wspominała też bardzo rzadko, zdając się zostawić mnie moim własnym doświadczeniom. Trudno było zignorować podobieństwa w ich zachowaniu i podejściu do życia, ale jeszcze trudniej było przeoczyć różnice. I tą obojętność. Obcość. Było w ogóle takie słowo? O czym ja myślałem?! – Moje ataki były trochę inne. Widocznie mój kochany sensei zmienił recepturę swojej trucizny. – Mitarashi wygięła usta w minę balansującą pomiędzy kpiną i obrzydzeniem. – Wiem jednak z doświadczenia, niemiłego zresztą, że takie sytuacje zdarzają się, gdy Orochimaru majstruje przy swojej chakrze. Albo wczoraj w nocy z kimś walczył, albo... nie wiem... namierzał cię lub coś...
            - Namierzał? – powtórzyłem, ignorując „profesjonalne” słownictwo jouninki w kucyku. – Tak trudno mu było zgadnąć, że jestem w Konoha? Tu mieszkam, do cholery. Nie musiał urządzać mi takich... – Machnąłem ręką, nie mając na to nawet słów. Oparłem łokcie na blacie i złapałem się dłońmi za ramiona, odwracając zirytowany wzrok na resztę sali.
            - Być może dowiedział się o twoich zatargach z Akatsuki – podsunęła Niko. Czułem jej zmartwiony wzrok na sobie, ale nie chciałem nawet się odwracać. Irytował mnie tylko. Ale miała rację. – Orochimaru był kiedyś ich członkiem, ne? Może chciał sprawdzić, czy nadal jesteś poza wioską i czy może wykonać kolejny ruch.
            - Może. – Anko przytaknęła, a Niko zabrała się za swoje dango. – Na pewno nie chcesz nic zamówić? – Odwróciłem wzrok w kierunku kobiety, unosząc brew. – Chociaż chinsuko, no. Są pyszne.
            - Obejdzie się. Nie zamierzamy siedzieć tu długo – warknąłem, odwracając wzrok na jedzącą po cichu Niko. Wydawała się dziś dziwnie spokojna. – Prawda?
            - Mhm – potwierdziła, pijąc herbatę. Otarła usta wierzchem dłoni.
            - Jak powstrzymałaś całą tą chakrę? – Tym razem to Anko uniosła brew. – Pamiętasz, ile mi to zajęło... wiesz-kiedy – zacytowała, rzucając dziewczynie trochę rozbawione, porozumiewawcze spojrzenie.
            - Mam kilka kamieni Haisekai. Od Sakury. A raczej... Hokage. Trenuję kontrolę chakry w ich obecności.
            O, a więc ich nie ukradła. A to niespodzianka. Jednak po co miała to trenować? Chyba nie zamierzała mieć ich zawsze przy sobie? To zatęchłe powietrze i aura bezsilności, którą wokół siebie tworzyły, były nie do zniesienia.
            Czy może ona tego nie czuła?
            - Z tej twojej świątyni, tak? Super – uśmiechnęła się kobieta, poprawiając kołnierz swojego płaszcza. Zmrużyłem ponownie oczy. Nie doceniałem przepływu informacji pomiędzy nimi. Anko wiedziała sporo, nawet, jeśli nie byłem obecny przy jej spotkaniach z Niko.
            Nie wiedziałem, co o niej myśleć. Z jednej strony nie wydawała się mądra - zachowywała się raczej jak prostaczka, którą łatwo było omamić i wycisnąć z niej potrzebne informacje. Ta cecha opisywała jednak wiele innych shinobi z Konoha. W Mitarashi było jeszcze coś innego. Mimo swojego irytująco energicznego usposobienia była w ciekawy sposób tajemnicza. Jej ranga i profesja wymuszały szacunek i powodowały jeszcze większe zdezorientowanie. Jak ktoś taki mógł być tak ważny? Jej raptowność i nieprzewidywalność nie pomagały w jej ocenie.
            Z pewnością była niebezpieczna. Czy przez swoją głupotę, czy umiejętności... to pozostawało do późniejszych dywagacji.
            Po tym, jak Anko wyszła – bez płacenia, jak się okazało, wstrętna wiedźma - a Niko dokończyła jedzenie i zapłaciła za wszystko, rozeszliśmy się. Kunoichi postanowiła – wbrew moim oporom, ze to nie ma znaczenia – zaraportować Hokage o prawdopodobnych ruchach Orochimaru i wrócić do domu na trening z Haisekai, po drodze robiąc zakupy.
            Ja rozpieczętowałem Serimochi z małego zwoju przy pasku i udałem się na ustalone wcześniej pole treningowe, gdzie czekali na mnie uczniowie ze Szkoły Togatty. Dawno temu pokonałem ich mistrza, okazując mu tym, paradoksalnie, brak szacunku. Jakby ktoś mi powiedział, że idę do Szkoły Kendo by się nie uczyć, a okazywać komuś szacunek i płaszczyć się przed nim, by łaskawie na mnie spojrzał, moja noga nawet by tam nie stanęła.
            Ale stanęła. A ja zarejestrowałem Sharinganem kilka naprawdę pomocnych i interesujących ruchów.  To jednak było za mało. By czuć się pewnie w walce kataną, musiałem więcej trenować. Niko ze swoim drewnianym kijkiem – i, nie ukrywam, moją niechęcią do robienia w niej krwawych dziur – nie była dobrym partnerem do sparringów. Potrzebowałem wielu różnych, wyszkolonych przeciwników. Wielu stylów, wielu pomysłów w jednym miejscu.
            Mogli nawet atakować mnie równocześnie. Nie miało to znaczenia.
            Na sporej polanie, pokrytej głównie piachem i kamieniami, zauważyłem Tenten, Shikamaru, Lee i Neji’ego. Żadne z nich nie podeszło do mnie,  kontynuowali oni trening na słomianych celach, obserwując jednak z zaintrygowaniem zbiorowisko, jakie spowodowałem.
            Bo trudno było zaprzeczyć, że większość podopiecznych Togatty była tu właśnie z mojego powodu. Chcieli spróbować swoich sił w starciu z „geniuszem”. Może nawet jakiś ich procent miał złudne nadzieje wyjścia zwycięsko z takiego pojedynku i popisania się przed kolegami.
            Pierwsze kilka minut tylko obserwowałem. Uczniowie dobrali się w pary i toczyli wiele pojedynków na raz. Mój Sharingan prześlizgiwał się pomiędzy starciami, rejestrując wszelkie udane uniki, pchnięcia i zamachy. Po krótkim czasie Tenten i Lee poprosili o szansę w starciu z dwojgiem lepszych wojowników. Neji i Shikamaru obserwowali to widowisko z cienia, rozmawiając.
            Nikt nie ważył się wykonać pierwszego kroku w moim kierunku. Sława robiła swoje. Czułem na sobie wiele par oczu. Jeśli chciałem jednak z kimś walczyć, musiałem wykonać pierwszy krok. I zobaczyć, czy nie trafię na tchórza.
            Nie trudno było wychwycić pośród par lepszego z przeciwników. Zajęło mi jednak trochę czasu wyłapanie odpowiednich ludzi do treningu. Podszedłem do najbliższej pary, która przykuła mój wzrok i wyjmując spokojnie Serimochi, kazałem wyprowadzić na siebie atak.
            Obojgu szermierzom.
            Po godzinie większość ubranych w szare kimona wojowników była zmęczona. Z moich pojedynków robiły się niekiedy krwawe widowiska, więc odpoczywający uczniowie gromadzili się wokół mnie, tworząc luźny okrąg i obserwując moje walki. Odpowiadało mi to. Dzięki temu mój przeciwnik nie miał jak się wycofać, więc starcia były krótsze.
            Pokonałem wszystkich wytypowanych przeze mnie przeciwników. Kilkoro innych zgłosiło się samych. Z każdym kolejnym pokonanym konkurentem miałem większy zakres wiedzy i ruchów. Łapałem się na tym, że wyprowadzam idealnie taki sam atak jak mój poprzedni rywal, a strategię obrony kolejnego rozgryzałem w kilka sekund.
            To było niesamowite. Sharingan pracował coraz płynniej. Im dłużej go używałem, tym obrazy, które mi podsuwał, były wyraźniejsze i mocniejsze, a moje ciało reagowało na nie coraz szybciej. Gdy patrzyłem przeciwnikowi w oczy, jak przez mgłę widziałem jego intencje, świat jego oczami, jego kolejne ruchy przetwarzane w jego umyśle na ułamek sekundy przed właściwym atakiem. Choć niewyraźne, dawały mi wrażenie, że wrogowie byli łatwi do czytania jak otwarta księga, a moje instynkty reagowały samoistnie na to, co według Sharingana się zaraz stanie.
            Nie wszyscy wojownicy byli łatwi do pokonania. Miałem na sobie kilka draśnięć, moje ubrania były przepocone, kończyny obolałe. Mimo to moja czujność nie spadła, nie byłem zmęczony i nie odmawiałem nikomu, kto rzucił mi wyzwanie. Zmierzyłem się z Lee, który szybko porzucił broń na korzyść zwykłych ciosów. Pojedynkowałem się z Hyuugą, który nawet bez możliwości blokowania moich tenteksu – wszelkie ninjutsu było zabronione – był niezwykle czujny, celny i dokładny. Nikt równie dobrze nie unikał moich ataków. Tenten rozpakowała na mnie kilka zwojów, a zakres jej ataków był tak szeroki, że luźny okrąg obserwatorów musiał się rozstąpić. Była niezwykle szybka, a jej broń ostra i niebezpieczna. Nie chcąc skrzywdzić dziewczyny, skoncentrowałem się na unikaniu jej zabawek oraz odparowywaniu ataków. Mój Sharingan był w świetnej formie. Przewidywalność toru lotu broń nadrabiała jednak swoją ilością. Po kilku minutach wokół mnie walały się senbony, kunai’e, shurikeny i kosy, które musiałem odgarniać stopami, by się o nie nie zabić. Kunoichi nie dawała za wygraną i rzuciła w moim kierunku kilka bomb.
            Byłem... pod wrażeniem. Po raz pierwszy tego dnia ktoś mnie zaskoczył. Dym ograniczył pole mojego widzenia i trochę kłuł w oczy. Dziewczyna ciągle zmieniała swoją pozycję, rzucając we mnie broniami z kilku kierunków na raz. Gdy w końcu przestała – chyba wykorzystała już wszystko – podbiegła do mnie z kijem bardzo podobnym do Niko, tyle że składanym na trzy części połączone łańcuchami. Rozkręcała kije czasami w dwóch różnych kierunkach i szybkimi ruchami nadgarstka zmieniała ich szybkość, a dym działał też na jej korzyść przy obronie. Jej niezwykła precyzja i nieprzewidywalność nie były jednak w stanie poradzić sobie z czystą siłą fizyczną i Sharinganem. Przy pierwszej chwili nieuwagi odsunąłem do tej pory atakującą kataną, prawą rękę i chwyciłem ją lewą ręką za szyję, z zamachem powalając ją na ziemię i unieruchamiając.
            Dym powoli opadł, a dziewczyna nie wyrywała się. Jej włosy były rozwichrzone, skóra przepocona, a jej oczy przepełnione... ekscytacją. Tak, dobrze odczytałem. Nie była wściekła, nie była zaskoczona, nawet nie było w nich cienia podziwu dla moich umiejętności. Zdjąłem rękę z jej gardła, prostując się, a dziewczyna podziękowała mi za pojedynek, uradowana samą walką.
            Dziwaczka.
            Schowałem Serimochi do sayi, wycierając mokre czoło o białą koszulkę. Rozejrzałem się po pobojowisku, które stworzyliśmy. Sporo uczniów Togatty już się rozeszło. Większość czekała na mój kolejny pojedynek, a zaledwie kilkoro rozmawiało czy trenowało na własną rękę.
            Moją uwagę przykuła postać stojąca pod drzewem. Była tam jeszcze zanim zacząłem sparring z Tenten, ale nie zwróciłem na nią większej uwagi. Teraz dopiero rozpoznałem w niej Kiro. Obserwował on uważnie całe pole treningowe. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, posłał mi uśmieszek. Szybki, sztuczny. Udający nieśmiały i niewymuszony, zupełnie jakby zobaczył mnie dopiero teraz.
            Chłopak podszedł do mnie spokojnym, ostrożnym krokiem. Nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów, był sztywny jak kłoda i kalkulujący. Poza faktem, że miał goły brzuch, jego ubranie też było sztywne – całe czarne. Nie dało się jednak ukryć, że był ubrany na trening, i skoro podszedł do mnie, to jego plany były bardziej niż jasne.
            - Uchiha Sasuke. Twoja sława jest dobrze ulokowana, mimo wszystko – powiedział, przymykając oczy. Zdjął z siebie plecak, który odrzucił na bok i zmierzył mnie spojrzeniem bez emocji, prawdopodobnie ciesząc się w duchu na walkę ze zmęczonym przeciwnikiem. – Nie zechciałbyś może spróbować ze mną?
            - Walczyć? Z tobą? – uśmiechnąłem się, mimo wszytko nie dowierzając mojemu szczęściu. Los zesłał mi szansę skopania tego durnego tyłka i nikt nie był mi nic w stanie zarzucić rozpoczęcia bójki – bądź co bądź to sam Kiro zaproponował pojedynek.
            Z drugiej strony – jaki był w tym jego interes? Nawet, jeśli nie miał szans wygrać, z pewnością coś musiał z tego mieć. Albo był naprawdę głupi, albo chciał coś udowodnić. Tak czy inaczej oferowanie pojedynku facetowi, którego dziewczynę zaledwie dwa tygodnie temu bezwstydnie obłapywało się na imprezie, nie było najmądrzejszym posunięciem.
            Chłopak nie odpowiedział, a przytaknął tylko grzecznie i delikatnym, profesjonalnym ruchem zdjął z pleców krótką, ostro zakończoną katanę – tanto. Nie miał na sobie żadnej innej broni ani zwojów. Zmrużyłem oczy.
            Z tego, co wiedziałem od Niko i Megumi, a nie zawsze słuchałem ich uważnie, shinobi nie był zbyt dobry w ninjutsu czy taijutsu. Nie był też silny – co teraz, z bliska, dokładnie widziałem – był niższy ode mnie i mniej umięśniony – ani specjalnie szybki. Jego misja poza Konohą - która, moim zdaniem, dobiegła końca zbyt szybko – była czysto polityczna. Poza tym, chłopak miał poważną kontuzję po misji z Kuchikiri. I był spokojny. Bezkonfliktowy.
            Czy on postradał zmysły?
            - Rozłożyłem już niemal wszystkich na tym polu – westchnąłem, krzyżując ręce na piersi. – Naprawdę myślisz, że pokonasz mnie tym? – Wskazałem na krótki, śmieszny miecz. Nie wiem, po co z nim rozmawiałem. Może chciałem podelektować się tą chwilą, może dowiedzieć się o nim czegoś więcej. – Może odłożysz to tanto i pożyczysz od kogoś prawdziwą katanę?
            - Dziękuję za miłą propozycję, Sasuke-kun, ale to właśnie jest moja ulubiona broń – oświadczył chłopak, schylając głowę w prawdziwym, kulturalnym geście podziękowań, po czym obrócił się na pięcie, zrobił kilka kroków i stanął przede mną, przyjmując pozycję bojową, z bronią wyciągniętą przed sobą. Nigdy nie widziałem takiego stylu. – W przeciwieństwie do ciebie mogę walczyć czym chcę, nie muszę nadrabiać żadnych braków długimi mieczami.
            Co.
            Co?!
            Sharingan uaktywnił się sam. Nie zamierzałem mu odpowiadać, ani słowami, ani mimiką. Wyjąłem Serimochi, już mocno zabrudzoną, i ustawiłem ją przed sobą jak reszta szermierzy. Gdy atak ze strony Kiro nie nadszedł, ruszyłem w jego kierunku, wyprowadzając kilka pierwszych, badawczych ciosów.
            Chłopak był jednak szybki. Dokładny. Każde jego pchnięcie było wykalkulowane, zaplanowane. Nie było w nim żadnej pasji, ekscytacji czy strachu. Odpierał moje ciosy i wyprowadzał własne, jakby czytał nudną książkę lub walczył ze mną codziennie od kilku lat i było to dla niego nudne. Sharingan, bez pasji w oczach przeciwnika i widocznym na twarzy toku myślenia, działał gorzej. Kiro walczył jak maszyna, doskonale naoliwiona i bezlitosna.
            Ściągnąłem brwi, odskakując w bok, gdy krawędź tanto przejechała milimetry od mojego gardła. Złapałem się odruchowo za szyję, sprawdzając, czy mnie trafił. Na jego twarzy nie było nic. Ani uśmiechu triumfu, ani troski o moje życie.
            Nic.
            Otrząsnąłem się, wyprowadzając sprawny kontratak, w ostatnim momencie zmieniając taktykę i zamachując się na poziomie jego nóg. Kiro odskoczył, ale na tyle niedaleko, by wyskoczyć w moim kierunku i zamachnąć się ponownie w kierunku mojej głowy. To nie był dla niego zwykły trening. Atakował głównie w głowę, nie powstrzymywał się, zupełnie jakby chciał naprawdę wydłubać mi oczy czy podciąć gardło. Usztywniłem chwyt na Serimochi i odparowałem jego cios swoim własnym. Był słabszy i nie miał tak silnego oparcia w podłożu, co ja. Dołożyłem kolejny cios na jego śmieszne tanto, a ono wyleciało mu z ręki, kręcąc się w powietrzu.
            To był koniec. Nie miałem zamiaru jednak mu odpuścić.
            Chwyciłem katanę obiema dłońmi, zamachując się pionowo. Chłopak uniknął ciosu o milimetry, obrócił się w miejscu i przydepnął mój miecz, wbijając go mocniej w grunt. Obrócił się na trzymającej Serimochi nodze i kopnął mnie w twarz, odsyłając mnie do tyłu. Bez katany.
            Podniosłem się szybko, słysząc kroki. Uniknąłem kilku precyzyjnie wymierzonych ciosów tanto, które w mgnieniu oka shinobi podniósł z ziemi. Sharingan pracował na pełnych obrotach. Nie potrzebowałem jednak jego nowych umiejętności, by pokazać temu gnojowi, gdzie jego miejsce.
            Wystarczyła szybkość i siła. Chłopak był wytrenowany? Doskonale.
            Ja też.
            Przestałem zwracać uwagę na to, czy chcę go zabić, czy nie. Wykopnąłem mu po raz kolejny nóż z dłoni. Jeśli musiał po niego wrócić, znaczyło, że był mu potrzebny. Był gorszy w walce wręcz.
            Kilka ciosów w tors, a Kiro cofał się, próbując utrzymać równowagę. Oberwałem w twarz, ale byłem przyzwyczajony do bólu. Nawet nie zauważyłem kopniaka w ramię. Poświęciłem te dwa siniaki na wyprowadzenie ciosu z boku, a gdy Kiro oczekiwał kopniaka, zaprezentowałem mu mój łokieć. W twarz.
            Brunet upadł na piach i kamienie, nie wstając przez kilka sekund. Westchnąłem, przechodząc obok niego i podnosząc swoją katanę z ziemi.
            - Zadowolony? – spytałem, z jednej strony usatysfakcjonowany zwycięstwem, z drugiej lekko wyprowadzony z równowagi jego nietypowym stylem walki. Czego oni uczyli na tych misjach dyplomatycznych?
            - Bardzo – usłyszałem zza swoich pleców i spojrzałem na stojącego już prosto chłopaka. Miał roztrzaskany nos, całą bladą twarz w krwi. Jego ubranie było rozcięte w kilku miejscach, ale idąc po własną broń nie kulał i nie syczał z bólu. Jeśli chodziło o moich dzisiejszych przeciwników, to była to rzadkość. – Mam nadzieję, że kiedyś to powtórzymy.
            To pranie jego zarozumiałego tyłka?
            - Z wielką chęcią.
            W domu czekało mnie opatrywanie do tej pory ignorowanych przeze mnie ran. Niko nie pytała o szczegóły, za to zrobiła świetną kolację. Zdziwiłem się, gdy poczęstowała mnie czerwonym winem, ale nie kwestionowałem jej nowych pomysłów. Było całkiem dobre.
            A ja byłem zadowolony z siebie.
            Zanim wieczór zrobił się jeszcze milszy za sprawą mojego upomnienia się o to, co wczoraj nie do końca nam wyszło, coś zapukało w szybę na tarasie.
            Z warknięciem odstawiłem kieliszek, gdy Niko podbiegła do rozsuwanych drzwi i odsłoniła zaciągnięte zasłony. Zmarszczyłem brwi. Nie były zaciągnięte bez powodu. Czy ona tego nie rozumiała?
            Jeszcze bardziej humor popsuła mi Akane, wchodząca do naszego salonu z delikatnym uśmiechem na ustach. Dobiła mnie Niko w mgnieniu oka nalewająca jej trochę naszego wina.
            Blondynka wychyliła cały kieliszek, zupełnie nie przejmując się ujmującym malinowym zapachem czy kompleksowym smakiem alkoholu. Odstawiła go niedbale na ławę, jakby była u siebie, a ja przechyliłem głowę na ten znajomy widok.
            Pusty kieliszek po winie. Na ławie.
            Nie dopytywałem. Wróciłem za to zirytowanym wzrokiem do nieproszonego gościa, który właśnie powiedział coś Niko. I Niko wydawała się średnio zadowolona z usłyszanej wiadomości. Pobladła, pochyliła się lekko w niedowierzaniu, uniosła brwi i zacisnęła pięści.
            Co spadło na nas tym razem?
            - Jeszcze raz, co? – spytałem, opierając się łokciami o oparcie kanapy. – Trochę nie słuchałem.
            - Mamy jutro misję – jęknęła Niko w moją stronę, łapiąc się jedną ręką za głowę, z nadal niedowierzającą miną. Jej usta były lekko rozwarte i trochę czerwone od wina.
            Głupia Akane. Głupia misja.
            - Co w tym złego? – ponagliłem, czując, że moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.
            - To, że jest z Megumi. I w Yutatoshi. Dla Yahiro. 

Obserwatorzy