1 czerwca 2011

Rozdział LXIX - "Przeklęte miasto"

Zdawało mi się, że z każdym kolejnym krokiem naszych koni Niko umyślnie zwalniała. Byliśmy już dosłownie kilka kilometrów od Akazuno - miasta, w którym według dziewczyny mieściła się świątynia z jej wspomnień. Możliwe, że się bała, lecz może tylko zamyśliła się, ściągając lejce. W obu przypadkach nie byłem zdziwiony – bądź co bądź czekało ją spotkanie z jej własną historią. Być może nawet z ludźmi, których tak bardzo pragnęła poznać przez całe życie.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć – westchnąłem, zauważając, jak las wokół nas zaczyna się rozrzedzać. Na rozwidleniu dróg obraliśmy kierunek na zachód. Druga ścieżka, wąska i trochę zarośnięta, prowadziła chyba w kierunku Konohy.
- Daj spokój. Gdybyś miał wybór pomiędzy zamordowaniem Itachi’ego a małym oszustwem, nie zastanawiałbyś się ani chwili – odwarknęła kunoichi, jakby nagle obudzona z głębokiego zamyślenia. Napięcie znacząco wpływało nie tylko na jej koncentrację, ale jak widać też na jej humor.
- Nie o to mi chodziło – odparłem spokojnie, kierując własnego wierzchowca tak, by stąpał blisko jej własnego. – Po prostu mogłaś mi powiedzieć. Nie sądziłaś chyba, że po... tym wszystkim... zostawiłbym cię i odjechał.
Nie potrafiłem ukryć rozżalenia w moim głosie. Mimo wszystko Niko nadal mi nie ufała. Nie byliśmy może najlepiej dobraną parą na świecie ani najbardziej zżytymi i rozgadanymi przyjaciółmi, jednak to było... rozczarowujące. Mogła to być jedna z najważniejszych chwil jej w życiu i trochę dziwnie się czułem z faktem, że niemal całkowicie odsunęła mnie w tym wszystkim na bok. Pytanie brzmiało, czy gdybym był w podobnej sytuacji, nie zachowałbym się w zbliżony sposób? To oczywiste, że również wolałbym działać w pojedynkę lub chociaż mieć wszystko jak najdłużej pod kontrolą, by maksymalnie wyeliminować prawdopodobieństwo porażki.
- Wolałam dmuchać na zimne. – Zielonooka spojrzała na mnie dziwnie. Jej twarz była naprawdę spięta. Dziewczyna wydawała się być jednocześnie przerażona i zdeterminowana.
Jechaliśmy przez jakiś czas w ciszy, a dookoła nas powoli zapadał mrok. Dotarliśmy do skraju niewielkiego wzgórza. Przed nami rozciągało się miasteczko skąpane w świetle zachodzącego słońca. Niko spojrzała na mnie przeciągle, ale gdy nasze spojrzenia się spotkały, odwróciła wzrok w stronę miasta. Ulice zaczynały świecić od nielicznych latarni. Albo mi się wydawało, albo tęskne oczy Niko zaszkliły się na chwilę.
- Tam mogą być moi rodzice. Lub nawet siostra, brat... ciotka czy dziadek... – Jej głos zadrżał, jakby wcale nie była szczęśliwa z tego powodu. Mimo to po chwili uśmiechnęła się mimowolnie na samą myśl. Złapała mocniej lejce. – Jednak jest tyle wątpliwości i niedomówień...
Doskonale wiedziałem, o co jej chodziło. Nawet, jeśli jej rodzina rzeczywiście mieszkała w Akazuno, to mimo wszystko Niko została znaleziona w lesie, który właśnie przejeżdżaliśmy. Z tego, co zrozumiałem z jej opowiadań, nie była w tamtym momencie w najlepszym stanie fizycznym, co doskonale dopełniała jej długotrwała amnezja. Łatwo było, słuchając jej historii, skupić się tylko i wyłącznie na jej spojrzeniu na tę sytuację.
To jednak było mylne. Musiała być czyimś dzieckiem, i albo był to ktoś nieodpowiedzialny, ponieważ zostawił dziecko samo sobie, albo wyrodny, porzucając je specjalnie. Czy Niko naprawdę chciałaby spotkać, po tylu latach, takich rodziców?
Co jeśli to nie była jednak ich wina? Byłoby to najlepszą opcją. Niko padłaby w ramiona odnalezionych rodziców i wszyscy cieszyliby się co nie miara. Porywanie dzieci czy wypadki podczas misji nie były rzadkością w świecie shinobi. To było możliwe.
Jak bardzo jej życie by się zmieniło. W pełnej rodzinie odzyskałaby wspomnienia, a także część siebie. Swojej historii. Miałaby dom, krewnych, jak normalna dziewczyna. Wydarłaby się ze szponów samotności, w których nie tylko ja, ale i Naruto czy Neji utknęliśmy już na zawsze.
Dla Niko to nie było pewne. Ale czy było to dla niej dobre uczucie? Zwykle była optymistką, wiec jeśli okazałoby się, że los wybrał dla niej jedną z gorszych opcji, byłby to dla niej kolejny cios. Zupełnie, jakby jej dotychczasowe życie nie było wystarczająco ciężkie.
Dziewczyna spojrzała na mnie ze smutkiem, zupełnie jakby rozumiała, o czym teraz myślę.
- Sądzisz, że mnie zostawili – stwierdziła, opuszczając wzrok. Musiałem mieć bardzo zgnębiony wyraz twarzy. Lub po raz kolejny czytała moją chakrę. Powoli przyzwyczajałem się do tego.
- Nie – przyznałem, choć wiedziałem, że to, co teraz powiem, będzie mogło sprawić jej niepotrzebny ból. Chciałem ją tylko ostrzec. Nie wykazywała może wielkiego entuzjazmu, któremu musiałbym teraz sprostać, jednak znałem ją za długo, by stwierdzić, że na sto procent porzuciła już wszelkie nadzieje. – Może być tak, że ludzie, których spotkasz nie będą tymi, których się spodziewałaś. Lub odwrotnie – oni nie będą chcieli ciebie z powrotem. Życzę ci jednak, by twoim największym problemem było to, co zrobisz ze swoim życiem po odzyskaniu rodziny, bo może się okazać, że...
- Wiem. Nikt na mnie nie czeka. – Szatynka odwróciła wzrok. Miałem nadzieję, że nie miała zamiaru płakać.
- Ja pogodziłem się ze swoim losem. Mam cele w życiu i... odnajduję się w tym świecie. Twoje życie zawisło w pustce i bezsensowności na te kilka lat... ale...
Niko mimowolnie odwróciła wzrok w moją stronę, uprzednio ocierając twarz rękawem. Mimo że świadomość, że ona płacze, ukłuła mnie gdzieś w środku, musiałem kontynuować.
- ...chcę tylko, żebyś wiedziała, że moment, w którym okaże się, jaki jest twój los... iie – kiedy dojdzie do ciebie świadomość tego, co się stało lub co cię w związku z tym czeka... jest najgorszy.
- Przez tyle lat nawet nie sądziłam, że jakkolwiek zbliżę się do prawdy – mruknęła. – Teraz już nie mam wyboru. I nie chodzi już tylko o moją rodzinę, ale o te wszystkie... tajemnice – warknęła z irytacją, uderzając swojego szarego konia, by ruszył przed siebie.
- Tajemnice?
- Nie siedziałam bezczynnie cały ten czas. Zbierałam strzępki informacji o swoim pochodzeniu. Mimo wszystko na każdym kroku brakowało mi co najmniej jednej odpowiedzi. Najpierw Anko w ogóle nie chciała rozmawiać o tym, gdzie mnie znalazła. Początkowo mówiła o lesie. Potem dopiero o naszym lesie, koło Konohy. Dopiero niedawno dowiedziałam się, naciskając specjalnie w kierunku Akazuno, że było to pogranicze tych dwóch lasów. – wymieniała, a my powoli zjeżdżaliśmy w dół. Niko wyglądała, jakby monologiem chciała odciągnąć swoją uwagę od zbliżającej się do nas bramy miasteczka. – Charakterystyczny punkt miasta, czyli prawdopodobnie miejsce, które często odwiedzałam, musiałam sobie sama przypomnieć. Gdy już znałam nazwę, Nenshou-hana nie było w bibliotece Konoha. Nie było żadnej kaplicy czy świątyni pasującej z opisu czy zdjęcia do tej. Zupełnie, jakbym sobie ją wymyśliła. Gdy... dorwałam w swoje ręce mapę, na której była zaznaczona, w mieście Akazuno, które, jak widzisz, istnieje, okazało się, że również o nim trudno cokolwiek znaleźć w naszych, przypomnę, największych na świecie zbiorach.
- Dorwałaś? – uniosłem brew. Niko była doskonała w wygadywaniu się na temat rzeczy, o których nie chciała, by inni wiedzieli. Tak było z jej interesującymi snami na mój temat, tak samo było i teraz. Robiła wtedy taką charakterystyczną minę, zagubioną a jednocześnie śmiejącą się do samej siebie.
- Ukradłam ją ze zbiorów Hokage – przyznała po chwili z lekką dumą w głosie, zupełnie jakby okradanie najniebezpieczniejszej kobiety w kraju było dla niej czymś całkowicie normalnym. Słyszałem o tym włamaniu. Hokage chodziła wściekła przez tydzień, rozstawiając wszystkich po kątach i zmieniając straż.
- To ty? – zdziwiłem się, gdy przekroczyliśmy słabo oświetloną bramę nieprezentującą żadnego napisu oświadczającego, gdzie właściwie się znajdujemy. Na ulicach było bardzo mało ludzi, co wydało mi się ciut podejrzane. – Słyszałem, że potem rabuś... to znaczy... ty... oddałaś większość map.
No ładnie. Okazało się, że moją dziewczyną była nie tylko oszustka,  krętaczka i zabójczyni, ale także rasowa złodziejka. W dodatku, jeśli liczyć fakt, że ignorowała ogólną zasadę natychmiastowego powrotu do wioski pod groźbą zostania nuke-ninem, to była jeszcze uciekinierką. Cudownie.
- Kilka sobie zostawiłam. Gdybym zatrzymała tę jedyną, zawierająca lokalizację tego miasteczka, ktoś mógłby się domyślić moich zamiarów – oświadczyła szatynka, rozglądając się po mieście. Z jej spokoju, oraz, nie ukrywajmy - braku widocznych symptomów rozdzierającego bólu głowy oraz ataku wstrząsów - wnioskowałem, że nic sobie jeszcze nie przypomina.
Zanim zdążyłem pochwalić ją w myślach za wspaniałomyślność i przebiegłość, kątem oka spostrzegłem całkiem przyzwoicie wyglądający zajazd.
- Powinniśmy zostawić tu konie i wynająć pokoje. Im później, tym będzie to trudniejsze.
- Nie. Najpierw znajdziemy świątynię – odparła, ignorując moją uwagę, po czym zeskoczyła z konia. Odetchnąłem w duchu. W razie ataku amnezyjnej epilepsji upadek z siodła byłby niebezpieczny. Dziewczyna podeszła do w miarę normalnie wyglądającego mężczyzny rozmawiającego z jakąś kobietą. Uliczki były słabo oświetlone, toteż nie widziałem dokładnie ich twarzy. – Przepraszam bardzo – zagaiła parę. – Szukam Nenshou-hana garan, w którym to kierunku?
Zsunąłem się z siodła, starając się nie kopnąć po drodze żadnego przechodnia. Dopiero teraz zorientowałem się, że coś takiego jak kaplica powinno być dobrze oświetlone i widoczne z góry. Zwłaszcza, jeśli był to większy obiekt. Otworzyłem usta, by zapytać, czy to na pewno to miasto, ale Niko zaraz była koło mnie.
- Nic nie wiedzą. Poczekaj tu.
Posłuchałem.
Kunoichi podbiegała po kolei do różnych ludzi, ale żaden, jeśli już miał chęć jej pomóc, a to nie było częste, nie był w stanie stwierdzić, o co jej chodzi. W końcu jakieś dziecko zainteresowało się biegającą od przechodnia do przechodnia dziewczyną i podeszło do niej z uśmiechem i zainteresowaniem.
- Czy to jest w ogóle Akazuno? – spytała zielonooka zrezygnowanym głosem. Dziecko zachichotało, po czym przytaknęło. Przez jego prosto ścięte tuż przy brodzie włosy nie mogłem stwierdzić, czy to dziewczynka, czy chłopiec. – Macie tu jakieś kapliczki?
Dziecko zmarszczyło brwi, po czym niepewnie pokręciło głową. Niko kucnęła. Widocznie tak jak ja zauważyła, że się zawahało.
- A coś innego? Świątynię? Sanktuarium?
Dziecko spojrzało na nią swoimi wielkimi oczami, po czym obróciło się na pięcie i pobiegło co sił w nogach przed siebie, znikając za rogiem. Niko wstała, przechylając głowę na bok.
- Nie była to... jasna wskazówka – westchnęła.
- To nie to miasto. Lub wymyśliłaś sobie nazwę świątyni – mruknąłem, poprawiając koniowi uprząż.
- Jest na mapie w tym mieście – odgryzła się kunoichi, wykonując ruch, jakby chciała już sięgnąć po zwój, w którym ją zapieczętowała, by pokazać mi ją na własne oczy. Zawahała się jednak, patrząc na róg, za którym zniknął przed chwilą dzieciak.
Spojrzałem w tym samym kierunku. Dziecko wróciło, prowadząc za rękę jakąś kobietę. Wskazywało na nas palcem. Jego matka, jak wnioskowałem, podeszła do nas, pozwalając, by dzieciak schował się za jej burą spódnicą.
- Chi jest niemową – oświadczyła wyzutym z emocji, prostym głosem. – Zawołał mnie, bo podobno czegoś szukacie.
- Jesteś jego mamą? – uśmiechnęła się Niko, patrząc na malucha, który odwzajemnił uśmiech.
- Czy to ważne? – warknęła kobieta, kładąc mu rękę na głowie w, mimo wszystko, opiekuńczym geście. – Czego chcecie?
- Szukam kaplicy Nenshou-hana... czy wie pani może...?
- Nenshou? – zdziwiła się, nie dając Niko dokończyć. – Nikt tak już nie mówi. Pewnie chodzi ci o Kakkahana lub, jak my to mówimy, Kataku – uśmiechnęła się niemrawo. Niko otworzyła szerzej oczy.
(Słowo kakka znaczy, podobnie jak nenshou, „płonący”. Kakka jednak koncentruje się na temperaturze, jak w czasie gorączki, podczas gdy nenshou na samym „płomieniu” i wyglądzie tego ognia. Kataku, które brzmi ciut podobnie do kakka, oznacza dosłownie „płonący dom” i „miejsce cierpienia”.)
- Kataku? – powtórzyła w szoku. – Być może. Gdzie to jest? – zapytała, potrząsając głową. Jeśli według kobiety nikt tak już nie mówił, była to stara nazwa. To łatwo było wytłumaczyć widocznym wiekiem ukradzionej mapy.
- Tam – warknęła kobieta, wskazując kciukiem za siebie. – Na północno-wschodnim krańcu miasta, przy jednej z głównych dróg. Stoi niemal w lesie.
Niko widocznie przełknęła ślinę na słowo „las”. Ponadto wyglądało na to, że świątynia była w miasteczku najdalej wysuniętym w kierunku Konohy punktem.
- Czy wie coś pani o ludziach tam przychodzących? To znaczy... nie teraz, dawno... kilka lat temu...
Matka Chi spojrzała na nią jak na idiotkę.
- Tak, wiesz... mogę wyglądać na zwykłą krawcową, a tak naprawdę codziennie spisuję ludzi, którzy zapuszczają się w tamte okolice – warknęła z sarkazmem, chwytając dziecko za rękę. – To już wszystko? Mogę iść?
- Aah, ale...
- To w końcu kaplica czy świątynia? – spytałem sam, zanim jedyne do tej pory przydatne źródło informacji zniknęło nam z oczu.
- Świątynia! – odkrzyknęła kobieta, machając na nas ręką i znikając za rogiem. W odpowiedzi na nadmiar decybeli mój koń zarżał. Spojrzałem na niego potępiająco. Chyba nie zrozumiał aluzji.
- Co to ma za znaczenie? – spytała Niko, zapewne a propos świątyni, nie konia.
- Pomyślałem, że skoro coś wbiło ci się w pamięć bardziej niż dom... to może to był twój dom. Przecież sporymi świątyniami zajmują się całe rodziny kapłanów, mogłaś pochodzić z jednej z nich. To znaczy... możesz pochodzić – poprawiłem się.
Niko patrzyła na mnie jak otępiała, zupełnie jakbym powiedział coś, nad czym ona siedziała dobre kilka godzin. Wiecie, ten moment gdy poznajecie rozwiązanie zagadki i dopiero wtedy rozumiecie, jaka była prosta? Macie wtedy taką minę, jak ona.
- Chodźmy! – Kunoichi chwyciła mnie za rękę, ciągnąc w kierunku Kakkahana, a dopiero po moim odchrząknięciu przypominając sobie o naszych koniach. Na jej twarzy znowu zabłyszczał uśmiech. Ciągnęła zwierzę, nie zwracając na nic uwagi i wybierając kolejne uliczki na ślepo, byleby tylko iść w odpowiednim kierunku. Ledwo nadążałem. – Kapłani i kapłanki nie mogli być wyrodnymi rodzicami... na pewno zgubiłam się, bawiąc się w lesie... musieli mnie długo szukać... Oh, Kami-sama... Tata.... mama... dom... – powtarzała, aż w pewnym czasie puściła lejce i zaczęła biec na oślep. Zostawiłem swojego konia i ruszyłem za nią.
Biegłem co sił, próbując nie stracić jej z oczu. Na ulicach nie było już prawie nikogo, a wszystkie budynki powoli zaczynały wyglądać dla mnie tak samo. Momentami za kolejnym rogiem migały mi same końcówki jej włosów.
- Nie ekscytuj się tak! – krzyknąłem, doganiając ją w końcu. – Dobrze wiesz, że może ich tam...
Wyhamowałem w ostatnim momencie, gdy Niko zatrzymała się w połowie kroku tuż przede mną. Jej ramiona opadły, a ona zamrugała kilkakrotnie.
- ...nie być – dokończyłem.
Przed nami w istocie była świątynia, lub raczej to, co z niej zostało. Ciemne, kamienne ruiny porozrzucane naokoło wyglądały, jakby świątynia rozpadła się na kawałki od środka. Dało się wyróżnić jednak pozostałości niskich, podłużnych pomieszczeń otaczających coś na kształt ogrodu, teraz zarośniętego krzakami i winoroślą wspinającą się na jedyny stojący nadal budynek – masywny, podłużny i wysoki gmach, którego koniec znajdował się już daleko w lesie. Jego ściany, grube i kamienne, były osmolone, a wrota niegdyś pewnie kuszące swoim bogactwem i kunsztem wykonania były zniszczone. Jedno ze skrzydeł leżało połamane na porośniętych mchem schodach, a drugie wisiało bezwiednie na jednym zawiasie.
Całość tworzyła atmosferę doszczętnej katastrofy. W porównaniu z nietkniętym miastem świątynia była dziwnym, kontrastującym widokiem. Zupełnie, jakby tragedia nie dotknęła innych mieszkańców Akazuno. Mimo obezwładniającego uczucia tragedii miejsce to wyglądało nad wyraz spokojnie. Nie byłem pewien, czy to przez bliskość lasu czy bujną roślinność, ale sanktuarium, w całkowitej ruinie, nadal miało charakter sanktuarium. Było w nim coś magicznego.
Z zamyślenia i kontemplacji wyrwał mnie odgłos upadku. Niko upadła na kolana, uderzając nimi o nierówny, ciemny bruk i spuszczając głowę. Westchnąłem, kucając przy niej i kładąc jej rękę na plecach. Jej ramiona zaczęły drżeć.
- T-to jest to miejsce – załkała, wbijając palce w kamienie. – Pamiętam je. Jednak... n-nie takie... co się tu stało? – Pierwsze łzy uderzyły o bruk. Widziałem jej twarz. Niko miała zaciśnięte zęby i zamknięte oczy. – Doushite?
Klęknąłem przy niej, próbując jakoś okazać jej swoje wsparcie, jednak zupełnie nie wiedziałem, co robić. Próbowałem ją ostrzec. Chciałem uniknąć takiej sytuacji. Mimo wszystko to było nieuniknione.
- Kolejna tajemnica. Ja już nie mogę. Nie chcę. Chcę moją rodzinę, moje wspomnienia, a dostaję pieprzone ruiny! – krzyknęła, pochylając się jeszcze bardziej, a jej włosy zsunęły się z jej ramion, zasłaniając twarz.
Spojrzałem na jej drżące dłonie. Jej paznokcie zaczynały krwawić. Wstałem i podniosłem ją na siłę za ramiona, przytulając ją do siebie. Nie stawiała żadnego oporu i nie ruszała się. Zupełnie, jakbym trzymał szmacianą lalkę.
Trochę wiedziałem, co teraz czuła. Otrzymała kolejnego kopa od losu. Najgorsze było to, że przez całe życie na niego czekała, trochę się go spodziewała. To było jak spełnienie najgorszych obaw. A ta świątynia? Nie było szans, żeby ktokolwiek coś takiego przeżył. Chyba, że był ukryty w tym stojącym bunkrze.
Mimo to Niko straciła nadzieję. To było widać. Łzy cały czas staczały się z jej policzków, zupełnie jakby magazynowała je specjalnie na tę okazję przez długi czas. Nie miałem pojęcia, co zrobić, by ją uspokoić, więc po prostu stałem jak kołek, trzymając ją prosto.
- Mogłaby panienka nie krzyczeć, jest już późno. – Usłyszałem głos dochodzący z ruin. Niko odskoczyła ode mnie i zaczęła rozglądać się z iskierką nadziei w oczach. Z ruin wyłonił się jakiś staruszek w obszarpanych łachach. Wyglądał na bezdomnego. Pewnie spał w świątyni.
- Kim pan jest? – spytała Niko, mijając mnie i ruszając w jego kierunku nie martwiąc się swoją zmoczoną od łez bluzką. Moją, przy okazji, też.
- Nazywam się Tachimo, moja droga. Obudziłaś nas... – westchnął ze zmęczeniem, wskazując palcem na wrota świątyni, z którego wysunęła głowę jakaś starsza kobieta. Niko ukłoniła się lekko.
- Jesteście... rodziną z tej świątyni? – zapytała z nadzieją. Zdawała się zupełnie nie zauważać bólu w palcach, ale jej nogi nadal trochę drżały.
- My? Nie! – zaśmiał się, jakby był to naprawdę dobry żart. – Nocujemy tu, bo jest ciepło, rodziny kapłańskiej już dawno tu nie ma.
- Wie pan coś na temat tego, co się tu stało? Lub gdzie jest rodzina kapłanów? – spytała, siąkając nosem i przestępując z nogi na nogę, jakby rwąc się do przeszukania ruin świątyni. Powinna wiedzieć, że w ciemnościach wiele by z tego nie wyszło.
- Nie wiem wszystkiego, ale możecie wejść do środka i porozmawiać z innymi. Z pewnością znajdzie się ktoś, kto będzie znał odpowiedzi na wasze pytania.
Niko spojrzała na mnie, po czym ruszyła ufnie za mężczyzną. Westchnąłem. Zostawiliśmy konie na środku ulicy, pewnie ktoś je już zabrał. W dodatku wpychaliśmy się do zrujnowanej świątyni gotowej w każdej chwili się zawalić. Oczywiście nie sami, a z bandą włóczęgów, zapewne chorych i cuchnących. Doskonale...
- Jesteście ze straży? – spytał starzec, wchodząc ospale po schodach. Niko spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Przybyliście tu... tylko w sprawie świątyni? – zapytał, jakby upewniając się w czymś. Niko przytaknęła, co widocznie nie pocieszyło Tachimo. Westchnął, mijając rozwalone wrota. Weszliśmy tam za nim.
Mimo że na ziemi nie paliło się żadne ognisko, w środku było ciepło. Pod ścianami świątyni gnieździli się w grupach różni ludzie, nie wszyscy wyglądający równie marnie co starszy mężczyzna. W mroku widziałem ich co najmniej dwudziestkę.
- Pytaj, moja droga – wysapał Tachimo, usadawiając się na przechodzonym kocu, na którym prawdopodobnie uprzednio spał. Większość ludzi w pomieszczeniu była przytomna, niektórzy ziewali.
- Eh... przepraszam, że was obudziłam. Nie wiedziałam, że tu... nocujecie. Ne, nazywam się Niko. Jestem zainteresowana historią tej świątyni oraz rodziny mieszkającej w niej kilka lat temu – powiedziała spokojnie, rozglądając się po ludziach. Poza pojedynczymi szeptami nie odpowiedział jej nikt. – Pochodzę prawdopodobnie z tej rodziny, a ta świątynia to mój dom, dlatego...
- Nie wyrzucisz nas stąd! – krzyknęła jakaś kobieta z samego rogu sali. Miała ochrypły, wymęczony głos. Kunoichi cofnęła się o krok.
- Nie mam zamiaru – odparła szybko, wystawiając ręce przed siebie. – Chcę tylko poznać prawdę o losach tego miejsca, a być może odnaleźć też ludzi odpowiedzialnych za to.
Jej słowa spowodowały poruszenie wśród bezdomnych. Po chwili odezwał się jakiś mężczyzna.
- Nie wiesz zupełnie nic? Jesteś tu... nowa?
- A-Aah.
- Dobra, usiądź – zaproponował, wyjmując jakąś starą szmatę. Wzdrygnąłem się i postanowiłem postać. Niko mimo wszystko przysiadła się do obcego. Zdawała się być w transie.
- Rzeczywiście, jesteś trochę do niej podobna – odezwała się kobieta siedząca nieopodal. Niko aż podskoczyła.
- Do kogo?
- Do Shirayuri, pamiętacie ją? Robiła zakupy w naszym sklepie.
- Co ty pieprzysz, kobieto, Shirayuri była blondynką! – odezwał się kolejny włóczęga. Oparłem się o mur i złapałem się za podstawę nosa. Zapowiadał się długi wieczór.
- No i co z tego! Rysy mają podobne! – odwarknęła kobieta, krzyżując ręce.
- Proszę, nie kłóćcie się – westchnął mężczyzna obok Niko. Kilkoro ludzi mniej zainteresowanych pogawędką poszło z powrotem spać. – Jak słyszysz, dawno temu ta świątynia i ta rodzina była dla nas... ważna. Kapłani byli praktycznie centrum tego miasta, jeśli można to tak nazwać. Leczyli nas, pomagali nam i chronili nas, gdy było to potrzebne. To były dobre czasy.
- Co się więc stało? – spytała dziewczyna, bawiąc się nerwowo palcami.
- To było dziewięć lat temu – zaczął mężczyzna, zerkając ukradkiem na dziewczynkę leżącą tuż obok niego. Spała. – Wiem, bo Tsubomi obchodziła wtedy piąte urodziny. Tak czy inaczej... – Mężczyzna uniósł głowę. – Mimo, że świątynia była miejscem wyjątkowym i tylko kapłani mogli w niej przebywać, to jeden jedyny raz wpuścili oni do niej nieznajomego. Był w okropnym stanie.
- To... on zniszczył świątynię?
- Nie, nie. – Mężczyzna machnął ręką, by mu nie przerywała. - Od niego wszystko się zaczęło. Byłem zdziwiony, że pozwolili  sobie na złamanie zasad.
- Z tego co słyszałem, to główny kapłan był jego dłużnikiem, bo nieznajomy kiedyś uratował mu życie – odezwał się Tachimo, ziewając. - Nie wiem, czy to prawda, ale to by wiele tłumaczyło. Shinken zawsze był człowiekiem honoru, bardzo pomocnym.
(Shinken to inaczej kapłan shinto, tu – najwyższy kapłan, właściciel świątyni)
- Jak nazywał się ten... nieznajomy? – spytała kunoichi nie kryjąc zainteresowania.
- Nie mam zielonego pojęcia...
- Co się stało potem?
Oczy mężczyzny zadrżały. Wszyscy w świątyni zamilkli, kilka osób zwiesiło posępnie głowy.
- Szkoda, że nie ma tu mojej żony. Mogłaby pewnie wiele o tym opowiedzieć. Była służką świątynną zajmująca się ogrodem. Widziała tego mężczyznę i mówiła mi o nim, nie zapamiętałem jednak z tego wiele.
Niko ożywiła się.
- Gdzie więc jest? Chciałabym z nią porozmawiać. Może...
- Zginęła razem z większością kapłanów – przerwał jej mężczyzna. Niko znieruchomiała. – Pewnej nocy banda ludzi wdarła się do naszego miasta i wypytywała wszystkich mieszkańców o tego jednego, tajemniczego mężczyznę. Widać mieli z nim jakieś niedokończone porachunki. Nie zachowywali się jednak tak, by wzbudzić nasz szacunek. Wywlekali ludzi z domów i wyciskali z nich informacje, gdy tylko ktoś zdawał się coś wiedzieć. Gdy w końcu dotarli do świątyni, Shinken zabronił im wejścia na święty teren. Nie posłuchali go. Wszyscy kapłani próbowali ich powstrzymać, ale tamtych tylko to rozjuszyło. Gdy znaleźli swój cel, chcieli go zabić za wszelką cenę. Wywiązała się walka. Trwała krótko. Napastników było kilkunastu, kapłanów i kapłanek może trochę więcej, ale nie byli oni przeciwnikami dla tych wyszkolonych zabójców. Ucierpiało kilka okolicznych domów, większość świątyni oczywiście spłonęło.
- Oczywiście? – zapytałem, a wszystkie pary oczu zwróciły się w moim kierunku.
- To świątynia bogini Amaterasu, władczyni ognia i słońca, chłopcze – uśmiechnął się Tachimo, wskazując na ścianę naprzeciwko wejścia. W mroku nie widziałem jej dokładnie, ale przez wpadające przez drzwi światło mogłem rozróżnić jakiś zarys płaskorzeźby. – Kapłani i kapłanki mieli krew wojowników niegorszą od shinobi. Podobnie jak w reszcie Świątyń Ognia w kraju, byli znani z doskonałego władania ogniem.
Przełknąłem ślinę. To by tłumaczyło umiejętności Niko.
- Po co podpalili własną świątynię? – zapytałem. Ta cała historia wydawała mi się niedorzeczna.
- Nie oni! Ci mordercy też używali ognia. Nie tylko z resztą. Jeden z nich walczył za pomocą kamieni, próbując rozwalić sufit tuż nad miejscem, gdzie leżał ranny nieznajomy. W przeciwieństwie do Shinkena czy Nisou nie przejmowali się zniszczeniami. Zależało im tylko na zgładzeniu go.
(Nisou - najwyższa kapłanka)
- Co się z nim stało? – zapytała Niko. – I resztą kapłanów, skoro niektórzy przeżyli?
- Ludzie z miasteczka zaalarmowani hałasem i krzykami wyszli na ulice. Wielu twierdzi, że widziało nieznajomego uciekającego w stronę lasu z czymś na rękach. Jedni twierdzą, że coś ukradł, ja tam uważam, że chciał swoją ucieczką uchronić nas od dalszych zniszczeń. Udało mu się, bo pościg ruszył za nim. Więcej już ich nie widzieliśmy. Jego też nie.
- Uratowało się kilka osób, kilkoro z nich po prostu uciekło, inni byli w wizycie w domach. – Głos ponownie zabrała siedząca w ciemności kobieta. - Nie mieli jednak już do czego wracać. Zarówno Shinken jak i Nisou zginęli. Świątynia przestała istnieć, a ci ludzie... cholera, była ich chyba tylko trójka, wyjechali z miasta, prawdopodobnie do innych świątyń.
- Zazdroszczę im – odezwał się ktoś z głębi pomieszczenia. Chyba ta zachrypiała staruszka.
Nastała cisza. Niko siedziała po turecku na podartym kocu i patrzyła się na bliżej nieokreślony punkt na ścianie świątyni. Nie tego pewnie spodziewała się po tym przeklętym mieście. Ocknęła się po chwili i wstała, zaciskając pięści.
- Czy ktokolwiek z was ma jakikolwiek pomysł, kto to mógł być? Napastnicy, w sensie? – zapytała wszystkich głośno, zdeterminowanym głosem. Doskonale wiedziałem, jaki plan utworzył się w jej głowie. Nic dziwnego, że była wściekła.
- Pewnie Yoarashi.
- Kto?
- Niedługo po zniszczeniu świątyni nasze do tej pory prosperujące kupieckie miasto zostało zdominowane przez gang. Z początku byli zwykłą szajką, jednak zastraszając nas i kradnąc rozrośli się do prawdziwej mafii.
Świetnie. Rozprawianie się z mafią. Tego było nam trzeba po ciężkiej misji i trzech tygodniach z dala od domu. To było jednak jasne, że zniknięcie, jak to ktoś przedtem określił, obrońców miasta - w dodatku w dziwnych okolicznościach - oraz nagłe pojawienie się mafii nie mogło być przypadkiem. Spojrzałem na kunoichi. Nawet bez czytania jej chakry wiadome było, co o tym wszystkim myśli.
Chęć zemsty. To było tak oczywiste, że aż bolało. Na szczęście Niko nie była jedną z tych podważających słuszność mojego własnego celu czy jego podstaw moralnych. W takim wypadku nie dałbym jej teraz spokoju.
Ale nie. Niko rozumiała moją potrzebę wymierzenia sprawiedliwości. W tym momencie może nawet lepiej niż kiedykolwiek. Staliśmy się podobni.
Jej strata była bolesna. Zostało jej odebrane coś, czego nawet nie była w stanie zaznać. Nie miała czasu się tym nacieszyć. Zawsze twierdziłem, że to tracenie więzi jest tym, co boli i to przez uczucia do innych czuje się największy smutek. Teraz jednak nie byłem tego taki pewien. Niko, nie znając ani jednego członka swojej rodziny, mimo wszystko odczuwała furię. Za zmarnowanie jej życia, zabicie rodziców i zniszczenie domu. Amnezję. Samotność. Strach. To wszystko musiało się teraz kłębić w jej głowie.
Skojarzyłem fakty. Tachimo pytał nas, czy jesteśmy ze straży. Potem, czy interesuje nas tylko świątynia. Zapewne miał nadzieję, że przybyliśmy w sprawie właśnie Yoarashi. Cóż, z początku nie był to nasz plan, ale teraz pewne było, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji.
- Powinniśmy już iść. Chyba, że chcesz spać tutaj – powiedziałem, ściągając na siebie uwagę Niko. Dziewczyna opuściła wzrok, nadal coś kalkulując. – Nasze konie pewnie już zostały skradzione – przypomniałem. Kunoichi zrobiła krok w moją stronę. Ciągle nie doszła do siebie. Podszedłem do niej sam i chwyciłem ją za rękę. Wyprowadziłem ją ze świątyni. Było w niej coś dziwnego i przygnębiającego. Nie powinna była tam za długo przebywać. Jej oczy wydawały się zagubione i nieobecne. – Wróćmy po konie i chodźmy do tej gospody. Ta świątynia nie działa na ciebie dobrze, a tu robi się zimno.
Niko kiwnęła głową i powoli zeszła ze schodów.
O dziwo nasze konie były na miejscu. Nie ucieszyły się zbytnio na nasz widok, ale dały się spokojnie podprowadzić pod tawernę. Weszliśmy do środka. Było w niej nad wyraz pusto, tylko kilkoro ludzi siedziało przy barze i oczywiście piło. Za ladą czegoś na kształt recepcji siedziała paląca kobieta.
- Poprosimy dwa pokoje – mruknęła Niko, sięgając po swoją portmonetkę. Gdy ją wyjęła, nagle sobie coś przypomniała. Uśmiechnąłem się. Wiedziałem dobrze, że była pusta. Żadne z nas nie było przygotowane na dwutygodniowy powrót do domu.
- Z takim bogactwem w zanadrzu może pani wynająć sobie podłogę – zaskrzeczała recepcjonistka, zaciągając się papierosem.
- Cóż, chyba muszę wynająć jeden pokój za swoje pieniądze, a ty musisz liczyć na to, że cię łaskawie do niego wpuszczę – zażartowałem, wyciągając swoją zapasową sakiewkę. Nie myślałem oczywiście o tak jawnym szantażu. Starałem się jednak odciągnąć myśli Niko od wszystkiego, co dzisiaj usłyszała.
- Ej, to nie fair! – jęknęła zielonooka, upewniając się kilka razy, czy aby na pewno nie ma przy sobie żadnych pieniędzy. – Zaraz, zaraz. – Spojrzała na mnie chytrze. – Pamiętasz, jak upierałeś się, by do Konoha wracać pieszo, a ja nalegałam na konie? To w końcu ja za nie zapłaciłam, więc oba są moje! – zaśmiała się.
- Konie? – zdziwiła się kobieta za ladą, dogaszając papierosa w niemal po brzegi pełnej popielniczce. Rozejrzałem się dokładnie po miejscu, które wybrałem. Nie było nawet takie złe. Poza odrzucająca gospodynią i zapachem dymu rzecz jasna.
- Aah, dwa. Świetna forma, stoją tam – Niko wskazała na nie ochoczo. Widać je było przez okno. – Poproszę za nie dwa pokoje. Na trzy dni.
- Phi, za dwa konie mogę ci dać ten jeden pokój. Na jedną noc.
- Co?! - krzyknęła kunoichi uderzając pięścią w ladę i ściągając na siebie uwagę barmana oraz jego klientów. - Musicie mieć tu niezłe warunki!
Westchnąłem. Kolejna burda i kolejny zmarnowany czas.
- Po jaką cholerę mi twoje konie, dziecko?! – obruszyła się recepcjonistka, wyjmując kolejnego papierosa i od razu zapalając go. – I tak stąd nie da się uciec.
Niko zamrugała, po czym przygryzła wargę. Znowu ta mafia. Przeklęte miasto. Nic dziwnego, że ludzie byli tu tacy okropni.
Kunoichi spojrzała na mnie.
- Powinniśmy spędzić tu jedną noc i wracać do domu – przyznałem szczerze, bo pewnie czekała na moją opinię. – Hokage nas zabije, poza tym nie mamy sił i planu, by walczyć z nimi tu i teraz.
Niko otworzyła usta, ale zaraz potem zamknęła je, zamyślając się na moment. Zmrużyła oczy, wyglądając na wielce niezadowoloną z tego, co usłyszała. Nie podobało mi się to, szczerze mówiąc.
- I pewnie nie dopłacisz ani grosza, byśmy zostali tu jak najkrócej i bym dostała nauczkę za moje oszukanie cię, dobrze zgadłam? – warknęła, nagle w o wiele gorszym humorze.
- Dobrze. Choć tak naprawdę chodziło mi o inne przyjemne aspekty dzielenia z tobą pokoju – posłałem jej swój firmowy uśmieszek, na co dziewczyna prychnęła.
- Wezmę klucz, ty przynieś nasze bagaże, cwaniaku.
- Z miłą chęcią – odparłem szarmancko, za co zostałem nagrodzony klasycznym przewrotem oczu mojej towarzyszki. Wniosłem torby na górę, gdzie w korytarzu stała dziewczyna, otwierając odpowiednie drzwi. Weszliśmy do środka.
- Ja żartowałam z tymi warunkami – zdziwiła się, odkładając klucze i zaglądając do każdego pomieszczenia. Tak naprawdę nie było tu wcale źle. Mieliśmy dużą łazienkę, salonik i sypialnię. Cały apartament był wyłożony ciemnoczerwoną boazerią i pachniał drewnem. Był ciepły, schludny i w pełni wyposażony.
 Odłożyłem nasze torby, nie wiedząc za bardzo, co dalej robić. Niko wydawała się mało zainteresowana standardem naszego zakwaterowania. Weszła do sypialni i gapiła się w ścianę.
Pokręciłem głową. Miałem nadzieję, że nie myślała o tym, o czym myślałem, że myślała.
- Jest tu z pewnością ciekawie, lecz niezbyt tanio. Prześpijmy tę noc w spokoju i wracajmy do domu. Tam obmyślimy plan, zbierzemy informacje i wrócimy kiedy indziej. Mam złe przeczucia co do tego miejsca – wytłumaczyłem. Niko usiadła na łóżku, patrząc na swoje zakrwawione palce. Chyba zerwała sobie paznokcie.
- Idź się wykąpać, ja sobie to najpierw opatrzę – westchnęła monotonnie, ruszając ślamazarnie do swojej torby. Sprawdziłem, czy w łazience był ręcznik i wszedłem do niej, wsłuchując się w niepokojącą ciszę.

Chwyciłam rolkę bandaża i kaburę na shurikeny, którą na szybko przymocowałam sobie do uda. Wzięłam w garść zwoje z bronią i na wszelki wypadek założyłam na czoło opaskę. Musiałam wyjść stąd i ulotnić się, zanim Sasuke wyszedłby z łazienki. Wystarczyło odbiec na długi dystans, by mnie nie znalazł, a wtedy ja mogłabym zebrać informacje i rozegrać mój plan po swojemu. Najlepiej jednej nocy.
Założyłam inne buty, wrzuciłam na siebie kurtkę i w pośpiechu chwyciłam gumkę do włosów. Łazienka była obok drzwi wejściowych. Była szansa, że Sasuke mnie usłyszy. Otworzyłam więc po cichu okno i przymknęłam je od zewnątrz, wbiegając na dach.
Uderzyła we mnie chłodna bryza. Miasteczko było znacznie mniejsze, a  domy niższe niż w Konoha. Rozejrzałam się. Najlepiej byłoby chyba zacząć od tawern, a największą z nich mijaliśmy w drodze do...
Odwróciłam się w kierunku świątyni i omal nie dostałam zawału.
- Tak właśnie sądziłem, że uciekniesz – westchnął Sasuke, krzyżując ręce. Zmierzył mnie potępiającym wzrokiem. – Czy tak naprawdę trudno ci zrozumieć, co do ciebie mówię? Nie jesteś w stanie teraz walczyć z taką masą ludzi. Słyszałaś tych włóczęgów – to są wyszkoleni mordercy – warknął, podchodząc do mnie. Wiatr rozwiewał mu włosy na wszystkie strony. - Ty jesteś po trzech tygodniach bez treningu i ledwo przezwyciężonej chorobie. Masz siniaki i chyba zerwany paznokieć. Rozumiem napływ adrenaliny, ale takie rzeczy powinnaś chyba zauważać. – Chwycił mnie za rękę i podniósł moją, rzeczywiście, boląca i krwawiącą dłoń na wysokość moich oczu.
Przygryzłam wargę. Myślałam, że on zrozumie. Chciałam to zrobić po swojemu, nie mogłam żyć sobie spokojnie i czekać, aż będę dostatecznie silna. Chciałam poznać całą prawdę. Mieć to już za sobą.
- W tym mieście jest osoba, która zabiła moich rodziców – powiedziałam ostro, patrząc mu prosto w oczy. Trochę drgnęły. Ale nadal nie wystarczająco. – Wyobraź sobie, że obok nas stoi Itachi, a ja ci, za przeproszeniem, pieprzę o tym, że nie powinieneś walczyć, bo złamałeś paznokieć.
- Wiesz, że mam ochotę rozwalić tę bandę tak samo jak ty i nie potępiam cię za to, co zamierzasz. Ale nie masz planu i nie możesz być pewna swoich decyzji. Rozumiem, że jesteś wściekła w wyniku tego, co niedawno usłyszałaś, ale działanie pod wpływem emocji daleko cię nie pociągnie.
- Jaki z ciebie hipokryta! – krzyknęłam. – Twoja zemsta jest inna, ważniejsza czy bardziej przemyślana od mojej?! Nie! Oboje chcemy tego samego, tylko ty jesteś spokojny, bo Itachi jest daleko i wiesz wszystko, co jest ci potrzebne. Ja... ja nie spocznę, póki ktoś za to nie zapłaci. – Machnęłam ręką. - Ktoś obrabował mnie z mojego całego życia, a w dodatku stanowi zagrożenie dla miasta, z którego pochodzę. Pomyśl o tych ludziach, Sasuke. Oni są nieszczęśliwi. Chcą bym wymordowała tę bandę i ja też tego chcę. Po prostu.
Dyszałam. Naprawdę starałam się nie płakać po raz kolejny, ale gromadząca się we mnie frustracja aż przyprawiała mnie o drżenie rąk. Było mi słabo.
Uchiha patrzył na mnie z góry swoim spokojnym, pustym wzrokiem. Wydawał się smutny. Zupełnie jakby to on nie rozumiał, co do niego mówię. Czemu zawsze musieliśmy mieć inne zdania w tak ważnych kwestiach?
Chłopak podszedł do mnie o jeszcze jeden krok, zmniejszając dystans między nami i założył mi kosmyk włosów za ucho, patrząc na mnie bez emocji na twarzy. Czułam się dziwnie. Jakby ktoś przybił mi stopy do podłoża. Nawet, jakbym chciała go tu zostawić i odbiec robić swoje... nie mogłam. Tak naprawdę dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że się boję.
Bałam się mojego przeznaczenia. Bałam się tej furii i bezsilności, którą czułam. Bałam się momentu, w którym stanę pomiędzy zmasakrowanymi ciałami i będę czuła z tego powodu satysfakcję. Bałam się pustki, którą prawdopodobnie bym wtedy poczuła, patrząc na swoje ręce zbrukane krwią.
Co pomyśleliby moi rodzice? Kapłani, do cholery!
- Chcesz się stać taka, jak ja? – zapytał niskim głosem brunet, patrząc na mnie zupełnie tak, jakby widział dokładnie moje myśli i moją duszę. – Myślisz, że w pragnieniu zemsty odnajduję szczęście? Nie.
- To nie to samo... ja...
- Spróbuj mnie zrozumieć – przerwał mi stanowczym tonem. – Nie mogę po prostu stać i patrzeć, jak jedyny element mojego życia niezwiązany z żądzą krwi stacza się w podobną ciemność. To... nie jest droga dla ciebie.
Poczułam, jak ręce opadają mi i zwisają luźno po bokach. Zamknęłam oczy.
On miał rację. To... nie byłam ja. Nie chciałam tego. Chciałam mojego domu, rodziny, spokoju. Nie kolejnej walki. Miałam odsunąć się od bycia tylko kunoichi, znaleźć moje prawdziwe ja. A tym czasem coraz bardziej stawałam się bezmyślnym narzędziem.
Zrobiłam krok do przodu i Uchiha mnie zrozumiał. Objął mnie mocno, po raz kolejny dzisiaj, a ja słyszałam i czułam jego oddech tuż przy uchu. Odetchnęłam. Dało mi to pewną ulgę.
- Daj sobie odpocząć i przemyśleć to wszystko. Potem obiecuję, że coś wymyślimy.
- Nie chcę opuszczać tego miasta – wymamrotałam mu w koszulkę. – Czuję się jego częścią. Jakbym była mu coś winna za długą nieobecność – wyjaśniłam.
- Dobrze, możemy tu zostać. Daj sobie czas, zbierz informacje, obmyślimy plan, a potem uwolnimy to miasto. Czy to cię zadowoli?
Pokiwałam lekko głową.
- Świetnie – mruknął, odsuwając się ode mnie. – Chodźmy więc wreszcie spać.

Obserwatorzy