11 marca 2012

Rozdział LXXVI - "Wątpliwości"


Na wszelki wypadek wyskoczyłam jak najwyżej się dało. Akurat miałam szczęście. Pod moimi nogami pojawiły się wodne szczęki, które chwyciłyby mnie i zgniotły, gdyby tylko miały taką okazję. Wylądowałam kilka metrów od masy wody, która z chlustem zmieniła się w kolejną kałużę na polu treningowym. Akane już machała palcami, przywołując kolejną technikę w moim kierunku. – Suiton: Suishouka. – Rozłożyła ręce, a powietrze wokół mnie zaczęło drgać. Znikąd pojawiły się kropelki wody, które nadały kształt wirującym strumieniom wodnego tornado. Nie było jak uciec.
         Uformowałam znaki w pośpiechu, zanim woda zdołała mnie dosięgnąć.
         - Fuuton: Kamikaze! – Wypuściłam powietrze z płuc, zdając się na siłę swojego jutsu i jego ochronę. Gdy tylko woda zbierająca się wokół mnie rozrzedziła się, a cześć z niej zamarzła tuż przy ziemi, zaatakowałam. –Fuuton: Kami Oroshi! – krzyknęłam, wystawiając ręce przed siebie. Przymknęłam oczy, gdy fala wiatru odepchnęła mnie lekko w tył. Przekręciłam prawą stopę dla lepszego balansu i wcisnęłam w technikę więcej chakry. Skupiłam się na otoczeniu, wysilając umysł i starając się wyczuć energię bijącą z Niirochi. Była doskonała w ukrywaniu jej, ale bez ujawnienia się choćby na moment nie mogła wykonać żadnej techniki.
         Znalazłam ją na moment przed usłyszeniem nazwy jutsu, co dało mi ułamek sekundy więcej na zareagowanie. Niestety, nie znałam się na Suitonach. Rzadko potrafiłam przewidzieć, co się stanie.
         - Suikoudan. – Woda leżąca na ziemi i część błota uniosły się, tworząc potężną kolumnę wody, która w mgnieniu oka popędziła w moim kierunku. Zrobiłam kilka uników, ale blondynka kierowała ręką wodę tak, bym nie miała ani chwili wytchnienia. Skierowałam swój bieg w jej stronę, wyciągając kunai. Kunoichi machnęła ręką w dół, by zatrzymać technikę pędzącą teraz i w jej kierunku, po czym dobyła również swojego noża, idealnie w czas, by sparować moje pierwsze uderzenie. – Doskonale – pochwaliła mnie, uśmiechając się bez cienia zmęczenia na twarzy. – Podobało mi się, jak zamroziłaś wodę. Mało osób to potrafi, nawet w Kiri.
         Przerwałam jej zdanie, zamachując się kilka razy. Każdy mój cios spotykał się z brzękiem metalu, a jej nadgarstek prowadził nóż sprawnie i niemal bez wysiłku. Nie czułam wydobywającej się z jej ciała żadnej chakry. Niirochi skrywała ją niemal automatycznie, nie marnując ani grama energii i pozostając niepostrzeżoną, gdy wymagała tego sytuacja. Byłam pod wrażeniem.
         - Dużo znasz jeszcze Suitonów na „s”? Wszystkie brzmią dla mnie tak samo – zażartowałam, choć w moich słowach było sporo prawdy. Do tej pory studiowałam Katony, Fuutony dla własnego użytku oraz Raitony w obawie przed atakami Sasuke. Suiton uważałam za najmniej groźny żywioł. Bo cóż mogła mi zrobić odrobina wody? – Parowanie wodnych technik jest łatwe... – dodałam, robiąc kilka kroków w tył, gdy Akane wyprowadziła w moim kierunku kilka próbnych pchnięć. Nie wydawała się walczyć zawzięcie, nie chodziło nam o ranienie się nawzajem. Był to raczej przyjacielski, poznawczy sparring. - ...biorąc pod uwagę ich prędkość.
         Niirochi zrobiła zręczny unik przed czymś, co ja uznałam wcześniej za widowiskowy i doskonale wymierzony atak z zaskoczenia, po czym zrobiła kilka kroków w tył, wycofując się z walki z bliskiego dystansu. Najwidoczniej nie był to jej konik. Aż trudno było uwierzyć.
         Zabawne, ale trenując z kobietą czułam się swobodniej, niż podczas starć z Sasuke czy Kakashi’m. Nie widziałam potrzeby udowadniania nikomu, że jestem niezniszczalna i muszę pokonać mojego rywala za wszelką cenę. Nie widziałam też żadnych oznak tego, by Akane dawała mi fory, jak to Kakashi miał w zwyczaju.
         - Suitony są wolne, to prawda. Ale to nie znaczy, że są słabe – odparła blondynka, chowając swój kunai. Podparła się jedną ręką pod bok, pochylając się lekko. – I owszem, znam wiele technik na „s”. – Kobieta uniosła ręce z uśmiechem, szykując kolejnego popisowego Suitona. Wykonałam Kage Bunshina i odskoczyłam w tył, wiedząc, że zapowiada się coś większego. Klon zgodnie z zamysłem zaatakował szybkim i celnym Kazekiri, które w moim zamyśle miało zdążyć przed wodą. – Suihashu. - Niestety, blondynka zdążyła skończyć szereg pieczęci, po czym sprawnie uniknęła wiatrowego pocisku, chwilę potem zmiatając swoją chakrą wypuszczoną z ręki w postaci fali wody mojego biednego sobowtóra. W biegu po łuku rozpieczętowałam i rozkręciłam w zewnętrznej ręce bo, zamachując się na blondynkę.
         Moje braki w formie i wiedzy były widoczne jak na dłoni. Przez własne kaprysy, lenistwo i głupotę opuściłam się w treningach. Przegrałam starcie z Sakurą. Nawet nie śniłam o tym, że teraz pokonam Akane. Ale od czegoś trzeba było zacząć. Niestety, to „coś” mogło oznaczać dla mnie porządny wycisk.
         Niirochi nawet nie trudziła się, by wyjąć broń. Odturlała się na bok, po czym podparła się ręką o ziemię i skoczyła w tył, o włos unikając końca mojej broni. Ale unikając. Zamachnęłam się jeszcze kilka razy, pokonując dystans między nami, ale blondynka zdawała się przewidywać każdy mój ruch. Wykorzystała jedno z moich oczywistych potknięć w postawie i kopnęła mnie w podbrzusze, odsyłając mnie na ziemię, a samej zyskując chwilę, by ułożyć znaki.
         - Suiben.
         Podniosłam się instynktownie, nawet nie do końca wiedziałam, jak. W moim kierunku z prędkością bicza powirowała cienka wstęga wody, uderzając mnie w twarz i owijając się wokół kija w moich rękach. Bo zostało mi szybko wyrwane i odrzucone niedbale gdzieś na bok.
         Kolejna technika na „s”. Ile ich było? Ile liter w alfabecie miała do dyspozycji?!
         Zdenerwowałam się. Przyzwałam pierwszego Katona, który przyszedł mi na myśl.
         - Katon: Housenka! – Wyrzuciłam z siebie siedem sporych rozmiarów kul ognia i od razu zerwałam się do biegu, by zaskoczyć swoją przeciwniczkę kolejnym atakiem z bliska. Nie spodziewałam się jednak, że znajdzie się coś, co powstrzyma i mnie, i ogień przed dotarciem do celu.
         - Suijinheki. – Przed moim nosem, do tej pory niemal przypalanym gorącą techniką, pojawiła się znikąd gruba, falująca ściana wody. Ogniste pociski zderzyły się z nią i zniknęły z żałosnym sykiem, a ja, próbując okiełznać swoje zaskoczenie i nogi ślizgające się po błocie, hamowałam bieg, obmyślając plan „B”. Mogłam zaatakować od flanki, rzucić tu i ówdzie shurikenem... –Kangekiha.
         Zamrugałam. To nie była technika na „s”. Popsuła naszą zabawę.
         Otworzyłam szeroko usta, wydając z siebie idiotycznie wysoki pisk. Moje ciało zdrętwiało, a od stóp w górę przeszedł mnie silny wstrząs, rzucając moimi kolanami na wszystkie strony jak liśćmi na wietrze. Ostatki mojego rozumu wymusiły na nogach odrobinę posłuszeństwa i pozwoliły mi odsunąć się od mokrej ściany i wielkiej kałuży przepełnionej prądem z Raitona.
         Zachłysnęłam się powietrzem, odczłapując do tyłu i potykając się z szoku o własne nogi. Pierwszy raz oberwałam prądem. Okropne uczucie. Nie był on silny, bądź co bądź żyłam. Jeszcze. Jednak nie było to coś, co miałam zamiar w najbliższym czasie powtórzyć.
         Akane wydawała się mieć inne zdanie.
         - Raiton: Banrai. – Wodna ściana eksplodowała na wszystkie strony, gdy kobieta rzuciła się w moim kierunku z ręką wymierzoną w moją głowę. Otworzyłam szeroko usta z osłupienia, odchylając się w ostatnim momencie, a przed moimi oczami błysnęło błękitne, oślepiające światło. Upadłam niezgrabnie na ziemię, po czym dla pewności odturlałam się jeszcze kawałek, dysząc ciężko i patrząc z niepokojem, jak blondynka zaciska pięść i rozprostowuje ją, a z jej palców znika skumulowana burza.
         Banrai? To wyglądało jak Raikiri... czy to nie była aby technika Kakashi’ego? Może to inna forma Chidori? Kami! To było... straszne. Ten dźwięk. To światło. Ta szybkość. Przecież mogła mnie zabić!
         Zebrało mi się na szloch. Czy wszyscy moi znajomi musieli mieć umiejętność zatrzymywania mi pracy serca jedną głupią techniką?
         - Daijobu ka? – Z transu wyrwał mnie delikatny głos Akane. Nawet nie była zasapana! – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
         - Prawie się nim stałam – warknęłam, wstając na chwiejne nogi. Moje ciało było lekko odrętwiałe, twarz i ubrania miałam umorusane błotem, a obok zapachu potu wyczuwałam lekką nutę spalenizny. Obejrzałam swoje włosy i palce w poszukiwaniu zwęglenia. Uspokoiłam trochę oddech.
         - Twoje refleksy i instynkty są na najwyższym poziomie. Musisz tylko popracować nad wytrzymałością i siłą – skomentowała jouninka, podpierając się pod boki i krytycznym okiem rozglądając się po zmoczonym polu treningowym. Nie widać na niej było ani kropli krwi czy potu. – I strachem przed Raitonami, oczywiście. Mogłabyś mi to wyjaśnić? – Uniosła jedną brew, krzyżując ręce na piersi.
         - Chciałabym – westchnęłam, uspakajając też chakrę, skoro nasz trening widocznie dobiegł końca. – Nie miałam nigdy z nimi zbyt wiele do czynienia. Nigdy też nie lubiłam burz, ale nie aż tak, by się chować pod stół – zakpiłam, układając sobie palcami włosy w ostatniej nadziei na w miarę normalny wygląd. Mój pech nie zawiódł i niemal od razu zerwał się silny, chłodny wiatr, który rozczochrał je z powrotem. – Potem zobaczyłam Uchihę i Kakashi’ego wypruwających ludziom flaki gołą ręką i jakoś... – Przeszedł mnie dreszcz. – ...mi się to nie spodobało.
         - Awersja do krwi? – podpowiedziała blondynka, skupiając na mnie swój uważny wzrok. Podeszła też trochę bliżej, by wiatr nie zagłuszał jej słów. Mówiła znacznie ciszej i spokojniej od chłopaków. Jej oczy były fioletowe i takie jakieś... niesamowite. Ciekawe, nigdy takich nie widziałam.
         - Nie, to nie to – zapewniłam, wzdychając. – Z krwią nie mam problemów. Raczej z odgłosem Raitona, jego... gwałtownością, szybkością... on jest... – Uniosłam wzrok, szukając dobrego słowa. Kobieta nie ponaglała mnie, słuchając uważnie. – ...nieprzewidywalny i... śmiercionośny – urwałam, zadowolona z tego określenia. – Fakt, że właśnie nim oberwałam i nadal bolą mnie stopy, a skóra swędzi, wcale nie pomaga – skrzywiłam się wymownie.
         - Gomen asai. Nie miałam pojęcia – odparła powolnie Niirochi, patrząc na mnie dziwnie. Po kilkunastu sekundach obudziła się z transu. – Masz w sobie jeszcze trochę chakry?
         - Owszem. Czemu?
         Jeśli można było coś zarzucić treningom Akane, to na pewno nie była to przewidywalność i monotonia. Kobieta znajdywała przeróżne dziedziny, w których mogła pomóc nadrobić moje braki. Mimo że nie dzieliłyśmy żadnych chakr, w krótkim czasie nauczyła mnie rozpoznawać i odpierać wiele jutsu wody i pioruna. Czasami w pojedynkach wykorzystywała genjutsu, i to bynajmniej nie z braku innych środków do wygrania starcia. Na każdym kroku starała się udowodnić mi, jak przydatne rozwiązania oferowało tworzenie iluzji.
         Tym razem wpadła na pomysł łączący hipnotyzowanie wielu osób na raz i zwiększenie mojej wytrzymałości i zasobów chakry. Zrozumiałam to jako aluzję do mojego omdlenia w lesie parę tygodni temu, ale nie dałam po sobie poznać lekkiej irytacji. Korzystając z mojego mizernego wyglądu, Akane zaprowadziła mnie na obiad do jednej z jej ulubionych knajp. W zamian miałam utrzymywać wokół siebie iluzję działającą na każdego przechodnia czy kelnera, który na mnie spojrzał. Miałam wyglądać normalnie i schludnie i utrzymać taki stan rzeczy aż do ostatniego grama chakry.
         Zadanie okazało się na tyle męczące, co pouczające. Choć musiałam przyznać, że cały posiłek siedziałam jak na szpilkach, zastanawiając się, jak długo wytrzymam.

            Byłem ciekaw, jak długo jeszcze wytrzymam. Droga do Suna była długa i nużąca, a moi kompani... nie do zniesienia. Megumi, która irytowała mnie póki co chyba najmniej, postawiła sobie za punkt honoru poznać mnie na wylot w ciągu zaledwie kilku godzin. Wypytywała o sprawy mojego klanu, wykazując się – owszem – szeroką wiedzą, ale zupełnie ignorując fakt, że nie tylko nic nie wiedziałem na takie „ważkie” polityczne tematy, będąc osieroconym w wieku zaledwie ośmiu lat, ale także nie miałem wcale ochoty o tym rozmawiać. Dziewczyna nie kochała chyba nic bardziej od własnego głosu. Jasne, mówiła mądrze, całkiem zwięźle i spokojnie, nie ględziła bez sensu jak Naruto czy Sakura mieli w zwyczaju, ale nadal było to trochę denerwujące. W dodatku nie miałem żadnego powodu, by ją uciszyć czy być dla niej niemiłym, bo nic mi nie zrobiła, nie zaczepiła mnie. Nie byłem pewien, skąd brała się moja irytacja. Prawdopodobnie zostałem tak nastawiony przez Niko.
         Albo odzywała się stara, zrzędliwa część mnie.
         Nie mogłem też powiedzieć Megumi „od siebie”, by się uciszyła. Nie dość, że w porównaniu z tym, jak miło traktowałem drugą brązowowłosą członkinię drużyny, wyglądałoby to podejrzanie, to jeszcze kilka osób mogłoby wywnioskować, że moja niechęć do Megumi jest narzucona przez Niko, a ja jestem jakimś... żałosnym pantoflarzem.
         Odpowiadałem jej co jakiś czas, zdawkowo. Wydawało się, że ja i małomówna Hyuuga jesteśmy jedynymi osobami z grupy, które są warte uwagi Ashikagi. Po kilku godzinach moich pomruków i przewracania oczami na pytania o ulubiony kolor, brązowooka kunoichi zwróciła się też łaskawie w stronę dziewczyny z koczkami, której imienia nigdy nie mogłem zapamiętać i dała mi odrobinę wytchnienia.
         Kakashi nie czytał już na okrągło swojej zboczonej książeczki, co oznaczało, że dla odmiany bierze naszą misję na poważnie. Rozmawiał na jakieś zupełnie nie obchodzące mnie tematy z facetem z dziwnym ochraniaczem na głowie, co jakiś czas posyłając mi rozbawione spojrzenie.
         Śmiał się z mojej irytacji gadaniną Megumi? Może sprawdzał, jak się trzymam ze świadomością, że spotkamy Akatsuki, a więc może i Itachi’ego? Planował coś? Nie. Na pewno chodziły mu po głowie o wiele bardziej idiotyczne myśli, na przykład... czy tęsknię za Niko. Hn.
         Szarowłosy nigdy nie umiał trzymać gęby na kłódkę. Byłem pewien, że cokolwiek sobie obmyślił w tej jego pustej głowie, niedługo na pewno przedstawi mi jakieś wnioski. Przeniosłem piorunujący wzrok z tyłu głowy jounina na resztę ekipy.
         Dwaj zieloni idioci byli w swoim żywiole. Nakręcali się wzajemnie, dyskutując zażarcie na temat każdego miniętego kamienia i drzewa. Gęby im się nie zamykały. Na szczęście postanowili biec na samym przodzie, więc pozostając na szarym końcu grupy mogłem wyłączyć z umysłu ich kłapanie dziobami. Cieszył mnie też fakt, że swoimi wyrazistymi skafandrami i okrzykami z pewnością skierują na siebie każdy atak, jeśli spotkamy jakichkolwiek wrogich shinobi.
         Trochę na lewo od nich biegł Kiba ze swoim ogromnym, białym kundlem. Nigdy nie lubiłem jakichkolwiek zwierząt, ale teraz, gdy już zawiązałem pakt z ptakami, a przez towarzystwo Niko byłem skazany na poznanie wielu kotów, odkryłem, że nie wyjątkowo lubiłem... psów. To sapanie, ta cieknąca ślina. Ten smród. I ta szarada wszystkich wokół, że ten biały kłębek spoconego futra jest równie inteligentny czy silny, co ludzie. A na pewno niż reszta zwierząt. Bzdura.
         W porównaniu z moimi myślami z reszty dnia, te wyżej były niezwykle radosne.
         Nadszedł wieczór, a promienie powoli zachodzącego słońca nadały drzewom dookoła złocisto-brązową barwę. Spadła też temperatura, co nie było dziwne o tej porze roku. Kakashi zarządził postój na małej polanie pokrytej pierwszymi opadłymi liśćmi. Do Suna-gakure został jeden dzień podróży.
         Położyłem swój bagaż pod jednym z drzew i zdjąłem kurtkę, by założyć pod spód cieplejszą bluzę. Ashikaga zmaterializowała się tuż obok, najwyraźniej z zamiarem rozstawienia swojego namiotu nieopodal mnie. Nie zaprotestowałem, a tylko uniosłem brew, przebierając się bez rzucenia na nią okiem. Coraz bardziej skłaniałem się ku zdaniu, że w moim pierwotnym rozumowaniu na temat jej zachowania było sporo racji. Nawet, jeśli Niko mnie wyśmiała.
         - Ładny tatuaż. – Uniosłem głowę, zapinając przy tym kurtkę i nie będąc pewnym, czy te słowa były skierowane do mnie. Reszta shinobi była zajęta rozmową, rozstawianiem namiotów i szukaniem drewna na opał. Megumi stała dwa metry ode mnie, patrząc na moją twarz uważnym wzrokiem orzechowych tęczówek i z rękoma splecionymi za plecami. Gdy nie powiedziałem ani słowa, zamrugała, wskazując na własną szyję. – Na szyi. Ten czarny. Oryginalny – wydukała nerwowo.
         Zmarszczyłem brwi. No tak. Uznała pieczęć Orochimaru za modny dodatek, moje własne widzimisię. W dodatku użyła go, by prawić mi komplementy. Przymknąłem oczy, starając się nie odwarknąć nic głupiego. Oczywiście w jej idealnym świecie bogatych ludzi, kwiatuszków i puchatych zwierzątek nie rozmawiało się o takich rzeczach, jak zakazane jutsu czy missing-nini. Pewnie gdybym teraz dostał ataku furii, a trucizna na szyi rozlazłaby się po mojej skórze wraz z fioletową chakrą, zwiałaby, gubiąc te swoje komplementy po drodze i nie odwracając się ani razu.
         Nie miałem co jej odpowiedzieć. Odwróciłem się bez słowa, wyjmując katanę i po krótkiej chwili ścinając nią najbliższe drzewo z pomocą użytego wraz z nią Raitona. Megumi pisnęła, ale nie odsunęła się, a długi konar wylądował około metra od niej. Rozciąłem drzewo na kilka mniejszych części, a Kiba, Lee i Gai pojawili się obok mnie, by sprawnie odturlać spore pnie w stronę wezwanego za pomocą Katona ogniska. Wkrótce wszyscy siedzieli dookoła niego, jedząc i korzystając z wszechogarniającego ciepła.
         Zastanawiałem się, kiedy Hatake przedstawi nam plan działania. Jeśli takowy istniał, oczywiście. Musiałem go znać prędzej czy później, by móc przewidzieć ruchy moich sojuszników i w razie potrzeby improwizować. Oczywiste przecież było, że nie miałem zamiaru bezmyślnie podporządkować się wszystkim rozkazom Kakashi’ego. Już teraz słyszałem prawdopodobne „bądźcie ostrożni”, „działajcie jak drużyna”, „zostawcie walkę jouninom”. Prychnąłem pod nosem. Akatsuki nie byli zwykłymi przeciwnikami. By się im przeciwstawić, potrzeba było naprawdę dobrego planu i wbrew pozorom... spokoju. Ironicznie, ten mnie opuszczał. Tak czy inaczej - ciężko było mi polegać na towarzyszących mi chuuninach. W starciu z Itachi’m potrzeba było kompletnego zdecydowania, pewności swoich działań. Jedno zawahanie i byłoby po nas. A wiedziałem, że część shinobi miała spory problem z właściwym zabijaniem. A to było jedyne wyjście. Jedyne, co mogło to odroczyć, to wyciągnięcie z członków Akatsuki stosownych informacji na temat mojego przeklętego brata, jeśli nie zastalibyśmy go obok Gaary. Walka zapowiadała się krwawa. Ale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie.
         Mimo wszystko czułem gromadzący się we mnie... nie, nie lęk. To za mocne słowo. Ciśnienie. Oczekiwanie. Niecierpliwość. Byłem coraz bliżej osiągnięcia mojego celu lub poniesienia porażki, tak czy inaczej – moje życie miało się diametralnie zmienić. Nie miałem na swoich plecach wielkiej, dopingującej publiki, a jednak czułem presję. Oczekiwano, że będę w stanie go pokonać. Byłem nazywany „geniuszem”. Sam zacząłem w to wierzyć. Trenowałem z całych sił mimo to.
         Miałem nadzieję, że nie byłem tu za wcześnie.
         Z każdym pokonanym metrem nienawiść coraz bardziej wzburzała moją krew. Odliczałem godziny, minuty. Rozmyślałem nad tysiącami sposobów, by dokonać mojej zemsty. Na brak interwencji ze strony reszty Akatsuki nie było co liczyć. Można by było oddzielić Itachi’ego od reszty i zaatakować. Ze sprytem, rozsądkiem. Pełną siłą. Potrafiłem sprostać kilku doujutsu Kakashi’ego, ale z Itachi’m z pewnością byłoby trudniej. Ninjutsu z bezpiecznej odległości - bez kontaktu wzrokowego, wydawało się rozsądne. Kakashi i Yamato mogli w tym pomóc. Choć ostrza napełnionego elektrycznością Itachi nie byłby w stanie sparować, walkę z bliska wolałem zostawić Starszemu Zielonemu Idiocie. W razie porażki nie byłaby to wielka strata. Miałem tę przewagę, że Itachi nie miał prawa wiedzieć o moim panowaniu nad Raitonem.
         Szkoda tylko, że ja nie wiedziałem też niemal nic o nim. Zastanawiało mnie, jakie informacje miała Hokage. Kakashi. Nawet ten głupek, Gai, choć raczej nie był w ANBU. Większość informacji na temat kryminalistów była ściśle tajna, ale z pewnością byli ludzie wiedzący cokolwiek na temat umiejętności członków Akatsuki. Czemu się tym ze mną nie podzielono?
         Może właśnie po to – by zapobiec mojej samodzielności. Bym był zdany na trójkę jouninów, teraz omawiających najlepszą drogę do Suny z przodu grupy. Rozejrzałem się po shinobich dookoła. Nie, z pewnością żadne z nich nie należało do ANBU. Jedyną osobą zdolną wiedzieć cokolwiek w miarę pożytecznego była Megumi. Miała dostęp do katalogów i ksiąg swojego wpływowego klanu. I jeśli się mną interesowała – a tak przypuszczałem, bo poznawanie mojej historii wydawało się być jej hobby, to wiedziała sporo. Nie wspominała o moim przeklętym bracie pewnie jedynie przez grzeczność.
         Teraz zaczynałem żałować, że nie pociągnąłem jej bardziej za język i nie byłem ciut milszy. Mogłaby przypadkiem zdradzić o sobie coś przydatnego dla Niko, albo wręcz przeciwnie - uchylić rąbka tajemnicy o mojej dziewczynie. Jej przeszłości, tych wszystkich kotach, nauczycielach...  i o Kiro, z którym zostawiłem ją w Wiosce.
         Zmarszczyłem brwi, uchylając się przed grubą gałęzią. Biały kundel zaszczekał bez wyraźnego powodu.
         Niko była w ANBU. Z pewnością wiedziała wiele o Itachi’m. Czemu tak ważne informacje, tak ważna pozycja, powierzona została komuś takiemu jak ona? Jej nie męczyła potrzeba zemsty. Przeszłość. Obrazy zamordowanej rodziny. Nie, jej dany był luksus zapomnienia. Przez ten jeden fakt była pozbawiona celu. Wegetowała przez całe swoje życie chwytając się pomniejszych zadań, a tak naprawdę nie martwiąc się przyszłością. Nie miała rodziny. Obowiązków wobec innych. Roli do wypełnienia, tożsamości czy wyjątkowych cech. Nie miała wrogów. Nie miała nawet przyjaciół.
         Irytowałem się coraz bardziej. Nie robiło to dobrze mojej koncentracji. Powinienem być skupiony. Im dalej na zachód, tym tereny otaczające mnie były mi mniej znane. W każdej chwili mogliśmy być zaatakowani. Choć z drugiej strony... dziewiątka shinobi Konohy. Potrzeba by było małej armii.
         Zatrzymaliśmy się na wczesny posiłek niedaleko Wioski Piasku. W ciągu kilku dni podróży krajobraz zmienił się diametralnie. Od gęstych lasów i rozległych pól w Kraju Ognia, przez liczne łąki, wyżyny i rzeki w... Kraju Rzek, oczywiście, po pustynię.
         Przymknąłem oczy i otworzyłem je ponownie, by upewnić się, czy nie śnię. Tak, w istocie byliśmy na przeklętej pustyni. Dobrze, że wiał wiatr, czochrający naszymi włosami i sypiący na nas piaskiem, bo bez niego ugotowalibyśmy się w ciągu godziny.
         Rozbijanie obozu w takich warunkach podchodziło pod szaleństwo, więc naturalnie próbami dokonania tego zajęli się Dwaj Zieloni Idioci Konohy. W tym czasie Tenten – nauczyłem się jej imienia, Hyuuga i Ashikaga wypakowały ostatnie porcje suszonych warzyw i owoców oraz inne dziwne pakunki w desperackiej próbie przyrządzenia ciepłego posiłku.
         Westchnąłem, patrząc w swoją miskę i siedząc po turecku na własnej kurtce. Nie do końca byłem pewien, co jest właściwą potrawą, a co piaskiem, który zdążył nawiać do naczynia, odkąd dostałem je do ręki. Ani nie wyglądało, ani nie pachniało to zbyt specjalnie.
         Kiedyś, dawno temu, jak się teraz wydawało, jadłem wszystko. Nie bawiłem się w drogie restauracje, rzadko kiedy robiłem coś samemu, byłem gotów pożreć bez wybrzydzania cokolwiek, co mi podsunięto. Nie liczył się smak i wygląd. Ważne było zaspokojenie głodu, przeżycie i nabranie siły. Niko mnie rozpuściła. W ciągu kilku miesięcy bycia faszerowanym jej specjałami, obojętne czy w wiosce, czy na misjach, zacząłem rozpoznawać warzywa, przyprawy. Wiedziałem, gdy czegoś mi brakowało do smaku. Poznawałem, co będzie na obiad po samym zapachu roznoszącym się po domu, czasami nawet na klatce schodowej. Ba, miałem ulubioną herbatę. Herbatę. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Gdyby „stary Sasuke” spojrzał na tego burżuja krzywiącego się na dziwaczną papkę wręczoną mu z delikatnym uśmiechem białookiej kunoichi, zakopałby się ze wstydu pod ziemię.
         Niko powinna zostać kucharką. Założyć restaurację. Uśmiechnąłem się na tę myśl i musiałem opuścić głowę, by włosy zasłoniły moją minę, póki nie zdołałem jej opanować. To była myśl. Podobałoby jej się takie życie. I byłaby bezpieczna, z dala od kłopotów.
         I nie byłaby w tym przeklętym ANBU, wyrzucając mnie na wyżyny rozdrażnienia.
         Brak tej jednej dziewczyny powodował, że z nikim nie rozmawiałem. Brak rozmowy powodował, że przez cały czas rozmyślałem. Rozmyślanie mnie denerwowało, mnożyło wątpliwości i irytowało. Irytacja sprawiała, że odszczekiwałem się na swoich kompanów o każdą głupotę i mierzyłem ich wszystkich od kilku dni gromiącym wzrokiem. To sprawiało, że nikt ze mną nie rozmawiał. I tak w kółko.
         Ci ludzie... byli irytujący. Rządzący się zboczeniec, cichy dziwak, idioci w lateksach, kłamliwa szlachcianka i gadający z psem frajer. I ja pośrodku. Nawet jąkająca się dewotka i arsenał w kiecce mnie denerwowały. Ta druga, przy dosłownie każdym postoju, ostrzyła swoje bronie. Potem je polerowała, zupełnie jakby ninja, których zabijała, woleli być zaszlachtowani sterylnymi nożami, idealnie odbijającymi przy tym blask słońca. Odgłos ostrzenia broni śnił mi się po nocach, a kunoichi okazała się niemal tak pyskata i gotowa bronić swoich racji, co...
         - Tęsknisz za swoją Niko? – zaszczebiotał Kakashi zza tej swojej irytującej maski. Jakże ja miałem ochotę wepchnąć mu ją do gardła własną ręką. W dodatku przedłużył „i” w imieniu kunoichi. Zacisnąłem zęby, ale odpowiedź i tak się wydostała z mojego gardła.
         - Odwal się – warknąłem, ogarniając wzrokiem wszystko, co leżało na rozłożonym w naszym kręgu kocu. Własnymi ciałami zasłanialiśmy go przed piaskiem, choć jego rogi i tak podwiewały do góry.
         - Nie zaprzeczyłeś.
         - NIE, nie tęsknię za nią – odparłem zgodnie z prawdą, oddychając głęboko. Uszkodzenie Kakashi’ego tuż przed walką z Akatsuki było niekorzystne w ogólnym ujęciu mojego planu zemsty. – Hn.
         - Szkoda, że nie umiesz tego przyznać – westchnął dramatycznie jounin, bezceremonialnie trzymając nietkniętą miskę jedzenia w rękach. Nikt z nas przecież nie był godny zobaczyć jego twarzy. Zawsze gdzieś znikał i jadł na boku albo wymyślał chore sztuczki, byśmy spojrzeli gdzie indziej. Może używał doujutsu? Uniosłem brew na tę myśl. – Wydajecie się szczęśliwie zakochani!
         Prychnąłem. Tak, Hatake, głośniej, wszystkie jaszczurki na pustyni jeszcze nie słyszały, że jestem z Niko. Co ten facet miał w głowie? Sushi?
         Uniosłem wzrok. Na szczęście wszyscy dookoła byli zajęci własnym jedzeniem i rozmową, wiatr też dorzucał swoje trzy grosze do zagłuszania naszej rozmowy. Jeszcze tego brakowało w moich problemach. Zmiany drużyny przez nowe ustawy Rady.
         Moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Hyuugi. Patrzyła nieśmiało na owoce obok mojego kolana.
         - P-przepraszam... S-Sasuke-kun... – Dramatyczna pauza, sprawdzenie, czy jej palce nadal są na miejscu. - M-m-mógłbyś mi... m-może p-podać...
         - Słownik? – Uniosłem brew, nawet nie drgając, gdy Kakashi zagłuszył mój zły humor nerwowym śmiechem i podał dziewczynie koszyk.
         - A-a-arigato.
         Nie tęskniłem za Niko.

Nie tęskniłam za Sasuke. Naprawdę. Akane była cudownym towarzystwem. Nadal nie mogłam nazwać jej przyjaciółką od serca, nie poruszałyśmy w końcu żadnych delikatniejszych tematów, ale nieobecność naszych współlokatorów na tyle odbiła się na ilości spędzanego razem czasu, że jeszcze przed wyprawą do Akazuno dogadywałyśmy się wyśmienicie. Czasami zapraszałam ją na obiad, czasami ona pokazywała mi ciekawe miejsce w Wiosce. Trenowałyśmy razem i spacerowałyśmy, póki pogoda na to pozwalała.
         Niirochi była... inna. Miała w sobie spokój i dojrzałość, którą udawał Kakashi, a jednocześnie dało się z nią pożartować. Była też z początku skryta, małomówna, jasne, ale nie po to spędziłam tyle czasu z Uchihą, by to była dla mnie przeszkoda.
         Co najważniejsze jednak... Akane umiała opowiadać. Gdy otwierała usta i odpowiadała na moje liczne pytania znad kolejnego kubka malinowej herbaty, musiałam siłą powstrzymywać swoje powieki przed opadnięciem i odpłynięciem w świat marzeń. Jej głos był równomierny, delikatny. Nie gestykulowała energicznie, co ja miałam w zwyczaju, nie unosiła głosu przy trudniejszych fragmentach, nie prychała i nie warczała, jakby pełne słowa miały ją zabić. Tak, tak robił Uchiha. Po prostu siadała i zachwycała mnie jedną z jej wielu przygód, obojętne czy u boku siostry, w drużynie czy z ANBU.
         Zwiedziła masę miejsc. Wiele lat spędziła w Kiri, poznała od podszewki tamtejszą kulturę i sposób życia. Tak fascynujących informacji i anegdot, relacji z pierwszej ręki, nie znajdywało się w książkach. Przedstawiała mi nawet coś tak trudnego do przekazania jak krajobrazy czy zapachy roznoszące się po ulicach. Nie byłam pewna, czy to przez jej rozbudowaną wyobraźnię, moją naukę genjutsu, jej bogate słownictwo czy też głos. Ale ja to... widziałam. I czułam. Zupełnie jakbym tam była.
         A takie duchowe wyprawy w świat były mi bardzo potrzebne. Poza ostatnią misją w Yuki nigdy nie byłam poza Krajem Ognia. Czasami było mi trochę głupio z tego powodu. Gdy nasze rozmowy schodziły na geografię, kulturę i religię, mogłam tylko potakiwać.
         Akane miała w sobie powagę i mądrość staruszki oraz delikatność i subtelność dziecka. Wszystko to było zamknięte w oprawie nieprzypominającej wcale jej cech. Widząc po raz pierwszy wysoką blondynkę o dużych oczach i pełnych – mimo szczupłej budowy – kształtach, od razu na myśl przychodziła energiczna, wyrazista dusza towarzystwa. Zmysłowa, żywa. Raptowna. Czyli przeciwieństwo Akane.
         Minęły całe cztery dni, zanim wezwano nas przed Południową Bramę na wyprawę do Akazuno. Ponieważ Hinata została wysłana razem z Sasuke na misję odbicia Gaary, mi i Akane przypisano do zespołu Naruto i Sakurę. Nasza czwórka miała udać się do mojego rodzinnego miasta, dostarczyć odpowiednie dokumenty nowemu daimyo – a przy okazji sprawdzić, czy ten nadaje się do powierzonej mu roli – i wdrożyć tym samym małe miasto pod władzę Lorda Kraju. Potem zapewnić o wsparciu Wioski i po sowitej zapłacie - z której ja zrezygnowałam - przetransportować kamienie Haisekai do Wioski.
         W godzinnej podróży do Akazuno towarzyszyli nam nieznani mi wcześniej radni – dwóch mężczyzn i kobieta w średnim wieku, którzy pewnie mieli służyć za prawnych fachowców przy formalnościach - oraz dwa wozy, za pomocą których mieliśmy przetransportować kamienie. Dowództwo nad misją – jeśli ten spacer tak można było nazwać – sprawowała Akane. Wiedziałam dobrze, że nie czuje się w tej pozycji najbardziej komfortowo – nie znała nikogo poza mną i nie lubiła wydawać rozkazów. Mimo to było to proste zadanie, więc nie stresowała się tym zbytnio.
         Podczas drogi radni ignorowali nas zupełnie, jadąc w powozach i rozmawiając tylko między sobą. Wykorzystałam wolny czas, by przedstawić Niirochi, Uzumaki’emu i Haruno sytuację Akazuno oraz historię mojej rodziny. Chciałam uniknąć gaf i nieporozumień. Nie byli zbyt wstrząśnięci – ani stanem miasta, ani moim pochodzeniem. Co najwyżej odrobinę moją raptownością i głupotą przy wybijaniu Yoarashi.
         - Czyli Teme dostaje jako zadanie walkę z Akatsuki, a my idziemy na herbatkę do jakichś nudziarzy? – zajęczał blondyn, idąc żwawym krokiem z rękoma splecionymi na karku. – To normalnie nie fair!
         - Nigdy nie słyszałam o Akazuno – przyznała Sakura. Była ubrana na różowo. Pasował jej ten kolor... czemu jednak Naruto ubrał się w pomarańcz? Nigdy tego nie pojmowałam. – Rozumiem, że nie jest to bardzo... pilne zadanie. Po co tam medyk?
         - Sytuacja ludzi w mieście może być różna. Przydasz im się – wyjaśniła szybko Akane. Wraz z jej czerwonym kostiumem różowość Sakury, pomarańczowość Naruto i moja zieloność aż biły po oczach. Ludzie w Akazuno po jednym rzucie okiem w naszą stronę mogliby stwierdzić, że przyjechał do nich festyn.
         - Rozumiem – przytaknęła różowowłosa kunoichi. – Mimo to dziwię się, że tu jestem. Z pewnością są inne zadania, na których obecność iryoninów jest bardziej potrzebna.
         Czyżby była zazdrosna o pozycję Megumi u boku Sasuke? Nie dziwiłam się. Z pewnością Haruno była lepiej wyszkolona niż Ashikaga, uczyła ją przecież sama Tsunade. Nie był to jednak jedyny powód, dla którego zamieniłabym je miejscami, gdyby było to w mojej mocy.
         - So, so! Tacy wspaniali ninja jak ja też nie powinni być marnowani na tak nudne misje!
         Moja brew zadrżała. Niko była nudna, jej miasto było nudne i nie zasługiwało na pomoc. Misja była nudna, a Sasuke i jego zadanie były wspaniałe i wszyscy woleli być z nim, nie ze mną. Cudownie!
         Westchnęłam, zaciskając pięści. Kogo ja oszukiwałam? Ja też sto razy chętniej stawiłabym czoła najgroźniejszym przestępcom, przyczyniła się do czegoś ważnego jako shinobi. Moim żywiołem była walka, nie polityka i transport.
         - Jeszcze jedno – przerwała moje myśli blondynka.
         - Hm? – uniosłam na nią ociężały wzrok. Wydawała się ciut niższa niż zwykle. Nie założyła swoich zwykłych, niskich obcasów. Ze zirytowaniem uznałam, że byłam najniższa z drużyny, przerastała mnie nawet Haruno.
         - Moim zadaniem, jak i tych trzech doradców, jest sprawdzenie twojej wersji wydarzeń i ocenienie, czy aby na pewno nie jesteś winna. Byłoby więc dobrze, gdybyś... nie towarzyszyła nam, gdy będziemy rozmawiać z mieszkańcami i daimyo. Głupio by było, gdybyś... naginała ich postrzeganie całej sytuacji – westchnęła Akane. Nie wydawała się zachwycona tą wiadomością. Kto jak kto, ale ona i Anko mi wierzyły.
         - To pomysł Hokage, ne?
         - Hai – przytaknęła, poprawiając swój wysoki kucyk. Byliśmy już niedaleko.
         - Świetnie. Więc co mam w tym czasie robić? – westchnęłam.
         - I JA?! – krzyknął Uzumaki, machając rękami.
         - Możecie... um... – blondynka złapała się za podbródek. – Pomóc ładować kamienie! Zwiedzić wioskę... może znajdziesz coś związanego z twoją przeszłością w ruinach! – Udała ekscytację. Chyba za dużo czasu spędzała z Kakashi’m.
         Posłałam jej swój najskuteczniejszy grymas.
         Ja za dużo czasu spędzałam z Sasuke.
         Zdziwiłam się, widząc bramę Akazuno obstawioną strażnikami. Co prawda było ich tylko czterech, ale podczas mojego ostatniego pobytu w mieście nie było tu ani jednego wojownika. Być może daimyo postanowił nie kusić losu i od razu sprowadzić najemników do obrony wioski przed kolejnymi bandziorami czyhającymi na łatwe bogactwo. To, albo był nie lepszy od nich i sprowadził swoich kolegów, by wprowadzić nowy reżim.
         Wyłączyłam się, gdy Akane wyszła na przód wraz z radnymi, by uspokoić straże i obwieścić nasze przybycie. Nie mając ochoty na rozmowę z nikim, odeszłam kawałek na bok.
         O ile było mi wiadomo, w tym dokładnie momencie Sasuke mógł osiągać swój najważniejszy cel. Itachi mógł już nie żyć. Czemu gdy w grę wchodziło moje życie i przełomowe dla mnie misje, to Uchiha mógł być przy mnie, doradzać mi i pomagać, a gdy chociaż raz chodziło o niego i to ja byłam mu potrzebna, siłą usuwano mnie z drogi? Chciałam być częścią jego życia. Jego planów. Kto wie, jak miały one wyglądać już za kilka dni, gdy po zabiciu brata jego światopogląd wywróci się do góry nogami.
         Będzie chciał się wyprowadzić? Nadal będzie tak ciężko trenował? Może zechce podróżować? Podejmie test na jounina? Rzuci wszystko i zniknie bez słowa? Czemu byłam pewna, że cokolwiek by nie zdecydował, w oka mgnieniu byłabym mu gotowa towarzyszyć? Nie byłam do niego uwiązana. Ba, nie wiedziałam nawet, czy moja obecność byłaby mile widziana. Czy moje życie było aż tak żałosne? Nie miałam własnego celu i własnych ambicji, więc postanowiłam do końca swych dni błądzić za Uchihą, zostając w jego zasięgu i cieniu zarazem, tylko dlatego, że on jako pierwszy napatoczył się i poznał mnie, gdy wyfrunęłam z samotnego gniazda?
         Nie miałam nikogo poza nim. Nawet na pierwszej od dłuższego czasu misji bez jego czujnego wzroku na mnie czułam się zagubiona i niepewna. Co rusz gryzłam się w język, ledwo powstrzymując uwagi, które chciałam w tym momencie mu przekazać. Nie było go tu. Byłam sama.
         Bezmyślnie bawiąc się uprzężą konia nawet nie zauważyłam, jak otworzono bramy, a cała nasza ekipa została zaprowadzona przed budynek, w którym rezydował nowy daimyo. Ku mojemu zaskoczeniu mężczyzna wyszedł nam na spotkanie i gdy przejechał spojrzeniem po wszystkich gościach, swoje żwawe kroki skierował ku mnie.
         - Hana-san, doskonale cię widzieć – uśmiechnął się serdecznie, chwytając moją rękę i ściskając ją pomiędzy dwiema własnymi. Drygnęłam grzecznie, siląc się na uśmiech. Doskonale czułam wzrok reszty shinobi na swoich plecach. Skąd ja znałam tego człowieka?
         - Chyba mnie pamiętasz – zaśmiał się głośno, puszczając moje ręce i kładąc swoje duże dłonie na moich ramionach. Był wysoki, miał krótkie, ciemne włosy i proste, ale eleganckie ubranie. Jego głos był znajomy, jednak wszystkie wydarzenia z Akazuno były w tym momencie dla mnie jednolitą papką problemów i porażek. – Ajisai Teien. Rozmawialiśmy w świątyni.
         Wtedy wszystko do mnie wróciło. Biedak, mąż służki świątynnej, ojciec Tsubaki i Himawari. Ten sam smutny, rozgoryczony i zaniedbany mężczyzna opowiadający mi o losach mojej i swojej rodziny na starej ścierce rozłożonej na ziemnej, kamiennej posadzce Kakkahana stał teraz przede mną, wysoki i dumny. I szczęśliwy.
         Odwzajemniłam uśmiech i przedstawiłam mu resztę drużyny, nagle będąc spokojną zarówno o przyszłe negocjacje z Konohą, jak i losy samego Akazuno.
         Wraz z Sakurą i Naruto zostałam oddelegowana do świątyni. Różowowłosa rozglądała się bacznie po drodze, czy aby nikt nie potrzebował wsparcia medycznego, a Naruto podśpiewywał jakąś chwytliwą piosenkę.
         O ile Uzumaki był dokładnie taki, jak przedstawił go w swoim marudzeiu Sasuke, rozmowę z Haruno wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Nie była rozwrzeszczaną, nieodpowiedzialną i głupią dziewuchą zapatrzoną w czubek własnego nosa i ewentualnie w Uchihę. Być może była to rezerwa i niechęć w obliczu mojej osoby, może ciężki trening pod okiem Shizune i Tsunade, ale... była inna. Przygotowana na irytujące towarzystwo kogoś, kogo powinnam widzieć jako swoją śmiertelną rywalkę, byłam zaskoczona obrazem nowej Sakury – rozważnej, pewnej siebie, nieco skrytej w sobie i... dobrej.
         Jak zahipnotyzowana patrzyłam, jak w niezwykłym skupieniu i bez cienia wahania leczy napotkaną kobietę, potem rozdaje leki i napary losowym ludziom na ulicy, z uwagą słucha moich opowiadań na temat mojej rodziny i z lekkim uśmieszkiem upomina rozgorączkowanego Naruto, by nie sprawiał kłopotów obcym.
         Zaczynałam ją lubić, może nawet trochę bardziej niż Uzumaki’ego. Zadziwiające, jak brak Sasuke w moim najbliższym otoczeniu otwierał mi oczy na innych ludzi.
         Może to właśnie ten brak Pana Ciemności otworzył oczy Sakurze.
         Omal się nie przewróciłam, gdy na niezbyt zatłoczonej uliczce wpadło na mnie coś twardego. Zagłębiona w rewolucyjnych odkryciach na temat Haruno nie zauważyłam nawet, jak niższa ode mnie, ciemnowłosa dziewczyna rozpędza się z piskiem i rzuca mi się w ramiona, a dwie kolejne osoby podbiegają do mnie z szerokimi uśmiechami na ustach.
         Odkleiłam od siebie – w miarę ostrożnie – nadgorliwą dziewczynę i nawet bez pomocy poznałam w niej Tsubaki. Gdzieś w oddali mignął mi płowy warkocz Hinagiku.
         - Hana-san! – Zdążyła się uśmiechnąć, zanim Himawari odciągnęła ją mocno za ramię. W zwykłych, codziennych ubraniach i bez grama makijażu na twarzy wyglądała zupełnie inaczej. Jej długie, czarne włosy spływały na jej wąskie ramiona gęstymi kaskadami. Oczy miała błyszczące i spokojne. Wszystkie wyglądały tak... zwyczajnie. – Wróciłaś!
         Przywitałam się z trzema dziewczynami, pokrótce wyjaśniając im powód mojego przybycia i wypytując o ich losy. Himawari i Tsubaki aktywnie wspierały ojca w jego obowiązkach i pracowały jako doręczycielki. Hinagiku wróciła do swojej rodziny i odkryła w sobie talent do kontroli chakry. Zastanawiała się, czy nie zostać kunoichi. Widocznie nasza przygoda z Yoarashi dała jej więcej pewności siebie. Ajisai namawiał ją jednak do zostania w wiosce i sprowadzenia nauczycieli do Akazuno, nie odwrotnie. Coś mi mówiło, że zamierzał w pewnym stopniu odbudować siłę ludzi ze świątyni, tym razem jako strażników, nie kapłanów.
         Wszystkie trzy, razem z innymi dziewczynami, które uwolnił Sasuke, trzymały się razem. W Akazuno było spokojnie. Ludzie powoli dochodzili do siebie - choć w lekkim szoku - po odzyskaniu wolności. Sporo mieszkańców wyjechało lub – jak kto woli – uciekło. Ci, co zostali, radzili sobie dobrze.
         Kątem oka uchwyciłam moment, jak Naruto wypytuje Sakurę o moje fałszywe imię, usłyszane już drugi raz w ciągu tej godziny. Różowowłosa wytłumaczyła mu mój pseudonim z Yuki no Kuni i fasadę, którą utrzymywałam w rodzinnym mieście. Musiała o wszystkim wiedzieć od Hokage. Była jej pupilką.
         Zawładnęło mną niepokojące, ściskające żołądek uczucie. Nagle zupełnie obcy ludzie, znajomi Uchihy i Kakashi’ego, wiedzieli o mnie wszystko. Nie tylko z raportów i od Tsunade. Gęba mi się od godzin nie zamykała, zupełnie jakby nadrabiała lata milczenia na mój temat i rozkoszowała się możliwością opowiadania o moim życiu. Dopiero teraz otrząsnęłam się z tej chorej ekscytacji. Mogła być ona całkiem niebezpieczna.
         Nasza szóstka szybko dotarła do ruin świątyni. Bez większych problemów otworzyłam tajne przejście za pomocą swojej krwi i chakry. Naruto podsadził mnie do wyższych przycisków. Zaczęliśmy przeglądać kartony i księgi, których nie wyniosłam ze świątyni za pierwszym razem. Znudzony starociami Naruto na próżno próbował wezwać chakrę do ręki, irytując i miotając się przy tym straszliwie, a Sakura oglądała dokładnie zielonkawe kamienie. Himawari, idąca za mną krok w krok, opowiadała mi o swojej mamie oraz sposobie funkcjonowania świątyni. Niestety na więcej pamiątek nie było co liczyć. Otogo, Shuumaku i Teiryuu pochowali całą rodzinę ze świątyni zgodnie z tradycją – paląc ich ciała wraz z najważniejszymi dla nich przedmiotami. Resztę rzeczy, walającą się po pobojowisku pomiędzy ruinami skradziono lub wyrzucono. Nie dziwiłam się. Minęły lata.
         Tsubaki w połowie opowieści wyszła z zakurzonego pomieszczenia z chytrym uśmieszkiem obiecując, że wróci za pół godziny. Pod jej nieobecność przed skruszonymi murami Kakkahany pojawiły się zaprzęgi. Wraz z najemnikami zaczęliśmy pakować Haisekai do pudeł, a potem załadowywaliśmy je na powozy.
         Z pełnej tajemnic i historii świątyni powstrzymującej jakikolwiek przepływ energii zostały suche, popękane mury. Zastałe, stężone powietrze emanujące dziwną powagą zaczęło normalnie krążyć, a we wnętrzu Kakkahany zrobiło się dziwnie chłodno. Płaskorzeźby Amaterasu straciły swój mistyczny blask. Moja umiejętność i krew nie były już do niczego potrzebne. Było mi... dziwnie.
         Poczułam rękę na swoim ramieniu. Odwróciłam się, by spotkać parę silnych, skupionych, zielonych oczu. Miały chłodniejszy odcień od moich, wydawały się... surowsze.
         - Trzymaj. – Sakura bez zbędnych ceregieli wręczyła mi lekko grzechoczący worek. – To dla ciebie. - Poluzowałam rzemień ściskający materiał i zajrzałam do środka. Kilka kamieni Haisekai. Wydawały się... lekkie. Zaraz. Czy nie były wyjątkowo cenne? I czy nie miały iść wszystkie wprost w chciwe łapska Hokage? Haruno chyba rozpoznała zaskoczenie w moich oczach, po wyjaśniła mi wszystko, wzdychając ciężko. – Tsunade-shishou była zdumiona twoim poświęceniem. Uznała, że jednak powinnaś mieć z tego całego... – Omiotła ręką spróchniałe meble, przeżarte przez szczury księgi, potłuczoną ceramikę i puste kartony. - ...bajzlu jakiś zysk. Nie wspominając o tym, że masz trenować kontrolę chakry w ich obecności.
         - Naprawdę? – Uniosłam brwi, sznurując worek z powrotem i przymocowując go sobie do paska. W obecności kamieni czuło się nadal tę duszność, sztywność i powagę w powietrzu. W dodatku lekkie otępienie.
         - Aah. Ona i Shizune-san mają spore plany co do tych kamieni. Gdy wejdą w użycie, ktoś taki jak ty będzie musiał być w pobliżu, gdyby ich moc wymknęła się spod kontroli. - Przytaknęłam niemrawo, choć ta myśl nie do końca do mnie docierała. Byłoby niesamowicie móc jako jedyna kontrolować chakrę wśród wielu obezwładnionych shinobi.    Czułam się, jakby ktoś mi wręczył opakowane w ozdobne pudełeczko i przewiązane różową kokardą Kekkei Genkai. Zrobiło mi się duszno.
         - Oczywiście potem będziesz musiała przekazać tę umiejętność dalej, chociażby medic-ninom i innym shinobi o wybitnej kontroli chakry – uśmiechnęła się dziewczyna, z całą pewnością mając na myśli siebie. W obu przypadkach.
         - Tata obiecał odbudować świątynię. – Obróciłam się, słysząc miękki głos Himawari. Rozglądała się po pomieszczeniu sennym, znudzonym wzrokiem. – Nie miał pojęcia, skąd weźmie środki, ale chyba ta kwestia została właśnie rozwiązana.
         - Cudownie to słyszeć – uśmiechnęłam się. W tym samym momencie dobiegły do nas żwawe kroki z przedsionka świątyni. Tsubaki podeszła do nas i wręczyła mi bez słowa płaskie, beżowe pudło. Uniosłam brew. Prezent za prezentem. Zrobiło mi się ciepło na sercu. – Co to?
         - Zapasowy strój mamy – oświadczyła Tsubaki, posyłając Himawari porozumiewawczy uśmiech. Chyba planowały mi oddać te szaty już od dłuższego czasu.
         Z lekkim zawahaniem zdjęłam pokrywę z pudełka, po czym odstawiłam je na chyboczący się stół, by wyjąć i rozprostować jego zawartość. Sakura pojawiła się tuż obok mnie, wyciągając kolejną część garderoby, gdy pierwsza już zwisała delikatnie z moich dłoni.
         Było to klasyczne kimono ze świątyni Shinto, w którym Miko wykonywały swoje obowiązki i odprawiały Kagurę – biała haori z szerokimi rękawami i wykończeniami z wyraźnym motywem ognia i smoków oraz czerwona hakama wiązana w pasie szerokim obi.
         Zaschło mi w gardle. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy nie dostałam tak wartościowego prezentu... pięknego, praktycznego i sentymentalnego jednocześnie. Złożyłam strój zgodnie z krótką instrukcją Himawari, po czym włożyłam go ostrożnie do pudełka i wyściskałam siostry jak najmocniej się dało.
         Rozmowy z daimyo przebiegły bez żadnych przeszkód. Akane była czujna, by radni z Konohy nie naciskali zbyt mocno, a Ajisai zrozumiał obowiązki, jakie teraz spoczywały na jego mieście. Napisała raport z wydarzeń związanych z Yoarashi, a Sakura pomogła jej przy inspekcji zmarłych oraz uwięzionych bandytów. Około dziesiątka mafiosów uciekła na wieść o losie Yourana, ale byłyśmy pewne, że z pieniędzmi za Haisekai Teien-san spokojnie znajdzie kogoś do obrony Akazuno. Oczywiście regularne patrole ninja z Konohy mogły bardzo pomóc.
         Wróciliśmy do Wioski po trzech dniach, w których mój czas wypełniony był zwiedzaniem miasteczka u boku Naruto i piciem dobrego wina z Akane oraz panią Suisen i jej siostrą – właścicielką gospody – Rinkei. Poznałam sporą część mieszkańców na obiedzie u pana Teien i można było nawet stwierdzić, że zaczęłam dogadywać się z Sakurą.
         Nic jednak nie równało się z wylegiwaniem we własnym łóżku. Bez problemów. Oczyszczona z zarzutów. Po „niemalże przeprosinach” Hokage, jak to nazwała Niirochi. Megumi i Sasuke byli hen daleko, więc nie musiałam martwić się o treningi, kłótnie, zazdrość i knucia tej wariatki. ANBU nie zbierało się przez najbliższe dwa dni, czekaliśmy na raporty z dwóch frontów – sytuacji z Gaarą oraz opis sytuacji z innej Świątyni Ognia, gdzie podejrzana dwójka pojawiła się i zaatakowała mnichów. W takich momentach cieszyłam się, że nie mam rodziny w jednej ze świątyń. Inaczej biegłabym na miejsce zdarzenia razem z Shikamaru i Asumą. Chyba wzięli ze sobą Ino i Chouji’ego? Hn. Nie było to teraz dla mnie ważne.
         Przeciągnęłam się jak kot i przewróciłam się na plecy. Ostatnie ciepłe promienie słońca tego roku oświetlały mój pokój przez białe zasłony, a wokół latały drobinki kurzu. W domu panował niesamowity bałagan, na biurku pod ścianą stały nawet nieumyte kieliszki po ostatniej wizycie Akane i innych. Rozsmakowałyśmy się w czerwonym winie i wciągnęłyśmy w ten dziwny nałóg Sakurę i Anko. Puste mieszkanie idealnie nadawało się na kobiece schadzki. Plotkowałyśmy, dyskutowałyśmy o misjach, Sakura nawet malowała nam paznokcie. Zaskakujące, jak bardzo mnie te spotkania relaksowały.
         Kolejny obrót. Przycisnęłam do siebie pachnącą poduszkę i skuliłam się w kłębek, zaciskając oczy. Jeśli mój plan wypalił i Niirochi wypiła wczoraj tyle, ile sądziłam, że wypiła, to miałam dziś spokój z treningiem przynajmniej do popołudnia.
         Może powinnam zrobić zakupy? Posprzątać? Nie. Nie było sensu. Dziś wychodziłam z Akane, a bałagan mi nie przeszkadzał. Ba, nawet sama trochę się zapuściłam. Widziałam się tylko z kobietami, nie musiałam nikomu imponować i niczego udowadniać. I było mi z tym świetnie.
         Po czymś, co trwało zaskakująco podobnie do godziny, wyczołgałam się z łóżka. Wymanewrowałam pomiędzy walającymi się ubraniami, książkami i broniami do łazienki i umyłam twarz i zęby niemal nie otwierając oczu. Moje włosy były w artystycznym nieładzie, zupełnie jakby przed chwilą trafił mnie Raiton Akane, mimo wieków spędzonych w łóżku nadal byłam niewyspana... no, ale przynajmniej miałam porządny pedicure.
         Na ślepo otworzyłam suwane drzwi do przedpokoju i przeszłam boso do salonu. Przetarłam oczy i ziewnęłam szeroko, nie myśląc nawet o zasłanianiu ust. Wspięłam się na palce u stóp, wyciągając ręce nad głową z błogim uśmiechem. Cisza i spokój. Brakowało tylko dobrej powieści, mojej nowej herbaty brzoskwiniowej i...
         - Wstałaś. Nareszcie.
         Uniosłam zaspany wzrok i zamrugałam. I jeszcze raz, dla pewności. Moje biedne oczy napotkały w moim ślicznym, jasnym salonie samego Pana Ciemności siedzącego nonszalancko przy stole, w ciemnych spodniach i granatowym T-shircie, z jedną nogą zarzuconą na drugą i ręką przewieszoną przez oparcie krzesła obok. Jęknęłam w duchu widząc jego ciemny, lekko rozbawiony wzrok wyłaniający się spod czarnej grzywki.
         Wydawał się... inny. Przez głowę przeleciało mi multum myśli i pytań.
         - Jeśli przestałaś już udawać rybę, możesz usiąść obok mnie – mruknął, poklepując lewą ręką siedzenie obok. Nagle tamto miejsce wydało mi się śmiertelną pułapką. Zgromiłam go wzrokiem, starając się nie dać po sobie poznać moich niepokojących podejrzeń i doskonale wiedząc, że znowu śmieje się z mojej piżamy.
         - Dziękuję, postoję. Nie przerobiłam jeszcze kilku gatunków – odrzuciłam pospiesznie, ruszając boso do lady, na której stał czajnik. Potrzebowałam herbaty. Dużo herbaty.

Obserwatorzy