13 lutego 2010

Rozdział LXI - "Bingo"

Las był ciemny i gęsty. Ciszę zagłuszał szum liści i komunikatora na mojej szyi, a także co jakiś czas pohukiwanie sów i wycie wilków. Nie była to zbyt przyjemna sceneria, zwłaszcza, że nadchodziła jesień, a dzisiejsza noc była wyjątkowo chłodna.

Jedno drzewo nie różniło się od drugiego. W panującym mroku ledwie widziałam moich towarzyszy kucających w krzakach, przydatne ich identyfikacji były białe maski. Ciągle jednak miałam problem z zapamiętaniem przydomków.

- To na nic. Przejrzeli nas. – mruknął chłopak najbliżej mnie. Był sporo wyższy i na pewno starszy. Możliwe, że miał ponad dwadzieścia lat. – Zmienili trasę.

- To możliwe. – przyznałam rację wojownikowi w biało-zielonej masce. Przypominała wilka lub szakala, a jej właściciel na chwilę odwrócił się w moją stronę, mimo, że rozmawialiśmy szeptem przez radio. – Powinniśmy wysłać zwiadowcę. Siedzimy tu już trzy godziny.

- Oczywiście. – usłyszałam przy uchu głos kapitana. Byliśmy w starym składzie, poza czwartym członkiem, który zastąpił rannego chłopaka. Prawdopodobnie na stałe. – Gashi*, zajmij się tym.

- Tak jest. – odpowiedział wojownik. Widziałam go tylko przez chwilę, gdy wyruszaliśmy z wioski. Teraz czatował wysoko w drzewach wraz z kapitanem Surotaiki. Nosił prostą, biało-zieloną maskę w zygzakowaty wzór.

Przez kila minut nic się nie działo. Spodziewałam się, że chłopak zejdzie na dół i ruszy przed siebie. Widać był dobrym zwiadowcą i dysponował jutsu wykrywania chakry. Co jednak, jeśli przemytnicy nie byli ninja?

Nie byłam całkiem gotowa do otwartej walki. Zgłosiłam się do kwatery, by zakomunikować zmianę miejsca zamieszkania i poprosić, by nie przydzielano mi długich misji z dala od wioski ze względu na Sasuke i możliwość zdemaskowania. Na szczęście na miejscu była Anko, wszystko załatwiła, jednak za cenę misji na zawołanie. Wróciłam do domu, przebrałam się i wyskoczyłam przez okno, licząc, że Uchiha nie przyjdzie sprawdzić, czy śpię. Misje w nocy były na razie najwygodniejsze.

Na moje nieszczęście nie zdążyłam zapakować większości broni.

U mojej opiekunki wszystko było jak dawniej. Nie wydawała się stęskniona, a raczej zirytowana, że silę się na rozmowę. Miała mnie za samodzielną, silną kunoichi, ale to nie pomagało mi pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę obie tęsknimy za wspólnym spędzaniem czasu. Ale co mogłam zrobić? Obie miałyśmy masę obowiązków, a ilość wspólnych tematów kurczyła się z każdym dniem.

Miałam nadzieję, że kiedyś jej wynagrodzę wszystko, co dla mnie zrobiła. Anko była dumną kunoichi, ale była też człowiekiem, wiedziałam, że nie mogę o niej zapomnieć. Potrzebowałyśmy się nawzajem.

- Jest. Sześćset metrów od nas. I zbliża się. – zakomunikował Gashi, nadal z tego samego miejsca. Spojrzałam ukradkiem na Ryoushi’ego**. Kiwnął głową i wyciągnął senbony. Ja natomiast rozpieczętowałam bo. Miałam w końcu okazję go użyć.

- Spokojnie. Przypominam, że działamy na mój znak. – odezwał się kapitan. Był lekko wściekły, zupełnie, jakby czuł moją ekscytację.

Kiwnęłam głową, zastygając w miejscu. Wyciszyłam swoją chakrę, jak uczył mnie Kakashi, i czekałam. Wkrótce wyodrębniłam kroki. W naszą stronę szło troje ludzi, wolno i ostrożnie. Wyczuwałam ich chakrę. Słabo, ale zawsze.

W uchu usłyszałam dwa puknięcia.

W naszej drużynie był to znak do ataku. Jedno puknięcie w mikrofon kapitana oznaczało czekanie, trzy – ucieczkę.

Nim się obejrzałam, wokół kostek idącego z przodu mężczyzny owinął się długi, czarny wąż. Mężczyzna stęknął z zaskoczeniem i obrzydzeniem, a po chwili, patrząc na zwierzę, krzycząc przeraźliwie. Ryoushi ruszył do ataku, obezwładniając unieruchomionego przemytnika, a jednocześnie zwracając na siebie uwagę dwóch pozostałych. To była moja szansa.

Wyskoczyłam z krzaków, rozkręcając w ręku kij i podcięłam stojącego bliżej mnie mężczyznę. Upadł ciężko na ziemię razem z wielkim tobołem, który niósł na plecach. Trzeci człowiek zwinnie pozbył się bagażu i dobył miecza, który dotąd trzymał przy boku. Spojrzał na nas dwoje i wybrał mniejsze zło. Ruszył na mnie, nie spodziewając się pomocy węża. Ten owinął mu się wokół kostek, wytrącając go z równowagi.

Skorzystałam z momentu jego nieuwagi i powaliłam go silnym ciosem w tył głowy. Nie w potylicę, by go oślepić czy roztrzaskać czaszkę, a w nerwy szyjne, by na chwilę go uspokoić.

Mężczyzna, którego podcięłam zerwał się na równe nogi i zaczął uciekać w las. Zanim ja lub Zielony Szakal zdążyliśmy ruszyć za nim w pościg, z drzewa zeskoczył Kapitan Surotaiki i Gashi. Ten pierwszy uformował błyskawicznie kilka pieczęci, patrząc w stronę zbiega.

- Doton: Doryuusou!

Wokół przemytnika wyrosły skalne włócznie, które przebiły mu odzież i unieruchomiły go ze wszystkich stron. Facet zaczął przeraźliwie wrzeszczeć i miotać się na wszystkie strony.

- Oddział dwudziesty drugi do bazy. Mamy trzy z sześciu zlokalizowanych celów. – zakomunikował kapitan przez mikrofon, wskazując na mnie i Artystę, byśmy uciszyli ostatniego szmuglera.

- Aaaargh! Pieprzone gnojki! Przedziurawiliście mi stopę! – jęczał. Podeszłam do niego, starając się nie zwracać uwagi na plamę krwi pod jego nogami. Kapitan Cios był naprawdę bezlitosny. Spojrzałam na mojego partnera, który rozwinął trzymany w ręce zwój, położył go na ziemi i płynnym ruchem namalował na nim węża. Uformował prosty symbol, wymamrotał cos za maską, a zwierzę z kartki ożyło, stając się jeszcze dłuższe i owinęło się wokół ciała narzekającego oszusta.

Całkiem imponujące.

- Kapitanie.

Mężczyzna w masce tygrysa uniósł rękę, dalej rozmawiając przez radio. Kamienne ostrza wsunęły się z powrotem do ziemi, a oszust upadł twarzą w leśne runo.

- Doigracie się! – warknął, nie mogąc wstać.

- Jak mam go podnieść? – spytałam chłopaka koło mnie. Był prawie tak małomówny jak Uchiha. Tylko wzruszył ramionami i poszedł wiązać dwóch pozostałych.

Ryoushi, stojący do tej pory obok kapitana, podszedł do mnie i bez słowa kucnął koło wiercącego się przemytnika. Obrócił go, pomógł mu usiąść i jak gdyby nigdy nic przerzucił go sobie przez ramię, stając prosto i patrząc w moją stronę. Uśmiechnęłam się, czując, że on robi to samo. Podeszliśmy do reszty drużyny i złapanych shinobi, usadawiając ich plecami do siebie.

- Co teraz? – zapytałam, chowając bo.

- Znaleźli trzech pozostałych. Niestety uciekli, mogą się tak z nimi ganiać aż do świtu. – mruknął kapitan. – Po tych tu zaraz będzie oddział główny, oni przetransportują ich do wioski.

- To znaczy, że możemy wracać? – zapytał Szakal. Miał dorosły, a jednocześnie energiczny i dźwięczny głos. Byłam ciekawa, jak wyglądał. Sprawiał wrażenie miłego.

- Tak. Tylko spróbujcie nie przeszkadzać pozostałym grupom. – odparł Tygrys, wzdychając za maską jak zmęczony rodzic opiekujący się małymi dziećmi. Szakal i Artysta ruszyli po drzewach w odwrotnym kierunku, z którego przyszli przemytnicy.

- Chciał pan o czymś ze mną porozmawiać. – przypomniałam wojownikowi, który usadowił się po turecku przed rannym oszustem i zaczął opatrywać mu nogę. Nie był medic-nin’em, ale z drugiej strony nie życzył mu, by się wykrwawił.

Możliwe też, że potrzebowali go przesłuchać.

- Tak, Tsuyu. Słyszałem, że rezygnujesz z długoterminowych, dziennych misji.

- Tak, kapitanie. – odparłam, przełykając ślinę.

- Wiesz, że do twoich nastoletnich potrzeb dostosowujemy cały harmonogram zadań tego oddziału? – warknął niepocieszony. Ratowany przez niego szmugler zemdlał, prawdopodobnie ze strachu.

- Wiem i przepraszam. – spuściłam głowę. – Niestety nie mogłam tego przewidzieć. Nie mogę wyglądać podejrzanie.

- Rozumiem, jednak nie podoba mi się, że taka nowicjuszka jak ty najpierw pali się do zadań, a potem rezygnuje z tych ważniejszych.

- Tak, ale… - zaprotestowałam. Wcale nie miałam ochoty przystępować do ANBU. Nie brałam udziału w konkursie, nie reklamowałam się. To Homura mi to zaproponował i zgłosił mnie do tej grupy.

- Mam również nadzieję, że ze zmianą planów nie poszło ci tak łatwo przez znajomości z dowodzącą. – kapitan uniósł lekko głowę, jednak jego sylwetka w tym mroku i tak była dla mnie słabo wyraźna.

- Co pan sugeruje? – zmarszczyłam brwi i wyprostowałam plecy.

- Że Mitarashi traktuje cię ulgowo, a więc traktuje tak całą naszą grupę. Nie chcę więc, by spadła jakość naszych wyników czy forma naszych żołnierzy.

- Oczywiście. Nie wiem, jak inni, ale ja daję z siebie wszystko. – uśmiechnęłam się. Już spodziewałam się wyrzutów na temat moich kontaktów z Anko.

- No i to właśnie dzisiaj widziałem. Oby tak dalej. Możesz się oddalić.

- Dziękuję, kapitanie. – ukłoniłam się i odwróciłam w stronę wioski. Przy odrobinie szczęścia miałam jeszcze kilka godzin snu.

- Tsuyu. – zatrzymał mnie jego łagodny głos. Odwróciłam się raz jeszcze, czekając, aż wyjmie coś z kieszeni. Wyglądało to na małe, ciemne pudełko. Wyciągnął rękę i wręczył mi je, wracając zaraz do oglądania stopy rannego. – Zapoznaj się z tym do jutra i noś przy sobie. Co jakiś czas informacje będą uaktualniane, nowe pozycje dodrukowywane, a stare przekreślane. Dowiesz się na zebraniach grupy.

- Co to jest? – zapytałam, orientując się w międzyczasie, że była to książka.

- Książeczka Bingo.

Czym prędzej udałam się do domu. Byłam zmęczona treningami w dzień i znudzona misją w nocy. Skacząc po gałęziach ziewałam tak mocno, że bałam się, że pęknie mi twarz. Gdy dostałam się do wioski, po dachach przebiegłam do bloku, w którym mieściło się moje nowe mieszkanie i stanęłam zdyszana na tarasie. W pokoju Uchihy nie paliło się światło, więc spokojnie otworzyłam okno i wsunęłam się do środka.

- Houka no Mai. – wystawiłam przed siebie rękę, tworząc malutką kulę ognia. Wystarczyło mi tylko odrobinę światła, by przebrać się w piżamę i iść spać. Nie chciało mi się iść do łazienki.

W świetle ognia zobaczyłam Saturn wygodnie śpiącą na mojej pościeli. Uniosła lekko głowę, patrząc na mnie zaspanym wzrokiem. Mimo maski poznała mnie i widząc, że szykuję się do drzemki, przekręciła cię na drugą stronę, zwinęła ponownie w kulkę i zaczęła drzemać.

Schowałam czysty uniform ANBU głęboko do szafy, przykryłam go maską z wizerunkiem kuny i okryłam kocem. Nie spodziewałam się, by w najbliższym czasie Sasuke szukał czegoś w moich ubraniach, ale wolałam dmuchać na zimne.

Zerknęłam kątem oka na książeczkę, którą odłożyłam na półkę ze spodniami. Przywołałam kulę ognia do siebie, by rzucała światło na drobny druk i zdjęcia.

To była… lista nukeninów, których dane miałam poznać i w razie spotkania ich unieszkodliwić. Przewertowałam kilka stron. Książka nie była całkowicie pełna, jednak kilka zdjęć było przekreślonych. Liczyła ponad dwieście stron, byłam ciekawa, jakim cudem następnego dnia, niewyspana i umówiona na karaoke z dziewczynami, zdołam się wykuć twarzy i cech charakterystycznych potrzebnych do sprawnej walki z aż taką liczbą zbiegłych shinobi.

Ruszyłam boso do łóżka, a kula płomieni zawisła nad nim w powietrzu.

Lista była niesamowita. Byli to nie tylko starzy zdrajcy Konohy, ale też najwięksi przestępcy z innych krajów, które współpracowały z Konohą. Zamachowcy, zabójcy, oszuści, złodzieje i gwałciciele, a jeden gorszy od drugiego.

Zamknęłam książkę i byłam gotowa włożyć ją pod poduszkę, gdy moją uwagę przykuło oznaczenie stron. Na górnym marginesie kartek były kolorowe smugi. Pierwsza, większa część, była zakreślona na niebiesko. Otworzyłam ją w tym miejscu. Byli to spisani shinobi z Kraju Ognia. Kolejna partia była oznaczona kolorem zielonym, byli to zgłoszeni najwięksi kryminaliści z innych krajów, oddzieleni od pozostałych prawdopodobnie ze względu na mniejsze prawdopodobieństwo ich spotkania.

Zamknęłam książkę trzeci raz, tylko po to, by dojrzeć ostatnią, bardzo małą część książki. Otworzyłam ją na dość ciekawej osobistości.

- Orochimaru. – przeczytałam cicho, a zaraz potem jego dane. Był niezłym draniem, skoro przydzielono go takiej sekcji w Książeczce Bingo. Zżerała mnie ciekawość co do kolejnych stron.

Przewróciłam kartkę, tylko po to by unieść brwi i nabrać powietrza. Przez chwilę zdawało mi się, że widzę Sasuke, jednak po chwili znalazłam sporo różnic. Zmrużyłam oczy, widząc czerwony Sharingan, długie, kruczoczarne włosy i fragment płaszcza w czerwone chmury.

To był Itachi Uchiha. Brat Sasuke.

Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, co to oznaczało. Takich przestępców jak członkowie Akatsuki czy byli wielcy shinobi najczęściej zwalczano najwyżej wykwalifikowanymi ninja, a ci byli w ANBU. Za Uchiha Itachi’m było w tej chwili co najmniej stu shinobi, i to tylko tych z Konohy.

Do tej pory uważałam za jasne, że pewnego dnia Sasuke zrealizuje swój cel i dorwie tego gnojka. Teraz jednak nie wydawało się to takie oczywiste. Każdy członek ANBU był na misji częściej niż on, prawdopodobnie większość była silniejsza niż on, a informacje o ruchach takich organizacji jak Akatsuki były znane właśnie oininom wyższych rang. Jaka była szansa, że to właśnie mój zespół będzie miał szansę pojedynku ze starszym bratem Sasuke?

Nie bałam się o to, czy wygramy. Sasuke i Kakashi byli naprawdę silni, siła tego pierwszego rosła z dnia na dzień. Jedyne, czym się przejmowałam, to to, by nie wchodzić im w drogę. Racja, zbieg taki jak Itachi mógł używać zakazanych jutsu, ale… my mieliśmy doujutsu. Trzy Sharingany przeciwko dwóm, w dodatku moje genjutsu. I summony. I miecz Sasuke, moje bo. W trójkę panowaliśmy nad wszystkimi żywiołami.

Problemem było to, że w tym momencie starszy Uchiha mógł być już martwy, a ja i Sasuke żyliśmy w niewiedzy. Jak mój partner by na to zareagował? Do tej pory trenował tylko dla tego celu, załamałby się, wiedząc, że ktoś wykonał za niego taką robotę.

Co gorsza… to mogłam być ja. Na dwadzieścia pięć grup ANBU trafiały cztery procenty prawdopodobieństwa spotkania z Itachi’m, prędzej czy później. Z którymkolwiek z członków Akatsuki… jeszcze większe. A to prowadziło do pierwszego.

Czy byłabym w stanie zniszczyć ambicje mojego przyjaciela? Czy mogłabym zabić jego ostatniego członka rodziny, tak do niego podobnego?

Przymknęłam oczy, zamykając książkę. Sharingan Uchihy wtopił mi się w pamięć bardziej niż niebieski dziwak przedstawiony koło niego. Włożyłam tomik pod poduszkę i zgasiłam ogień wirujący nad moją głową.

Następny dzień był dość przyjemny. Wstałam późno, pozostawiona sobie. Sasuke miał poranny trening z Kakashi’m, ja byłam umówiona na trening bo, Akane obiecała przyjść coś mi doradzić. W drodze powrotnej do domu zahaczyłam o sklep z bronią, ale nie znalazłam nic godnego mojej uwagi. W wyjątkowych sytuacjach mogłam przecież podwędzić coś Mrocznemu Komandosowi. Poprawiłam sobie humor jedząc dango w małej knajpce i popijając ją świeżo zaparzoną herbatą. Nie musiałam przejmować się obiadem, bo Sasuke zostawił kartkę, że wychodzi gdzieś z byłą drużyną siódmą. Miałam więc wolną rękę aż do wieczornego wyjścia z resztą kunoichi, na które w końcu wzięłam ze sobą Akane. Okazało się do doskonałym pomysłem, bo Hinata i Tenten zaprosiły Kurenai-san. Od wyjazdu Temari niestety coraz rzadziej organizowałyśmy takie spotkania.

Nie było na nim oczywiście Sakury, która wolała wyjść z chłopakami i Kakashi’m. Nie dziwiłam się. Gdybym miała okazję, też powspominałabym stare czasy z moją drużyną. Niestety nie było mi to dane.

Na ulicach był spory tłok, panowała atmosfera zabawy. W dzielnicy, którą właśnie miałam zamiar opuścić przeważały puby, knajpy i kluby, więc nic dziwnego, że o tak późnej porze było tu tyle ludzi. Z nadal dobrym humorem pożegnałam się z dziewczynami, które zdawały się nie mieć jeszcze ochoty na powrót do domu i mówiły coś o grze organizowanej za rogiem. Nie słuchałam ich, dziękując za wieczór i kierując się do domu. Odbijał się na mnie brak porządnej dawki snu.

Im bardziej zbliżałam się do mieszkania, tym bardziej hałas z ulic cichł. Mijałam po drodze samotnych przechodniów, a ludzie w domach powoli gasili światła. Zegar w właśnie zamykanym sklepie z porcelaną wskazywał na jedenastą wieczorem.

Wskoczyłam na budkę z szybką żywnością i dużym susem pokonałam małą uliczkę, lądując na cudzym parapecie. Pokonałam kilka pięter idąc po ścianie, by w końcu przejść po gałęziach drzewa na właściwy dach. Zeskoczyłam na najbliższy taras i przebiegłam po jego wąskiej poręczy na drugą stronę.

Światła w mieszkaniu były zgaszone, co było dziwne, biorąc pod uwagę, że Uchiha nie chodził tak wcześnie spać. Zanim zdążyłam się nad tym głębiej zastanowić, zauważyłam ciemną sylwetkę siedzącą pod ścianą na tarasie. Poznałam mojego partnera.

Z uśmiechem podeszłam do niego, zauważając, że ma na sobie dość lekką, jak na chłodny wieczór odzież i przysiadłam się, chcąc trochę pogadać.

W końcu nie widzieliśmy się cały dzień.

- Nie jest ci zimno? – zapytałam, by jakoś zacząć. Na ulicach musiałam założyć lekki sweter, więc logiczne było, że na tarasie od dowietrznej strony budynku będzie jeszcze zimniej. Chłopak nie odpowiedział mi, tylko na chwilę przenosząc na mnie wzrok, a zaraz potem wracając do bezczynnego patrzenia w dal. – Słyszałam o twoim dzisiejszym treningu. – zaczęłam, przypominając sobie relację Yuuhi-san. Podobno Sasuke napotkał pierwsze poważne problemy w posługiwaniu się hipnozą, a dodatku nadal nie panował nad rzeczywistym czasem. – Nie przejmuj się. Każdemu się zdarza. – uśmiechnęłam się.

- Ale nie mi. – warknął brunet w odpowiedzi, odsuwając się kawałek. Chyba źle odebrał to, co powiedziałam. Nie chodziło mi o naigrywanie się z niego. Chciałam tylko pogadać, pocieszyć go.

- Chodziło mi raczej o to, że cokolwiek się stało, to sobie poradzisz. Jak zawsze. – szturchnęłam go lekko, uśmiechając się jeszcze bardziej. Nie reagował. Co z nim było? Jeszcze wczoraj razem trenowaliśmy i doskonale się dogadywaliśmy, a dzisiaj wrócił do bycia ponurakiem. – Może nie za często to mówię, ale to przez to, że każdy to wie. Ty też. Jesteś naprawdę silny.

- Ale nie wystarczająco. I w dodatku za późno. – mruknął shinobi, odpychając się od ściany i wstając na równe nogi. Nie odwracając wzroku od pustej przestrzeni nad sąsiadującymi domami, oparł się łokciami o barierkę tarasu.

Zmarszczyłam brwi. O co mu chodziło? Coś się stało, a ja jak zwykle o tym nie wiedziałam? Na co było za późno?

- Co się stało? – zapytałam po prostu, podnosząc się, ale nie podchodząc do niego. Emanował jakimiś dziwnymi uczuciami. Zauważyłam, że nieświadomie co jakiś czas dotykał swojego barku w dokładnie tym miejscu, gdzie nosi Przeklętą Pieczęć. Miałam nadzieję, że to nic poważnego.

- Nic. – westchnął sucho, nie ruszając się z miejsca. – Nic, co by cię obchodziło. – dodał po chwili, cicho, ale na tyle wyraźnie, że to zrozumiałam.

- O co ci chodzi? – zapytałam znowu, podchodząc do niego i instynktownie kładąc mu rękę na ramieniu. Spojrzał na mnie kątem oka. Miał dziwny wzrok. Nie uaktywnił Sharingan’a, a mimo to w jego oczach tliła się złość i dzikość, zupełnie jak podczas walki.

- O co mi chodzi? – powtórzył, odchodząc ode mnie, przez co moja ręka opadła w dół. – O to, że stoję w miejscu. Bawię się w durne treningi i misje, podczas gdy powinienem szykować się do starcia z moim bratem. Powinienem być już o wiele silniejszy. Być na jakimś tropie. Zamiast tego nie wiem i nie umiem nic, zupełnie jak kilka lat temu.

O czym on mówił?

- Jesteś silny, dużo trenujemy razem, Kakashi pomaga ci z doujutsu… - zaczęłam.

- Tak? Od kiedy? Od kilku tygodni. – Sasuke warknął w moją stronę, odwracając się teraz do mnie przodem. Miał zaciśnięte pięści i nie zdawał się czuć chłodu panującego wokół. – Mój brat miał lata, by doskonalić te techniki. Uczyli go mistrzowie klanu, mnie jakiś wariat, który ma tylko jednego Sharingan’a. Nawet nie wiadomo skąd.

- Konoha jest najsilniejszą wioską, gdzie indziej chcesz trenować, jak nie tu? – warknęłam. Umartwianie się nad sobą to jedno, ale on poważnie obrażał mnie i Kakashi’ego. Jakbyśmy nie byli ludźmi, a tylko narzędziami, za pomocą których Pan Wspaniały miał się uczyć.

- Wspaniałą? Być może, ale ze względu na wielkość. Wskaż mi wojownika, który na pewno w pojedynkę pokonałby mojego brata.

Zatkało mnie. Nie było takiej osoby. Akatsuki i obce wioski były mi zupełnie obce, nie można było mierzyć mocy i umiejętności nukeninów opierając się na samych opowieściach. Ale skoro Kurenai, Asuma i Gai nie dali mu rady… razem z dziesiątką ANBU…

Kakashi nie był silniejszy od nich wszystkich razem wziętych. Jak miał wyszkolić Sasuke lepiej, niż on sam był wyszkolony?

I, do jasnej cholery, jakimi potworami był Itachi i jego wspólnik, że rozgromili takich szanowanych ninja jak nasi nauczyciele?

- No właśnie. Jakim cudem ja, w najbliższym czasie, mam tego dokonać? Ciągle robimy to samo, uczymy się przeciętnych jutsu, legalnie i ‘tak, jak trzeba’. Człowiek, którego chcę pokonać nie ma skrupułów, ograniczeń, prawdopodobnie opanował zakazane techniki, o których ta śmieszna wioska jedynie słyszała.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie zamierzasz odpowiedzieć na propozycję Orochimaru?! – zabrakło mi powietrza. Rzeczy, które ten chłopak wygadywał… on zupełnie nie miał uczuć do tej wioski i do najbliższych mu ludzi. Był tak skoncentrowany na jednym celu, że zatracał się w bezsilności.

A co jeśli był tak zdesperowany, że gotowy był przejść na drugą stronę i stać się jeszcze gorszym człowiekiem, niż Itachi? Orochimaru sprawiłby, że ten koszmar stałby się rzeczywistością.

- Nie jestem głupi. Ten świr wykorzystałby to na swoją korzyść. – prychnął shinobi, opierając się ponownie o barierkę. Zapadła cisza, podczas której czułam jednocześnie ulgę i niepokój. Spojrzałam na Sasuke. Wyglądał normalnie, a jednak zachowywał się dziwnie. – Może nawet nie miałbym u jego boku szansy spotkać mojego brata.

- Skąd wiesz, że teraz masz szansę? – wymknęło mi się. Dopiero po chwili zorientowałam się, że tylko dolałam oliwy do ognia. Uchiha popatrzył na mnie morderczym wzrokiem. Zrozumiałam, że oczekuje, abym się wytłumaczyła. – Wiele ludzi wie o Itachi’m. Zadaniem niemal każdego wojownika Konohy jest jego zgładzenie. – przełknęłam ślinę, starając się brzmieć pewnie, a jednocześnie nie wydać faktu, że mam dostęp do Książeczki Bingo. – Możliwe jest, że w tej chwili, kiedy tu rozmawiamy, ktoś z nim walczy. – westchnęłam.

Na moje szczęście Sasuke nie zdenerwował się, a tylko spuścił głowę, marszcząc przy tym brwi.

- To on kazał mi stać się silniejszym. Nie zabił mnie dla własnej przyjemności, dreszczyku emocji. – mruknął. Jego głos był dziwny. Nienaturalny. – Nie pozwoli się zabić póki się nie spotkamy. Wiem to.

Jaki interes mógł mieć kryminalista klasy S w widzeniu się po latach ze swoim młodszym bratem? I czy miał jakiś wybór? Setki oddziałów w różnych wiosek śledziło ruchy organizacji, do której należał, ile lat był w stanie uciekać i czekać na zemstę ostatniego krewniaka? I, co najważniejsze: po co?

- Moim zdaniem… - zaczęłam, ale szybko mi przerwano.

- Nie chcę twoich rad. Wy… ty i reszta… nigdy tego nie zrozumiecie. – wskazał na mnie chłopak, odchodząc od balustrady tarasu. Staliśmy teraz kilka kroków od siebie. Patrzył na mnie z intensywnością i żalem, jakbym była czemukolwiek winna. – Nie straciliście niczego, co można by było porównać z tym, co zabrał mi Itachi.

- Jak to nie? – warknęłam. Sasuke miał się za wyjątkowego człowieka, niezwykle potraktowanego przez los i tym samym usprawiedliwionego za swoje zachowanie. Nie obchodziły go uczucia innych. Nie przyjmował do wiadomości, że potrzebuje ich, a oni jego, lub ktoś z nich go rozumie. – Myślisz, że zostałam adoptowana z rąk do rąk? Moja rodzina prawdopodobnie też została zamordowana, ale nie piszę sobie tego na czole! – krzyknęłam, wskazując palcem na odpowiednie miejsce na mojej głowie. – Myślisz, że jesteś wyjątkowy? Wiesz, ile dzieci zostało osieroconych podczas Wielkiej Wojny?! Tysiące, jeśli nie miliony! Ludzie umierają codziennie, Uchiha, i nic na to nie można poradzić!

- Ich rodziny nie są mordowane jednej nocy, przez najbliższego im człowieka, i to na ich oczach. – odparł shinobi, robiąc krok do przodu. – Nie wiesz, jak to jest, gdy nęka cię złość, żal, smutek i poczucie winy. Ty nic nie pamiętasz. Nic ci nie odebrano, bo nic nie miałaś.

Wstrzymałam oddech. Czy on naprawdę to powiedział? Czy uważał się za ważniejszego ode mnie, bardziej poszkodowanego i co gorsza, innego, bo widział i pamiętał moment śmierci swojej rodziny?

Przynajmniej wiedział, kogo szukać i rozumiał to, co się stało. Dzieci jak ja i Naruto były skazane na życie w niewiedzy i nie pieprzyły noce i dnie o zemście, która prawdopodobnie nigdy nie nastąpi.

- I co, to jest ta różnica? Ten jeden szczegół? Ty pamiętasz, my nie, i przez to jesteśmy inni? Co, jesteś lepszy, ważniejszy czy jaki? – tym razem to ja zrobiłam krok przed siebie, przez co staliśmy teraz twarzą w twarz. Ciało chłopaka było napięte i wyprostowane.

- Wiedziałem, że nie zrozumiesz. – przymknął oczy, odchylając głowę na bok, zupełnie jakby mój widok go odrzucał. Zacisnęłam zęby. – Nie warto było zaczynać tej rozmowy.

- Nie! To ty nie rozumiesz! – krzyknęłam, wskazując na niego palcem, a jednocześnie zwracając na siebie uwagę dwóch czarnych jak smoła tęczówek. – Nie wiesz, jak to jest, nie znać samego siebie. Nie masz pojęcia, jaka to pustka i zagubienie, gdy nie masz rodziny i celu. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ból zaczynać od zera, nie mieć nic, nawet wspomnień, które można przywołać nocą.

Przez chwilę nie mówił nic. Patrzył na mnie obojętnym wzrokiem, oddychając płytko. Był wściekły. Naprawdę i poważnie wściekły. Nie obchodziło mnie jednak, czy mnie uderzy czy odejdzie. Wiedziałam, że to ja mam rację, a on ma porąbane wahania nastroju. Wystarczyła chwila niepowodzenia na treningu, zły dzień lub cokolwiek nieidącego po myśli Pana i Władcy, a on już zatracał się w użalaniu się nad sobą i izolowaniu się od najbliższych.

- Jak możesz? – wysyczał przez zęby, a ja zamrugałam oczami. Nawet się nie zorientowałam, gdy z bólu i bezsilności zaczęłam płakać. – Jak możesz porównywać swoje straty z moimi? – zacisnęłam pięści, już nie wiedziałam, czy jest mi go żal, czy mam ochotę go zabić. – Ty… ty nigdy nie byłaś kochana. Nie wiesz, jak to jest!

Wiatr zawiał mocniej, okrążając nas, stojących na tarasie. Zrobiło się naprawdę zimno. I duszno. W bloku zgasło ostatnie światło, a ja stałam naprzeciwko mojego przyjaciela, nie wiedząc, czy gdy zrobię jeden krok w stronę drzwi, to się nie przewrócę.

Byłam zła, smutna… i strasznie zmęczona. Tym wszystkim. Było mi wszystko jedno, że znowu płaczę, że kolejną kłótnią zniszczyliśmy następny w miarę spokojny okres w naszych relacjach. Że prawdopodobnie się wyprowadzę. Że on mnie uraził. Że powinnam coś mu odpowiedzieć, a nie potrafię, i to jest oznaka słabości.

Że byłam słaba.

I że nikt nigdy mnie nie kochał. Nigdy.

Moje nogi ruszyły same. Nie oglądając się na Uchihę odbiegłam do krawędzi tarasu i wyskoczyłam na balkon sąsiadów, zaraz potem lądując na ziemi i kierując się byle dokąd. Przed siebie.


Był mróz. Irytujące płatki śniegu kręciły się wokół mnie, stojącego na białym pustkowiu. W oddali wyróżniłem jedynie ośnieżone drzewa i krzaki oraz kontrastującą z białą nicością sylwetkę. Nie ruszałem się, patrząc, jak tajemnicza osoba zbliża się do mnie, co jakiś czas przystając. Zmieniła po chwili kierunek, podchodząc do krzaków i kucając przy nich.

W zamieci usłyszałem jej śmiech, wdzięczny, radosny. Wydawał się znajomy, uspokajał mnie. Mimowolnie zacząłem zbliżać się do obcej osoby, bo paru metrach zauważając, że ubrana jest w karminowe kimono.

To była kobieta. Nawet nie widząc jej twarzy, a jedynie długie, ciemne włosy, mogłem stwierdzić, że jest piękna. Miała smukłą, szczupłą sylwetkę i wdzięczne, pewne ruchy. Gdy stałem za jej plecami, gotowy spytać, co się dzieje lub gdzie jestem, odwróciła się odrobinę w moją stronę, ukazując duże oczy i gładką, jasną cerę, ale tylko przez moment.

Wydawała się znajoma.

- Patrz. – powiedziała, wyciągając przed siebie rękę. Spojrzałem we wskazanym kierunku. Spod okrytych białą pierzyną krzaków wybiegło stado białych zajęcy, podobnych do tych z ostatniej misji.

Te jednak były czyste i niewinne. Ich białe futro niemal zlewało się ze śniegiem. Okrążyły kobietę, która niczym małe dziecko schwyciła najbliższe stworzenie i przystawiła je do twarzy, śmiejąc się coraz głośniej. Stałem za jej plecami, trochę poruszony takim obrazem, gdy postać w kimonie przewróciła się na plecy i dała białym zającom obejść się ze wszystkich stron. Kilka weszło na nią, bawiąc się materiałem kimona.

Wyglądało to, jakby ją łaskotały, bawiły się z nią w niewinną, dziecinną grę, a ona nie miała nic przeciwko.

Zaczęła śmiać się, miotając się na wszystkie strony, całe jej ubranie było w śniegu, a twarz przysłoniły jej czarne włosy.

- Nie chcę przeszkadzać… - zakpiłem, a kobieta i zwierzęta przestały się bawić, słuchając mnie uważnie. – Potrzebuję pomocy. Gdzie ja jestem?

Kobieta uśmiechnęła się i nie wstając ze śniegu odgarnęła włosy z twarzy.

Myślałem, że stanęło mi serce. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

- M-mama?

- Sasuke. – uśmiechnęła się, rozkładając ręce, na znak, bym się do niej przytulił. Byłem taki szczęśliwy. Ona żyła. Śmiała się, bawiła. Moje oczy wypełniły się łzami, już byłem gotowy paść na kolana i ją uściskać. – Sasuke… ja…

Zanim zdołała powiedzieć chociaż jedno zdanie, z rażącego bielą śniegu pod jej plecami wysunęła się błyszcząca katana, przebijając jej ciało i rozpryskując na boki ciemną krew. Ubrudzone nią zające zapiszczały i uciekły w krzaki.

Oczy mojej mamy zaszły mgłą. Z jej umalowanych ust wyciekła stróżka krwi. Nie mogłem na to patrzeć. Czułem się, jakby ktoś mi wyszarpał serce z piersi.

- Mamo… Mamo! – rzuciłem się do niej, niepewny, jak usunąć miecz. Chwyciłem ją za zimną rękę, ściskając ją mocno. – Obudź się, słyszysz?! Mamo! – ona nie słuchała. Patrzyła się tępo przed siebie, a jej krew powoli rozlewała się wokół. – Pomocy! – wrzasnąłem w przestrzeń, zrozpaczony. – Jest tu ktoś?! Niech mi ktoś pomoże!

Oparłem głowę na jej brzuchu, tuż obok śmiertelnej rany. Nie mogłem przeżyć tej straty po raz drugi. Nie mogłem… to działo się tak szybko. Znowu.

- Już dobrze, Sasuke. – usłyszałem za plecami znajomy głos. Odwróciłem się w jego stronę, nie mogąc jednak rozpoznać jego właściciela. Wciąż spadający śnieg i łzy w moich oczach nie dawały mi spokoju. – Już dobrze. – powtórzył głos, który potem okazał się stojącym dumnie przede mną mężczyzną.

- T-tata? – otworzyłem usta, by coś powiedzieć wytłumaczyć, poprosić o pomoc…

Wtedy śnieg przestał padać, i oboje spojrzeliśmy w górę.

Ciszę i wiatr przerwał głośny wrzask pikujących w naszą stronę kruków, które zgodnie dopadły mojego ojca, rozdzierając jego skórę i ubranie. Dwa największe zaatakowały głowę, wydłubując mu oczy.

- Tato! – krzyknąłem, rzucając się na pomoc. Nie miałem przy sobie broni. Byłem całkowicie bezradny. Zacząłem odganiać kruki rękami, te jednak wracały.

- Aaargh! Sasuke… Sas-… - postać upadła na ziemię, a kruki, wrzeszcząc ponownie odleciały i zniknęły w przestworzach. Uklęknąłem przy jego boku, gotowy na najgorsze. Jednak mój tata podniósł się sam, wspierając się na rękach, i uniósł głowę.

- Sasuke… mój chłopcze…

Nie mogłem z siebie nic wydusić. Zacząłem płakać i krzyczeć jak oszalały, widząc jego zmasakrowaną twarz i przymknięte oczy, spod których wypływały stróżki czarnej jak węgiel krwi.

Obudziłem się spocony. Złapałem się za pierś. Bolało mnie tak, jakbym to ja oberwał mieczem. Przed oczami stanął mi biały śnieg splamiony krwią moich rodziców.

W pokoju było nieznośnie duszno. Otworzyłem wyjście na taras i niemal od razu osunąłem się na ziemie, biorąc głębokie oddechy.

Musiałem go zabić. Jak najszybciej. Te koszmary były coraz gorsze. Pojawiły się, gdy wyprowadziłem się od Niko, miałem nadzieję, że gdy znowu zamieszkamy razem, znikną, bo mój umysł będzie zajęty czymś innym. Przeliczyłem się.

Podobno każdy sen miał jakieś znaczenie. Tego nie musiałem odgadywać, ale w mojej głowie rodziło się jedno pytanie. Czemu czułem poczucie winy? Czemu te kruki przypominały mi… mnie?

Każdego ranka budziłem się z tą samą myślą: nie zdołałem ich uratować. Za każdym razem na nowo przeżywałem ich śmierć. Tu już nie chodziło o zemstę na Itachi’m, do której dążyłem. To nie mogło niczego zmienić, może trochę ukoić ból i wściekłość.

Ale ta pustka po ich stracie? Co mi miało pomóc przy braku rodziny, zwłoki brata? Kogo ja chciałem oszukać?

Chciałem go zabić, bo to była jedyna rzecz, jaką byłem w stanie zrobić. Nie mogłem cofnąć się w czasie, wskrzesić ich czy usunąć sobie pamięci. To było jedyne rozwiązanie. Ale czy możliwe?

Jak silny musiał być mój brat, by wybić samemu cały klan? Jak wiele nauczył się w Akatsuki? Jak dużo walk stoczył? Ile ludzi zabił, ilu kolejnych unieszczęśliwił?

Czy byłem teraz w stanie stawić mu czoła? Na pewno nie. Przede mną było mnóstwo pracy. Ludzie nazywali mnie geniuszem, ale ja wiedziałem, że to nie prawda. Itachi zawsze był lepszy ode mnie. W porównaniu z nim byłem nieudacznikiem.

To, że byłem lepszy od innych… Naruto, Sakury, Niko… nie oznaczało, że mogłem się z nim równać. To był shinobi na zupełnie inną skalę, a ja, naiwniak, nawet nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać lub jaki sposób walki wybrać. Gdyby stanął teraz tu, przede mną… z pewnością w mgnieniu oka byłbym martwy.

Na co ja marnowałem tyle czasu? Straciłem cel z oczu sporo czasu temu. Jak to się stało?

Miałem wrażenie, jakbym przez ostatnie kilka tygodni nie był sobą. Byłem… szczęśliwy, spokojny, jakby moja przeszłość przestała istnieć. A niestety to, że czułem się dobrze, nie oznaczało, że to, co robiłem, było dobre.

Spotkania? Misje? Przeprowadzki? Dlaczego, do cholery, miałem na to wszystko tyle czasu, kiedy zamiast tego powinienem wypruwać sobie żyły studiując techniki klanu? Czemu coraz częściej myślałem o Niko jako najważniejszej osobie dla mnie, a nie o Itachi’m?

Miałem wąskie horyzonty i klapki na oczach. Podświadomie wiedząc, że mój cel, zemsta, wymyka mi się z rąk, przestałem zwracać na to uwagę, skupiając się na codziennym, zwykłym życiu. Bawiłem się w życie kogoś, kim nie jestem, kim nie mogłem być.

Kosztem czasu, stale mi uciekał.

Usłyszałem rytmiczne kroki na poręczy. Wiedziałem, że późno wróci.

Ona też marnowała czas. Miała niesamowity potencjał, a nigdy nawet nie próbowała dowiedzieć się, skąd.

- Nie jest ci zimno? – usłyszałem głos. Nie podniosłem wzroku. Nie miałem siły z nią rozmawiać. Nie o tym, co czułem. Mimo mojej niemej prośby, by zostawiła mnie w spokoju, podeszła do mnie i usiadła obok. – Słyszałam o twoim dzisiejszym treningu. – powiedziała swoim słodkim, niewinnym głosem. Wspaniale. A więc wszyscy wokół już o tym mówili. Wystarczyła jedna wpadka, a ludzie przychodzili do mnie z kondolencjami. Oczekiwali, że będę idealny. – Nie przejmuj się. Każdemu się zdarza.

Jeszcze lepiej. Jeden błąd i już byłem taki jak każdy. Normalny, szary shinobi.

- Ale nie mi. – warknąłem, odsuwając się od niej. Ostatnio w ogóle nie przejmowała się dotykaniem mnie. Nie ważne, że chciała mnie pocieszyć. Żadne słowa nie mogły mi pomóc. Jedynie czyny, a te tylko mi utrudniała.

Co tak właściwie do niej czułem? Przy niej zdawało się nic nie istnieć, a wszystkie myśli były tłumione. Czułem się niespokojny i odurzony, jakby miała na mnie magiczny wręcz wpływ.

Zastanawiałem się, co by było, gdybyśmy się nie spotkali.

- Chodziło mi raczej o to, że cokolwiek się stało, to sobie poradzisz. Jak zawsze. – szturchnęła mnie. Więc jednak stawiała na pocieszanie. Czy wyglądałem na kogoś, komu potrzebne jest współczucie? Nawet nie wiedziała, że tak naprawdę nie chodzi o ten durny trening. – Może nie za często to mówię, ale to przez to, że każdy to wie. Ty też. Jesteś naprawdę silny.

Silny. Dobre sobie. Nie na tyle, by przewyższyć mojego brata. Męczyły mnie głupie sny, co dopiero miało być podczas walki.

- Ale nie wystarczająco. I w dodatku za późno. – mruknąłem, odpychając się od ściany i wstając na równe nogi. Oparłem się łokciami o barierkę tarasu.

Czułem się jak ptak uwięziony w klatce. Jak kruk pośród gadatliwych papug, które nie przejmują się niczym, tylko swoim zwykłym, nudnym życiem. One nie wiedziały nawet, że są w klatce. Nie widziały perspektyw. Nie wiedziały, czego chcą. Do niczego nie dążyły.

A przez to nie były w stanie pomóc mi otworzyć klatki. Byłem sam.

- Co się stało? – zapytała kunoichi. Albo się nudziła, albo była ciekawska.

Ha, mogło jeszcze chodzić o naszą tak zwaną przyjaźń. Co ona tak naprawdę znaczyła? Gdyby była nieszkodliwa, nie zmieniałaby mnie i mojego sposobu myślenia.

- Nic. – westchnąłem, nie ruszając się z miejsca. Naprawdę nie chciałem, by tu była. – Nic, co by cię obchodziło. – dodałem po chwili, ale cicho. Chciałem, by sobie poszła. Nie chciałem wciągać jej w swoje problemy. Miała własne życie.

A ja czułem, że jeśli zaraz nie zniknie, to wyładuję na niej całą swoją irytację i smutek.

I niezadowolenie z samego siebie.

- O co ci chodzi? – zapytała znowu, cholerny setny raz. Pytania i pytania, jakbym był najważniejszy na świecie. Jakby ją to obchodziło. Jakby mogła coś zrobić. Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu. Spojrzałem na nią kątem oka. Wyglądała na smutną, gotową do rozmowy.

- O co mi chodzi? – powtórzyłem, odchodząc od niej. Czułem, że jej bliskość daje mi komfort i ona to wie, a jednocześnie wiedziałem, że wcale nie tego mi trzeba. Chciałem coś zmienić. Wrócić na właściwy tor. – O to, że stoję w miejscu. Bawię się w durne treningi i misje, podczas gdy powinienem szykować się do starcia z moim bratem. Powinienem być już o wiele silniejszy. Być na jakimś tropie. Zamiast tego nie wiem i nie umiem nic, zupełnie jak kilka lat temu.

- Jesteś silny, dużo trenujemy razem, Kakashi pomaga ci z doujutsu…

Ona nic nie rozumiała. Była głucha na to, co mówię. Co czuję.

- Tak? Od kiedy? Od kilku tygodni. – warknąłem, odwracając się teraz do niej. Stała tak po prostu, trzęsąc się lekko z zimna. Była drobna i słaba. Nie dawała mi oparcia. To ja jej pomagałem. To ona potrzebowała mnie. Dlatego się o mnie bała. Gdy ja miałem kłopoty, kłopoty też miała ona. – Mój brat miał lata, by doskonalić te techniki. Uczyli go mistrzowie klanu, mnie jakiś wariat, który ma tylko jednego Sharingan’a. Nawet nie wiadomo skąd.

- Konoha jest najsilniejszą wioską, gdzie indziej chcesz trenować, jak nie tu? – warknęła w odpowiedzi. Zupełnie, jakby kraje i wioski miały tu jakieś znaczenie. Itachi też był z Konohy. Szanse były wiec równe.

- Wspaniałą? Być może, ale ze względu na wielkość. Wskaż mi wojownika, który na pewno w pojedynkę pokonałby mojego brata.

Dziewczyna milczała, patrząc w jakiś punkt na mojej bluzce. Nie było takiej osoby i ona dobrze to wiedziała. Nie chodziło o wioskę. Nie chodziło o naukę.

- No właśnie. Jakim cudem ja, w najbliższym czasie, mam tego dokonać? Ciągle robimy to samo, uczymy się przeciętnych jutsu, legalnie i ‘tak, jak trzeba’. Człowiek, którego chcę pokonać nie ma skrupułów, ograniczeń, prawdopodobnie opanował zakazane techniki, o których ta śmieszna wioska jedynie słyszała.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie zamierzasz odpowiedzieć na propozycję Orochimaru?! – krzyknęła.

Spojrzałem na nią. Czy ona do reszty zgłupiała? Nie miałem zamiaru pokonywać jednego zbrodniarza rękami drugiego. Stałbym się wygnańcem nie lepszym od Itachi’ego. W swoim życiu jako ninja widziałem wielu ludzi i byłem przekonany, że większość myślała tylko o sobie. Czemu Sannin miałby być inny?

- Nie jestem głupi. Ten świr wykorzystałby to na swoją korzyść. – uspokoiłem ją, opierając się ponownie o barierkę. Zapadła cisza. Wokół panowała absolutna ciemność. Na horyzoncie, za murem, widać było ciemne korony drzew. – Może nawet nie miałbym u jego boku szansy spotkać mojego brata.

- Skąd wiesz, że teraz masz szansę? – zapytała. Spojrzałem na nią. O czym ona mówiła? – Wiele ludzi wie o Itachi’m. Zadaniem niemal każdego wojownika Konohy jest jego zgładzenie. – przerwała, nabierając oddechu. – Możliwe jest, że w tej chwili, kiedy tu rozmawiamy, ktoś z nim walczy.

Zdawałem sobie z tego sprawę, naprawdę. Ona jednak nie wiedziała tego, co ja. Itachi zaplanował to wszystko. Potrafił wykiwać całą wioskę. Nie myślał tak jak inni.

- To on kazał mi stać się silniejszym. Nie zabił mnie dla własnej przyjemności, dreszczyku emocji. – mruknąłem. Dziewczyna zmarszczyła brwi. – Nie pozwoli się zabić póki się nie spotkamy. Wiem to.

Po co w ogóle o tym rozmawialiśmy? Moje spostrzeżenia i poglądy były niezmienne. Nie twierdziłem, że to była jej wina. To wszystko szło źle przez moją nieuwagę i głupotę. Jednak stanie na balkonie i ględzenie o czymś, na co dziewczyna nie miała żadnego wpływu… było bez sensu.

- Moim zdaniem…

- Nie chcę twoich rad. Wy… ty i reszta… nigdy tego nie zrozumiecie. – wskazałem na nią, próbując skończyć rozmowę. Chciałem pokazać jej różnicę. Granice pomiędzy mną a resztą wioski. Staliśmy kilka metrów od siebie. Niko patrzyła na mnie iskrzącymi się oczami. – Nie straciliście niczego, co można by było porównać z tym, co zabrał mi Itachi.

- Jak to nie? – warknęła. Westchnąłem, widząc, że jest wściekła. Ona naprawdę nie przyjmowała do wiadomości, że ja z nią nie dyskutuję. Po prostu mówię jej, co myślę, nie proszę jej o pomoc, radę czy współczucie. – Myślisz, że zostałam adoptowana z rąk do rąk? Moja rodzina prawdopodobnie też została zamordowana, ale nie piszę sobie tego na czole! – krzyknęła, wskazując palcem na odpowiednie miejsce na swojej głowie. Zmarszczyłem brwi. Poważnie przesadziła. Ostatnie tygodnie były idealnym przykładem, że próbowałem być taki jak inni. – Myślisz, że jesteś wyjątkowy? Wiesz, ile dzieci zostało osieroconych podczas Wielkiej Wojny?! Tysiące, jeśli nie miliony! Ludzie umierają codziennie, Uchiha, i nic na to nie można poradzić!

To nie było to samo. To nie była rzecz, o której mogłem zapomnieć, lub to wybaczyć, tylko dlatego, że są jacyś „inni”. Czyn Itachi’ego nie był usprawiedliwiony złem świata. To nie było fair.

Miałem prawo do tej zemsty i nikt, zwłaszcza Niko, której do tej pory ufałem, nie był w stanie przekonać mnie, że było inaczej.

- Ich rodziny nie są mordowane jednej nocy, przez najbliższego im człowieka, i to na ich oczach. – odparłem, starając się zachować spokój. Zrobiłem krok do przodu. – Nie wiesz, jak to jest, gdy nęka cię złość, żal, smutek i poczucie winy. Ty nic nie pamiętasz. Nic ci nie odebrano, bo nic nie miałaś.

Patrzyła na mnie jak otępiała, jakbym powiedział coś, o czym nigdy nie słyszała. Ona naprawdę myślała, że jej zdanie się liczy. Że jest do mnie podobna. Lub że ja jestem taki jak wszyscy.

- I co, to jest ta różnica? Ten jeden szczegół? Ty pamiętasz, my nie, i przez to jesteśmy inni? Co, jesteś lepszy, ważniejszy czy jaki? – tym razem to ona zrobiła krok przed siebie, przez co staliśmy teraz twarzą w twarz. Była piękna, jak zwykle, to jednak nie dawało jej racji.

Była nadal uroczą, nastoletnią dziewczyną. Może i silną kunoichi, przez co zabiła wielu ludzi i wygrała wiele walk. Nie znała jednak najważniejszego składnika duszy shinobi. Tego, który sprawiał, że był on silny.

Nienawiści.

- Wiedziałem, że nie zrozumiesz. – przymknąłem oczy, odchylając głowę na bok. Jej wzrok przeszywał mnie na wskroś. Bałem się, że powiem jedną rzecz za dużo lub zranię ją w jakiś sposób. – Nie warto było zaczynać tej rozmowy.

- Nie! To ty nie rozumiesz! – krzyknęła, wskazując na mnie palcem, w chwili, gdy próbowałem odjeść. – Nie wiesz, jak to jest, nie znać samego siebie. Nie masz pojęcia, jaka to pustka i zagubienie, gdy nie masz rodziny i celu. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ból zaczynać od zera, nie mieć nic, nawet wspomnień, które można przywołać nocą. – w jej oczach podczas płomiennej przemowy pojawiły się łzy. Nie były jednak w tym momencie mnie w stanie złamać.

Czy ona sobie kpiła? Porównywanie naszych przeszłości to jedno, ale teraz wyraźnie zakomunikowała, że to ona i reszta mieli gorzej. Tak to widziała? Że byłem szczęściarzem, bo byłem w stanie powiedzieć, kto zabił moją rodzinę? Co z tego, skoro był on poza moim zasięgiem?

Powinienem się cieszyć, bo widziałem, jak moi rodzice umierają? Hura, świetne kino!

Miałem farta, bo miałem kolorowe obrazki do wspominania i litry krwi w wyobraźni, gdy kładłem się spać?

- Jak możesz? – wysyczałem przez zęby, patrząc na nią z góry. – Jak możesz porównywać swoje straty z moimi? – dziewczyna zamrugała zielonymi oczami, jakby dopiero teraz dosłyszała, co do niej mówię. Była taka głupia. Taka naiwna. – Ty… ty nigdy nie byłaś kochana. Nie wiesz, jak to jest!

To najbardziej bolało. Świadomość, że pozostawiło się w potrzebie kochających ludzi. Że nigdy się już ich nie spotka. Że moja zemsta nic im nie pomoże.

Spojrzałem na nią i jej sztywniejącą twarz. Pierwsza łza spłynęła swobodnie po jej policzku. Jej oczy zadrżały, skupiając się na moich.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, jakie świństwo powiedziałem.

Zanim zdążyłem zareagować, kunoichi minęła mnie i zeskoczyła z tarasu.

Nie marnowałem czasu, tylko puściłem się pędem za nią, nie zważając na huk, z którym spadam po kolejnych dachach. Było ciemno, zwłaszcza w drobnych zakamarkach uliczek, a ona była zwinna i szybka.

Co jednak chciała osiągnąć, uciekając?

Prawdopodobnie to, co ja, zmieniając się. Bała się rozczarowania, więc zmieniała kierunek.

Nie ważne, jak ciężkie było moje życie. Jak dużo pracy mnie czekało, ani to, że prawdopodobnie przeznaczone było mi zginąć z rąk mojego brata. Nie usprawiedliwiało mnie to przy grzebaniu ideałów, które wyznawała moja rodzina i moja rodzinna wioska. Nie mogłem sobie pozwolić na pogrążenie w ciemności u boku Orochimaru.

Tak samo jak ranienie najbliższych.

Zeskoczyłem na piaszczystą uliczkę, wsłuchując się w pozorną ciszę. Odgłosy z domów i szczekanie psa w oddali nie pozwalały mi się skupić przez dłużą chwilę.

Zgubiłem ją.

Odwróciłem się w stronę, z której przybiegłem, gdy z ciemnej uliczki wybiegła Niko.

Stanęła jak wryta. Była zdyszana i ciągle płakała. Zacisnęła zęby, widząc mnie i z kwaśną miną odwróciła się na pięcie z zamiarem ponownego zniknięcia mi z oczu.

Podbiegłem do niej i chwyciłem ją mało delikatnie za nadgarstek, zatrzymując ją, a jednocześnie odwracając w swoją stronę.

Jej wielkie, zielone oczy były przepełnione żalem i smutkiem, ale przede wszystkim zawodem. Nie mogłem patrzeć na nią w takim stanie.

Wszystkie słowa, gesty… czas, który spędziliśmy razem… to wszystko była obietnica wspólnego szczęścia i oparcia. Obietnica, że taka rozmowa jak ta nigdy nie będzie miała miejsca. A jednak to się stało i nie mogłem tego cofnąć. Tak jak śmierci moich rodziców.

Ale to nie była jej wina.

- Jestem idiotą. Wybacz.

Przyciągnąłem ją do ciebie, przyciskając do własnego ciała jej drobną sylwetkę. Przestała płakać, ale nie wyrywała się, stojąc w tym zimnie razem ze mną. Po chwili oplotła ręce wokół moich pleców, wciskając swoją zarumienioną twarz w moje ramię siąkając nosem.

Oparłem policzek na jej włosach, wdychając jej zapach. I znowu zapomniałem o swoich celach.

Przynajmniej o jednym z dwóch.


* Gashi – artysta, malarz, a także papier do rysowania

** Ryoushi – łowca lub rybak