5 sierpnia 2011

Rozdział LXXI - "Zagubienie"


            Zacisnęłam zęby, drżącymi rękoma przekręcając nóż w ciele mężczyzny. Zaskrzeczał on cicho, milknąc dopiero, gdy pozwoliłam mu opaść na ziemię. Moim oczom ukazała się przerażona Hinagiku, opierająca się plecami o ścianę. Jej zapłakane oczy drżały, a jej twarz i dekolt zachlapane były jego krwią.
            - Ty suko! Jak śmiesz! – wrzasnął facet za moimi plecami. Mimo strachu obróciłam się szybko i podbiegłam do niego, zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch. Był wysoki i dobrze zbudowany. Na nic zdałyby się moje ciosy rękami czy nagimi stopami. Zakręciłam kunai’em w ręce i przecięłam mężczyźnie gardło, odskakując od razu, by tryskająca krew mnie nie dosięgła.
            „To za moją rodzinę i całe Akazuno”, pomyślałam, zaciskając pięści.
            Schowałam nóż, patrząc jak mężczyzna dławi się karminową cieszą, drżąc lekko. Jego oczy z pełnych furii i przerażenia przeobraziły się w zamglone, bezduszne spodki. Podeszłam do poprzedniego napastnika i zbadałam mu puls. Wyzionął ducha. Nie miałam zamiaru zaczynać rzezi, ale ci popaprańcy nie dali mi żadnego wyboru. Każdy krzyk mógł spowodować zlot całego Yoarashi, nawet jeśli impreza kilka pokoi dalej była naprawdę głośna.
            - Wszystko w porządku? – spytałam, wciąż próbując nie dać po sobie poznać wszechogarniającego strachu. Hinagiku spojrzała na mnie ogromnymi ślepiami, próbując wydusić z siebie słowo. Gdy tylko wróciła wzrokiem do zakrwawionego ciała przed jej stopami, zrobiła się blada i zaczęła wymiotować. Odwróciłam wzrok, nie mogąc pozwolić, by nudności mi się udzieliły. Gdy blondynka skończyła i odsunęła się od ciał na tyle, by móc na nie nie patrzeć, wyjęłam z kieszeni chustę i delikatnie otarłam jej twarz z krwi. – Przepraszam, że musiałaś to widzieć, ale nie dali mi innego wyboru. Obiecałam, że nie dam cię skrzywdzić.
            Hinagiku przytaknęła wolno, próbując uspokoić oddech. Czystym fragmentem chusty oklepałam również swoją spoconą twarz. Miałam nadzieję, że w kiepskim świetle i po sporej dawce sake nikt nie spostrzeże, że z naszego makijażu niewiele pozostało.
            - Poczekaj tu, otworzę okno, bo ten zapach jest paskudny. Odetchnij, uspokój się. Poszukam czegoś do picia, musisz przepłukać usta. – Poklepałam ją po ramieniu. Niechętnie zbliżyłam się do regałów z alkoholami nieopodal drugiego mafiosa. Korzystając z tego, że dziewczyna mnie nie widzi, ugryzłam się w kostkę i zacisnęłam oczy, powstrzymując łzy.
            W jakie szambo nas wpakowałam! To było wprost nie do pomyślenia. Nie minęły dwie godziny uroczystości, a ci bandyci już próbowali nas rozdzielić. Nie chciałam zostawiać Himawari samej, ale okazało się, że to ja i Hinagiku mamy większe kłopoty. Ci dwaj próbowali nas wziąć siłą. Upatrzyli nas sobie, dogadali się i bez słowa wyjaśnienia zaczęli ciągnąć nas w stronę prywatnych kwater budynku. Nie mogłam nic zrobić, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń.
            Bałam się. Niemal wszyscy ostrzegali mnie, że Yoarashi jest sporo i wszyscy są wyszkolonymi ninja. Nigdy nie przypuszczałam jednak, że aż do tego stopnia. Gdy wraz z dziewczynami weszłyśmy do ich siedziby, nie czułam nic poza drobnymi falami. Dosłownie każdy z nich kontrolował swoją chakrę do tego stopnia, że nie wyczuwałam jej nawet z dość małej odległości. Mimo to nikt nie zdawał się być specjalnie czujny. To było dla nich jeszcze bardziej naturalne niż dla mnie.
            Nie mogłam pozwolić, by wyczuli moją chakrę, stąd nóż, nie silne jutsu. Teraz tylko musiałam wykombinować, jak niepostrzeżenie wrócić na salę. Wiele osób widziało, jak ci dwaj nas tu ciągnęli. Kilkoro padalców rzuciło nawet w naszym kierunku niestosowne komentarze. Gdybyśmy wróciły tylko we dwie, wszyscy nabraliby podejrzeń i prędzej czy później znaleźli ciała.
            Ale co potem? Yoarashi w istocie było ponad czterdziestu. Nie mogłam ich załatwić zwykłym ninjutsu. Genjutsu też nie wchodziło w grę. Ostatnio zemdlałam hipnotyzując dwudziestkę shinobi w lesie. Nawet jeśli by mi się to teraz udało bez utraty przytomności, to do narzucania komuś mojej wizji musiałam skupić się na jego chakrze. Gdy kogoś widziałam, nie był to problem. Gorzej by było, gdybym utrzymywała pod swoją kontrolą, w  skupieniu, trzydziestkę bandziorów, a pięciu innych wykorzystałoby to jako idealny moment do ataku.
            Możliwe byłoby wykańczanie ich jednego po drugim, ale zajęłoby to całą noc. Poza tym Youran zorientowałby się prędzej czy później, że nagle towarzystwo w potencjalnie zamkniętym na trzy spusty budynku się przerzedza.
            Mimo to musiałam coś zrobić. Tu, na miejscu, otoczona tymi oprychami, byłam jeszcze bardziej zdeterminowana niż kiedykolwiek. Widziałam ich z bliska, słyszałam. Była to zgraja paskudnych, bezlitosnych i chciwych ludzi, jeśli na takie miano w ogóle zasługiwali. Nie miałam najmniejszych oporów, by zrobić z nimi to, co z tymi dwoma. Nie z wizją od lat uciskanego miasta oraz zniszczonej świątyni, o której tyle śniłam.
            - Wiem, że nie masz ochoty, ale musimy wracać i robić dobrą minę do złej gry. Himawari została tam sama – westchnęłam, podając dziewczynie najlżejszy trunek, jaki znalazłam. Blondynka wzięła łyk, wypłukała usta i wypluła płyn na ziemię. Odstawiła butelkę, wstając chwiejnie. Popatrzyła na mnie z góry.
            - Arigato, Hana-san – mruknęła, przytulając mnie lekko. Trochę dziwnie mi było podszywać się pod kogoś, kim nie byłam, ale fałszywe imię było wciąż konieczne. Uśmiechnęłam się, wpadając na świetny pomysł.
            - Zaczekaj tu – powiedziałam, podbiegając do leżącego na brzuchu mężczyzny. Obróciłam go na plecy i przypatrzyłam mu się dokładnie. Przypomniałam sobie niski głos, którym charczał do ucha Hinagiku i wykonałam odpowiednią pieczęć.
            Dziewczyna pisnęła, gdy moje ciało urosło trzydzieści centymetrów i w najmniejszych szczegółach upodobniło się do jej niedoszłego oprawcy.
            - Spokojnie. – Uniosłam rękę. Dziwnie się patrzyło na wszystko z góry. I ten głos. – W ten sposób możemy wrócić na przyjęcie. W razie czego prawdziwa ja i ten palant nadal tu jesteśmy. Weź mnie pod ramię.
            - D-demo... – Hinagiku przystawiła rękę do brody, podobnie jak to miała w zwyczaju Hinata. Nie wiem, czy był to teraz okaz strachu, czy obrzydzenia.
            - Jestem czysta, pachnąca i nie mam nic wspólnego z tym człowiekiem. A nie odstępując mnie o krok, możesz być spokojna, że żaden inny idiota cię nie zaczepi – zapewniłam, siląc się na uśmiech. Ten akurat członek Yoarashi nie był aż taki zły. Oczywiście z wyglądu. Był całkiem przystojnym, smukłym mężczyzną po trzydziestce, o krótkich włosach i bystrych oczach.            Nie zmieniało to jednak faktu, że był gwałcicielem i mordercą.
            Hinagiku posłuchała mnie i z rezerwą chwyciła mnie za rękaw koszuli. Wychodząc wyjęłam klucz z zamka i zamknęłam drzwi od zewnątrz, by nikt nie znalazł ciał.
            Miałam nadzieję, że treningi z Anko nie poszły na marne i nikt nie wyczuje tej drobnej ilości chakry, jakiej wymagało u mnie utrzymanie Henge. Zwykle taka ilość energii zagłuszana była przez niekontrolowaną chakrę wydobywającą się z obserwującego. Skoro Yoarashi mieli niemal całą pod kontrolą, pozostawało wierzyć w umiejętności Anko w dziedzinie skrytobójstwa.
            Weszłyśmy z powrotem na salę i nie musiałyśmy czekać długo, zanim ponownie zaczepili nas irytujący mafiosi. Zbyłam ich, starając się wyglądać naturalnie. Na szczęście byli pijani. Niestety, żaden nie nazwał mnie po imieniu. Miałam nadzieję, że ta drobna niedogodność w niczym mi nie przeszkodzi.
            Sala nie była duża. Ponad czterdziestka ludzi bez służby i strażników robiła na niej niezły tłum i zamieszanie. Pod wysokim sufitem wisiały ozdobne żyrandole. Całość sali była wykończona papierem i jasnym drewnem, choć wiedziałam, że to wszystko było na pokaz, bo cały budynek nie był tradycyjny, a murowany. Z bocznych ścian odchodziły po dwa korytarze, prowadzące do prywatnych, pustych kwater, kuchni, spiżarni i pokoi dla służby. Stoły były niskie, wszyscy siedzieli na poduszkach.
            Kątem oka dostrzegłam Himawari. Jakiś facet dla zabawy rozwalił jej misternego koczka. Dziewczyna z miłym uśmiechem odtrąciła jego rękę ze swojej szyi i zaraz dolała mu sake odchodząc, gdy tylko jego uwaga się rozproszyła. Maszerowała teraz spokojnie wzdłuż sali z białą butlą w rękach, starając nie rzucać się w oczy. Rozglądała się. Widocznie nas szukała.
            Uniosłam rękę i zawołałam ją palcami. Dziewczyna zastygła w miejscu, patrząc na mnie i Hinagiku podejrzliwie. Blondynka w warkoczu uśmiechnęła się i ścisnęła mnie, kładąc głowę na mojej silnej klatce piersiowej. Puściłam oko Himawari, a ta już po chwili potruchtała do nas. Na tyle, na ile pozwalało jej krótkie kimono i zori. Ja swoje zgubiłam już dawno, przy szamotaninie z tymi zabójcami.
            - Martwiłam się o was. Co się stało?
            - Yoarashi próbowali nas skrzywdzić w zamkniętym pokoju – odparła ponuro Hinagiku. Rozejrzałam się, czy aby nikt nas nie obserwował, ale na szczęście wszyscy byli zajęci własnymi sprawami. Jacyś mężczyźni na drugim końcu sali zaczęli się wyzywać. – Na szczęście Hana była ze mną. Teraz wygląda tak. – Wskazała na mnie, a ja uśmiechnęłam się zawadiacko. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że będąc w ciele mężczyzny nieświadomie naśladuję gesty i ruchy Sasuke.
            Ciekawe, gdzie teraz był. I czy udało mu się uwolnić wszystkie kobiety. Na razie Yoarashi nie zareagowało, więc chyba nikt nadal o niczym nie wiedział.
            Dwie kolejne godziny spędziłam przy stole, starając się wsłuchiwać w rozmowy bandytów. Moje towarzyszki dolewały wszystkim sake i śmiały się z durnych dowcipów tych pijanych gnojków. Dzięki temu, że niemal wszyscy siedzieli i obżerali się, mogłam spokojnie mieć na oku krzątające się dziewczyny.
            - Widzieliście Kamemushi’ego? Nie widziałem go od jakiegoś czasu. – Uniosłam oczy, słysząc znajome nazwisko. Według kobiet był jednym z głównych doradców przywódcy tej okropnej bandy.
            - Polazł gdzieś z tą małą cizią. Jak tak tęsknisz, to idź po niego – odparł pytającemu facet, który siedział koło mnie. Przełknęłam ślinę, gdy spojrzał w moją stronę sennym, acz czujnym wzrokiem.
            Czy już coś podejrzewali?
            - Mieliśmy dziś omówić kilka spraw – poskarżył się ten pierwszy. – Szukałem go wszędzie, ale jedyny pokój, w jakim może być, jest zamknięty od środka.
            Przy naszym stole zapadła cisza, a mężczyźni spojrzeli po sobie z pytaniem w oczach. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wszyscy na pewno widzieli jak ja... albo raczej facet, za którego teraz się podszywałam, szedł obok Kamemushi’ego.
            Siwiejący, potężny mężczyzna po drugiej stronie stołu przerwał milczenie niskim śmiechem.
            - Jak znam tego młodego wariata to zamknął drzwi, by ta bidulka mu nie uciekła – rzucił z wrednym uśmieszkiem na ustach, po czym wychylił szklankę czegoś podobnego do mirinu. – A potem poszedł spać, by mieć pretekst, by z tobą o tym wszystkim nie gadać. Leń pieprzony.
            Pogawędki przy stole wróciły do normy. Koleś patrzący na mnie wcześniej zaproponował mi rundkę sake. Wypiłam z nim, unikając jakichkolwiek konkretniejszych rozmów i wstałam od stołu. Musiałam znaleźć Sasuke, dziewczyny i obmyślić plan. Nadal nie wiedziałam, który z zabójców na sali był szefem Yoarashi. Dziewczyny nic nie mówiły, a nikt, kogo tu widziałam, nie pasował mi do opisu pani Suisen.
            Wtedy właśnie rozległ się donośny głos jednego z bandziorów. Przez panujący zgiełk nie dosłyszałam, co takiego krzyknął. Cokolwiek to jednak było, zwróciło uwagę wszystkich zebranych. Tuż za plecami mafiosa otworzyły się drzwi, z których wyszedł średniego wzrostu mężczyzna z wąsem. Z jego twarzy biła powaga i wściekłość. Miał na sobie szare kimono oraz dziwną biżuterię. U jego boku zwisała droga katana. Była to pierwsza broń, jaką widziałam dziś na sali, co mnie trochę zdziwiło. Może ją ukrywali lub trzymali w zwojach?
            Co do jednego nie miałam wątpliwości. To był mój cel. Przygryzłam wargę, mrużąc oczy. Cała złość na nowo wezbrała w moim ciele i umyśle.
            - Przymknijcie się, imbecyle – zagrzmiał przywódca gangu, a wszyscy w istocie uciszyli się. Usiadłam na swoim starym miejscu, by nie odstawać zbytnio od reszty i zdrętwiałam w tej pozycji, słysząc jego kolejne słowa. – Zgodnie z waszymi prośbami posłałem po więcej kobiet. Jakież było moje zdziwienie, gdy naszą małą hodowlę moi ludzie zastali pustą. – Wokół rozległy się ciche szmery. Serce na nowo tłukło się w mojej piersi. Znalazłam wzrokiem dziewczyny. Zgodnie z moją instrukcją powoli zaczęły kierować się do wyjścia. Niestety było zamknięte i obstawione. Spojrzały w moim kierunku, zdezorientowane. – Ocuciliśmy jednego z wartowników. Zeznał, że uwolnił je jakiś shinobi i nie kto inny jak nasza słodka Keshi-chan, którą kilka godzin wcześniej przyprowadził przecież tutaj. – Szmery zdziwienia i protestów zyskały na sile. – Tak więc pytam się, gdzie ona jest, do cholery, skoro stąd nie da się wyjść?! Jakim cudem, kretyni, wpuściliście tu jakąś oszustkę?! – Gdy Youranowi nikt nie odpowiedział, wydarł się jeszcze głośniej. – Gdzie jest Keshi?!
            - Z K-Kamemushi’m, Y-Youran-sama – odezwał się ktoś z drugiego końca sali.
            Facet zrobił się czerwony. W lot zrozumiał, co to oznaczało. Widocznie wieści o zniknięciu podwładnego już do niego dotarły.
            - Wy! – Uniósł rękę w kierunku chowających się w kącie sali dziewczyn. – To wy to zorganizowałyście! Brać je! I znaleźć mi tego fajtłapę, ale już!
            Moje ciało samo poderwało się z miejsca. Podbiegłam do moich towarzyszek, wymijając gromadzący się wokół nich tłum i stanęłam tuż przed nimi. Yoarashi patrzyli na mnie jak na idiotkę. Wielu chwiało się w miejscu lub było widocznie zagubionych. Kilkoro z nich wyjęło broń. Wyglądało na to, że reszta miała zamiar atakować za pomocą jutsu. Mi to pasowało.
            W dodatku już nie musiałam przejmować się moim przebraniem i chakrą.
            - Madani-dono, co ty wyprawiasz?! – usłyszałam z boku. W przeciwieństwie do Kamemushi’ego, nazwisko tego drania słyszałam pierwszy raz. Widocznie nie był nikim ważnym. To znaczy... nie byłam.
            - To zdrajca, brać go – rozkazał Youran gdzieś zza tłumu. Zanim ktokolwiek do mnie dobiegł, dezaktywowałam jutsu i wyjęłam odpowiedni zwój. Skorzystałam z tego, że większość szarżujących na mnie mężczyzn przystanęło ze zdziwienia i rozpieczętowałam moje bo. Zakręciłam nim w powietrzu, wystawiając je poziomo przed siebie. W ten sposób nikt nie mógł tknąć Himawari i Hinagiku.
            Przemknęło mi przez myśl, że to dziwne, że ci dranie zatrzymali się w pół kroku, widząc zwykłe Henge. Być może nie spodziewali się, że Madani, z którym pili i rozmawiali, może być oszustem.
            Za dużo myślałam. To przez strach. Nieczęsto miałam okazję być otoczoną przez tyle ludzi gotowych do ataku. Dodatkowy stres gwarantowała odpowiedzialność za dziewczyny za moimi plecami, które skuliły się i przytuliły się do siebie.
            - Keshi-chan... – na sali znowu rozległo się szemranie. Pijani mafiosi zupełnie zbaranieli. Najpierw ktoś uwolnił ich kobiety, potem zniknął jeden z nich, ich przywódca kazał im zaatakować dziewczyny, potem kolegę, a na koniec kolega okazał się kobietą. W dodatku kobietą, która w tym samym czasie miała być gdzie indziej.
            Wyszło lepiej niż sądziłam.
            - Youran-sama! – rozległ się przerażony krzyk jednego z podwładnych. Chyba tego samego, który przerwał wcześniej imprezę. Wbiegł na salę z korytarza prowadzącego do prywatnych kwater. A więc się wydało. – Madani-san i Kamemushi-san zostali zamordowani!
            - Nanda?! – usłyszałam oburzonego Yourana. – Ty ździro, to twoja sprawka! – krzyknął, zapewne w moim kierunku. Banda wyrostków skutecznie mi go zasłaniała. Wszyscy momentalnie stali się bardziej poważni i skoncentrowani. Postanowiłam nie tracić czasu i nie czekać na ich atak. Zakręciłam bo i trafiłam nim w głowę pierwszego z brzegu faceta.
            Rozpętało się piekło. Kilkoro mężczyzn złapało go, reszta, wściekła, rzuciła się w moim kierunku. Znikąd w ich rękach pojawiły się noże i miecze. Sprawdziłam kątem oka, czy aby na pewno żaden z nich nie próbuje dostać się do dziewczyn i zaczęłam się bronić.
           
            Gdy usłyszałem wrzaski i uderzenia, zrozumiałem, że rozpoczęła się akcja. Mimo to nie widziałem, by dziewczyny wyszły z sali. Wyjąłem z pokrowca na plecach Serimochi i zeskoczyłem z dachu prosto na ganek. Ochroniarze nie stanowili żadnego problemu. Otworzyłem wrota do budynku i przebiegłem przez mały hol, dostając się do głównej sali, której wnętrze jeszcze niedawno widziałem przez okno.
            Wszedłem do pomieszczenia, a już w drzwiach minęło mnie dwóch mężczyzn w kimonach, uciekających w popłochu. Zignorowałem ich, widząc, jak w kącie sali banda tych drani okrąża Niko. Nigdzie nie widziałem dwóch pozostałych dziewczyn, więc wywnioskowałem, że również są gdzieś w tym tłumie.
            Podbiegłem do tej hordy i skutecznie uciszyłem kilku mężczyzn uderzając ich rękojeścią katany w potylicę. Kilku kolejnych Yoarashi widząc nagłe omdlenie kompanów obróciło się w moim kierunku i natarło na mnie. Odparcie ich ataku było dziecinnie proste. Coś mi nie pasowało.
            Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.
            - Uchiha! Zabierz stąd dziewczyny, ja sobie poradzę! – usłyszałem krzyk Niko, która zapewne właśnie wyczuła moją chakrę. Dziewczyna nie wydawała się ranna ani zmęczona. Co najwyżej wściekła.
            Utorowałem sobie przejście w tłumie, ogłuszając po kolei kolejnych mafiosów. Ludzie dookoła wstawali z podłogi. Poza mafiosami walczyli też strażnicy w dziwnych zbrojach oraz służba. Dziewczyny obserwujące walkę zza pleców kunoichi podbiegły do mnie i pozwoliły się wyprowadzić z sali. Każdego, kto choćby odwrócił się w naszym kierunku z zamiarem przeszkodzenia nam, Niko nagradzała silnym uderzeniem w głowę.
            Blondynka była cała blada. Widok krwi na podłodze obok ofiar wściekłej Niko widocznie źle na nią działał. Nie miałem czasu jej uspokajać, więc zajęła się tym niska brunetka. Coś w tym miejscu i sytuacji naprawdę mi nie odpowiadało i musiałem dowiedzieć się, co. Poza tym nie mogłem zostawić zielonookiej samej.
            - Uciekajcie do swoich domów. My się wszystkim zajmiemy – powiedziałem, marszcząc brwi. Nie trzeba było im dwa razy powtarzać.
            Wróciłem na salę. Liczba leżących i poobijanych mężczyzn na podłodze rosła. W trakcie mojej nieobecności musieli wytrącić Niko bo z ręki, bo teraz walczyła dwoma kunai’ami. Nie działało to wcale na korzyść jej przeciwników. Dziewczyna poruszała się zwinnie między nimi, tnąc wszystkich po kolei. Ramię. Noga. Kopniak. Atak na twarz. Zdawała się tańczyć pomiędzy zagubionymi ludźmi próbującymi ją schwytać, była jak opętana. Przypominała mi Zabuzę. W dziwny, wręcz przerażający sposób. Nie była jednak aż tak brutalna, a śmierć ludzi dookoła nie zdawała się sprawiać jej przyjemności. Przyjmowała ten widok ze śmiertelną powagą i bez emocji, zupełnie jakby była podczas ważnej misji i nie mogła sobie pozwolić na jakiekolwiek rozproszenie uwagi.
            Czemu żaden, nawet ich przywódca, nie użył jutsu?
            Gdy wokół niej zrobiło się luźniej, upuściła noże i ułożyła pieczęci. Nie zdążyłem jej powstrzymać, znając już prawdę.
            - Katon: Housenka! – krzyknęła, wyrzucając z siebie kule ognia, które zaczęły uderzać i podpalać nie tylko ludzi walczących z nią, ale też pochylających się nad ciałami poległych oraz meble. Dostrzegłem szefa Yoarashi kryjącego się za parawanem na drugim końcu sali. Wydawał się być przerażony.
            - Niko! – krzyknąłem, nie mogąc sobie przypomnieć, jakie to imię sobie wymyśliła, by nie być zdemaskowaną przez Hokage.
            - Katon: Inferuno genkotsu!
            Doskoczyłem do niej, odpychając po drodze tępą krawędzią miecza jednego z napastników próbującego zaatakować ją od tyłu. Złapałem jej ręce za nadgarstki i pociągnąłem ją w kierunku ściany. Ogień w jej rękach zgasł, póki nie spowodował jeszcze więcej nieszczęść.
            Zasłony i ozdoby na ścianach oraz niektóre meble płonęły.
            Dziewczyna wyrwała ręce z mojego uścisku. Była zdezorientowana i zdyszana.
            - Pomóż mi, a nie się gapisz! – warknęła, podnosząc z ziemi jeden z porzuconych wcześniej noży. Zignorowała leżącego na ziemi członka Yoarashi i przebiegła po nim, doskakując z powrotem do pozostałej bandy. Było ich co najwyżej piętnastu.
            - Zastanów się! Nie zauważyłaś, że...
            Mój Sharingan spostrzegł, jak Youran korzysta z okazji, że oboje jesteśmy zajęci i puszcza się pędem przez salę do wyjścia, które jak ostatni idiota zostawiłem otwarte. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, kilku z silniejszych przeciwników Niko rzuciło się na mnie.
            - Niko!
            - Widzę! – odkrzyknęła, używając chakry, by wzbić się w powietrze ponad pozostałymi mafiosami i lądując tuż za ich plecami. Odrzuciłem od siebie moich nieudolnych przeciwników i ruszyłem w tym samym kierunku, by w razie czego zagrodzić mu drogę.
            - Zostawcie mnie! Dam wam pieniądze, ziemię, kobiety! Zostawcie mnie!
            Niko podbiegła do uciekającego Yourana, który w ostatnim momencie spojrzał przez ramię. Dziewczyna skoczyła, przewracając go na plecy i uderzając kolanami w jego klatkę piersiową. Przejechała na nim parę metrów po podłodze. Facet wrzasnął, a ona zakręciła kunai’em na palcu i przystawiła mu go do szyi. Reszta Yoarashi zamarła. Kilkoro ludzi upuściło broń.
            - Czego chcesz, wariatko?! – krzyknął jej w twarz mężczyzna w szarej szacie, zupełnie nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł.
            - Zemsty – wysyczała kunoichi, odrzucając na bok grzywkę. Chwyciła faceta obiema rękami za kimono i uniosła go trochę do góry, nadal w garści trzymając nóż. Mężczyzna jęknął z bólu, bo wcisnęła mu kolano pod żebra. – Zamordowałeś mi rodzinę, ty szujo.
            - Co?! O czym ty gadasz, chora kobieto? – zaskrzeczał Youran, chwytając ją za nadgarstki i próbując się uwolnić. Na próżno. – W życiu nikogo nie zabiłem, p-pomyliłaś mnie z kimś!
            - Łżesz! – ryknęła mu w twarz, a ja schowałem miecz. Było dokładnie tak, jak myślałem. Spojrzałem na resztkę z tego, czym była kiedyś mafia z Akazuno. Ludzie zaczęli uciekać z budynku, inni patrzyli na siebie dziwnie i szemrali między sobą. Kilku bandytów zaczęło oglądać ciała i pomagać obolałym pokonanym. – Mordujecie od lat, niszczycie to miasto i każdego, kto wam się sprzeciwi. A zaczęliście od Shinkena i Nisou!
            - Porąbało cię?! – wycharczał facet, patrząc na nią z coraz mniejszym strachem, a coraz większym zdziwieniem i pogardą. – Nikogo nie zabiliśmy, wszystkich trzymamy w lochu lub w kwaterach, jako sługi.
            Niko zamrugała, ale zaraz potem potrząsnęła głową, uderzając czaszką mafiosa o podłogę i podnosząc go z powrotem. Zbir jęknął i złapał się za głowę.
            - To nic nie zmienia – warknęła, wskazując na niego nożem. – Podpaliliście i zburzyliście świątynię, w której mieszkała moja rodzina.
            Westchnąłem. Przez drzwi do holu zauważyłem, że przed siedzibą gromadzą się ludzie z całego miasta. Pewnie te dwie gaduły oraz reszta kobiet poinformowały wszystkich o tym, co się działo. Możliwe, że w porę złapali uciekinierów.
            Było już po wszystkim.
            - Niby jak?! – wrzasnął facet, machając żałośnie nogami. – To było zanim przybyliśmy do tego miasta, nie mamy z tym nic wspólnego! Złaź ze mnie!
            - Myślisz, że w to uwierzę? – odwarknęła szatynka. – Jesteście mordercami! Ty...
            - On nie kłamie – mruknąłem, krzyżując ręce. Zielone oczy wypełnione furią i zagubieniem uniosły się. Przez chwilę miałem wrażenie, że na mnie też się rzuci.
            - Nieprawda.
            - Prawda – odparłem, niewzruszony. – Żaden z tych tu nie użył jutsu, a zawodowy ninja zrobiłby to już kilka razy. Walczyli jak dzieci, w dodatku nie bije od nich żadna chakra. – Niko patrzyła na mnie z wybałuszonymi oczami. Puściła Yourana na ziemię. – Wszyscy zgodnie zeznali, że tamci byli wyszkolonymi shinobi. Ci... – wskazałem na pobojowisko, które niemal sama spowodowała jedna, drobna kunoichi. - ...nie są.
            Niko osunęła się na ziemię upuszczając kunai’a, a Youran odczołgał się od niej jak najdalej. Spojrzał dookoła, zawieszając w końcu wzrok na mnie i rozumiejąc, że i tak nie zdoła mnie minąć i uciec, krzyczał dalej.
            - Jeśli ktoś tu jest mordercą, to ty! Zobacz, coś zrobiła, walnięta wiedźmo! – Wskazał na najbliższe ciało. Mężczyzna leżał na brzuchu z roztrzaskaną czaszką.
            - Jesteście porywaczami, gwałcicielami i złodziejami – warknąłem na niego z góry. Mężczyzna skulił się, gdy spojrzał wprost na mojego Sharingana. – Na twoim miejscu siedziałbym cicho.
            - Nic z tego nie rozumiem... – westchnęła Niko, łapiąc się za głowę i wplątując palce w swoje włosy. – Byłam pewna, że to oni – jęknęła, kuląc nogi pod siebie. To zadziwiające, jak w przeciągu minuty z maszyny do zabijania stała się zagubioną dziewczynką.
            Podszedłem do przywódcy Yoarashi i złapałem go za kołnierz kimona, podnosząc go do góry. Nie zamierzał nawet walczyć. Chyba zdawał sobie sprawę z tego, ze to byłoby bezsensowne. Wyjąłem swoje nici i bez problemu związałem jego ręce. Ludzie z miasta zaczęli schodzić się do budynku. Ci bardziej czuli na widoki, jakie zagwarantowała im Niko, odwracali się na pięcie i wychodzili na dwór. Kazałem kilku mężczyznom pomóc mi w związywaniu reszty przestępców. Z tymi pobitymi i ledwo przy życiu było najmniej problemów.
            W ciągu dosłownie kilkunastu minut oddelegowano ich do więzienia będącego do tej pory pod wpływem Yoarashi. Uwolniono masę ludzi, i to nie tylko z miasteczka. Kobiety, które wcześniej uwolniliśmy z tamtą szatynką, witały się z rodzinami na placu przed budynkiem. Westchnąłem, wracając do środka.
            Niko siedziała pod ścianą. Nie płakała. W końcu. Być może zabrakło jej łez. Mimo wszystko wiedziałem, jak wściekła na siebie i bezradna się teraz czuła. A te dwa uczucia były jednymi z najgorszych. Z pewnością plamy krwi na podłodze i kilka walających się ciał, którymi nikt na razie nie chciał się zająć nie pomagały jej zebrać myśli.
            - Byłam pewna... – zaczęła, ale jej głos się załamał. Poszarpana i klejąca się od potu grzywka zasłaniająca jej oczy niczym nie przypominała już kunsztownej fryzury, jaką przygotowała Suisen.
            - Wiem. Nie przejmuj się – westchnąłem. Takie rzeczy się zdarzały. Pomyłki, niedomówienia... poza tym na dobre wyszło, byliśmy o jedno uratowane miasto do przodu. O to chyba też chodziło, co nie?
            - Nie przejmuj się? – zakpiła. – Sasuke. Ja zamordowałam niewinnych ludzi.
            - Jesteś kunoichi. Nie pierwszy raz. I to nie całkiem niewinnych. – Zmarszczyłem brwi.
            - Nie, ale to co innego – zaprotestowała, znów łapiąc się za głowę. – Podczas misji mam rozkaz, działam w imię wioski i dla wyższego celu. Teraz zabiłam bez zgody i dla własnego widzimisię.
            - Chciałaś dobrze. Gdyby nie ty, sam bym ich powybijał – zapewniłem, tak naprawdę wiedząc, że to nieprawda. Dość szybko zorientowałem się, że Yoarashi są do niczego i nikogo nie zabiłem, co najwyżej ogłuszyłem.
            - Wcale nie. Nigdy nie dałbyś się ponieść emocjom w takim stopniu, jak ja – westchnęła, opierając głowę na kolanach. – Nie byłam sobą. Nigdy sobie tego nie wybaczę.
            - Nie chciałbym mówić, że cię ostrzegałem, ale niestety... ostrzegałem cię – mruknąłem, otrzymując w odpowiedzi zmrużony, wściekły wzrok kocich oczu. – Chodź, powinnaś to zobaczyć – dodałem, na siłę podnosząc ją z ziemi. Nie opierała się, zachowywała się jakby nie miała kości, co nas oboje trochę rozbawiło.
            Wyszliśmy na ganek. Wokół zgromadzeni byli ludzie z całego miasta. Wszyscy spojrzeli w naszą stronę i ukłonili się lekko z uśmiechem. Może łatwiej przywdziewało się uśmiech nie widząc masakry, jaka zaszła w tym budynku. Tak czy inaczej, widok ojca ściskającego dwie córki na samym środku placu pomógł Niko się otrząsnąć. Bez wątpienia była to ciemnowłosa prawie-geisha oraz jej ojciec i młodsza siostra. Nie miałem pamięci do imion.
            - Dziękujemy – usłyszałem, odwracając się w lewo. Tuż przy ganku stała Suisen i nasza recepcjonistka. Dopiero teraz spostrzegłem, jak podobne do siebie były. Obie paliły po papierosie, nawet stojąc w podobny sposób. Niko uśmiechnęła się do sióstr już bardziej naturalnie.
            Mimo to w jej oczach nadal widać było tę nutę żalu do siebie. Nie byłem dokładnie pewien co, ale coś ta przygoda w niej zmieniła.
           
            Obiecałam sobie, że jeśli w Kakkahana znajdę coś, co skutecznie powstrzymałoby mnie przed bezsensownym wypatroszeniem kilkorga członków Yoarashi i okaże się, że sceptyczny, wszystkowiedzący i wspaniały Sasuke znowu miał rację, to rozpędzę się i z całej siły walnę głową w płaskorzeźbę Amaterasu.
            Poszliśmy do świątyni już następnego ranka. Dzięki podziale złota zgromadzonego przez mafię wszyscy bezdomni mogli wrócić do swoich rodzin lub zacząć odbudowę domów. Porwani z innych wiosek czym prędzej uciekli z Akazuno. Nie dziwiłam im się.
            Budynek Kakkahany stał pusty, a mimo dość chłodnego poranka, nadal było w nim dziwnie ciepło. Wiedziałam jednak, że sala, w której byliśmy, była tylko na pokaz. Jedyny pozostały po świątyni fragment był naprawdę spory, jego zaplecze sięgało aż do lasu. Z pewnością było tu jakieś przejście do miejsca, w którym schowano pozostałości po mojej rodzinie. Podobno nie wszystkie rzeczy zostały rozkradzione przez ludzi Yourana.
            Podeszłam do płaskorzeźby na wprost od wejścia, podczas gdy Uchiha przyglądał się dwóm pozostałym. Na wszystkich trzech ścianach przedstawiona była ta sama kobieta. No dobra, bogini. Miała długie, proste włosy i piękne ubrania, a na każdej rzeźbie biła od niej dziwna, ciepła poświata. Niektóre części dzieł były złocone.
                Płaskorzeźba po prawej stronie przedstawiała Amaterasu z mieczem i tarczą zawieszoną na ręce. Bogini wydawała się spokojna i opanowana, a jednocześnie... jakaś taka... wściekła. Wokół niej buchał złoty ogień, a gdzieś w tle widać było płonące drzewa i domy. Sasuke zauważył, że płomienie w pewnym momencie układają się w formę tygrysa.
            Po lewej stronie była przedstawiona spokojna scena. Amaterasu siedziała na czymś w rodzaju łoża. Opierała się o wielkie lustro stojące przed nim, a jej długie, gładkie włosy swobodnie na nie opadały. Obok niej, na pościeli, leżał łuk, a u jej stóp kołczan ze strzałami. Na jej kimonie, pościeli oraz wezgłowiu łóżka przedstawione były wizerunki smoków. By zobaczyć złote elementy, trzeba było podejść bliżej. Były to drobne nitki rozchodzące się po całym jej ciele.
            Na przeciwko wejścia Amaterasu stała w najpiękniejszym stroju. Wyglądała na tajemniczą i pewną siebie. Zasłaniała część twarzy sporym wachlarzem, na którym widniał wizerunek koguta. Za jej plecami przedstawiono wschodzące słońce, a obok jej zapisane hiraganą słowa. Złotem namalowano otoczkę wokół bogini, co przypominało mieniącą się aurę, oraz jej oczy, usta i... uszy. Trochę mnie to rozbawiło.
            Wiadome było, że ktoś chciał pokazać ludzkie zmysły. Czemu wiec nie pomalowano jej nosa?
            - Z tych rzeźb wnioskuję, że ta cała bogini jest cudowna i w ogóle, ale nadal nijak nie widać wejścia – mruknął Uchiha, krzyżując ręce. Tak naprawdę wiadomym było, gdzie jest wejście. Musiało być gdzieś w ścianie ze słońcem i kogutem. Niestety nie było w niej żadnego pęknięcia, a tylko dziwne koła z różnymi słowami. Zmarszczyłam brwi. Na dwóch pozostałych rzeźbach również były bezsensowne, niepasujące do rzeźb koła. Jedno na lustrze obok stopy Amaterasu po lewej, naprawdę niewielkie; drugie ogromne, rozpościerające się na całej płaszczyźnie zajętej przez misternie rzeźbiony ogień po prawej. – Może to są jakieś przyciski – westchnął Sasuke widząc dokładnie, na co się patrzę. Podszedł do koła w lustrze i nacisnął na nie. Nie drgnęło. Spróbował z guzikiem obok Amaterasu z wachlarzem. Ku naszemu zaskoczeniu, koło ze znakiem ustąpiło i wsunęło się kilka centymetrów do środka.
            - Brawo, detektywie – uśmiechnęłam się, podchodząc do przycisku. Spróbowałam wcisnąć go głębiej, ale on kliknął i wrócił na swoje miejsce. – To musi być jakaś łamigłówka – mruknęłam, drapiąc się po brodzie. Odsunęłam się kilka kroków, by mieć w zasięgu wzroku wszystkie przyciski. Niektóre były wysoko. Gdyby okazały się prawidłowe, trzeba by było wdrapać się na ścianę. – Chyba musimy wcisnąć odpowiednie, by drzwi się otworzyły.
            - Szkoda czasu – warknął Uchiha, podchodząc do pierwszego lepszego przycisku i wciskając go. To samo zrobił z kolejnym.
            - Co ty wyprawiasz?
            - Otworzymy to metodą prób i błędów – wzruszył ramionami, dotykając kolejnych kół. Przewróciłam oczami. To było szalone i bezsensowne. I tak bardzo nie w jego stylu.
            - Wszystkich przycisków jest ze trzydzieści. W życiu nie zdołalibyśmy sprawdzić wszystkich możliwości. Musimy trochę pomyśleć – popukałam się demonstracyjnie w głowę.
            - Nad czym tu myśleć? Te słowa są bez sensu – warknął. Mimo to zgodnie z moją prośbą cofnął wszystkie przyciski do normalnej, płaskiej pozycji. Przyjrzałam się wpisanym słowom. Pierwsze, co zauważyłam, to to, że... w istocie były bez sensu. Nie łączyły się ze sobą w żadne zdania. Były to przeważnie rzeczowniki.
            - Ogień. Oświecać. Ręka. Nigdy. Len. Boskość. Jutro. Ciepło. Sadza. Magia. Praca. Szczery. Cel. Gniazdo – wymieniałam, powoli tracąc nadzieję.
            - Ogień, oświecać, ciepło, boskość i sadza całkiem pasują mi do tej babki – zauważył brunet, bezceremonialnie wskazując na Amaterasu palcem. Musiałam przyznać mu rację. Trzeba było spróbować. Wcisnęliśmy dane słowa, jednak „sadza” była dość wysoko. Uchiha zrobił kilka kroków do tyłu, by rozpędzić się i wbiec na ścianę. Zatrzymał się jednak w połowie drogi z dziwnym wyrazem twarzy.
            - Co jest? – spytałam, zbita z tropu. Już miałam nadzieję na wielki wybuch, fajerwerki, fanfary i otworzenie tego przeklętego przejścia.
            - Nie mogę... – Chłopak spojrzał na swoje nogi z niedowierzaniem. - ...skumulować chakry.
            - Co? – wykrztusiłam. Co mu się stało? Jakaś choroba? Stres? Spróbowałam zebrać trochę własnej energii. Bez skutku. Spojrzałam na twarz Sasuke z przerażoną miną. – Nie podoba mi się to. – Spróbowałam kilkakrotnie. Czułam jakiś... dziwny opór, zupełnie jakby moja chakra była gdzieś we mnie, w środku, ale nie chciała wyjść na zewnątrz. W dodatku wydawało się, jakby było jej bardzo mało. Przerażające uczucie. Może to jakiś wirus? – Od kiedy tak masz?
            - Dopiero teraz zauważyłem. Ty też? Myślałem, że czujesz moją chakrę i zauważyłabyś, gdyby nagle zniknęła – rzucił w moim kierunku brunet z wyraźną pretensją w glosie. Nie poddał się, wystawiając przed siebie rękę i mrużąc oczy. Mimo że wiedziałam, że robi coś ze swoją chakrą, nic nie czułam.
            - Myślałam, że postanowiłeś potrenować jej wyciszenie – przyznałam, wzdychając ciężko.
            - Pójdę sprawdzić na zewnątrz – mruknął shinobi opuszczając rękę i kierując się do wyjścia. Wrócił po kilku minutach. – Wszystko działa. Widocznie to przez tę świątynię.
            - Co takiego? – Uniosłam brwi. – Niby po co, a co najważniejsze jak mieliby to zrobić? – Podparłam się pod boki. Hej. Chodziło o moją rodzinę.
            - Nie wiem. Nie dowiemy się, póki tam nie wejdziemy. A bez kontroli chakry może być ciężko. – Wskazał na feralny napis „sadza” ponad półtora metra nad naszymi głowami. Zmrużyłam oczy.
            - Podsadź mnie.
            Nie działało. Wszelkie kombinacje na temat ognia, tego, że Amaterasu jest świetna, tego, że daje życie i że oświeca. I jest boska. I silna. Zupełnie nic nie działało. Spędziliśmy nad tą łamigłówką dobrą godzinę.
            - Może spróbujmy rozwiązać inną – zaproponował Sasuke. Spojrzałam na niego. Przez to całe zastanawianie się nad dziwnymi wyrazami zapomniałam, że na dwóch pozostałych ścianach również były okręgi. Tyle, że nie do wciskania.
            Podeszłam do rzeźby z lustrem, szukając jakiś wskazówek. Cóż, na pewno nie chodziło o smoki. Lustra i łuku nie mieliśmy. Za to zauważyłam, że sieć złotych nitek na ciele bogini nie przypominała więzi chakry i tenketsu, a po prostu układ krwionośny. Stąd mocno zaznaczone serce.
            - Sasuke... – mruknęłam, przechylając głowę na bok. Chłopak stanął obok mnie, wbijając ręce w kieszenie. – Czy w tym obrazie nie chodzi o... krew?
            - Nie wiem, ty mi powiedz. To podobno twój dom – mruknął z lekkim uśmiechem. Gdy zobaczył, że ja się nie uśmiecham, spoważniał. – Co masz na myśli?
            - To, że to mój dom i moja krew – westchnęłam i rozgryzłam sobie palec. Podeszłam do drobnego okręgu i roztarłam krew z kciuka na ciepłym kamieniu. Nie miałam nic do stracenia.
            Usłyszałam dziwny huk, jakby coś kamiennego spadło z wysoka tuż za ścianą z kogutem. Cała świątynia zadrżała lekko. Spojrzałam na mojego partnera z uniesioną brwią. Zgadłam.
            Teraz pozostały dwie zagadki.
            - A więc klucz do każdej łamigłówki jest zaznaczony na złoto – mruknął Uchiha, spoglądając na ścianę z tygrysem. – Tu kluczem jest ogień. Trzeba strzelić w to wielkie koło Katonem.
            - Niby jak? – zaśmiałam się. Shinobi rozejrzał się po sali, a po krótkiej chwili w jego bystrych oczach pojawiła się nutka ekscytacji i zadowolenia. – Sasuke?
            Brunet ponownie pomaszerował w stronę wrót do świątyni i otworzył je na oścież. Wyszedł przed budynek, a ja szybko odsunęłam się na bok. Usłyszałam wzywaną technikę, ale ogień po wleceniu do sali stracił na sile i uderzył w róg pomieszczenia, nie w koło. Brunet wrócił ze wściekłą miną, rozmasowując sobie nadgarstki.
            - Nie mogę stamtąd złapać odpowiedniego kąta. A kontrolować tu ognia się zwyczajnie nie da, moja chakra jest jakby... negowana. Więc nie mogę skręcić.
            Zamyśliłam się.
            By otworzyć te wrota, trzeba było wrócić do ich początku. Musiały po coś istnieć i móc być otworzone przez kogoś, ale nie przez byle kogo. Jeśli to, co mieściło się za ścianą było przeznaczone dla prawowitych dziedziców rodziny ze świątyni, to tylko oni, a więc też i ja, powinniśmy byli być w stanie tam wejść.
            Stąd próba z lustrem. Kto wie, czy krew Uchihy by zadziałała. Pewnie nie. Musiała to być jakaś technika pieczętująca. Teraz tylko musiałam się zastanowić, jak ominąć tę przeszkodę. Czy moja rodzina wiedziała, że świątynia neguje chakrę?
            - Podpal jakąś gałąź z zewnątrz i przynieś ją tu – zaproponowałam, a Uchiha z lekkim grymasem posłuchał mnie. To nie mogło być aż tak proste. A może?
            - Nic z tego – warknął, przystawiając płonący konar do ściany, a potem niecierpliwie uderzając nim o mur. – Chyba musi być to czysty ogień napełniony chakrą – dodał, odrzucając gałąź na bok.
            Przystawiłam rękę do ust i postukałam się w nie palcami. W tej świątyni było coś, co powstrzymywało naszą chakrę. Mimo to moja rodzina specjalizowała się w Katonach i musiała móc ich używać na jej terenie. Czy było możliwe, że to dziwne paraliżujące nas... coś sprowadzono dopiero potem? Po co? I przez kogo?
            Możliwe, że był to sposób zabezpieczenia tego fragmentu świątyni przed złodziejami. Bez Dotona ciężko było coś takiego zburzyć, o samej sile chakry, tak jak miała to w zwyczaju Hokage-sama, nie wspominając. Może dlatego tylko ten budynek się zachował. Napastnicy nie zdołali go tknąć. Był jak bunkier.
            Bunkier, do którego chciałam bardzo wejść.
            - Jeśli wychowałaś się w takim miejscu razem z mistrzami Katona, to nie dziwne, że masz taki zapas i taką percepcję chakry – powiedział Sasuke niskim głosem. Zamrugałam, nie za bardzo rozumiejąc. – Przez całe dzieciństwo twoja i ich chakra były tłumione, więc czuliście każdą nadwyżkę, przyzwyczajeni do zupełnego braku energii. Ponadto w wykonywanie jutsu musieliście włożyć tyle pracy i siły, że poza świątynią stało się to dla was banalne.
            Spojrzałam na niego z otwartymi ustami. Cholera. To miało sens! Nie bez powodu nazywano go geniuszem. Oczywiście mu tego nie powiedziałam.
            - Proponujesz, bym skupiła się i przezwyciężyła tę barierę, jak to robiłam za młodu? – upewniłam się. Uchiha kiwnął głową, po chwili samemu próbując skupić odpowiednią ilość energii. Bądź co bądź potrafił jej z siebie wyrzucić więcej.
            Po kilkunastu próbach ani mi, ani jemu się nie udało. Zaczynałam tracić nadzieje.
            - Jestem w stanie skumulować na zewnątrz trochę chakry, ale jutsu mi nie wychodzą – westchnęłam. Dla pewności ułożyłam pieczęcie do kuli ognia, ale siła ze środka nijak nie chciała wyjść na zewnątrz w postaci płomienia. Co za idiotyczny sposób zamykania drzwi! Spróbowałam z Inferuno Genkotsu, ale chakra jedynie przemknęła między moimi palcami, znikając.
            Nie mogłam się jednak poddać. Skumulowałam całą dostępną energię w jednej ręce, podtrzymując ją drugą i wymusiłam na chakrze skierowanie się w kierunku żywiołu ognia. Chakra zaświeciła się ciemnym pomarańczem, ale nic poza tym. Nabrałam powietrza i zrobiłam to ponownie, tym razem w ostatnim momencie uderzając otwartą dłonią w ścianę, w miejscu wyrzeźbionych płomieni. W pół ze wściekłości, w pół z braku innego pomysłu.
            Usłyszeliśmy znajomy huk po drugiej stronie płaskorzeźby ze słońcem. Spojrzałam na Sasuke. Widocznie wystarczyła ciepła, ognista, rodzinna chakra.
            Uchiha uśmiechnął się lekko, po czym spojrzał sceptycznie na ostatnią Amaterasu.
            - Musimy pamiętać, że klucze do rozwiązań są pomalowane na złoto – mruknął znacząco. – Tylko czemu, do cholery, oczy, usta i uszy? Wygląda idiotycznie. – Zrobił kilka kroków, mrużąc oczy. Obraz wyglądał naprawdę śmiesznie, zwłaszcza gdy złoto odbijało światło wpadające przez wrota.
            - Może powinniśmy coś w tej świątyni znaleźć, powąchać, i... – zawahałam się.
            - Polizać? – zakpił brunet. – Weź przestań.
            - Amaterasu również jest zaznaczona – zauważyłam, patrząc na słowa. – Być może ci, którzy znają jej historię wiedzą, co ona słyszała, jadła i widziała. Lub co widzą i czują mieszkańcy jej świątyni, jej wyznawcy.
            - I co takiego miałoby to niby być? – zapytał shinobi, patrząc na mnie sceptycznie. Jego podejście powoli zaczynało mnie denerwować. – Słyszała rękę, jadła sadzę i widziała len?
            - Dobrze, śmiej się. – Zmarszczyłam brwi. – Ja przynajmniej myślę i mam jakieś pomysły, a nie wciskam losowe guziki jak małe dziecko – prychnęłam, za co zostałam ukarana pogardliwym spojrzeniem ciemnych tęczówek. Usiadłam na posadzce, czując, że trochę nam się nad tym zejdzie.
            Sasuke powtórzył na głos wszystkie wyrazy po kolei, a ja tym razem wytężyłam wszystkie zmysły, szukając w nich jakiegoś sensu i powiązania, obojętne, czy to z moją rodziną czy boginią Amaterasu.
            - Ogień (kasai), oświecać (terasu), ręka (te), nigdy (kesshite), len (ama), boskość (shinsei), jutro (asu), ciepło (kanetsu), sadza (susu), magia (jujutsu), praca (tema), szczery (majime), cel (ate), gniazdo (su), kogut (ondori), tygrys (tora), smok (ryuu), lustro (kagami), pajęczyna (su)... – Przerwał na chwilę, zauważając, że gniazdo i pajęczyna brzmiały tak samo, a zapis „gniazda” był dość nienaturalny. – Wada (ara), rosnąć (masu), czas (tema)... – Znowu to samo, czas brzmiał jak praca. Czy to był klucz? – Ponieważ (mama), kobieta (fujoshi), miecz (subata), kamień (ishi), źródło (yurai).
            Złapałam się za głowę. Czy o to chodziło? O to jak widzimy, stąd zaznaczone oczy, słyszymy - uszy, i mówimy – usta- wyrazy? Czemu „tema” i „su” się powtarzało? „Temasu”? To znaczyło tyle, co nic.
            Zaraz, zaraz. Zaznaczona była też cała postać Amaterasu.
            Amaterasu.
            - Ama (len), te (ręka), terasu (oświecać), asu (jutro), su (gniazdo i pajęczyna)... – powiedziałam. Uchiha wcisnął wszystkie te przyciski, ale nic nadal nie drgnęło. Pomyślałam chwilę. Co jeszcze? - A – ma – te – ra – su. Wszystkie sylaby, kolejność nie jest ważna. Te-ma (czas i pracować), a-te (cel), a-ra (wada), ma-su (rosnąć)... – Dałam się podsadzić do dwóch ostatnich wyrazów, ale nadal nic się nie zmieniło. Uniosłam rękę w kierunku słowa „sadza”. Sasuke przesunął się kilka kroków w prawo. – Podwójna sylaba. Su-su (sadza). – Wcisnęłam, nadal nic. Zeskoczyłam na ziemię, rozejrzałam się i dotknęłam ostatniego guzika. – I ma-ma (ponieważ).
            Nastąpił trzeci huk, chyba najgłośniejszy. Automatycznie odskoczyliśmy od zdobionej ściany, która ni stąd, ni zowąd zaczęła drżeć, aż w końcu cofnęła się i uniosła powoli do góry, zatrzymując się w poziomej pozycji tuż pod sufitem nowej, dopiero odkrytej części świątyni. Spojrzeliśmy na siebie. Zajęło nam to kilka godzin, ale najważniejsze, że się udało.
            Pomieszczenie przed nami było niczym innym jak wielkim magazynem. Pod długimi ścianami stały kartony, czasami jakieś wazy i stosy książek. Gdzieniegdzie walały się półprzezroczyste, błękitno-zielone kamienie, dziwnie połyskujące z naszym każdym krokiem. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu. Co jakiś czas przed naszymi stopami przebiegały szczury.
            - Uroczo – westchnęłam, czując się naprawdę dziwnie. Jakbym była ostatnią żyjącą na świecie spadkobierczynią jakiegoś sekretu. Poszukiwaczką złota. Dziedziczką rodu wymarłego kilka wieków temu. Zaginioną władczynią, a może...
            - Patrz – Uchiha wskazał jakiś podest, na którym mieściła się drewniana, próchniejąca mównica oraz żółknąca księga. Podeszliśmy do niej, bez wahania ją otwierając. Prześlizgnęłam wzrokiem po kolejnych stornach. Wyglądało to na jakiś dziennik, może spis dotyczący świątyni. Pod różnymi, często bardzo odległymi datami pojawiały się noty pisane różnymi charakterami pisma. Ostatnie notatki sięgały dokładnie dziewięć lat wstecz. Widocznie żadna z trzech osób, która przeżyła atak, nie wróciła tu przez ten cały czas, by zrobić coś z tym bałaganem. – Jest wpis Shinkena – zauważył Sasuke, przesuwając palcem po notatce. – „Wrócił nasz przyjaciel, człowiek honoru, ugościliśmy go jak członka rodziny”. To kilka dni przed ostatnią notatką.
            - Nie ma żadnych nazwisk? – zmrużyłam oczy, przewracając kartki wstecz. Na próżno. To była jedyna wzmianka o tajemniczym gościu oraz jedyna zapowiedź tragedii, o której tyle się nasłuchaliśmy.
            - Nie. Jest tylko, że Shinken był mu bardzo wdzięczny, a gość był po „poważnej walce”.
            - Może więc coś o mnie? – spytałam, unosząc brwi. Uchiha pokręcił odruchowo głową, jednak coś zwróciło jego uwagę.
            - Ostatni wpis, niejakiego Otogo: „Wyruszamy w świat, bla, bla, bla... pozostawiamy świątynię, albo to co z niej zostało, zabezpieczoną... nie wiem, czy ja, Shuumaku lub Teiryuu kiedykolwiek tu wrócimy. Pochowaliśmy naszą rodzinę i pożegnaliśmy się z dobrymi ludźmi Akazuno. Modlimy się o przyszłość Nozomi, której ciała nie znaleźliśmy. Bla, bla, bla... mamy nadzieję, że to, co mówią ludzie z miasta jest prawdą i przygarnął ją nasz dobroczyńca”.
            Nozomi.
            Czy ja byłam tą Nozomi? Pierwszy raz słyszałam takie imię. A może?
            Do tej pory miałam nadzieję, że gdy usłyszę swoje prawdziwe imię, nagle wszystko sobie przypomnę. Zamiast tego poczułam się dziwnie. Jakby ktoś specjalnie mieszał mi w głowie. Straciłam rodzinę w wieku sześciu lat, możliwe było, że nie zapamiętałam tak dokładnie, jak się nazywałam...
            Z drugiej strony, czy mógł to być ktoś inny?
            - Znowu brak nazwiska? Opisu wyglądu? Znaków szczególnych? – zgadłam. Sasuke pokiwał głową, wertując poprzednie strony w poszukiwaniu czegoś ciekawego. – Na pewno nie napisali też, kto zburzył świątynię, ne?
            - No co ty, Nozomi, to by było zbyt proste. – Spojrzał na mnie przeciągle. Machnęłam ręką, by tak na mnie nie mówił.
            Czyli jednak uratował mnie ten tajemniczy człowiek. Czemu więc się rozdzieliliśmy? Czemu Anko go nie widziała? Skoro przyjaźnił się z Shinkenem, powinno mu na mnie zależeć. Czemu więc zostawił mnie na pastwę losu? Nadal go gonili? Może wywiązała się walka i zginął.
            - Ze spisu z tyłu wynika, że żadna z tych osób, to jest... Otogo, Shuumaku i... – Chłopak wrócił do ostatniej noty, by się upewnić. Bądź co bądź były to dziwne imiona. - ... Teiryuu nie mieli pozycji Nisou i Shinkena. Ci zginęli i... patrz.
            Spojrzałam na dziwną listę imion, która układała się w coś na kształt niechlujnego drzewa genealogicznego. Obok Shinkena była dopisana jakaś kobieta. Shirayuri.
            Znałam to imię. Była wspominana przez bezdomnych. Więc jednak byłyśmy spokrewnione. Ludzie śpiący w świątyni wypomnieli mi podobieństwo do niej.
            Obok jej imienia, wykaligrafowanego sprawnie i gładko, moje imię, Nozomi, było nabazgrane dziecięcą ręką. Widać bardzo nie mogłam się doczekać, by zostać kapłanką.
            Gdy patrzyłam na te trzy symbole, w moim sercu poczułam dziwne ciepło. Zupełnie jakby ktoś wręczył mi pamiątkę z dzieciństwa lub ważny prezent. Jakbym znalazła w końcu to, czego szukałam, mimo że tak wiele spraw zostało nierozwiązanych. Czułam się szczęśliwa.
            - Kiedyś poznam prawdę – obiecałam sobie, wyjmując pusty zwój do pieczętowania. Bądź co bądź, w tych wszystkich księgach mogło być jeszcze więcej przydatnych informacji. Reszta rzeczy nie była mi potrzebna, i mimo że byłam ich prawowitą właścicielką, bo siostrzenicą Shinkena, to jednak nie miałam zamiaru ich zabierać.
            - Też mam taką nadzieję – mruknął Sasuke z dziwnym uśmiechem. Dopiero po chwili zrozumiałam, że się ze mnie śmieje („Nozomi” znaczy tyle co nadzieja, życzenie, chęć i może uchodzić za bardzo urocze imię). Posłałam mu pogardliwe, wyniosłe spojrzenie. – Nie ciekawią cię te kamienie? – Wskazał na walające się po sali sześcienne, turkusowe klocki. Podeszłam do nich i wzięłam jeden w rękę. Uchiha otworzył na nowo księgę na przedostatniej nocie Otogo, której większą część skwitował słowami „bla, bla, bla”. – „Pozostawiamy świątynię, albo to co z niej zostało, zabezpieczoną kamieniami Haisekai. Zostały nam powierzone dawno temu przez rody, które dały początek Ukrytym Wioskom.” Jak wzniośle i tajemniczo... – Spojrzał na mnie znad książki. – „Nie będziemy mieli z nich dalszego użytku, zwłaszcza, że w obiegu są neutralizujące je, a jednocześnie siostrzane Kuchikiri.”
            Zaschło mi w gardle na samo brzmienie tego słowa. Przywołało wiele wspomnień. Potrząsnęłam głową, próbując nie dać po sobie poznać żadnych uczuć i spróbowałam zapieczętować pierwszą garść ksiąg. Po chwili uderzyłam się w głowę. Przecież przez te przeklęte kamienie nie działała chakra.
            Czekało nas długie popołudnie przy wynoszeniu tego wszystkiego z Kakkahana.

Obserwatorzy