Kątem oka obserwowałem kunoichi krzątającą się po kuchni. Wyjęła spore
opakowanie herbaty, zagotowała wodę i kroiła coś, stojąc uparcie tyłem do mnie
i wymuszając na sobie zrelaksowaną postawę ciała. W jej oczach widziałem jednak
zdziwienie i stres. Miała powód, by się denerwować – mieszkanie było w
opłakanym stanie, w dodatku wcale nie ukrywało śladów obecności innych osób. Na
ławie w salonie stały puste kieliszki po winie i niepozmywane talerze, a na
półce w bibliotece – przewiązane błękitną wstążką kwiaty.
Niko
miała gości i bawiła się z nimi do późna, co dokładnie było widać po jej
chwiejnej, zgarbionej sylwetce oraz fakcie, iż nie usłyszała mojego powrotu,
gdy praktycznie trzasnąłem drzwiami. I nie ukrywałem swojej szalejącej chakry.
Dziewczyna
podeszła do stolika, przy którym siedziałem i specjalnie ignorując moje
poprzednie zaproszenie, obrała miejsce najdalej mnie. Przyniosła sobie talerz z
jakimś lukrowanym ciastem i duży kubek herbaty. W okolicy uniósł się
brzoskwiniowy aromat. Jej zaspane, niewinne i pozornie nieuważne spojrzenie
szybko przemknęło przez moją twarz, ale widziałem, że jej oczy zatrzymały się
na ułamek sekundy na moich rozczochranych po kąpieli włosach. Cwaniara
stawiając herbatę na stole musnęła palcami - niby przypadkiem – przewieszony
przez krzesło mój szary ręcznik. Kalkulowała, jak długo byłem na nogach od
kąpieli.
Długo.
I to samo mówił pewnie już suchy ręcznik. Nie mogłem spać tej nocy, tak samo
jak podczas wielu innych z dala od domu. Myślałem, że mi przejdzie. Nic z tego.
-
Więc – przerwała ciszę kunoichi, widocznie nie zamierzając kontynuować, bo
zaraz zatykając sobie usta kawałkiem ciasta z wiśniami. Uniosłem brew. Jej
szarada nie robiła na mnie wrażenia. Nadal byłem na nią zły. Nie tylko na nią.
-
Więc – powtórzyłem, starając się sprawiać wrażenie otwartego. Oczekiwałem
podobnej reakcji. Byłem ciekaw, co mi powie o powrocie Kiro. I litrach wypitego
z nim wina.
-
Jak tam misja? Nie było cię prawie dwa tygodnie... – Zrobiła przerwę na łyk
herbaty. Miała na sobie tę śmieszną piżamę. W domu było ciepło, nie
potrzebowała szlafroka. – Ale nie skaczesz z radości pod sam sufit, więc
wnioskuję, że nadal nie jesteś ostatnim żywym Uchihą?
Jej
ton był lekki. Rozbawiony wręcz. Czy ona nie miała za grosz szacunku czy
wyczucia? Moje problemy były dla niej gierką. Zabawą. Pewnie nawet nie
wierzyła, że potrafiłbym go zabić. Skoro siedziałem tu, żywy, musiało się to w
jej małej główce równać temu, że nie spotkałem Itachi’ego.
Kilka
jej słów wystarczyło, by podsycić budujący się we mnie od starcia z Akatsuki gniew.
Byłem zły na wszystkich i wszystko dookoła, a zwłaszcza na siebie. Nie za to,
co zrobiłem lub nie, ale za to, co czułem.
-
Jeszcze tak. Itachi nie miał nic wspólnego z porwaniem Kazekage – odparłem
sucho. Kunoichi piła herbatę, zamyślona. Pewnie kalkulowała, co to oznacza dla
niej.
Problemem
było to, że nic. Nie była to absolutnie jej sprawa. Taki czy inny wynik
spraw z Itachi’m nie zmieniał niczego między nami.
A
szkoda. Bo jakieś zmiany by się przydały, biorąc pod uwagę, że po krótkim
okresie pozornego szczęścia i spokoju już patrzyliśmy na siebie z wrogością, a
ona wbijała mi na każdym kroku nóż w plecy.
Westchnąłem
ciężko, łapiąc się za podstawę nosa. Starałem się z całych sił nie wybuchnąć,
ale niewyspanie i utrzymująca się irytacja dawały o sobie znać. Walka z dwoma
świrami z Akatsuki była znacznie mniej satysfakcjonująca, niż myślałem. Spraw
nie polepszał wcale fakt, że jeden z nich – ledwo, ale zawsze – uszedł z życiem
i zwiał.
-
Co z Gaarą?
Nic
z tych rzeczy nie miało znaczenia. I Niko o tym doskonale wiedziała. Żadne z
nas nie dałoby za Kazekage złamanego grosza. Dziewczyna zapewne gryzła się w
język, by nie spytać o Megumi czy inne interesujące ją pierdoły, a jednak za
punkt honoru postawiła sobie chodzenie wokół mnie na paluszkach i granie
grzecznej, zainteresowanej i... normalnej.
-
Żyje. Babcia jednego z Akatsuki oddała za niego życie – westchnąłem.
-
E? – Niko uniosła brew, krztusząc się herbatą. Jej reakcja była wymuszona i
wyolbrzymiona.
-
Przed śmiercią dał nam wskazówki dotyczące Orochimaru. Pieprzony lalkarz
narobił nam sporo kłopotów swoimi truciznami – dodałem, odsuwając ociężale
swoje krzesło i ruszyłem do kuchni, by zrobić sobie świeżą kawę. Wykorzystałem
temat misji, by zapomnieć na chwilę o dręczących mnie ponurych myślach.
-
O? To znaczy? Kto oberwał? Megumi? – Nie widziałem tego z mojej pozycji przy
ladzie, ale mogłem przysiąc, że oczy kunoichi zaświeciły się, a kąciki jej ust
uniosły się do góry.
-
Nie. Oberwała siostra Kazekage, twoja przyjaciółka w sumie – syknąłem,
krzyżując ręce na piersi. Nie mogłem
powstrzymać nuty ironii w głosie, gdy przez moje usta przeszło coś, co miało
cokolwiek wspólnego z Niko i przyjaźnią. Czy ona w ogóle wiedziała, co to
takiego? Związki nie wychodziły jej zbyt dobrze. – Razem z Kankuro próbowali go
odbić samodzielnie. Co do Megumi... – Zawiesiłem głos, patrząc uważnie na twarz
zainteresowanej Niko i wyczekując jej reakcji. - ...to chyba bezpiecznym będzie
stwierdzenie, że to ona ją uratowała. I nas wszystkich, w sumie. – Zamrugałem,
zaskoczony tym, co właśnie przyznałem.
Źrenice
Niko rozszerzyły się, a brwi spotkały na
środku czoła. Delikatne dłonie, dokładnie i bezsensownie ozdobione – dla Kiro,
z pewnością – zacisnęły się na porcelanowym kubku.
-
Słucham? – wykrztusiła w końcu. W jej mniemaniu Megumi była bezwartościową,
słabą, chytrą żmiją. Kimże bym był, gdybym nie próbował zburzyć i tego z jej
wielu fałszywych poglądów?
-
Aah. Rudy świr używał trucizny, której nie mogli rozpracować nawet najwięksi medycy
i naukowcy z Suna. A twoja psiapsiółka schodziła z tego padołu coraz szybciej,
z godziny na godzinę. – Moje usta wykrzywiły się niekontrolowanie na
wspomnienie o jej fatalnym, przepełnionym męką wyglądzie. – Gdyby nie Ashikaga,
to samo spotkałoby innych. Mnie. – Wzruszyłem ramionami. Może trochę
przesadziłem. Poradziłbym sobie. Jakoś. – Powstrzymaliśmy go razem z Kakashi'm,
Hyuugą i tą staruchą z Suny.
-
Ale... jak? – Niko odstawiła kubek. Była zszokowana i zaciekawiona. Miałem ją w
garści, od tak. Jej pełen radosnej obłudy poranek roztrzaskał się na małe
kawałeczki. – Megumi nie ma takiej wiedzy. Nie jest aż tak zdolna.
-
Nie – przyznałem zgodnie z prawdą, nalewając sobie kawy. – Ale ma dobry kontakt
z jedyną osobą, która jest. I znalazła sposób, by w ciągu zaledwie kilku godzin
przetransportować antidotum.
-
Tsunade-shishou – westchnęła zielonooka, popijając z powrotem herbatę. Spory
kawałek ciasta leżał na jej talerzu, zapomniany. Przysiadłem się do stołu,
opierając na nim łokieć. – Jakim cudem nasza wspaniała Megumi przeniosła
odtrutkę na taki dystans? I poinformowała Hokage o potrzebie jej sporządzenia,
jeśli o to chodzi. Nawet ptakom pocztowym taka droga zajmuje jeden dzień.
-
Zwoje teleportujące – odparłem, napawając się orzeźwiającym, ostrym zapachem
kawy. Niko, o ile pamiętam, nie lubiła go.
-
Są podobno szalenie drogie. I rzadkie.
W
istocie, rzuciła okiem na parującą filiżankę i zmarszczyła nos.
-
Nic, czego nie miałaby na pęczki rodzina Ashikagi – odparłem, z rozbawieniem
obserwując, jak dziewczyna powoli zapada się w krześle, odrzucając z irytacją
głowę do tyłu i mrucząc coś w stylu „oczywiście” i „mogłam to przewidzieć”. –
Widocznie jej słudzy mają gotowe, otwarte zwoje, by w razie wypadku dostać od
jedynej spadkobierczyni ważne informacje z misji. List do Hokage razem z próbką
zatrutej krwi znalazł się w jej rękach w kilka minut. Potem wystarczyło czekać
na antidotum. Resztę dawek Hokage przysłała, gdy byliśmy już w drodze do
kryjówki.
Nastała
głęboka cisza. Dziewczyna wróciła do jedzenia rozrzuconych kawałków ciasta, nie
podnosząc na mnie wzroku. Gdy nasze spojrzenia w końcu się spotkały, bez
patrzenia na talerz chwyciła palcami ostatni kawałek ciasta i uniosła go do
ust. Zjadła go i wytrzymując mój badawczy, trochę zirytowany wzrok, powoli
oblizała swój kciuk ze słodkiej polewy. Coś w rytmie mojego oddechu, a także
chyba serca, się zmieniło. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. Wróciłem
uwagą do swojej niemal pustej filiżanki kawy, zastanawiając się, czy Niko
zdawała sobie sprawę z zastraszającej swą rozległością gamy uczuć, jaką u mnie
wywoływała.
Zaskakujące,
ale ostatnio mało które z nich były pozytywne.
Nie
zareagowałem, gdy dziewczyna, widocznie znudzona ciszą, wstała i odniosła
naczynia do kuchni.
-
Skoro najwidoczniej nie interesuje cię to i nie zamierzasz zapytać, to powiem
ci od tak, od siebie, że w Akazuno wszystko w porządku – westchnęła z wyrzutem
i pomaszerowała boso do swojego pokoju.
Przymknąłem
oczy. To, co ja uznawałem za nikomu niepotrzebne ględzenie, ona widziała jako
normalność i obowiązek. Myślała, że mówienie o mojej misji sprawia mi
przyjemność i powinienem odwdzięczyć się za te wspaniałomyślne pytania,
zagadując ją o to, co robiła.
Może
tak rozumiała troskę i zainteresowanie. Związek. Jak głupio by to nie brzmiało.
Dziwne,
ale przez niemal dwa tygodnie ani trochę nie martwiłem się o jej losy. Dopiero
teraz zorientowałem się, że wyjechałem zostawiając ją z ręką Hokage zaciśniętą
na jej szyi. Byłem tak wściekły na to, co zastałem u Ino, a potem na fakt, że
Itachi ponownie mi się wymknął, że nawet do głowy mi nie przyszło, że równie
dobrze mogłem zastać puste mieszkanie, z Niko czekającą na mnie w więzieniu.
Przeczesałem
pokołtunione, wciąż lekko wilgotne przy skórze włosy palcami.
Teraz
na pytania o Akazuno było za późno. W sumie dobrze. Niko miała swoje sprawy, a
ja swoje. Skoro miała czas i chęci na przyjmowanie gości i spanie do południa,
to wnioskowałem, że wszystko w jej rodzinnej wiosce poszło dobrze.
W
przeciwieństwie do mojej misji.
Blondyn
z Iwa-gakure uciekł, Gaara stracił swojego demona. Itachi’ego nie tylko nie
było w kryjówce, ale żaden z dwóch członków Akatsuki nie chciał i – jak się
potem okazało – nie potrafił stwierdzić nic na temat jego zamiarów czy
aktualnej pozycji. Jedynym tropem był interesujący się od dawna naszym klanem
Orochimaru. Nie byłem jednak aż tak szalony, by w poszukiwaniu mojego
przeklętego brata wchodzić w paszczę lwa. Kto wie, czy nie gorszego niż sam
Itachi.
Dlaczego
myślałem o tym w ten sposób? Kiedy to dorwanie Itachi’ego przestało być
bezwzględnym priorytetem? Jeszcze niedawno byłbym w stanie zrobić wszystko,
by go zabić. Potem odmówiłem propozycji Orochimaru. Zaniedbałem treningi. Teraz
wahałem się na każdym kroku, kalkulując, kładąc na szali mój życiowy cel i inne
sprawy.
Co
było ze mną, do cholery, nie tak? Czemu, gdy rudy szaleniec z Akatsuki wyzionął
ducha, ogarnęła mnie ulga, nie furia? Czemu w głębi duszy cieszyłem się, że nie
spotkałem jeszcze Itachi’ego? Byłem aż tak słaby, czy aż tak bardzo bałem się tego,
co potem, że chciałem jak najbardziej wydłużyć to oczekiwanie? Odłożyć w czasie
zabicie brata, być jeszcze bardziej pewnym, jeszcze silniejszym, jeszcze
bardziej zdeterminowanym?
Można
to było odkładać w nieskończoność. Zawsze znalazłoby się jedno „ale”. Jedna
niedokończona sprawa. Jedna wątpliwość. Jedno nowe rozwiązanie do przemyślenia.
Sama myśl, że ostatnia misja mogła być pierwszą z moich wielu przyszłych
porażek doprowadzała mnie do szału.
A
jeszcze bardziej fakt, że nie żałowałem. Że cieszyłem się, że nie leżę martwy w
Kraju Rzek u stóp swojego brata. Ba, że nie leżę tam z całą drużyną. Nawet za
to, że nie leżę w szpitalu w Konoha. Po prostu... straszne. Było mi wstyd z
tego powodu, ale taka była prawda.
Niko
wyraźnie obraziła się za to, że podczas misji nie zmieniłem się w inną osobę –
gadatliwego, ciekawskiego i czułego Sasuke, którego obchodziłyby perypetie
jakiejś podrzędnej mieściny, więc zabrałem się w ciszy za sprzątanie tego
bajzlu, jaki panował w całym mieszkaniu. Gdy wróciłem do domu, mogłem przysiąc,
że ktoś był w moim pokoju, ale na samą myśl, że Niko do tego dopuściła,
zaciskałem mocno zęby i odpychałem swoje myśli w innym kierunku.
Gdy
miałem zamiar wyciągnąć ją na trening – na Kakashi’ego nie było co liczyć,
odpoczywał po misji na której stworzył coś w stylu wrót do innego wymiaru –
zastałem puste łóżko i uchylone okno. Księżniczka wyszła bez słowa, więc
znalazłem sobie innych kompanów, na których mogłem wyładować swoją złość.
Naruto
nadawał się do tego idealnie.
Tej
nocy położyłem się do łóżka wycieńczony. Zużyłem tony chakry na pojedynki z
Naruto i Neji’m, potem podejrzałem trening Niirochi i Niko i włączyłem
Sharingana, próbując podłapać kilka Raitonów. Nie spodziewałem się, że
blondynka nie tylko nie będzie miała nic przeciwko, ale zaproponuje sparring.
Westchnąłem
ciężko, przykrywając przedramieniem oczy. Moje mieszkanie było za wysoko, by
przez okna wdzierało się światło z ulic, a mimo to w pokoju było jasno od
blasku księżyca. Wstałem z warknięciem i zamaszystym ruchem zaciągnąłem
zasłony, wracając do łóżka i odkładając niemal skończoną książkę na jej miejsce
na półce. Wyciszyłem resztki swojej chakry, wsłuchując się w ciszę panującą w
domu. Gdy skupiłem się i zamknąłem oczy, byłem w stanie rozróżnić powolne,
rytmiczne kroki Niko krzątającej się po salonie.
Dziewczyna
zawsze przesiadywała po nocach, a potem spała do późna. Chyba, że wyciągnąłem
ją siłą na trening. Nawet jeśli jednak była już na nogach, pierwsze kilka
godzin ziewała tak szeroko, że można byłoby zrobić zawody w rzucaniu
shurikenami do celu, jakim była jej rozdziawiona paszcza.
W
ciemności i ciszy własnego – schludnego i czystego – pokoju nie musiałem
ukrywać skradającego się na moją twarz uśmieszku.
Obudziłem
się, zachłystując się powietrzem. Serce waliło mi jak szalone. Umierałem.
Musiałem umierać. Serce nie mogło bić tak szybko nie powodując śmierci.
Bez
chwili zastanowienia chwyciłem się silniejszą ręką za lewe ramię, skąd
pulsowała dziwna energia. I ból. Obezwładniający, ogłupiający, pusty ból, który
sprawiał, że nie mogłem myśleć. Zacisnąłem rękę na przeklętej pieczęci, chyba
nawet wbiłem tam paznokcie, bo szybko poczułem zapach krwi.
Moje
plecy oderwały się od materaca, a całym ciałem wstrząsnęły porażające
konwulsje. Mięsnie ręki, a potem szyi, torsu, brzucha, pulsowały. Coś gorącego,
okropnego – trucizna – rozlewało się po mnie – nie, we mnie. Moja skóra
chciała wybuchnąć, rozedrzeć się wzdłuż czarnych znaków, ale ostatkiem zdrowego
rozsądku nie pozwalałem jej na to.
Nie
rejestrowałem nic poza tym przeklętym bólem oraz zapachem krwi, dziwnymi
myślami plączącymi się po głowie – o ucieczce, o śmierci, o zemście,
nienawiści, bólu. Przepocone ubranie lepiło się do mojej skóry i parzyło,
wszystko parzyło. Gdzieś z dala dotarło do mnie echo krzyku.
Nie
mogłem oddychać.
Coś
ruszyło się. Nie wiedziałem, gdzie. Ale parzyło, bolało, musiałem...
Zerwałem
się z łóżka, jak najdalej od rwącego cierpienia, chwytając się kołdry i
upadając z łomotem na twardą, chłodną podłogę, bez cienia gracji i rozmysłu.
Serce łupało mi w piersi, rwało się do biegu, w którymkolwiek kierunku, byle
jak najdalej, byle... z dala...
Znajdź.
Z
trudem uniosłem głowę, by spojrzeć na postać, która zbliżyła się do krawędzi
łóżka. Było ciemno, ale coś jeszcze widziałem.
Oddychaj.
Zamknąłem
oczy, mocno. To było jak tysiące rozgrzanych haków wbijających się w moje
ciało, głęboko. Tak, że każdy oddech bolał, a za każdym razem, gdy próbowałem
się powstrzymać, przechodził mnie dreszcz, okrutnie bolesny, niczym trzask
bicza po moich plecach, zgiętych z bólu.
Opanuj.
Zanim
zdołałem zrozumieć, co robię, zdarłem z siebie koszulkę, a gdy dłoń – moja
własna – przemknęła mi przed oczami, za paznokciami czaiła się krew. Świeże
powietrze było jak siarczysty policzek wymierzony w moją rozgrzaną, czułą
skórę, ale nie mogłem zdzierżyć dotyku czegokolwiek – materiału – na znakach.
Zdarłbym z siebie wszystko, gdyby to nie czyniło mnie jeszcze bardziej
bezbronnym.
Uciekaj.
Odskoczyłem
automatycznie, gdy Niko uklękła na podłodze przede mną, wycofując się, aż
uderzyłem plecami w ścianę i ześlizgnąłem się po niej bez czucia w nogach.
Kunoichi zachowała dystans, nie
zbliżając się ani kroku, za co byłem dziwnie wdzięczny. Czułem jakby w moim
ciele - mięśniach, żyłach - pełzały robaki, wgryzające się we mnie i zżerające
mnie od środka. Nie mogłem znieść myśli o byciu dotykanym.
Jej
wina!
Kolejny
gorący trzask bicza, tym razem przez szyję, obojczyk, wstrząsnął moim
poturbowanym ciałem, a ja nabrałem powietrza, przewracając się do przodu,
nawet, jeśli siedziałem.
-
Oddychaj. Powoli.
To
nie była prośba.
Do
jasnej cholery, nie mogłem. Spróbowałem potrząsnąć głową.
-
Sasuke, błagam. Spróbuj.
Jej
głos się załamał, a strach i zmartwienie zawładnęły nie tylko jej głosem, ale i
twarzą. Patrzyłem na jej twarz. Wiedziała, że ma się nie zbliżać,
powstrzymywała się przed tym, ale zaczynała przegrywać, bo tak bardzo była
wystraszona i zagubiona. Przerażałem ją.
Jest twoja.
To
była myśl. Próbowałem się jej chwycić.
Weź ją sobie.
Złapałem
się za ramiona, zmuszając się do powolnego oddechu, nawet jeśli powietrze kłuło
w płuca.
Zabij.
Nie. Nie
Niko. Co to, to nie. Prędzej wyszarpnąłbym sobie tę pieprzoną pieczęć razem z
kawałkiem mięsa ze swojego własnego ramienia, niż ją zabił.
-
O to chodzi. – Jej głos był znów spokojny. – Powoli. Głęboki wdech.
Zielonooka
siedziała tuż przede mną, trochę dalej niż na wyciągnięcie ręki. Powoli
odzyskiwałem kontrolę nad swoim ciałem, ale umysłowi daleko było do tego
sukcesu. Kiedy podniosłem głowę z podłogi, a kropelki czegoś – potu, łez? –
staczały się po moim nosie, spojrzałem na nią spokojniej. Nadal widziałem i
czułem, że moja klatka piersiowa unosiła się i opadała stanowczo za szybko.
Rzuciłem okiem na lewą rękę. Nie była pokryta czarnymi znakami.
-
Mam sobie iść?
Proste,
szczere pytanie. Bez nutki smutku czy złości. W takich momentach – dorosłości,
rozsądku, spokoju - przypominała mi płaskorzeźbę bogini z Kakkahana, postać
zupełnie oderwaną od mojego świata. Opanowaną, cierpliwą. Czekającą.
Czegokolwiek
potrzebowałem, czegokolwiek bym zażądał – była tu. Po prostu.
Pytanie
jednak było mylące. Nie chciałem nikogo – nawet jej – blisko. W obu tego
słowach znaczeniu. Nienawidziłem się za to, że byłem słaby. Za myśli, które
słyszałem. Które mogły być moimi. Za to, że pozwoliłem sobie na bycie widzianym
w tym stanie.
Przez
moment, a może nawet kilka - krótkich, oderwanych od siebie - czułem się jak
marionetka. Nie – pacynka. Sterowana od wewnątrz. Byłem w swoim ciele, widziałem
swoimi oczami, ale ktoś inny mną sterował. Próbowałem krzyczeć, poruszyć
którymś mięśniem, ale nie było ucieczki. Gdybym był słabszy, ocknąłbym się z
krwią na rękach. Nie własną.
Ta
myśl przyprawiła mnie o mdłości.
Nagle
wizja jej odchodzącej wystraszyła mnie. Panicznie.
-
Nie. – Potrzebowałem jej. Miała tu być. Blisko. Ale nie... za blisko. Nie było
to fair, ale nie dało się inaczej. Byłem słaby. To już ustaliłem. Słowa
wytaczały się z moich ust bez pomyślunku. – Ja... eh. Wybacz.
Ze
wszystkich rzeczy, to ją zirytowało.
-
Kretyn. – Wypuściłem powietrze przez nos. – Nie waż się przepraszać.
Zebrałem
się w sobie i wstałem z ziemi, przejeżdżając nadal drżącą dłonią po mokrej
twarzy. Odgarnąłem z niej lepiące się włosy i opadłem na łóżko, oddychając
głęboko. Skupiłem się na tej prostej czynności, patrząc na podłogę pomiędzy
moimi kolanami.
Skąd
się to wzięło? Miewałem czasami bóle, koszmary. Dziwne uczucia, przywidzenia.
Ale coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz. Byłem ciekaw, czym było to
spowodowane. I czym był ten głos w mojej głowie. Moją ciemną stroną, czy też
zwykłą zabawą Orochimaru, którego wola w jakiś sposób została we mnie
zapieczętowana?
Poczułem
dłoń na swoim kolanie, a Niko przysunęła się trochę do mnie, wciąż klęcząc na
podłodze i patrząc na mnie wyczekująco. Uśmiechnąłem się lekko, starając się
wyglądać na twardego, ale ona chyba tego nie kupiła, bo pokręciła głową ze
zrezygnowaniem.
-
Przynieść ci coś do picia? Jedzenia? – Tym razem to ja pokręciłem głową. Był
środek nocy. Poza tym po tym, co właśnie przeszło moje ciało, nie byłem do
końca pewien, czy zatrzyma w sobie jakikolwiek pokarm. Popatrzyłem na swoje
otwarte dłonie, choć mój wzrok nadal nie był ostry. – Może zrobię ci gorącą
kąpiel. Jesteś przepocony i na pewno obolały.
Kiwnąłem
lekko głową, słysząc dziewczynę jak przez mgłę. Ból przyszedł nagle i tak samo
szybko odszedł, i to jej głos, jej wizja, były tego czynnikiem. Trudno było mi
opanować ból i dopiero gdy w grę wchodziło przerażenie kunoichi czy zrobienie
jej krzywdy, zacząłem zyskiwać przewagę. Po chwili wszystko ustąpiło.
-
Jak to zrobiłaś? – zapytałem cicho, zanim dziewczyna zdążyła wyjść z pokoju.
Kątem oka widziałem, że przystanęła i okręciła się w moim kierunku na gołych
stopach. Może użyła dobrych słów? Trafiła w dobre nuty w tym wariactwie? Jej
spokój był niespotykany, dziwny. Jej ton kojący. Czy możliwe było, że miała
doświadczenie z Przeklętą Pieczęcią? Jeśli tej jounince, Mitarashi, zdarzały
się takie ataki i Niko potrafiła je uspokoić, to potrzebowałem jej przy sobie
jeszcze bardziej, niż myślałem. Wystarczyła myśl o przechodzeniu tej katorgi po
raz kolejny, a moim ciałem wstrząsnął chłodny dreszcz. A może po prostu było mi
zimno bez koszulki. – Nagle ból... zniknął. Co zrobiłaś?
-
Mam tajemne kekkei-genkai, które łagodzi złe moce – odparła dziewczyna grobowym
tonem.
-
Naprawdę? – Uniosłem głowę. Jeśli tak, to powinna nie odstępować mnie na krok.
No, może to była przesada. Ale skoro „złe moce” dopadały mnie we śnie, to może
mogłaby spać trochę... bliżej. Nie była to zła myśl.
Przez
głowę, mimo oszołomienia, przeszła mi myśl, że może właśnie dlatego umieszczono
ją ze mną w drużynie. By mnie pilnowała.
-
Nie! – zaśmiała się, łapiąc za głowę z niedowierzaniem. Wyciągnęła rękę przed
siebie, robiąc kilka kroków w moim kierunku. Na jej otwartej dłoni leżał
oszlifowany, niebiesko-zielony kamień. Uniosłem brew. – Przyniosłam z pokoju
jeden kamień Haisekai, który powstrzymał chakrę Orochimaru.
Zamrugałem.
No tak. To wydawało się bardziej logiczne.
Zaraz.
Ona chciała odejść z tym kamieniem?
Wyciągnąłem
rękę, a dziewczyna oddała mi go bez słowa, wychodząc zaraz z pokoju i nie
patrząc mi w oczy.
Przewróciłem
kamień kilka razy w ręce. Był prostokątny i lekki, jakby pusty w środku.
Wyglądał jak szmaragd o nienaturalnej barwie, a jego blask był przygaszony.
Mimo to kamień nie był brudny czy matowy. Niko przytargała go pewnie –
nielegalnie – z Kakkahana. Zastanawiałem się, jak przechowywała go w pokoju,
skoro irytująco wyciszał chakrę.
I
– co najważniejsze – czy byłem skazany na spanie w jego obecności do końca
moich dni.
Teraz,
gdy byłem świadom jego działania, rzeczywiście nie wyczuwałem żadnej chakry -
ani w sobie, ani wokół siebie. Było to dziwne, otępiające uczucie. Powietrze w
pokoju było zastałe i gęste. Nic dziwnego, że trudno mi się oddychało.
-
Zaniosłam do łazienki czysty ręcznik, wody już jest chyba dosyć. Zrobiłam masę
piany – obwieściła Niko delikatnym, niemal radosnym tonem, zupełnie jakby duża
ilość piany w wannie miała mi w czymkolwiek pomóc.
Podniosłem
głowę, spotykając jej zmęczoną sylwetkę opartą o framugę moich drzwi. Nie
lubiłem, gdy się o mnie martwiono. Nie chciałem, by patrzono na mnie w ten
sposób – troskliwy, cierpliwy, smutny. A najbardziej nienawidziłem, gdy ktoś mi
współczuł.
Doskonale.
Dziewczyna starała się mi pomóc, a mój chory umysł i tak znajdował preteksty,
aby być na nią wkurzonym. Jeśli już, to powinienem być jej wdzięczny, a
mimo to jej obecność w chwilach mojej słabości irytowała mnie.
Podniosłem
się z łóżka i przemaszerowałem pewnym, płynnym krokiem do drzwi. Stanąłem przed
Niko i złapałem ją za nadgarstek, oddając jej kamień i zaciskając na nim jej
smukłe palce własną dłonią. Dziewczyna uniosła wzrok znad naszych wciąż
dotykających się dłoni i spojrzała na mnie spokojniej i odważniej. W jej oczach
na powrót pojawiła się ciekawość i zadziorność.
Chciała
coś powiedzieć, już rozchyliła usta, ale byłem zbyt zmęczony, by dalej słuchać
o tym, co się stało. Chciałem zmyć z siebie wspomnienia o tym bólu i iść z
powrotem spać, najlepiej z nią lub kamieniem obok siebie. Lub oboma, dla
pewności.
Minąłem
kunoichi w drzwiach i wszedłem do jej pokoju, kierując się do wielkiej
łazienki, którą sam dla niej urządziłem. Czułem na swoich plecach jej czujny
wzrok, dlatego też starałem się zachować prostą, silną postawę i nie potknąć
się o walające się na podłodze ubrania i broń. Gdy tylko zamknąłem za sobą
drzwi, oparłem się o chłodną ścianę i odetchnąłem ciężko.
Stanowczo
wolałem być wściekły, zirytowany. Na nią. Na kogokolwiek. Martwić się jej
problemami, na nią krzyczeć, jej pomagać i doradzać. Teraz... byłem wkurzony na
siebie. Na swoją słabość. Zszokowany łatwością, z jaką to... coś mną
kierowało, zamurowany intensywnością bólu, jaki przeżyłem. Nigdy nie czułem
czegoś takiego. Przez moment naprawdę myślałem, że to koniec, że poddam się tej
sile i juz nie wrócę, że stanie się coś strasznego.
Najgorsza
była ta bezradność. Gdyby był to jakiś wkurzający przedmiot czy fizyczny wróg,
tuż przede mną, wystarczyłoby jedno dobre Chidori i byłoby po sprawie. Tym
razem wróg był niewidzialny. Był we mnie. Nie mogłem potraktować go kopniakiem
lub Raitonem. No dobra, Raitonem mogłem, ale to nie skończyłoby się
szczęśliwie.
Najpierw
Itachi, teraz Orochimaru. Co jeszcze mogło pójść źle?
Gdyby
tylko Niko i cała Wioska były bardziej pomocne. A ci ludzie, którzy nazywali
się moimi przyjaciółmi, tylko dokładali mi problemów. Nie dość, że miałem na
głowie największych kryminalistów i wariatów na świecie, to nie mogłem dogadać
się z własną dziewczyną.
Żałosne.
Podszedłem
do stojącej na środku pomieszczenia wanny, zdejmując z siebie po drodze jedyną
część garderoby i zanurzyłem się w zbyt ciepłej wodzie, która szybko zakryła
mnie aż pod samą brodę. Gorąco rozeszło się po całym moim ciele, wnikając aż do
kości i powodując przyjemne odrętwienie. Gorące źródła, tylko mniejsze. Trochę
mniej wygodne, jasne, ale z pewnością bardziej kameralne i ciche. I czystsze.
Nie
wiem, ile siedziałem w pachnącej lawendą łazience, szorując swoją skórę
szorstką gąbką zupełnie, jakby czarne znaki nie chciały z niej do końca zejść.
Może pół godziny, może kilka minut. Gdy wyszedłem, na powrót mając na sobie
spodnie od piżamy, Niko siedziała po turecku na swoim łóżku, segregując jakieś
papiery. Ogrom bałaganu w jej pokoju trochę zmalał. Widocznie nie miała co ze
sobą zrobić.
Jej
zielone tęczówki od razu skierowały się na moją twarz, potem spadły na chwilę
na mój tors, w końcu lądując na moim lewym ramieniu.
-
Chodź, opatrzę ci to – westchnęła, klepiąc limonkową kapę tuż obok siebie,
mimikując mój gest z tego ranka. Na czworakach sięgnęła do szafki nocnej po
apteczkę, niezdarnie przy tym zahaczając nogą o stos dokumentów, który z cichym
szelestem spadł z łóżka. Dziewczyna zmarszczyła nos w kierunku irytujących
papierów i machnęła na nie ręką, usadawiając się za mną.
Zamknąłem
oczy, zwieszając głowę i pozwalając jej opatrzyć rany na moim ramieniu.
Wcześniej dokładnie je oczyściłem i obejrzałem w lustrze. Oboje wiedzieliśmy
doskonale, że nic by się nie stało, gdyby poczekały do jutra na medyka, ale
widocznie Niko miała dziś zamiar poopiekować się mną za wszystkie dni mojej
nieobecności. Uśmiechnąłem się na myśl o Niko-kurze-domowej, krzątającej się za
mną z bandażami, płynem do kąpieli i obiadem.
Właśnie.
Być może nagły atak męki i koszmarów w środku nocy zwiastował szybkie
pogodzenie i powrót do jej gotowania dla mnie?
Jak
na zawołanie, Niko przyłożyła do największego zadrapania wacik nasączony
spirytusem, a całe rozcięcie zaczęło niemiłosiernie szczypać. Zacisnąłem zęby,
nie dając kunoichi satysfakcji i nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
Nie
to, że po moim niedawnym występie została mi jakakolwiek ilość męskiej dumy.
-
Rany są płytkie i rozległe, nie ma sensu tego bandażować. Musisz jednak na to
miejsce uważać – westchnęła Niko, nie przerywając wcierania mi czegoś w ramię.
Czułem jej oddech na swojej nadal lekko wilgotnej i rozgrzanej skórze.
-
Tak, mamo – syknąłem. Usłyszałem jej uśmiech zza swoich pleców. Obróciłem głowę
z uniesioną brwią. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze bardziej, wskazując palcem
na moją twarz.
-
Tęskniłam za tą miną – przyznała. Jej oczy iskrzyły się w świetle nocnej
lampki, która teraz jako jedyna oświetlała pokój, nadając mu pomarańczowego
koloru. – Czy twoja brew nigdy się nie męczy?
Co
za idiotyczny temat do rozmowy. Ale to prawda - Niko, ze wszystkich spotkanych
przeze mnie osób, dziwiła mnie – i rozbawiała – najczęściej.
-
Odkąd cię znam, regularnie ją ćwiczę – odparłem lżejszym tonem, zauważając z
satysfakcją, że jestem już całkowicie zrelaksowany. – Jest pewnie już najsilniejszą
brwią w kraju.
-
Jestem aż taka dziwna? – Niko rozłożyła ręce w wyolbrzymionym geście
zrezygnowania. Z trudem powstrzymałem własny uśmiech. Ona jednak nie kryła
swojego.
-
Owszem.
Patrzyliśmy
na siebie przez kilkanaście sekund, ważąc pytania cisnące się nam na usta i
analizując dzisiejsze wydarzenia. Odwróciłem w ciszy głowę, opierając łokcie na
kolanach i wzdychając ciężko. Pochyliłem się do przodu, by wstać i wyjść, ale
powstrzymały mnie ręce Niko oplatające się wokół mojej szyi.
Coś
zadrżało mi w klatce piersiowej. Może w gardle? Brzuchu? Nie byłem pewien.
Wiedziałem jednak, że byłem zdziwiony. I dotyk ten był na powrót bardzo mile
widziany.
Dziewczyna
chwyciła się mnie mocno, usadawiając się tuż za mną i uniemożliwiając mi wstanie
z łóżka. Złapała się dłońmi za łokcie i oparła policzek na moim ramieniu. Jej
chłodne palce muskały moją wciąż ciepłą skórę.
-
Wystraszyłeś mnie. Bardzo – wymamrotała cichym, zmęczonym i trochę...
obwiniającym tonem. Nabrałem powietrza w płuca, co uniosło ją trochę, a potem
wypuściłem je spokojnie i powoli. Ta pozycja przypominała nasz powrót z misji
zwiadowczej. Z tą różnicą, że wtedy poturbowana była Niko. Teraz wisiała mi na
plecach, by mnie pocieszyć. Dziwny sposób.
Zwłaszcza,
że nie potrzebowałem pocieszania.
Jednak
nie dało się zaprzeczyć, że to uczucie było... miłe. Dziewczyna, widząc, że nie
uciekam, przysunęła się do mnie jeszcze bliżej, kładąc swoje zgięte kolana po
obu stronach moich bioder i przylegając swoim torsem do moich nagich pleców.
Jej ciało było ciepłe i delikatne. Czułem na sobie jej spokojny, rytmiczny
oddech i po kilku chwilach ten emanujący z niej spokój udzielił się także mi.
Poruszyłem
się trochę, sprawdzając, jak bardzo uparła się na tą pozycję, ale nawet nie
drgnęła, jakby bojąc się, że gdy tylko wypuści mnie z objęć, znowu obudzi się
we mnie Przeklęta Pieczęć. Lub coś gorszego.
Było
w ogóle coś takiego?
Westchnąłem
ze wzrokiem utkniętym na jej półce z książkami. Byłem zmęczony. Adrenalina z
tego... wypadku całkowicie opuściła moje ciało. Na jutro byłem umówiony na
trening katany. Nie miałem czasu na podchody z Niko.
Obróciłem
się lekko, znajdując na pościeli zielony kamień i chwyciłem go mocno, po czym wsunąłem
dłonie pod uda dziewczyny i pochyliłem się do przodu, odpychając się od jej
łóżka. Stanąłem prosto, z nią na plecach i ruszyłem bez słowa w kierunku drzwi.
O dziwo, kunoichi nie wyrwała się, a złapała się mnie mocniej i zamachała
nonszalancko nogami.
-
Gdzie idziemy? – spytała, jakby ta sytuacja była dla niej najnormalniejszą na
świecie. Skąd ona miała w sobie tyle energii?
-
Spać – odparłem prosto, nogą rozsuwając drzwi do swojego pokoju i zasuwając je
z powrotem za nami. Nie wiedziałem, po co, skoro nikogo innego nie było w domu,
ale taki miałem nawyk.
Dziewczyna
wyraźnie spięła się, ale z jej ust wydostało się tylko krótkie, małe,
zaciekawione „o”.
Nie
potrzebowałem światła, by podejść do jednej ze stron łóżka i puścić nogi
dziewczyny tak, by opadając znalazły się tuż przy jego krawędzi.
Nie
zamierzałem jej do niczego zmuszać, rzucać się na nią jak zwierz czy zostawać u
niej w pokoju jak mały chłopiec potrzebujący misia. Jeśli nie przeszkadzało jej
spanie ze mną... to znaczy... obok mnie – mogła zostać. Jeśli owszem – mogła
wyjść.
Okrążyłem
łóżko i podniosłem leżącą w sporej części na ziemi kołdrę, po czym rozłożyłem
ją zamaszystym ruchem na całym materacu. W ciemności widziałem zarys sylwetki
Niko. Stała tam, gdzie ją zostawiłem, obserwując mnie uważnie. Położyłem
Haisekai na szafce nocnej, wciąż lekko zirytowany brakiem własnej chakry, i
położyłem się na łóżku, zarzucając na siebie część kołdry. Byłem bez koszulki,
która leżała rozdarta gdzieś w rogu pokoju, a bez ciepła Niko na plecach
zaczynała mi się dawać we znaki chłodna pora roku.
Przymknąłem
oczy, usadawiając się wygodniej i pokazując dziewczynie, że ma absolutnie wolny
wybór. I czekałem.
Nie
mogłem powstrzymać uśmiechu, gdy materac ugiął się pod jej ciężarem. Kunoichi
zbliżyła się do mnie, a ja uchyliłem powieki w ostatnim momencie, by zobaczyć jej
twarz wiszącą nad moją. Pocałowała mnie lekko w usta, choć było to tak
delikatne, że trudno było to nazwać prawdziwym pocałunkiem. Nie stała za nim
żadna siła, dziewczyna opierała się mocno rękami o łóżko, musnęła tylko moje
wargi swoimi własnymi.
Tak
drobny gest rozpętał we mnie burzę. Ciepło rozlało się po moim wnętrzu, a ja z
trudem powstrzymałem dreszcz. To była kpina nie całus, droczenie nie dotyk.
Powstrzymałem gwałtowne przyciągnięcie jej do siebie za włosy tylko dzięki
świadomości, że zaraz usadowi się koło mnie i będzie przy mnie przez resztę
nocy.
-
Oyasuminasai – wyszeptała i wyprostowała się, zsuwając kolana z materaca i
schodząc z łóżka. Moje usta rozchyliły się w zaskoczeniu, gdy na pożegnanie
dostałem widok jej uśmiechu znikającego za zasuwanymi drzwiami.
To
tyle, jeśli chodziło o resztki mojej męskiej dumy.
Kolejny
dzień był straszny. Niko z samego rana upiekła ciasto. Oszałamiający zapach popchnął
mnie do chęci pożarcia go, ale dziewczyna nie pozwoliła mi nawet się do niego
zbliżyć. Zostałem za to zaciągnięty do szpitala, gdzie moje ciasto
dostał obijający się w szpitalnym łóżku Kakashi. Gdy jounin wtajemniczał Niko w
pominięte przeze mnie szczegóły naszej misji, Sakura wyleczyła moje ramię.
Hatake
był zwolniony z treningów i misji na tydzień, a Niirochi nie dawała znaku
życia. Trening katany miałem pod wieczór, więc pozwoliłem Niko zaciągnąć się do
jakiejś knajpy. „Pogadać” brzmiało dosyć dobrze, póki nie zostałem zaprowadzony
do już zajętego stolika. Moje brwi spotkały się na środku czoła, gdy tylko mój
wzrok spoczął na uśmiechniętej od ucha do ucha kobiecie w wysokim kucyku.
-
Cześć, kociaku – zaśmiała się, odchylając się od stolika i machając do
rozmawiającego przy barze kelnera. Mężczyzna zignorował jej natrętne sygnały i
kontynuował pogaduchy ze współpracownicą. Nie miałem z Mitarashi nigdy wiele do
czynienia. Nadzorowała oba moje egzaminy na chuunina, ale jej zachowanie
podczas żadnego z nich nie wzbudziło mojego szacunku. O sympatii nie
wspominając. – Siadajcie. – Zaprosiła nas ręką na ławkę po drugiej stronie
dębowego stołu, chwytając zaraz kubek swojej herbaty. Dookoła niej leżały
cztery puste talerze i pudełka. Nie wiem, czemu Niko mnie tu zaciągnęła.
Nienawidziłem słodyczy, a tu serwowano głównie dango. Przynajmniej tak wnioskowałem
z wielkiego szyldu przedstawiającego kulki na patyku i menu wiszącego na
ścianie. – Widzę, że przyprowadziłaś ze sobą mojego zięcia – zaśmiała się
jouninka, kładąc palce wolnej ręki na swoim podrygującym biuście. Zmrużyłem
oczy na to określenie. Niko przewróciła oczami. – Uchiha we własnej osobie!
Jestem wstrząśnięta tym zaszczytem.
-
Powinnaś być – odmruknąłem, otrzymując zaraz lekkie szturchnięcie w bok łokciem
Niko, a od Anko wyzywające i rozbawione spojrzenie znad jej kubka herbaty.
-
Nie uciszaj go, Niko. Oni już tak mają – machnęła ręką kobieta, ponownie
odwracając się od stolika i jeszcze bardziej wyraźnie machając na wysokiego
szatyna w czarnej koszuli, który obsługiwał tę część sali.
Aż
dziwne było, że mizerny interes cukierniczy dorobił się takiego lokalu. Sala
była naprawdę spora. Proste stoliki odgrodzone były od siebie tradycyjnymi
parawanami. Gdzieś w przeciwnym rogu sali rozbrzmiewały jakieś instrumenty z
fletem na czele. Część miejsc mieściła się na świeżym powietrzu, w zagłębieniu
pomiędzy budynkami, pod drewnianą wiatą.
-
Więc? Czemu go tu zaciągnęłaś? – spytała ochoczo jouninka, gdy tylko kelner
przyjął nasze zamówienie. Ograniczyłem się do herbaty. Wiedziałem jednak
dobrze, że misja Niko dotycząca powolnego przekonywania mnie do różnych
wybryków cukierniczych nie dobiegła końca i zaraz będzie mi wpychała coś ze
swoich porcji. A zamówiła tego sporo.
-
Dobre pytanie – westchnąłem, opierając łokieć na stole i patrząc wyczekująco na
kunoichi obok mnie.
-
Chciałam cię prosić o radę. W kwestii Sasuke.
Uniosłem
brew, a Anko zakrztusiła się herbatą, po chwili odstawiając kubek i bijąc się
pięścią w klatkę piersiową.
-
Mnie? O radę? Damsko-męską? – Oczy jouninki zaczęły łzawić. Trochę od
zakrztuszenia, trochę od śmiechu, który teraz ledwo powstrzymywała. – Od rozmów
o ptaszkach i pszczółkach masz Kakashi’ego, kocie. On wie wszystko i jeszcze
więcej.
-
Nie o taką radę. – Młodsza kunoichi spiorunowała ją wzrokiem, który
zelżał, gdy wysoki kelner przyniósł nasze zamówienia. Dostałem swoją gorzką
herbatę, a Niko porcję hanami dango, pucharek anmitsu i jej herbatę. Dziewczyna
rzuciła tęsknym wzrokiem na słodycze pod jej nosem i wyciągnęła rękę w kierunku
łyżeczki, ale położyła ją z powrotem na stole, patrząc na swoją opiekunkę. Matkę.
Siostrę? Trochę to było skomplikowane. – Sasuke miał wczoraj atak. Przeklęta
pieczęć zrobiła coś podobnego do... wiesz-kiedy – Niko zniżyła głowę, w
końcu wracając uwagą do zamówienia i słodząc sobie herbatę.
-
Mogę mówić za siebie – westchnąłem.
-
I? Co ja mam do tego? – spytała kobieta, zupełnie ignorując moje
wtrącenie. Zarzuciła nogę na nogę, krzyżując ręce na piersi i odchylając się
lekko na ławce. Dopiero teraz przypominała kapitana ANBU, jakim była na co
dzień.
-
Chcemy wiedzieć, czym to jest spowodowane. Znalazłam sposób, by temu zapobiec,
ale jest on dość... kłopotliwy. – Dziewczyna rzuciła mi niepewne spojrzenie.
Zacisnąłem zęby, próbując nie robić jej na oczach tylu ludzi afery za wtrącanie
się w moje sprawy.
Znowu
– to był jej sposób na okazywanie zainteresowania. Uczucia. Musiałem się
przyzwyczaić. W końcu.
-
Hm – mruknęła jounika, pochylając się ponownie nad stołem i bez pytania
chwytając jedno z trzech dango leżących na talerzu Niko. Kunoichi rzuciła się,
by ją powstrzymać, ale pierwsza kulka już dawno była w ustach Mitarashi. Niko
mówiła mi o pseudonimie swojej... opiekunki. Zastanawiało mnie, czy zyskała je
właśnie w ten sposób – wykorzystując swoją szybkość i zręczność, by kraść
słodycze. – Hm – powtórzyła, przeżuwając różową kulkę. – Wczoraj nic ciekawego
nie czułam – zauważyła z pełnymi ustami. Przymknąłem oczy w irytacji, sięgając
po własną herbatę. – Czułeś, jakby coś rozrywało cię od środka? Wydostawała się
fioletowa chakra? Pokryły cię znaki? Miałeś omamy?
-
Wszystko na raz. Chakry nie widziałem – spojrzałem wymownie na Niko.
-
Była chakra. Fioletowa, trochę czarnej. I to pełno, wypełniła prawie cały pokój
– mruknęła cicho kunoichi, atakując galaretkę i owoce metalową łyżką.
Dobrze
wiedzieć.
-
Jakie omamy? Co widziałeś? – zagaiła kobieta, kładąc łokcie na stole i
skupiając na mnie swój zainteresowany wzrok, zupełnie jak jakiś pieprzony
ekspert.
-
Nic. Raczej... słyszałem głos.
-
Czyj? Orochimaru? – zgadła Mitarashi.
-
Nie wiem. Głos. Po prostu – odparłem prosto, odwracając wzrok. Nie lubiłem, gdy
się mną tak interesowano. Czułem się jak na przesłuchaniu. Lub pod okiem
lekarza. – Równie dobrze mógł być mój. To były raczej myśli.
-
Hm. – Podniosłem głowę, widząc jak Anko przejeżdża językiem po swoich wargach,
patrząc w zamyśleniu w górę. Splotła palce swoich dłoni i oparła na nich brodę.
– Hm, hm. Hm – powtórzyła. Niko, widocznie zaznajomiona z dziwacznym
zachowaniem kobiety, wróciła do swojego deseru. Westchnąłem, dopijając swoją herbatę.
Czy one naprawdę nie miały o czym rozmawiać? Nie widywały się chyba za często,
a mimo to po ich zachowaniu nie było widać jakiegoś specjalnie ciepłego
uczucia. Nie tęskniły, nie plotkowały, nie dotykały się. Niko mało opowiadała o
swojej przeszłości, o Mitarashi wspominała też bardzo rzadko, zdając się
zostawić mnie moim własnym doświadczeniom. Trudno było zignorować podobieństwa w
ich zachowaniu i podejściu do życia, ale jeszcze trudniej było przeoczyć
różnice. I tą obojętność. Obcość. Było w ogóle takie słowo? O czym ja
myślałem?! – Moje ataki były trochę inne. Widocznie mój kochany sensei zmienił
recepturę swojej trucizny. – Mitarashi wygięła usta w minę balansującą pomiędzy
kpiną i obrzydzeniem. – Wiem jednak z doświadczenia, niemiłego zresztą, że
takie sytuacje zdarzają się, gdy Orochimaru majstruje przy swojej chakrze. Albo
wczoraj w nocy z kimś walczył, albo... nie wiem... namierzał cię lub coś...
-
Namierzał? – powtórzyłem, ignorując „profesjonalne” słownictwo jouninki w
kucyku. – Tak trudno mu było zgadnąć, że jestem w Konoha? Tu mieszkam, do
cholery. Nie musiał urządzać mi takich... – Machnąłem ręką, nie mając na to
nawet słów. Oparłem łokcie na blacie i złapałem się dłońmi za ramiona,
odwracając zirytowany wzrok na resztę sali.
-
Być może dowiedział się o twoich zatargach z Akatsuki – podsunęła Niko. Czułem
jej zmartwiony wzrok na sobie, ale nie chciałem nawet się odwracać. Irytował
mnie tylko. Ale miała rację. – Orochimaru był kiedyś ich członkiem, ne? Może
chciał sprawdzić, czy nadal jesteś poza wioską i czy może wykonać kolejny ruch.
-
Może. – Anko przytaknęła, a Niko zabrała się za swoje dango. – Na pewno nie
chcesz nic zamówić? – Odwróciłem wzrok w kierunku kobiety, unosząc brew. –
Chociaż chinsuko, no. Są pyszne.
-
Obejdzie się. Nie zamierzamy siedzieć tu długo – warknąłem, odwracając wzrok na
jedzącą po cichu Niko. Wydawała się dziś dziwnie spokojna. – Prawda?
-
Mhm – potwierdziła, pijąc herbatę. Otarła usta wierzchem dłoni.
-
Jak powstrzymałaś całą tą chakrę? – Tym razem to Anko uniosła brew. –
Pamiętasz, ile mi to zajęło... wiesz-kiedy – zacytowała, rzucając
dziewczynie trochę rozbawione, porozumiewawcze spojrzenie.
-
Mam kilka kamieni Haisekai. Od Sakury. A raczej... Hokage. Trenuję kontrolę
chakry w ich obecności.
O,
a więc ich nie ukradła. A to niespodzianka. Jednak po co miała to trenować?
Chyba nie zamierzała mieć ich zawsze przy sobie? To zatęchłe powietrze i aura
bezsilności, którą wokół siebie tworzyły, były nie do zniesienia.
Czy
może ona tego nie czuła?
-
Z tej twojej świątyni, tak? Super – uśmiechnęła się kobieta, poprawiając
kołnierz swojego płaszcza. Zmrużyłem ponownie oczy. Nie doceniałem przepływu
informacji pomiędzy nimi. Anko wiedziała sporo, nawet, jeśli nie byłem obecny
przy jej spotkaniach z Niko.
Nie
wiedziałem, co o niej myśleć. Z jednej strony nie wydawała się mądra -
zachowywała się raczej jak prostaczka, którą łatwo było omamić i wycisnąć z
niej potrzebne informacje. Ta cecha opisywała jednak wiele innych shinobi z
Konoha. W Mitarashi było jeszcze coś innego. Mimo swojego irytująco energicznego
usposobienia była w ciekawy sposób tajemnicza. Jej ranga i profesja wymuszały
szacunek i powodowały jeszcze większe zdezorientowanie. Jak ktoś taki mógł być
tak ważny? Jej raptowność i nieprzewidywalność nie pomagały w jej ocenie.
Z
pewnością była niebezpieczna. Czy przez swoją głupotę, czy umiejętności... to
pozostawało do późniejszych dywagacji.
Po
tym, jak Anko wyszła – bez płacenia, jak się okazało, wstrętna wiedźma - a Niko
dokończyła jedzenie i zapłaciła za wszystko, rozeszliśmy się. Kunoichi
postanowiła – wbrew moim oporom, ze to nie ma znaczenia – zaraportować Hokage o
prawdopodobnych ruchach Orochimaru i wrócić do domu na trening z Haisekai, po
drodze robiąc zakupy.
Ja
rozpieczętowałem Serimochi z małego zwoju przy pasku i udałem się na ustalone
wcześniej pole treningowe, gdzie czekali na mnie uczniowie ze Szkoły Togatty.
Dawno temu pokonałem ich mistrza, okazując mu tym, paradoksalnie, brak
szacunku. Jakby ktoś mi powiedział, że idę do Szkoły Kendo by się nie
uczyć, a okazywać komuś szacunek i płaszczyć się przed nim, by łaskawie na
mnie spojrzał, moja noga nawet by tam nie stanęła.
Ale
stanęła. A ja zarejestrowałem Sharinganem kilka naprawdę pomocnych i
interesujących ruchów. To jednak było za
mało. By czuć się pewnie w walce kataną, musiałem więcej trenować. Niko ze
swoim drewnianym kijkiem – i, nie ukrywam, moją niechęcią do robienia w niej krwawych
dziur – nie była dobrym partnerem do sparringów. Potrzebowałem wielu różnych,
wyszkolonych przeciwników. Wielu stylów, wielu pomysłów w jednym miejscu.
Mogli
nawet atakować mnie równocześnie. Nie miało to znaczenia.
Na
sporej polanie, pokrytej głównie piachem i kamieniami, zauważyłem Tenten,
Shikamaru, Lee i Neji’ego. Żadne z nich nie podeszło do mnie, kontynuowali oni trening na słomianych
celach, obserwując jednak z zaintrygowaniem zbiorowisko, jakie spowodowałem.
Bo
trudno było zaprzeczyć, że większość podopiecznych Togatty była tu właśnie z mojego
powodu. Chcieli spróbować swoich sił w starciu z „geniuszem”. Może nawet jakiś
ich procent miał złudne nadzieje wyjścia zwycięsko z takiego pojedynku i
popisania się przed kolegami.
Pierwsze
kilka minut tylko obserwowałem. Uczniowie dobrali się w pary i toczyli wiele
pojedynków na raz. Mój Sharingan prześlizgiwał się pomiędzy starciami, rejestrując
wszelkie udane uniki, pchnięcia i zamachy. Po krótkim czasie Tenten i Lee
poprosili o szansę w starciu z dwojgiem lepszych wojowników. Neji i Shikamaru
obserwowali to widowisko z cienia, rozmawiając.
Nikt
nie ważył się wykonać pierwszego kroku w moim kierunku. Sława robiła swoje.
Czułem na sobie wiele par oczu. Jeśli chciałem jednak z kimś walczyć, musiałem
wykonać pierwszy krok. I zobaczyć, czy nie trafię na tchórza.
Nie
trudno było wychwycić pośród par lepszego z przeciwników. Zajęło mi jednak
trochę czasu wyłapanie odpowiednich ludzi do treningu. Podszedłem do
najbliższej pary, która przykuła mój wzrok i wyjmując spokojnie Serimochi,
kazałem wyprowadzić na siebie atak.
Obojgu
szermierzom.
Po
godzinie większość ubranych w szare kimona wojowników była zmęczona. Z moich
pojedynków robiły się niekiedy krwawe widowiska, więc odpoczywający uczniowie
gromadzili się wokół mnie, tworząc luźny okrąg i obserwując moje walki.
Odpowiadało mi to. Dzięki temu mój przeciwnik nie miał jak się wycofać, więc
starcia były krótsze.
Pokonałem
wszystkich wytypowanych przeze mnie przeciwników. Kilkoro innych zgłosiło się
samych. Z każdym kolejnym pokonanym konkurentem miałem większy zakres wiedzy i
ruchów. Łapałem się na tym, że wyprowadzam idealnie taki sam atak jak mój
poprzedni rywal, a strategię obrony kolejnego rozgryzałem w kilka sekund.
To
było niesamowite. Sharingan pracował coraz płynniej. Im dłużej go używałem, tym
obrazy, które mi podsuwał, były wyraźniejsze i mocniejsze, a moje ciało
reagowało na nie coraz szybciej. Gdy patrzyłem przeciwnikowi w oczy, jak przez
mgłę widziałem jego intencje, świat jego oczami, jego kolejne ruchy
przetwarzane w jego umyśle na ułamek sekundy przed właściwym atakiem. Choć
niewyraźne, dawały mi wrażenie, że wrogowie byli łatwi do czytania jak otwarta
księga, a moje instynkty reagowały samoistnie na to, co według Sharingana się
zaraz stanie.
Nie
wszyscy wojownicy byli łatwi do pokonania. Miałem na sobie kilka draśnięć, moje
ubrania były przepocone, kończyny obolałe. Mimo to moja czujność nie spadła,
nie byłem zmęczony i nie odmawiałem nikomu, kto rzucił mi wyzwanie. Zmierzyłem
się z Lee, który szybko porzucił broń na korzyść zwykłych ciosów.
Pojedynkowałem się z Hyuugą, który nawet bez możliwości blokowania moich
tenteksu – wszelkie ninjutsu było zabronione – był niezwykle czujny, celny i
dokładny. Nikt równie dobrze nie unikał moich ataków. Tenten rozpakowała na
mnie kilka zwojów, a zakres jej ataków był tak szeroki, że luźny okrąg
obserwatorów musiał się rozstąpić. Była niezwykle szybka, a jej broń ostra i
niebezpieczna. Nie chcąc skrzywdzić dziewczyny, skoncentrowałem się na unikaniu
jej zabawek oraz odparowywaniu ataków. Mój Sharingan był w świetnej formie.
Przewidywalność toru lotu broń nadrabiała jednak swoją ilością. Po kilku
minutach wokół mnie walały się senbony, kunai’e, shurikeny i kosy, które
musiałem odgarniać stopami, by się o nie nie zabić. Kunoichi nie dawała za
wygraną i rzuciła w moim kierunku kilka bomb.
Byłem...
pod wrażeniem. Po raz pierwszy tego dnia ktoś mnie zaskoczył. Dym ograniczył
pole mojego widzenia i trochę kłuł w oczy. Dziewczyna ciągle zmieniała swoją
pozycję, rzucając we mnie broniami z kilku kierunków na raz. Gdy w końcu
przestała – chyba wykorzystała już wszystko – podbiegła do mnie z kijem bardzo
podobnym do Niko, tyle że składanym na trzy części połączone łańcuchami.
Rozkręcała kije czasami w dwóch różnych kierunkach i szybkimi ruchami
nadgarstka zmieniała ich szybkość, a dym działał też na jej korzyść przy
obronie. Jej niezwykła precyzja i nieprzewidywalność nie były jednak w stanie
poradzić sobie z czystą siłą fizyczną i Sharinganem. Przy pierwszej chwili
nieuwagi odsunąłem do tej pory atakującą kataną, prawą rękę i chwyciłem ją lewą
ręką za szyję, z zamachem powalając ją na ziemię i unieruchamiając.
Dym
powoli opadł, a dziewczyna nie wyrywała się. Jej włosy były rozwichrzone, skóra
przepocona, a jej oczy przepełnione... ekscytacją. Tak, dobrze odczytałem. Nie
była wściekła, nie była zaskoczona, nawet nie było w nich cienia podziwu dla moich
umiejętności. Zdjąłem rękę z jej gardła, prostując się, a dziewczyna
podziękowała mi za pojedynek, uradowana samą walką.
Dziwaczka.
Schowałem
Serimochi do sayi, wycierając mokre czoło o białą koszulkę. Rozejrzałem się po
pobojowisku, które stworzyliśmy. Sporo uczniów Togatty już się rozeszło.
Większość czekała na mój kolejny pojedynek, a zaledwie kilkoro rozmawiało czy
trenowało na własną rękę.
Moją
uwagę przykuła postać stojąca pod drzewem. Była tam jeszcze zanim zacząłem
sparring z Tenten, ale nie zwróciłem na nią większej uwagi. Teraz dopiero
rozpoznałem w niej Kiro. Obserwował on uważnie całe pole treningowe. Gdy nasze
spojrzenia się spotkały, posłał mi uśmieszek. Szybki, sztuczny. Udający
nieśmiały i niewymuszony, zupełnie jakby zobaczył mnie dopiero teraz.
Chłopak
podszedł do mnie spokojnym, ostrożnym krokiem. Nie wykonywał żadnych zbędnych
ruchów, był sztywny jak kłoda i kalkulujący. Poza faktem, że miał goły brzuch,
jego ubranie też było sztywne – całe czarne. Nie dało się jednak ukryć, że był
ubrany na trening, i skoro podszedł do mnie, to jego plany były bardziej niż
jasne.
-
Uchiha Sasuke. Twoja sława jest dobrze ulokowana, mimo wszystko – powiedział,
przymykając oczy. Zdjął z siebie plecak, który odrzucił na bok i zmierzył mnie
spojrzeniem bez emocji, prawdopodobnie ciesząc się w duchu na walkę ze
zmęczonym przeciwnikiem. – Nie zechciałbyś może spróbować ze mną?
-
Walczyć? Z tobą? – uśmiechnąłem się, mimo wszytko nie dowierzając mojemu
szczęściu. Los zesłał mi szansę skopania tego durnego tyłka i nikt nie był mi
nic w stanie zarzucić rozpoczęcia bójki – bądź co bądź to sam Kiro zaproponował
pojedynek.
Z
drugiej strony – jaki był w tym jego interes? Nawet, jeśli nie miał szans
wygrać, z pewnością coś musiał z tego mieć. Albo był naprawdę głupi, albo
chciał coś udowodnić. Tak czy inaczej oferowanie pojedynku facetowi, którego
dziewczynę zaledwie dwa tygodnie temu bezwstydnie obłapywało się na imprezie,
nie było najmądrzejszym posunięciem.
Chłopak
nie odpowiedział, a przytaknął tylko grzecznie i delikatnym, profesjonalnym
ruchem zdjął z pleców krótką, ostro zakończoną katanę – tanto. Nie miał na
sobie żadnej innej broni ani zwojów. Zmrużyłem oczy.
Z
tego, co wiedziałem od Niko i Megumi, a nie zawsze słuchałem ich uważnie, shinobi
nie był zbyt dobry w ninjutsu czy taijutsu. Nie był też silny – co teraz, z
bliska, dokładnie widziałem – był niższy ode mnie i mniej umięśniony – ani
specjalnie szybki. Jego misja poza Konohą - która, moim zdaniem, dobiegła końca
zbyt szybko – była czysto polityczna. Poza tym, chłopak miał poważną kontuzję
po misji z Kuchikiri. I był spokojny. Bezkonfliktowy.
Czy
on postradał zmysły?
-
Rozłożyłem już niemal wszystkich na tym polu – westchnąłem, krzyżując ręce na
piersi. – Naprawdę myślisz, że pokonasz mnie tym? – Wskazałem na krótki,
śmieszny miecz. Nie wiem, po co z nim rozmawiałem. Może chciałem podelektować
się tą chwilą, może dowiedzieć się o nim czegoś więcej. – Może odłożysz to
tanto i pożyczysz od kogoś prawdziwą katanę?
-
Dziękuję za miłą propozycję, Sasuke-kun, ale to właśnie jest moja ulubiona broń
– oświadczył chłopak, schylając głowę w prawdziwym, kulturalnym geście
podziękowań, po czym obrócił się na pięcie, zrobił kilka kroków i stanął przede
mną, przyjmując pozycję bojową, z bronią wyciągniętą przed sobą. Nigdy nie
widziałem takiego stylu. – W przeciwieństwie do ciebie mogę walczyć czym chcę,
nie muszę nadrabiać żadnych braków długimi mieczami.
Co.
Co?!
Sharingan
uaktywnił się sam. Nie zamierzałem mu odpowiadać, ani słowami, ani mimiką.
Wyjąłem Serimochi, już mocno zabrudzoną, i ustawiłem ją przed sobą jak reszta
szermierzy. Gdy atak ze strony Kiro nie nadszedł, ruszyłem w jego kierunku,
wyprowadzając kilka pierwszych, badawczych ciosów.
Chłopak
był jednak szybki. Dokładny. Każde jego pchnięcie było wykalkulowane,
zaplanowane. Nie było w nim żadnej pasji, ekscytacji czy strachu. Odpierał moje
ciosy i wyprowadzał własne, jakby czytał nudną książkę lub walczył ze mną
codziennie od kilku lat i było to dla niego nudne. Sharingan, bez pasji
w oczach przeciwnika i widocznym na twarzy toku myślenia, działał gorzej. Kiro
walczył jak maszyna, doskonale naoliwiona i bezlitosna.
Ściągnąłem
brwi, odskakując w bok, gdy krawędź tanto przejechała milimetry od mojego gardła.
Złapałem się odruchowo za szyję, sprawdzając, czy mnie trafił. Na jego twarzy
nie było nic. Ani uśmiechu triumfu, ani troski o moje życie.
Nic.
Otrząsnąłem
się, wyprowadzając sprawny kontratak, w ostatnim momencie zmieniając taktykę i
zamachując się na poziomie jego nóg. Kiro odskoczył, ale na tyle niedaleko, by
wyskoczyć w moim kierunku i zamachnąć się ponownie w kierunku mojej głowy. To
nie był dla niego zwykły trening. Atakował głównie w głowę, nie powstrzymywał
się, zupełnie jakby chciał naprawdę wydłubać mi oczy czy podciąć gardło. Usztywniłem
chwyt na Serimochi i odparowałem jego cios swoim własnym. Był słabszy i nie
miał tak silnego oparcia w podłożu, co ja. Dołożyłem kolejny cios na jego
śmieszne tanto, a ono wyleciało mu z ręki, kręcąc się w powietrzu.
To
był koniec. Nie miałem zamiaru jednak mu odpuścić.
Chwyciłem
katanę obiema dłońmi, zamachując się pionowo. Chłopak uniknął ciosu o
milimetry, obrócił się w miejscu i przydepnął mój miecz, wbijając go mocniej w
grunt. Obrócił się na trzymającej Serimochi nodze i kopnął mnie w twarz,
odsyłając mnie do tyłu. Bez katany.
Podniosłem
się szybko, słysząc kroki. Uniknąłem kilku precyzyjnie wymierzonych ciosów
tanto, które w mgnieniu oka shinobi podniósł z ziemi. Sharingan pracował na
pełnych obrotach. Nie potrzebowałem jednak jego nowych umiejętności, by pokazać
temu gnojowi, gdzie jego miejsce.
Wystarczyła
szybkość i siła. Chłopak był wytrenowany? Doskonale.
Ja
też.
Przestałem
zwracać uwagę na to, czy chcę go zabić, czy nie. Wykopnąłem mu po raz kolejny
nóż z dłoni. Jeśli musiał po niego wrócić, znaczyło, że był mu potrzebny. Był
gorszy w walce wręcz.
Kilka
ciosów w tors, a Kiro cofał się, próbując utrzymać równowagę. Oberwałem w
twarz, ale byłem przyzwyczajony do bólu. Nawet nie zauważyłem kopniaka w ramię.
Poświęciłem te dwa siniaki na wyprowadzenie ciosu z boku, a gdy Kiro oczekiwał
kopniaka, zaprezentowałem mu mój łokieć. W twarz.
Brunet
upadł na piach i kamienie, nie wstając przez kilka sekund. Westchnąłem,
przechodząc obok niego i podnosząc swoją katanę z ziemi.
-
Zadowolony? – spytałem, z jednej strony usatysfakcjonowany zwycięstwem, z
drugiej lekko wyprowadzony z równowagi jego nietypowym stylem walki. Czego oni
uczyli na tych misjach dyplomatycznych?
-
Bardzo – usłyszałem zza swoich pleców i spojrzałem na stojącego już prosto
chłopaka. Miał roztrzaskany nos, całą bladą twarz w krwi. Jego ubranie było
rozcięte w kilku miejscach, ale idąc po własną broń nie kulał i nie syczał z
bólu. Jeśli chodziło o moich dzisiejszych przeciwników, to była to rzadkość. –
Mam nadzieję, że kiedyś to powtórzymy.
To
pranie jego zarozumiałego tyłka?
-
Z wielką chęcią.
W
domu czekało mnie opatrywanie do tej pory ignorowanych przeze mnie ran. Niko
nie pytała o szczegóły, za to zrobiła świetną kolację. Zdziwiłem się, gdy
poczęstowała mnie czerwonym winem, ale nie kwestionowałem jej nowych pomysłów.
Było całkiem dobre.
A
ja byłem zadowolony z siebie.
Zanim
wieczór zrobił się jeszcze milszy za sprawą mojego upomnienia się o to, co
wczoraj nie do końca nam wyszło, coś zapukało w szybę na tarasie.
Z
warknięciem odstawiłem kieliszek, gdy Niko podbiegła do rozsuwanych drzwi i
odsłoniła zaciągnięte zasłony. Zmarszczyłem brwi. Nie były zaciągnięte bez
powodu. Czy ona tego nie rozumiała?
Jeszcze
bardziej humor popsuła mi Akane, wchodząca do naszego salonu z delikatnym uśmiechem
na ustach. Dobiła mnie Niko w mgnieniu oka nalewająca jej trochę naszego wina.
Blondynka
wychyliła cały kieliszek, zupełnie nie przejmując się ujmującym malinowym
zapachem czy kompleksowym smakiem alkoholu. Odstawiła go niedbale na ławę,
jakby była u siebie, a ja przechyliłem głowę na ten znajomy widok.
Pusty
kieliszek po winie. Na ławie.
Nie
dopytywałem. Wróciłem za to zirytowanym wzrokiem do nieproszonego gościa, który
właśnie powiedział coś Niko. I Niko wydawała się średnio zadowolona z
usłyszanej wiadomości. Pobladła, pochyliła się lekko w niedowierzaniu, uniosła
brwi i zacisnęła pięści.
Co
spadło na nas tym razem?
-
Jeszcze raz, co? – spytałem, opierając się łokciami o oparcie kanapy. – Trochę
nie słuchałem.
-
Mamy jutro misję – jęknęła Niko w moją stronę, łapiąc się jedną ręką za głowę,
z nadal niedowierzającą miną. Jej usta były lekko rozwarte i trochę czerwone od
wina.
Głupia
Akane. Głupia misja.
-
Co w tym złego? – ponagliłem, czując, że moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.
- To,
że jest z Megumi. I w Yutatoshi. Dla Yahiro.