Na wszelki wypadek wyskoczyłam jak najwyżej się dało.
Akurat miałam szczęście. Pod moimi nogami pojawiły się wodne szczęki, które
chwyciłyby mnie i zgniotły, gdyby tylko miały taką okazję. Wylądowałam kilka
metrów od masy wody, która z chlustem zmieniła się w kolejną kałużę na polu
treningowym. Akane już machała palcami, przywołując kolejną technikę w moim
kierunku. – Suiton: Suishouka. – Rozłożyła ręce, a powietrze wokół
mnie zaczęło drgać. Znikąd pojawiły się kropelki wody, które nadały kształt
wirującym strumieniom wodnego tornado. Nie było jak uciec.
Uformowałam
znaki w pośpiechu, zanim woda zdołała mnie dosięgnąć.
- Fuuton:
Kamikaze! – Wypuściłam powietrze z płuc, zdając się na siłę swojego
jutsu i jego ochronę. Gdy tylko woda zbierająca się wokół mnie rozrzedziła się,
a cześć z niej zamarzła tuż przy ziemi, zaatakowałam. –Fuuton: Kami Oroshi!
– krzyknęłam, wystawiając ręce przed siebie. Przymknęłam oczy, gdy fala wiatru
odepchnęła mnie lekko w tył. Przekręciłam prawą stopę dla lepszego balansu i
wcisnęłam w technikę więcej chakry. Skupiłam się na otoczeniu, wysilając umysł
i starając się wyczuć energię bijącą z Niirochi. Była doskonała w ukrywaniu
jej, ale bez ujawnienia się choćby na moment nie mogła wykonać żadnej techniki.
Znalazłam
ją na moment przed usłyszeniem nazwy jutsu, co dało mi ułamek sekundy więcej na
zareagowanie. Niestety, nie znałam się na Suitonach. Rzadko potrafiłam
przewidzieć, co się stanie.
- Suikoudan. –
Woda leżąca na ziemi i część błota uniosły się, tworząc potężną kolumnę wody,
która w mgnieniu oka popędziła w moim kierunku. Zrobiłam kilka uników, ale
blondynka kierowała ręką wodę tak, bym nie miała ani chwili wytchnienia.
Skierowałam swój bieg w jej stronę, wyciągając kunai. Kunoichi machnęła ręką w
dół, by zatrzymać technikę pędzącą teraz i w jej kierunku, po czym dobyła
również swojego noża, idealnie w czas, by sparować moje pierwsze uderzenie. –
Doskonale – pochwaliła mnie, uśmiechając się bez cienia zmęczenia na twarzy. –
Podobało mi się, jak zamroziłaś wodę. Mało osób to potrafi, nawet w Kiri.
Przerwałam
jej zdanie, zamachując się kilka razy. Każdy mój cios spotykał się z brzękiem
metalu, a jej nadgarstek prowadził nóż sprawnie i niemal bez wysiłku. Nie
czułam wydobywającej się z jej ciała żadnej chakry. Niirochi skrywała ją niemal
automatycznie, nie marnując ani grama energii i pozostając niepostrzeżoną, gdy
wymagała tego sytuacja. Byłam pod wrażeniem.
-
Dużo znasz jeszcze Suitonów na „s”? Wszystkie brzmią dla mnie tak samo – zażartowałam,
choć w moich słowach było sporo prawdy. Do tej pory studiowałam Katony, Fuutony
dla własnego użytku oraz Raitony w obawie przed atakami Sasuke. Suiton uważałam
za najmniej groźny żywioł. Bo cóż mogła mi zrobić odrobina wody? – Parowanie
wodnych technik jest łatwe... – dodałam, robiąc kilka kroków w tył, gdy Akane
wyprowadziła w moim kierunku kilka próbnych pchnięć. Nie wydawała się walczyć
zawzięcie, nie chodziło nam o ranienie się nawzajem. Był to raczej
przyjacielski, poznawczy sparring. - ...biorąc pod uwagę ich prędkość.
Niirochi
zrobiła zręczny unik przed czymś, co ja uznałam wcześniej za widowiskowy i
doskonale wymierzony atak z zaskoczenia, po czym zrobiła kilka kroków w tył,
wycofując się z walki z bliskiego dystansu. Najwidoczniej nie był to jej konik.
Aż trudno było uwierzyć.
Zabawne,
ale trenując z kobietą czułam się swobodniej, niż podczas starć z Sasuke czy
Kakashi’m. Nie widziałam potrzeby udowadniania nikomu, że jestem niezniszczalna
i muszę pokonać mojego rywala za wszelką cenę. Nie widziałam też żadnych oznak
tego, by Akane dawała mi fory, jak to Kakashi miał w zwyczaju.
-
Suitony są wolne, to prawda. Ale to nie znaczy, że są słabe – odparła
blondynka, chowając swój kunai. Podparła się jedną ręką pod bok, pochylając się
lekko. – I owszem, znam wiele technik na „s”. – Kobieta uniosła ręce z
uśmiechem, szykując kolejnego popisowego Suitona. Wykonałam Kage Bunshina i
odskoczyłam w tył, wiedząc, że zapowiada się coś większego. Klon zgodnie z
zamysłem zaatakował szybkim i celnym Kazekiri, które w moim zamyśle miało
zdążyć przed wodą. – Suihashu. - Niestety, blondynka zdążyła
skończyć szereg pieczęci, po czym sprawnie uniknęła wiatrowego pocisku, chwilę
potem zmiatając swoją chakrą wypuszczoną z ręki w postaci fali wody mojego
biednego sobowtóra. W biegu po łuku rozpieczętowałam i rozkręciłam w
zewnętrznej ręce bo, zamachując się na blondynkę.
Moje
braki w formie i wiedzy były widoczne jak na dłoni. Przez własne kaprysy,
lenistwo i głupotę opuściłam się w treningach. Przegrałam starcie z Sakurą.
Nawet nie śniłam o tym, że teraz pokonam Akane. Ale od czegoś trzeba było
zacząć. Niestety, to „coś” mogło oznaczać dla mnie porządny wycisk.
Niirochi
nawet nie trudziła się, by wyjąć broń. Odturlała się na bok, po czym podparła
się ręką o ziemię i skoczyła w tył, o włos unikając końca mojej broni. Ale
unikając. Zamachnęłam się jeszcze kilka razy, pokonując dystans między nami,
ale blondynka zdawała się przewidywać każdy mój ruch. Wykorzystała jedno z
moich oczywistych potknięć w postawie i kopnęła mnie w podbrzusze, odsyłając
mnie na ziemię, a samej zyskując chwilę, by ułożyć znaki.
-
Suiben.
Podniosłam
się instynktownie, nawet nie do końca wiedziałam, jak. W moim kierunku z
prędkością bicza powirowała cienka wstęga wody, uderzając mnie w twarz i
owijając się wokół kija w moich rękach. Bo zostało mi szybko wyrwane i
odrzucone niedbale gdzieś na bok.
Kolejna
technika na „s”. Ile ich było? Ile liter w alfabecie miała do dyspozycji?!
Zdenerwowałam
się. Przyzwałam pierwszego Katona, który przyszedł mi na myśl.
- Katon:
Housenka! – Wyrzuciłam z siebie siedem sporych rozmiarów kul ognia i
od razu zerwałam się do biegu, by zaskoczyć swoją przeciwniczkę kolejnym
atakiem z bliska. Nie spodziewałam się jednak, że znajdzie się coś, co
powstrzyma i mnie, i ogień przed dotarciem do celu.
- Suijinheki.
– Przed moim nosem, do tej pory niemal przypalanym gorącą techniką, pojawiła
się znikąd gruba, falująca ściana wody. Ogniste pociski zderzyły się z nią i
zniknęły z żałosnym sykiem, a ja, próbując okiełznać swoje zaskoczenie i nogi
ślizgające się po błocie, hamowałam bieg, obmyślając plan „B”. Mogłam
zaatakować od flanki, rzucić tu i ówdzie shurikenem... –Kangekiha.
Zamrugałam.
To nie była technika na „s”. Popsuła naszą zabawę.
Otworzyłam
szeroko usta, wydając z siebie idiotycznie wysoki pisk. Moje ciało zdrętwiało,
a od stóp w górę przeszedł mnie silny wstrząs, rzucając moimi kolanami na
wszystkie strony jak liśćmi na wietrze. Ostatki mojego rozumu wymusiły na
nogach odrobinę posłuszeństwa i pozwoliły mi odsunąć się od mokrej ściany i
wielkiej kałuży przepełnionej prądem z Raitona.
Zachłysnęłam
się powietrzem, odczłapując do tyłu i potykając się z szoku o własne nogi.
Pierwszy raz oberwałam prądem. Okropne uczucie. Nie był on silny, bądź co
bądź żyłam. Jeszcze. Jednak nie było to coś, co miałam zamiar w
najbliższym czasie powtórzyć.
Akane
wydawała się mieć inne zdanie.
- Raiton:
Banrai. – Wodna ściana eksplodowała na wszystkie strony, gdy kobieta
rzuciła się w moim kierunku z ręką wymierzoną w moją głowę. Otworzyłam szeroko
usta z osłupienia, odchylając się w ostatnim momencie, a przed moimi oczami
błysnęło błękitne, oślepiające światło. Upadłam niezgrabnie na ziemię, po czym
dla pewności odturlałam się jeszcze kawałek, dysząc ciężko i patrząc z
niepokojem, jak blondynka zaciska pięść i rozprostowuje ją, a z jej palców
znika skumulowana burza.
Banrai?
To wyglądało jak Raikiri... czy to nie była aby technika Kakashi’ego? Może to
inna forma Chidori? Kami! To było... straszne. Ten dźwięk. To światło. Ta
szybkość. Przecież mogła mnie zabić!
Zebrało
mi się na szloch. Czy wszyscy moi znajomi musieli mieć umiejętność zatrzymywania
mi pracy serca jedną głupią techniką?
-
Daijobu ka? – Z transu wyrwał mnie delikatny głos Akane. Nawet nie była
zasapana! – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
-
Prawie się nim stałam – warknęłam, wstając na chwiejne nogi. Moje ciało było
lekko odrętwiałe, twarz i ubrania miałam umorusane błotem, a obok zapachu potu
wyczuwałam lekką nutę spalenizny. Obejrzałam swoje włosy i palce w poszukiwaniu
zwęglenia. Uspokoiłam trochę oddech.
-
Twoje refleksy i instynkty są na najwyższym poziomie. Musisz tylko popracować
nad wytrzymałością i siłą – skomentowała jouninka, podpierając się pod boki i
krytycznym okiem rozglądając się po zmoczonym polu treningowym. Nie widać na
niej było ani kropli krwi czy potu. – I strachem przed Raitonami, oczywiście.
Mogłabyś mi to wyjaśnić? – Uniosła jedną brew, krzyżując ręce na piersi.
-
Chciałabym – westchnęłam, uspakajając też chakrę, skoro nasz trening widocznie
dobiegł końca. – Nie miałam nigdy z nimi zbyt wiele do czynienia. Nigdy też nie
lubiłam burz, ale nie aż tak, by się chować pod stół – zakpiłam, układając
sobie palcami włosy w ostatniej nadziei na w miarę normalny wygląd. Mój pech
nie zawiódł i niemal od razu zerwał się silny, chłodny wiatr, który rozczochrał
je z powrotem. – Potem zobaczyłam Uchihę i Kakashi’ego wypruwających ludziom
flaki gołą ręką i jakoś... – Przeszedł mnie dreszcz. – ...mi się to nie
spodobało.
-
Awersja do krwi? – podpowiedziała blondynka, skupiając na mnie swój uważny
wzrok. Podeszła też trochę bliżej, by wiatr nie zagłuszał jej słów. Mówiła
znacznie ciszej i spokojniej od chłopaków. Jej oczy były fioletowe i takie
jakieś... niesamowite. Ciekawe, nigdy takich nie widziałam.
-
Nie, to nie to – zapewniłam, wzdychając. – Z krwią nie mam problemów. Raczej z
odgłosem Raitona, jego... gwałtownością, szybkością... on jest... – Uniosłam
wzrok, szukając dobrego słowa. Kobieta nie ponaglała mnie, słuchając uważnie. –
...nieprzewidywalny i... śmiercionośny – urwałam, zadowolona z tego określenia.
– Fakt, że właśnie nim oberwałam i nadal bolą mnie stopy, a skóra swędzi, wcale
nie pomaga – skrzywiłam się wymownie.
-
Gomen asai. Nie miałam pojęcia – odparła powolnie Niirochi, patrząc na mnie
dziwnie. Po kilkunastu sekundach obudziła się z transu. – Masz w sobie jeszcze
trochę chakry?
-
Owszem. Czemu?
Jeśli
można było coś zarzucić treningom Akane, to na pewno nie była to
przewidywalność i monotonia. Kobieta znajdywała przeróżne dziedziny, w których
mogła pomóc nadrobić moje braki. Mimo że nie dzieliłyśmy żadnych chakr, w
krótkim czasie nauczyła mnie rozpoznawać i odpierać wiele jutsu wody i pioruna.
Czasami w pojedynkach wykorzystywała genjutsu, i to bynajmniej nie z braku
innych środków do wygrania starcia. Na każdym kroku starała się udowodnić mi,
jak przydatne rozwiązania oferowało tworzenie iluzji.
Tym
razem wpadła na pomysł łączący hipnotyzowanie wielu osób na raz i zwiększenie
mojej wytrzymałości i zasobów chakry. Zrozumiałam to jako aluzję do mojego
omdlenia w lesie parę tygodni temu, ale nie dałam po sobie poznać lekkiej
irytacji. Korzystając z mojego mizernego wyglądu, Akane zaprowadziła mnie na
obiad do jednej z jej ulubionych knajp. W zamian miałam utrzymywać wokół siebie
iluzję działającą na każdego przechodnia czy kelnera, który na mnie spojrzał.
Miałam wyglądać normalnie i schludnie i utrzymać taki stan rzeczy aż do
ostatniego grama chakry.
Zadanie
okazało się na tyle męczące, co pouczające. Choć musiałam przyznać, że cały
posiłek siedziałam jak na szpilkach, zastanawiając się, jak długo wytrzymam.
Byłem ciekaw, jak długo jeszcze wytrzymam. Droga do Suna była długa i
nużąca, a moi kompani... nie do zniesienia. Megumi, która irytowała mnie póki
co chyba najmniej, postawiła sobie za punkt honoru poznać mnie na wylot w ciągu
zaledwie kilku godzin. Wypytywała o sprawy mojego klanu, wykazując się – owszem
– szeroką wiedzą, ale zupełnie ignorując fakt, że nie tylko nic nie wiedziałem
na takie „ważkie” polityczne tematy, będąc osieroconym w wieku zaledwie ośmiu lat,
ale także nie miałem wcale ochoty o tym rozmawiać. Dziewczyna
nie kochała chyba nic bardziej od własnego głosu. Jasne, mówiła mądrze, całkiem
zwięźle i spokojnie, nie ględziła bez sensu jak Naruto czy Sakura mieli w
zwyczaju, ale nadal było to trochę denerwujące. W dodatku nie miałem żadnego
powodu, by ją uciszyć czy być dla niej niemiłym, bo nic mi nie zrobiła, nie
zaczepiła mnie. Nie byłem pewien, skąd brała się moja irytacja. Prawdopodobnie
zostałem tak nastawiony przez Niko.
Albo
odzywała się stara, zrzędliwa część mnie.
Nie
mogłem też powiedzieć Megumi „od siebie”, by się uciszyła. Nie dość, że w
porównaniu z tym, jak miło traktowałem drugą brązowowłosą członkinię drużyny,
wyglądałoby to podejrzanie, to jeszcze kilka osób mogłoby wywnioskować, że moja
niechęć do Megumi jest narzucona przez Niko, a ja jestem
jakimś... żałosnym pantoflarzem.
Odpowiadałem
jej co jakiś czas, zdawkowo. Wydawało się, że ja i małomówna Hyuuga jesteśmy
jedynymi osobami z grupy, które są warte uwagi Ashikagi. Po kilku godzinach
moich pomruków i przewracania oczami na pytania o ulubiony kolor, brązowooka
kunoichi zwróciła się też łaskawie w stronę dziewczyny z koczkami, której
imienia nigdy nie mogłem zapamiętać i dała mi odrobinę wytchnienia.
Kakashi
nie czytał już na okrągło swojej zboczonej książeczki, co oznaczało, że dla
odmiany bierze naszą misję na poważnie. Rozmawiał na jakieś zupełnie nie
obchodzące mnie tematy z facetem z dziwnym ochraniaczem na głowie, co jakiś
czas posyłając mi rozbawione spojrzenie.
Śmiał
się z mojej irytacji gadaniną Megumi? Może sprawdzał, jak się trzymam ze
świadomością, że spotkamy Akatsuki, a więc może i Itachi’ego? Planował coś?
Nie. Na pewno chodziły mu po głowie o wiele bardziej idiotyczne myśli, na
przykład... czy tęsknię za Niko. Hn.
Szarowłosy
nigdy nie umiał trzymać gęby na kłódkę. Byłem pewien, że cokolwiek sobie
obmyślił w tej jego pustej głowie, niedługo na pewno przedstawi mi jakieś
wnioski. Przeniosłem piorunujący wzrok z tyłu głowy jounina na resztę ekipy.
Dwaj
zieloni idioci byli w swoim żywiole. Nakręcali się wzajemnie, dyskutując
zażarcie na temat każdego miniętego kamienia i drzewa. Gęby im się nie
zamykały. Na szczęście postanowili biec na samym przodzie, więc pozostając na
szarym końcu grupy mogłem wyłączyć z umysłu ich kłapanie dziobami. Cieszył mnie
też fakt, że swoimi wyrazistymi skafandrami i okrzykami z pewnością skierują na
siebie każdy atak, jeśli spotkamy jakichkolwiek wrogich shinobi.
Trochę
na lewo od nich biegł Kiba ze swoim ogromnym, białym kundlem. Nigdy nie lubiłem
jakichkolwiek zwierząt, ale teraz, gdy już zawiązałem pakt z ptakami, a przez
towarzystwo Niko byłem skazany na poznanie wielu kotów, odkryłem, że nie
wyjątkowo lubiłem... psów. To sapanie, ta cieknąca ślina. Ten smród. I ta
szarada wszystkich wokół, że ten biały kłębek spoconego futra jest równie
inteligentny czy silny, co ludzie. A na pewno niż reszta zwierząt. Bzdura.
W
porównaniu z moimi myślami z reszty dnia, te wyżej były niezwykle radosne.
Nadszedł
wieczór, a promienie powoli zachodzącego słońca nadały drzewom dookoła
złocisto-brązową barwę. Spadła też temperatura, co nie było dziwne o tej porze
roku. Kakashi zarządził postój na małej polanie pokrytej pierwszymi opadłymi
liśćmi. Do Suna-gakure został jeden dzień podróży.
Położyłem
swój bagaż pod jednym z drzew i zdjąłem kurtkę, by założyć pod spód cieplejszą
bluzę. Ashikaga zmaterializowała się tuż obok, najwyraźniej z zamiarem
rozstawienia swojego namiotu nieopodal mnie. Nie zaprotestowałem, a tylko
uniosłem brew, przebierając się bez rzucenia na nią okiem. Coraz bardziej
skłaniałem się ku zdaniu, że w moim pierwotnym rozumowaniu na temat jej
zachowania było sporo racji. Nawet, jeśli Niko mnie wyśmiała.
-
Ładny tatuaż. – Uniosłem głowę, zapinając przy tym kurtkę i nie będąc pewnym,
czy te słowa były skierowane do mnie. Reszta shinobi była zajęta rozmową,
rozstawianiem namiotów i szukaniem drewna na opał. Megumi stała dwa metry ode
mnie, patrząc na moją twarz uważnym wzrokiem orzechowych tęczówek i z rękoma
splecionymi za plecami. Gdy nie powiedziałem ani słowa, zamrugała, wskazując na
własną szyję. – Na szyi. Ten czarny. Oryginalny – wydukała nerwowo.
Zmarszczyłem
brwi. No tak. Uznała pieczęć Orochimaru za modny dodatek, moje własne
widzimisię. W dodatku użyła go, by prawić mi komplementy. Przymknąłem oczy,
starając się nie odwarknąć nic głupiego. Oczywiście w jej idealnym świecie
bogatych ludzi, kwiatuszków i puchatych zwierzątek nie rozmawiało się o takich
rzeczach, jak zakazane jutsu czy missing-nini. Pewnie gdybym teraz dostał ataku
furii, a trucizna na szyi rozlazłaby się po mojej skórze wraz z fioletową
chakrą, zwiałaby, gubiąc te swoje komplementy po drodze i nie odwracając się
ani razu.
Nie
miałem co jej odpowiedzieć. Odwróciłem się bez słowa, wyjmując katanę i po
krótkiej chwili ścinając nią najbliższe drzewo z pomocą użytego wraz z nią
Raitona. Megumi pisnęła, ale nie odsunęła się, a długi konar wylądował około
metra od niej. Rozciąłem drzewo na kilka mniejszych części, a Kiba, Lee i Gai
pojawili się obok mnie, by sprawnie odturlać spore pnie w stronę wezwanego za
pomocą Katona ogniska. Wkrótce wszyscy siedzieli dookoła niego, jedząc i
korzystając z wszechogarniającego ciepła.
Zastanawiałem
się, kiedy Hatake przedstawi nam plan działania. Jeśli takowy istniał,
oczywiście. Musiałem go znać prędzej czy później, by móc przewidzieć ruchy
moich sojuszników i w razie potrzeby improwizować. Oczywiste przecież było, że
nie miałem zamiaru bezmyślnie podporządkować się wszystkim rozkazom
Kakashi’ego. Już teraz słyszałem prawdopodobne „bądźcie ostrożni”, „działajcie
jak drużyna”, „zostawcie walkę jouninom”. Prychnąłem pod nosem. Akatsuki nie
byli zwykłymi przeciwnikami. By się im przeciwstawić, potrzeba było naprawdę dobrego
planu i wbrew pozorom... spokoju. Ironicznie, ten mnie opuszczał. Tak czy
inaczej - ciężko było mi polegać na towarzyszących mi chuuninach. W starciu z
Itachi’m potrzeba było kompletnego zdecydowania, pewności swoich działań. Jedno
zawahanie i byłoby po nas. A wiedziałem, że część shinobi miała spory problem z
właściwym zabijaniem. A to było jedyne wyjście. Jedyne, co mogło to
odroczyć, to wyciągnięcie z członków Akatsuki stosownych informacji na temat
mojego przeklętego brata, jeśli nie zastalibyśmy go obok Gaary. Walka
zapowiadała się krwawa. Ale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie.
Mimo
wszystko czułem gromadzący się we mnie... nie, nie lęk. To za mocne
słowo. Ciśnienie. Oczekiwanie. Niecierpliwość. Byłem coraz bliżej osiągnięcia
mojego celu lub poniesienia porażki, tak czy inaczej – moje życie miało się
diametralnie zmienić. Nie miałem na swoich plecach wielkiej, dopingującej
publiki, a jednak czułem presję. Oczekiwano, że będę w stanie go pokonać. Byłem
nazywany „geniuszem”. Sam zacząłem w to wierzyć. Trenowałem z całych sił mimo
to.
Miałem
nadzieję, że nie byłem tu za wcześnie.
Z
każdym pokonanym metrem nienawiść coraz bardziej wzburzała moją krew.
Odliczałem godziny, minuty. Rozmyślałem nad tysiącami sposobów, by dokonać
mojej zemsty. Na brak interwencji ze strony reszty Akatsuki nie było co liczyć.
Można by było oddzielić Itachi’ego od reszty i zaatakować. Ze sprytem,
rozsądkiem. Pełną siłą. Potrafiłem sprostać kilku doujutsu Kakashi’ego, ale z
Itachi’m z pewnością byłoby trudniej. Ninjutsu z bezpiecznej odległości - bez
kontaktu wzrokowego, wydawało się rozsądne. Kakashi i Yamato mogli w tym pomóc.
Choć ostrza napełnionego elektrycznością Itachi nie byłby w stanie sparować, walkę
z bliska wolałem zostawić Starszemu Zielonemu Idiocie. W razie porażki nie
byłaby to wielka strata. Miałem tę przewagę, że Itachi nie miał prawa wiedzieć
o moim panowaniu nad Raitonem.
Szkoda
tylko, że ja nie wiedziałem też niemal nic o nim. Zastanawiało mnie, jakie
informacje miała Hokage. Kakashi. Nawet ten głupek, Gai, choć raczej nie był w
ANBU. Większość informacji na temat kryminalistów była ściśle tajna, ale z
pewnością byli ludzie wiedzący cokolwiek na temat umiejętności
członków Akatsuki. Czemu się tym ze mną nie podzielono?
Może
właśnie po to – by zapobiec mojej samodzielności. Bym był zdany na trójkę
jouninów, teraz omawiających najlepszą drogę do Suny z przodu grupy.
Rozejrzałem się po shinobich dookoła. Nie, z pewnością żadne z nich nie
należało do ANBU. Jedyną osobą zdolną wiedzieć cokolwiek w miarę pożytecznego
była Megumi. Miała dostęp do katalogów i ksiąg swojego wpływowego klanu. I
jeśli się mną interesowała – a tak przypuszczałem, bo poznawanie mojej historii
wydawało się być jej hobby, to wiedziała sporo. Nie wspominała o moim
przeklętym bracie pewnie jedynie przez grzeczność.
Teraz
zaczynałem żałować, że nie pociągnąłem jej bardziej za język i nie byłem ciut
milszy. Mogłaby przypadkiem zdradzić o sobie coś przydatnego dla Niko, albo
wręcz przeciwnie - uchylić rąbka tajemnicy o mojej dziewczynie. Jej
przeszłości, tych wszystkich kotach, nauczycielach... i o Kiro, z
którym zostawiłem ją w Wiosce.
Zmarszczyłem
brwi, uchylając się przed grubą gałęzią. Biały kundel zaszczekał bez wyraźnego
powodu.
Niko
była w ANBU. Z pewnością wiedziała wiele o Itachi’m. Czemu tak ważne
informacje, tak ważna pozycja, powierzona została komuś takiemu jak ona? Jej
nie męczyła potrzeba zemsty. Przeszłość. Obrazy zamordowanej rodziny. Nie, jej
dany był luksus zapomnienia. Przez ten jeden fakt była pozbawiona
celu. Wegetowała przez całe swoje życie chwytając się pomniejszych zadań, a tak
naprawdę nie martwiąc się przyszłością. Nie miała rodziny. Obowiązków wobec
innych. Roli do wypełnienia, tożsamości czy wyjątkowych cech. Nie miała
wrogów. Nie miała nawet przyjaciół.
Irytowałem
się coraz bardziej. Nie robiło to dobrze mojej koncentracji. Powinienem być
skupiony. Im dalej na zachód, tym tereny otaczające mnie były mi mniej znane. W
każdej chwili mogliśmy być zaatakowani. Choć z drugiej strony... dziewiątka
shinobi Konohy. Potrzeba by było małej armii.
Zatrzymaliśmy
się na wczesny posiłek niedaleko Wioski Piasku. W ciągu kilku dni podróży
krajobraz zmienił się diametralnie. Od gęstych lasów i rozległych pól w Kraju
Ognia, przez liczne łąki, wyżyny i rzeki w... Kraju Rzek, oczywiście, po
pustynię.
Przymknąłem
oczy i otworzyłem je ponownie, by upewnić się, czy nie śnię. Tak, w istocie
byliśmy na przeklętej pustyni. Dobrze, że wiał wiatr, czochrający naszymi
włosami i sypiący na nas piaskiem, bo bez niego ugotowalibyśmy się w ciągu
godziny.
Rozbijanie
obozu w takich warunkach podchodziło pod szaleństwo, więc naturalnie próbami
dokonania tego zajęli się Dwaj Zieloni Idioci Konohy. W tym czasie Tenten –
nauczyłem się jej imienia, Hyuuga i Ashikaga wypakowały ostatnie porcje
suszonych warzyw i owoców oraz inne dziwne pakunki w desperackiej próbie
przyrządzenia ciepłego posiłku.
Westchnąłem,
patrząc w swoją miskę i siedząc po turecku na własnej kurtce. Nie do końca
byłem pewien, co jest właściwą potrawą, a co piaskiem, który zdążył nawiać do
naczynia, odkąd dostałem je do ręki. Ani nie wyglądało, ani nie pachniało to
zbyt specjalnie.
Kiedyś,
dawno temu, jak się teraz wydawało, jadłem wszystko. Nie bawiłem
się w drogie restauracje, rzadko kiedy robiłem coś samemu, byłem gotów pożreć
bez wybrzydzania cokolwiek, co mi podsunięto. Nie liczył się smak i wygląd.
Ważne było zaspokojenie głodu, przeżycie i nabranie siły. Niko mnie rozpuściła.
W ciągu kilku miesięcy bycia faszerowanym jej specjałami, obojętne czy w
wiosce, czy na misjach, zacząłem rozpoznawać warzywa, przyprawy. Wiedziałem,
gdy czegoś mi brakowało do smaku. Poznawałem, co będzie na obiad po samym
zapachu roznoszącym się po domu, czasami nawet na klatce schodowej. Ba, miałem
ulubioną herbatę. Herbatę. Kiedyś to było nie do pomyślenia.
Gdyby „stary Sasuke” spojrzał na tego burżuja krzywiącego się na dziwaczną
papkę wręczoną mu z delikatnym uśmiechem białookiej kunoichi, zakopałby się ze
wstydu pod ziemię.
Niko
powinna zostać kucharką. Założyć restaurację. Uśmiechnąłem się na tę myśl i
musiałem opuścić głowę, by włosy zasłoniły moją minę, póki nie zdołałem jej
opanować. To była myśl. Podobałoby jej się takie życie. I
byłaby bezpieczna, z dala od kłopotów.
I
nie byłaby w tym przeklętym ANBU, wyrzucając mnie na wyżyny rozdrażnienia.
Brak
tej jednej dziewczyny powodował, że z nikim nie rozmawiałem. Brak rozmowy
powodował, że przez cały czas rozmyślałem. Rozmyślanie mnie denerwowało,
mnożyło wątpliwości i irytowało. Irytacja sprawiała, że odszczekiwałem się na
swoich kompanów o każdą głupotę i mierzyłem ich wszystkich od kilku dni
gromiącym wzrokiem. To sprawiało, że nikt ze mną nie rozmawiał. I tak w kółko.
Ci
ludzie... byli irytujący. Rządzący się zboczeniec, cichy dziwak, idioci w
lateksach, kłamliwa szlachcianka i gadający z psem frajer. I ja pośrodku. Nawet
jąkająca się dewotka i arsenał w kiecce mnie denerwowały. Ta druga, przy
dosłownie każdym postoju, ostrzyła swoje bronie. Potem je polerowała, zupełnie
jakby ninja, których zabijała, woleli być zaszlachtowani sterylnymi nożami,
idealnie odbijającymi przy tym blask słońca. Odgłos ostrzenia broni śnił mi się
po nocach, a kunoichi okazała się niemal tak pyskata i gotowa bronić swoich
racji, co...
-
Tęsknisz za swoją Niko? – zaszczebiotał Kakashi zza tej swojej irytującej
maski. Jakże ja miałem ochotę wepchnąć mu ją do gardła własną ręką. W dodatku
przedłużył „i” w imieniu kunoichi. Zacisnąłem zęby, ale odpowiedź i tak się
wydostała z mojego gardła.
-
Odwal się – warknąłem, ogarniając wzrokiem wszystko, co leżało na rozłożonym w
naszym kręgu kocu. Własnymi ciałami zasłanialiśmy go przed piaskiem, choć jego
rogi i tak podwiewały do góry.
-
Nie zaprzeczyłeś.
-
NIE, nie tęsknię za nią – odparłem zgodnie z prawdą, oddychając głęboko.
Uszkodzenie Kakashi’ego tuż przed walką z Akatsuki było niekorzystne w ogólnym
ujęciu mojego planu zemsty. – Hn.
-
Szkoda, że nie umiesz tego przyznać – westchnął dramatycznie jounin, bezceremonialnie
trzymając nietkniętą miskę jedzenia w rękach. Nikt z nas przecież nie był godny zobaczyć
jego twarzy. Zawsze gdzieś znikał i jadł na boku albo wymyślał chore sztuczki,
byśmy spojrzeli gdzie indziej. Może używał doujutsu? Uniosłem brew na tę myśl.
– Wydajecie się szczęśliwie zakochani!
Prychnąłem.
Tak, Hatake, głośniej, wszystkie jaszczurki na pustyni jeszcze nie
słyszały, że jestem z Niko. Co ten facet miał w głowie? Sushi?
Uniosłem
wzrok. Na szczęście wszyscy dookoła byli zajęci własnym jedzeniem i rozmową,
wiatr też dorzucał swoje trzy grosze do zagłuszania naszej rozmowy. Jeszcze
tego brakowało w moich problemach. Zmiany drużyny przez nowe ustawy Rady.
Moje
spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Hyuugi. Patrzyła nieśmiało na owoce obok
mojego kolana.
-
P-przepraszam... S-Sasuke-kun... – Dramatyczna pauza, sprawdzenie, czy jej
palce nadal są na miejscu. - M-m-mógłbyś mi... m-może p-podać...
-
Słownik? – Uniosłem brew, nawet nie drgając, gdy Kakashi zagłuszył mój zły
humor nerwowym śmiechem i podał dziewczynie koszyk.
-
A-a-arigato.
Nie
tęskniłem za Niko.
Nie tęskniłam za Sasuke. Naprawdę.
Akane była cudownym towarzystwem. Nadal nie mogłam nazwać jej przyjaciółką od
serca, nie poruszałyśmy w końcu żadnych delikatniejszych tematów, ale
nieobecność naszych współlokatorów na tyle odbiła się na ilości spędzanego
razem czasu, że jeszcze przed wyprawą do Akazuno dogadywałyśmy się wyśmienicie.
Czasami zapraszałam ją na obiad, czasami ona pokazywała mi ciekawe miejsce w
Wiosce. Trenowałyśmy razem i spacerowałyśmy, póki pogoda na to pozwalała.
Niirochi była...
inna. Miała w sobie spokój i dojrzałość, którą udawał Kakashi, a jednocześnie
dało się z nią pożartować. Była też z początku skryta, małomówna, jasne, ale
nie po to spędziłam tyle czasu z Uchihą, by to była dla mnie przeszkoda.
Co najważniejsze
jednak... Akane umiała opowiadać. Gdy otwierała usta i odpowiadała
na moje liczne pytania znad kolejnego kubka malinowej herbaty, musiałam siłą
powstrzymywać swoje powieki przed opadnięciem i odpłynięciem w świat marzeń.
Jej głos był równomierny, delikatny. Nie gestykulowała energicznie, co ja
miałam w zwyczaju, nie unosiła głosu przy trudniejszych fragmentach, nie
prychała i nie warczała, jakby pełne słowa miały ją zabić. Tak, tak robił
Uchiha. Po prostu siadała i zachwycała mnie jedną z jej wielu przygód, obojętne
czy u boku siostry, w drużynie czy z ANBU.
Zwiedziła masę
miejsc. Wiele lat spędziła w Kiri, poznała od podszewki tamtejszą kulturę i
sposób życia. Tak fascynujących informacji i anegdot, relacji z pierwszej ręki,
nie znajdywało się w książkach. Przedstawiała mi nawet coś tak trudnego do
przekazania jak krajobrazy czy zapachy roznoszące się po ulicach. Nie byłam
pewna, czy to przez jej rozbudowaną wyobraźnię, moją naukę genjutsu, jej bogate
słownictwo czy też głos. Ale ja to... widziałam. I czułam. Zupełnie jakbym tam
była.
A takie duchowe
wyprawy w świat były mi bardzo potrzebne. Poza ostatnią misją w Yuki nigdy nie
byłam poza Krajem Ognia. Czasami było mi trochę głupio z tego powodu. Gdy nasze
rozmowy schodziły na geografię, kulturę i religię, mogłam tylko potakiwać.
Akane miała w sobie
powagę i mądrość staruszki oraz delikatność i subtelność dziecka. Wszystko to
było zamknięte w oprawie nieprzypominającej wcale jej cech. Widząc po raz
pierwszy wysoką blondynkę o dużych oczach i pełnych – mimo szczupłej budowy –
kształtach, od razu na myśl przychodziła energiczna, wyrazista dusza
towarzystwa. Zmysłowa, żywa. Raptowna. Czyli przeciwieństwo Akane.
Minęły całe cztery
dni, zanim wezwano nas przed Południową Bramę na wyprawę do Akazuno. Ponieważ
Hinata została wysłana razem z Sasuke na misję odbicia Gaary, mi i Akane
przypisano do zespołu Naruto i Sakurę. Nasza czwórka miała udać się do mojego
rodzinnego miasta, dostarczyć odpowiednie dokumenty nowemu daimyo – a przy
okazji sprawdzić, czy ten nadaje się do powierzonej mu roli – i wdrożyć tym
samym małe miasto pod władzę Lorda Kraju. Potem zapewnić o wsparciu Wioski i po
sowitej zapłacie - z której ja zrezygnowałam - przetransportować kamienie
Haisekai do Wioski.
W godzinnej podróży
do Akazuno towarzyszyli nam nieznani mi wcześniej radni – dwóch mężczyzn i
kobieta w średnim wieku, którzy pewnie mieli służyć za prawnych fachowców przy
formalnościach - oraz dwa wozy, za pomocą których mieliśmy przetransportować
kamienie. Dowództwo nad misją – jeśli ten spacer tak można było nazwać –
sprawowała Akane. Wiedziałam dobrze, że nie czuje się w tej pozycji najbardziej
komfortowo – nie znała nikogo poza mną i nie lubiła wydawać rozkazów. Mimo to
było to proste zadanie, więc nie stresowała się tym zbytnio.
Podczas drogi radni
ignorowali nas zupełnie, jadąc w powozach i rozmawiając tylko między sobą.
Wykorzystałam wolny czas, by przedstawić Niirochi, Uzumaki’emu i Haruno
sytuację Akazuno oraz historię mojej rodziny. Chciałam uniknąć gaf i
nieporozumień. Nie byli zbyt wstrząśnięci – ani stanem miasta, ani moim
pochodzeniem. Co najwyżej odrobinę moją raptownością i głupotą przy wybijaniu
Yoarashi.
- Czyli Teme dostaje
jako zadanie walkę z Akatsuki, a my idziemy na herbatkę do jakichś nudziarzy? –
zajęczał blondyn, idąc żwawym krokiem z rękoma splecionymi na karku. – To
normalnie nie fair!
- Nigdy nie słyszałam
o Akazuno – przyznała Sakura. Była ubrana na różowo. Pasował jej ten kolor...
czemu jednak Naruto ubrał się w pomarańcz? Nigdy tego nie pojmowałam. –
Rozumiem, że nie jest to bardzo... pilne zadanie. Po co tam medyk?
- Sytuacja ludzi w
mieście może być różna. Przydasz im się – wyjaśniła szybko Akane. Wraz z jej
czerwonym kostiumem różowość Sakury, pomarańczowość Naruto i moja zieloność aż
biły po oczach. Ludzie w Akazuno po jednym rzucie okiem w naszą stronę mogliby
stwierdzić, że przyjechał do nich festyn.
- Rozumiem –
przytaknęła różowowłosa kunoichi. – Mimo to dziwię się, że tu jestem. Z
pewnością są inne zadania, na których obecność iryoninów jest bardziej
potrzebna.
Czyżby była zazdrosna
o pozycję Megumi u boku Sasuke? Nie dziwiłam się. Z pewnością Haruno była
lepiej wyszkolona niż Ashikaga, uczyła ją przecież sama Tsunade. Nie był to
jednak jedyny powód, dla którego zamieniłabym je miejscami, gdyby było to w
mojej mocy.
- So, so! Tacy
wspaniali ninja jak ja też nie powinni być marnowani na tak nudne misje!
Moja brew zadrżała.
Niko była nudna, jej miasto było nudne i nie zasługiwało na pomoc. Misja była
nudna, a Sasuke i jego zadanie były wspaniałe i wszyscy woleli być z nim, nie
ze mną. Cudownie!
Westchnęłam,
zaciskając pięści. Kogo ja oszukiwałam? Ja też sto razy chętniej stawiłabym
czoła najgroźniejszym przestępcom, przyczyniła się do czegoś ważnego jako
shinobi. Moim żywiołem była walka, nie polityka i transport.
- Jeszcze jedno –
przerwała moje myśli blondynka.
- Hm? – uniosłam na
nią ociężały wzrok. Wydawała się ciut niższa niż zwykle. Nie założyła swoich
zwykłych, niskich obcasów. Ze zirytowaniem uznałam, że byłam najniższa z
drużyny, przerastała mnie nawet Haruno.
- Moim zadaniem, jak
i tych trzech doradców, jest sprawdzenie twojej wersji wydarzeń i ocenienie,
czy aby na pewno nie jesteś winna. Byłoby więc dobrze, gdybyś... nie
towarzyszyła nam, gdy będziemy rozmawiać z mieszkańcami i daimyo. Głupio by
było, gdybyś... naginała ich postrzeganie całej sytuacji – westchnęła Akane.
Nie wydawała się zachwycona tą wiadomością. Kto jak kto, ale ona i Anko mi
wierzyły.
- To pomysł Hokage,
ne?
- Hai – przytaknęła,
poprawiając swój wysoki kucyk. Byliśmy już niedaleko.
- Świetnie. Więc co
mam w tym czasie robić? – westchnęłam.
- I JA?! – krzyknął
Uzumaki, machając rękami.
- Możecie... um... –
blondynka złapała się za podbródek. – Pomóc ładować kamienie! Zwiedzić
wioskę... może znajdziesz coś związanego z twoją przeszłością w ruinach! –
Udała ekscytację. Chyba za dużo czasu spędzała z Kakashi’m.
Posłałam jej swój
najskuteczniejszy grymas.
Ja za dużo czasu
spędzałam z Sasuke.
Zdziwiłam się, widząc
bramę Akazuno obstawioną strażnikami. Co prawda było ich tylko czterech, ale
podczas mojego ostatniego pobytu w mieście nie było tu ani jednego wojownika.
Być może daimyo postanowił nie kusić losu i od razu sprowadzić najemników do
obrony wioski przed kolejnymi bandziorami czyhającymi na łatwe bogactwo. To,
albo był nie lepszy od nich i sprowadził swoich kolegów, by wprowadzić nowy
reżim.
Wyłączyłam się, gdy
Akane wyszła na przód wraz z radnymi, by uspokoić straże i obwieścić nasze przybycie.
Nie mając ochoty na rozmowę z nikim, odeszłam kawałek na bok.
O ile było mi
wiadomo, w tym dokładnie momencie Sasuke mógł osiągać swój najważniejszy cel.
Itachi mógł już nie żyć. Czemu gdy w grę wchodziło moje życie i przełomowe dla
mnie misje, to Uchiha mógł być przy mnie, doradzać mi i pomagać, a gdy chociaż
raz chodziło o niego i to ja byłam mu
potrzebna, siłą usuwano mnie z drogi? Chciałam być częścią jego życia. Jego
planów. Kto wie, jak miały one wyglądać już za kilka dni, gdy po zabiciu brata
jego światopogląd wywróci się do góry nogami.
Będzie chciał się
wyprowadzić? Nadal będzie tak ciężko trenował? Może zechce podróżować? Podejmie
test na jounina? Rzuci wszystko i zniknie bez słowa? Czemu byłam pewna, że
cokolwiek by nie zdecydował, w oka mgnieniu byłabym mu gotowa towarzyszyć? Nie
byłam do niego uwiązana. Ba, nie wiedziałam nawet, czy moja obecność byłaby
mile widziana. Czy moje życie było aż tak żałosne? Nie miałam własnego celu i
własnych ambicji, więc postanowiłam do końca swych dni błądzić za Uchihą,
zostając w jego zasięgu i cieniu zarazem, tylko dlatego, że on jako pierwszy
napatoczył się i poznał mnie, gdy wyfrunęłam z samotnego gniazda?
Nie miałam nikogo
poza nim. Nawet na pierwszej od dłuższego czasu misji bez jego czujnego wzroku
na mnie czułam się zagubiona i niepewna. Co rusz gryzłam się w język, ledwo
powstrzymując uwagi, które chciałam w tym momencie mu przekazać. Nie było go
tu. Byłam sama.
Bezmyślnie bawiąc się
uprzężą konia nawet nie zauważyłam, jak otworzono bramy, a cała nasza ekipa
została zaprowadzona przed budynek, w którym rezydował nowy daimyo. Ku mojemu
zaskoczeniu mężczyzna wyszedł nam na spotkanie i gdy przejechał spojrzeniem po
wszystkich gościach, swoje żwawe kroki skierował ku mnie.
- Hana-san, doskonale
cię widzieć – uśmiechnął się serdecznie, chwytając moją rękę i ściskając ją
pomiędzy dwiema własnymi. Drygnęłam grzecznie, siląc się na uśmiech. Doskonale
czułam wzrok reszty shinobi na swoich plecach. Skąd ja znałam tego człowieka?
- Chyba mnie
pamiętasz – zaśmiał się głośno, puszczając moje ręce i kładąc swoje duże dłonie
na moich ramionach. Był wysoki, miał krótkie, ciemne włosy i proste, ale
eleganckie ubranie. Jego głos był znajomy, jednak wszystkie wydarzenia z
Akazuno były w tym momencie dla mnie jednolitą papką problemów i porażek. –
Ajisai Teien. Rozmawialiśmy w świątyni.
Wtedy wszystko do
mnie wróciło. Biedak, mąż służki świątynnej, ojciec Tsubaki i Himawari. Ten sam
smutny, rozgoryczony i zaniedbany mężczyzna opowiadający mi o losach mojej i
swojej rodziny na starej ścierce rozłożonej na ziemnej, kamiennej posadzce
Kakkahana stał teraz przede mną, wysoki i dumny. I szczęśliwy.
Odwzajemniłam uśmiech
i przedstawiłam mu resztę drużyny, nagle będąc spokojną zarówno o przyszłe
negocjacje z Konohą, jak i losy samego Akazuno.
Wraz z Sakurą i
Naruto zostałam oddelegowana do świątyni. Różowowłosa rozglądała się bacznie po
drodze, czy aby nikt nie potrzebował wsparcia medycznego, a Naruto podśpiewywał
jakąś chwytliwą piosenkę.
O ile Uzumaki był
dokładnie taki, jak przedstawił go w swoim marudzeiu Sasuke, rozmowę z Haruno
wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Nie była rozwrzeszczaną, nieodpowiedzialną
i głupią dziewuchą zapatrzoną w czubek własnego nosa i ewentualnie w Uchihę.
Być może była to rezerwa i niechęć w obliczu mojej osoby, może ciężki trening
pod okiem Shizune i Tsunade, ale... była inna. Przygotowana na irytujące
towarzystwo kogoś, kogo powinnam widzieć jako swoją śmiertelną rywalkę, byłam
zaskoczona obrazem nowej Sakury – rozważnej, pewnej siebie, nieco skrytej w
sobie i... dobrej.
Jak zahipnotyzowana
patrzyłam, jak w niezwykłym skupieniu i bez cienia wahania leczy napotkaną
kobietę, potem rozdaje leki i napary losowym ludziom na ulicy, z uwagą słucha
moich opowiadań na temat mojej rodziny i z lekkim uśmieszkiem upomina
rozgorączkowanego Naruto, by nie sprawiał kłopotów obcym.
Zaczynałam ją lubić,
może nawet trochę bardziej niż Uzumaki’ego. Zadziwiające, jak brak Sasuke w
moim najbliższym otoczeniu otwierał mi oczy na innych ludzi.
Może to właśnie ten
brak Pana Ciemności otworzył oczy Sakurze.
Omal się nie
przewróciłam, gdy na niezbyt zatłoczonej uliczce wpadło na mnie coś twardego. Zagłębiona
w rewolucyjnych odkryciach na temat Haruno nie zauważyłam nawet, jak niższa ode
mnie, ciemnowłosa dziewczyna rozpędza się z piskiem i rzuca mi się w ramiona, a
dwie kolejne osoby podbiegają do mnie z szerokimi uśmiechami na ustach.
Odkleiłam od siebie –
w miarę ostrożnie – nadgorliwą dziewczynę i nawet bez pomocy poznałam w niej
Tsubaki. Gdzieś w oddali mignął mi płowy warkocz Hinagiku.
- Hana-san! – Zdążyła
się uśmiechnąć, zanim Himawari odciągnęła ją mocno za ramię. W zwykłych,
codziennych ubraniach i bez grama makijażu na twarzy wyglądała zupełnie
inaczej. Jej długie, czarne włosy spływały na jej wąskie ramiona gęstymi
kaskadami. Oczy miała błyszczące i spokojne. Wszystkie wyglądały tak...
zwyczajnie. – Wróciłaś!
Przywitałam się z
trzema dziewczynami, pokrótce wyjaśniając im powód mojego przybycia i wypytując
o ich losy. Himawari i Tsubaki aktywnie wspierały ojca w jego obowiązkach i
pracowały jako doręczycielki. Hinagiku wróciła do swojej rodziny i odkryła w
sobie talent do kontroli chakry. Zastanawiała się, czy nie zostać kunoichi.
Widocznie nasza przygoda z Yoarashi dała jej więcej pewności siebie. Ajisai
namawiał ją jednak do zostania w wiosce i sprowadzenia nauczycieli do Akazuno,
nie odwrotnie. Coś mi mówiło, że zamierzał w pewnym stopniu odbudować siłę
ludzi ze świątyni, tym razem jako strażników, nie kapłanów.
Wszystkie trzy, razem
z innymi dziewczynami, które uwolnił Sasuke, trzymały się razem. W Akazuno było
spokojnie. Ludzie powoli dochodzili do siebie - choć w lekkim szoku - po
odzyskaniu wolności. Sporo mieszkańców wyjechało lub – jak kto woli – uciekło.
Ci, co zostali, radzili sobie dobrze.
Kątem oka uchwyciłam
moment, jak Naruto wypytuje Sakurę o moje fałszywe imię, usłyszane już drugi
raz w ciągu tej godziny. Różowowłosa wytłumaczyła mu mój pseudonim z Yuki no
Kuni i fasadę, którą utrzymywałam w rodzinnym mieście. Musiała o wszystkim
wiedzieć od Hokage. Była jej pupilką.
Zawładnęło mną
niepokojące, ściskające żołądek uczucie. Nagle zupełnie obcy ludzie, znajomi
Uchihy i Kakashi’ego, wiedzieli o mnie wszystko. Nie tylko z raportów i od
Tsunade. Gęba mi się od godzin nie zamykała, zupełnie jakby nadrabiała lata
milczenia na mój temat i rozkoszowała się możliwością opowiadania o moim życiu.
Dopiero teraz otrząsnęłam się z tej chorej ekscytacji. Mogła być ona całkiem
niebezpieczna.
Nasza szóstka szybko
dotarła do ruin świątyni. Bez większych problemów otworzyłam tajne przejście za
pomocą swojej krwi i chakry. Naruto podsadził mnie do wyższych przycisków.
Zaczęliśmy przeglądać kartony i księgi, których nie wyniosłam ze świątyni za
pierwszym razem. Znudzony starociami Naruto na próżno próbował wezwać chakrę do
ręki, irytując i miotając się przy tym straszliwie, a Sakura oglądała dokładnie
zielonkawe kamienie. Himawari, idąca za mną krok w krok, opowiadała mi o swojej
mamie oraz sposobie funkcjonowania świątyni. Niestety na więcej pamiątek nie
było co liczyć. Otogo, Shuumaku i Teiryuu pochowali całą rodzinę ze świątyni
zgodnie z tradycją – paląc ich ciała wraz z najważniejszymi dla nich
przedmiotami. Resztę rzeczy, walającą się po pobojowisku pomiędzy ruinami
skradziono lub wyrzucono. Nie dziwiłam się. Minęły lata.
Tsubaki w połowie
opowieści wyszła z zakurzonego pomieszczenia z chytrym uśmieszkiem obiecując,
że wróci za pół godziny. Pod jej nieobecność przed skruszonymi murami Kakkahany
pojawiły się zaprzęgi. Wraz z najemnikami zaczęliśmy pakować Haisekai do pudeł,
a potem załadowywaliśmy je na powozy.
Z pełnej tajemnic i
historii świątyni powstrzymującej jakikolwiek przepływ energii zostały suche,
popękane mury. Zastałe, stężone powietrze emanujące dziwną powagą zaczęło
normalnie krążyć, a we wnętrzu Kakkahany zrobiło się dziwnie chłodno.
Płaskorzeźby Amaterasu straciły swój mistyczny blask. Moja umiejętność i krew
nie były już do niczego potrzebne. Było mi... dziwnie.
Poczułam rękę na
swoim ramieniu. Odwróciłam się, by spotkać parę silnych, skupionych, zielonych
oczu. Miały chłodniejszy odcień od moich, wydawały się... surowsze.
- Trzymaj. – Sakura
bez zbędnych ceregieli wręczyła mi lekko grzechoczący worek. – To dla ciebie. -
Poluzowałam rzemień ściskający materiał i zajrzałam do środka. Kilka kamieni
Haisekai. Wydawały się... lekkie. Zaraz. Czy nie były wyjątkowo cenne? I czy
nie miały iść wszystkie wprost w chciwe łapska Hokage? Haruno chyba rozpoznała
zaskoczenie w moich oczach, po wyjaśniła mi wszystko, wzdychając ciężko. –
Tsunade-shishou była zdumiona twoim poświęceniem. Uznała, że jednak powinnaś
mieć z tego całego... – Omiotła ręką spróchniałe meble, przeżarte przez szczury
księgi, potłuczoną ceramikę i puste kartony. - ...bajzlu jakiś zysk. Nie
wspominając o tym, że masz trenować kontrolę chakry w ich obecności.
- Naprawdę? – Uniosłam
brwi, sznurując worek z powrotem i przymocowując go sobie do paska. W obecności
kamieni czuło się nadal tę duszność, sztywność i powagę w powietrzu. W dodatku
lekkie otępienie.
- Aah. Ona i
Shizune-san mają spore plany co do tych kamieni. Gdy wejdą w użycie, ktoś taki
jak ty będzie musiał być w pobliżu, gdyby ich moc wymknęła się spod kontroli. -
Przytaknęłam niemrawo, choć ta myśl nie do końca do mnie docierała. Byłoby
niesamowicie móc jako jedyna kontrolować chakrę wśród wielu obezwładnionych shinobi. Czułam
się, jakby ktoś mi wręczył opakowane w ozdobne pudełeczko i przewiązane różową
kokardą Kekkei Genkai. Zrobiło mi się duszno.
- Oczywiście potem
będziesz musiała przekazać tę umiejętność dalej, chociażby medic-ninom i innym
shinobi o wybitnej kontroli chakry – uśmiechnęła się dziewczyna, z całą
pewnością mając na myśli siebie. W obu przypadkach.
- Tata obiecał
odbudować świątynię. – Obróciłam się, słysząc miękki głos Himawari. Rozglądała
się po pomieszczeniu sennym, znudzonym wzrokiem. – Nie miał pojęcia, skąd
weźmie środki, ale chyba ta kwestia została właśnie rozwiązana.
- Cudownie to słyszeć
– uśmiechnęłam się. W tym samym momencie dobiegły do nas żwawe kroki z
przedsionka świątyni. Tsubaki podeszła do nas i wręczyła mi bez słowa płaskie,
beżowe pudło. Uniosłam brew. Prezent za prezentem. Zrobiło mi się ciepło na
sercu. – Co to?
- Zapasowy strój mamy
– oświadczyła Tsubaki, posyłając Himawari porozumiewawczy uśmiech. Chyba
planowały mi oddać te szaty już od dłuższego czasu.
Z lekkim zawahaniem
zdjęłam pokrywę z pudełka, po czym odstawiłam je na chyboczący się stół, by
wyjąć i rozprostować jego zawartość. Sakura pojawiła się tuż obok mnie,
wyciągając kolejną część garderoby, gdy pierwsza już zwisała delikatnie z moich
dłoni.
Było to klasyczne
kimono ze świątyni Shinto, w którym Miko wykonywały swoje obowiązki i
odprawiały Kagurę – biała haori z szerokimi rękawami i wykończeniami z wyraźnym
motywem ognia i smoków oraz czerwona hakama wiązana w pasie szerokim obi.
Zaschło mi w gardle.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy nie dostałam tak wartościowego prezentu...
pięknego, praktycznego i sentymentalnego jednocześnie. Złożyłam strój zgodnie z
krótką instrukcją Himawari, po czym włożyłam go ostrożnie do pudełka i
wyściskałam siostry jak najmocniej się dało.
Rozmowy z daimyo
przebiegły bez żadnych przeszkód. Akane była czujna, by radni z Konohy nie
naciskali zbyt mocno, a Ajisai zrozumiał obowiązki, jakie teraz spoczywały na
jego mieście. Napisała raport z wydarzeń związanych z Yoarashi, a Sakura
pomogła jej przy inspekcji zmarłych oraz uwięzionych bandytów. Około dziesiątka
mafiosów uciekła na wieść o losie Yourana, ale byłyśmy pewne, że z pieniędzmi
za Haisekai Teien-san spokojnie znajdzie kogoś do obrony Akazuno. Oczywiście
regularne patrole ninja z Konohy mogły bardzo pomóc.
Wróciliśmy do Wioski
po trzech dniach, w których mój czas wypełniony był zwiedzaniem miasteczka u
boku Naruto i piciem dobrego wina z Akane oraz panią Suisen i jej siostrą –
właścicielką gospody – Rinkei. Poznałam sporą część mieszkańców na obiedzie u
pana Teien i można było nawet stwierdzić, że zaczęłam dogadywać się z Sakurą.
Nic jednak nie
równało się z wylegiwaniem we własnym łóżku. Bez problemów. Oczyszczona z
zarzutów. Po „niemalże przeprosinach” Hokage, jak to nazwała Niirochi. Megumi i
Sasuke byli hen daleko, więc nie musiałam martwić się o treningi, kłótnie,
zazdrość i knucia tej wariatki. ANBU nie zbierało się przez najbliższe dwa dni,
czekaliśmy na raporty z dwóch frontów – sytuacji z Gaarą oraz opis sytuacji z
innej Świątyni Ognia, gdzie podejrzana dwójka pojawiła się i zaatakowała
mnichów. W takich momentach cieszyłam się, że nie mam rodziny w jednej ze
świątyń. Inaczej biegłabym na miejsce zdarzenia razem z Shikamaru i Asumą.
Chyba wzięli ze sobą Ino i Chouji’ego? Hn. Nie było to teraz dla mnie ważne.
Przeciągnęłam się jak
kot i przewróciłam się na plecy. Ostatnie ciepłe promienie słońca tego roku
oświetlały mój pokój przez białe zasłony, a wokół latały drobinki kurzu. W domu
panował niesamowity bałagan, na biurku pod ścianą stały nawet nieumyte
kieliszki po ostatniej wizycie Akane i innych. Rozsmakowałyśmy się w czerwonym
winie i wciągnęłyśmy w ten dziwny nałóg Sakurę i Anko. Puste mieszkanie
idealnie nadawało się na kobiece schadzki. Plotkowałyśmy, dyskutowałyśmy o
misjach, Sakura nawet malowała nam paznokcie. Zaskakujące, jak bardzo mnie te
spotkania relaksowały.
Kolejny obrót.
Przycisnęłam do siebie pachnącą poduszkę i skuliłam się w kłębek, zaciskając
oczy. Jeśli mój plan wypalił i Niirochi wypiła wczoraj tyle, ile sądziłam, że
wypiła, to miałam dziś spokój z treningiem przynajmniej do popołudnia.
Może powinnam zrobić
zakupy? Posprzątać? Nie. Nie było sensu. Dziś wychodziłam z Akane, a bałagan mi
nie przeszkadzał. Ba, nawet sama trochę się zapuściłam. Widziałam się tylko z
kobietami, nie musiałam nikomu imponować i niczego udowadniać. I było mi z tym
świetnie.
Po czymś, co trwało
zaskakująco podobnie do godziny, wyczołgałam się z łóżka. Wymanewrowałam
pomiędzy walającymi się ubraniami, książkami i broniami do łazienki i umyłam
twarz i zęby niemal nie otwierając oczu. Moje włosy były w artystycznym
nieładzie, zupełnie jakby przed chwilą trafił mnie Raiton Akane, mimo wieków
spędzonych w łóżku nadal byłam niewyspana... no, ale przynajmniej miałam
porządny pedicure.
Na ślepo otworzyłam
suwane drzwi do przedpokoju i przeszłam boso do salonu. Przetarłam oczy i
ziewnęłam szeroko, nie myśląc nawet o zasłanianiu ust. Wspięłam się na palce u
stóp, wyciągając ręce nad głową z błogim uśmiechem. Cisza i spokój. Brakowało
tylko dobrej powieści, mojej nowej herbaty brzoskwiniowej i...
- Wstałaś. Nareszcie.
Uniosłam zaspany
wzrok i zamrugałam. I jeszcze raz, dla pewności. Moje biedne oczy napotkały w
moim ślicznym, jasnym salonie samego Pana Ciemności siedzącego nonszalancko
przy stole, w ciemnych spodniach i granatowym T-shircie, z jedną nogą zarzuconą
na drugą i ręką przewieszoną przez oparcie krzesła obok. Jęknęłam w duchu
widząc jego ciemny, lekko rozbawiony wzrok wyłaniający się spod czarnej
grzywki.
Wydawał się... inny.
Przez głowę przeleciało mi multum myśli i pytań.
- Jeśli przestałaś
już udawać rybę, możesz usiąść obok mnie – mruknął, poklepując lewą ręką
siedzenie obok. Nagle tamto miejsce wydało mi się śmiertelną pułapką. Zgromiłam
go wzrokiem, starając się nie dać po sobie poznać moich niepokojących podejrzeń
i doskonale wiedząc, że znowu śmieje się z mojej piżamy.
- Dziękuję, postoję.
Nie przerobiłam jeszcze kilku gatunków – odrzuciłam pospiesznie, ruszając boso
do lady, na której stał czajnik. Potrzebowałam herbaty. Dużo herbaty.