26 marca 2009

Rozdział XLVII - "Yutatoshi"

To miasto było piękne. Nie mówię tylko o budynkach, które, swoją drogą, nawet mnie - niespecjalną znawczynię architektury, zmuszały do zwolnienia kroku. Chodziło o ludzi. Wszędzie było pełno ludzi, ubranych w kolorowe stroje, krzątających się we wszystkie strony, ale nie tak, jak w Konoha – nie bacząc na przeszkody, w totalnym chaosie. Nie. W Yutatoshi wszystko było spokojne. Nikt nie krzyczał, nie biegał, nie nawoływał, że ‘jego kurczaki są najlepsze’. Mieszkańcy byli uśmiechnięci, witali się ze sobą, rozmawiali. Wokół panowała aura szczęścia i harmonii, zupełnie, jakbyśmy przybyli tu w czasie festynu.

Jak się potem okazało, kolorowe stroje i niezwykła atmosfera były znakiem rozpoznawczym tego miasta. Mieszkańcy byli bogaci i młodzi. Mieszkając na obrzeżu największego z Wielkich Krajów, niemal nad samym morzem, nie znali wojen czy niedostatku. Cieszyli się łagodną, jak na środek lata, pogodą i mieszali się na ulicach z masami turystów, którzy tylko napędzali i tak sprawnie działający mechanizm gospodarczy.

Restauracje, które mijałam, były otwarte na oścież, eleganckie, niezatłoczone. Nikt widocznie nie obawiał się kradzieży, bo większość ze stolików, pięknie nakrytych, mieściła się na zewnątrz lokali. Dostrzegłam kilka grup wędrownych muzyków, którzy odbiegali daleko od irytującego jazgotu, jakiego byłam świadkiem przechadzając się nocą po niektórych rejonach Wioski Liścia. Ich muzyka była nastrojowa, spokojna, a jednak przyciągająca uwagę. Koło młodej śpiewaczki już zbierała się spora widownia, rzucając szczodre napiwki do atłasowej torby trzymanej przez jakąś dziewczynkę, poklepującą żwawo w mały bębenek. O dziwo, też do rytmu.

W skrócie mówiąc, miasto robiło powalające wrażenie. Mijając grupę elegancko ubranych kobiet zaczęłam się zastanawiać, czy ci ludzie nie byli świadomi, jakie niebezpieczeństwa grożą ich władcy. Czy nie powinni być w żałobie? Umarł ich poprzedni przywódca, który, sądząc po obecnym stanie Yutatoshi, wcale swoich poddanych nie zaniedbywał.

Może cieszyli się z sukcesu jego następcy? Chłopak, którego miałam chronić, był niewiele starszy ode mnie. Spotkałam już wielu przepojonych władzą i dostatkiem młodych ludzi, nie spodziewałam się po nim zbyt wiele.

- Jesteśmy na miejscu. – odezwał się Kakashi. Przez to całe zamieszanie niemal zapomniałam, po co i z kim tu przybyłam. Spojrzałam niechętnie w kierunku, w którym wskazywał shinobi. Nabrałam powietrza w płuca.

Jeśli to, co nazywałam miastem wydawało mi się cudowne, to w porównaniu z pałacem, jaki stał w samym jego centrum, były to nędzne przedmieścia. Za otaczającym wysepkę okrągłym jeziorkiem stał dumnie zamek prawdopodobnie jednego z najbogatszych daimyo w Kraju Ognia. Z każdej strony miasta prowadziły do niego łukowate mosty, przy których stały straże. Już przy nich rozrastały się kwieciste żywopłoty i pozłacane kolumny, na które mijający mnie mieszkańcy-ignoranci zdawali się nie zwracać w ogóle uwagi.

To, co rozpościerało się za tą rzeką-jeziorkiem, przytłaczało aż bogactwem. Ogromna posiadłość z ogrodami, złoconą bramą i spadzistym, klasycznym dachem, z którego zwisały ozdobne transparenty, lampiony i wstęgi. Przy budowie ścian zamku budowniczym również nie zabrakło weny - na każdej był wyrzeźbiony i pomalowany jakiś harmonijny wzór czy choćby wizerunek daimyo lub boga.

Ruszyłam pewnie za moimi dwoma partnerami, nawet nie słuchając, o czym jounin rozmawiał z dwoma wysokimi, uzbrojonymi strażnikami. Byłam zajęta wdychaniem zapachu kwitnących kwiatów wiśni i dokładnym oglądaniem tego dzieła architektury. Ruszyliśmy dalej, przez wielką bramę, którą też oczywiście otwierali strażnicy, tym razem nie pytając nas o nic, a jedynie kiwając głowami ze zrozumieniem. Gdy zbliżaliśmy się do drzwi frontowych pałacu, idąc szerokim chodnikiem, wokół nas zjawili się kolejni strażnicy. Było ich z dwudziestu. Zatrzymałam się w pół kroku, przyglądając im się nieufnie, podczas gdy oni tak po prostu odgrodzili ścieżkę do zamku od reszty świata, patrząc na nas ze spokojem zza śmiesznych, wysokich czapek. O co im chodziło?

Moja dłoń powędrowała w gotowości do kabury na udzie. Poczułam rękę na ramieniu i wyprostowałam się, spotykając jedno, przymknięte oko.

- Spokojnie, oni w ten sposób chcą się przywitać. – zapewnił mnie szarowłosy, zaraz potem ruszając naprzód. Rzuciłam ‘gwardii’ jedno ostrzegawcze spojrzenie i wyrównałam z nim kroku.

Tsunade-shishou mówiła, że młody daimyo nie może korzystać z ochrony jego ojca, póki nie zostanie mianowany władcą. Na pierwszy rzut oka ta tradycja wydawała mi się porąbana. Dla wszelkich zabójców czy spiskowców była to idealna wymówka do odsunięcia go od władzy. Strażnicy powinni działać zwłaszcza w tym okresie, nie być zwalniani ze służby.

Tu było jednak zupełnie inaczej. Wszystko wskazywała długoletnia tradycja, i rzeczywiście, tak jak czytałam, służący i strażnicy zostawali przy swoich zadaniach nie związanych bezpośrednio z władcą. Pilnowali posiadłości, opiekowali się ogrodem i doglądali handlu. Polityka zagraniczna i wojsko stało za to w miejscu, jakby uśpione, aż do objęcia władzy przez tego bogatego dzieciaka.

Nie wiem, czemu, ale mimo, że go jeszcze nie spotkałam, już miałam o nim wyrobione zdanie. Może była to zazdrość. Taki dom. Tyle kasy. Taka wygoda. Taka władza. Że też to wszystko skupiało się w rękach osoby niewiele starszej ode mnie! Co ktoś taki, mieszkający poza Konohą, mógł wiedzieć o prawdziwym świecie? Mogłam się założyć, że nie tylko niedoceniał swojego szczęścia, ale nie wyściubiał nosa ze swojego pięknego domku, bojąc się zamachu. I po to tu właśnie byłam. By chronić bogatego farciarza.

Westchnęłam, gdy dwóch postawnych mężczyzn otworzyło nam ciężkie, skrzydłowe drzwi.

Na mnie to wszystko nie robiło najmniejszego wrażenia. Zachowanie tych ludzi było sztuczne, wszystko wokół przepełnione było chorą wyniosłością i nienormalnym szczęściem. Brakowało tylko deszczu różowych kwiatków, miękkiego puchu i podskakujących szczeniaków. Strażnicy sprawiali wrażenie dość silnych i zdyscyplinowanych, jednak w takim miejscu jak Yutatoshi wydawali się co najmniej zbędni. Kto niby miałby się garnąć na życie ich władcy? Wszyscy byli przecież taaacy weseli.

Ja wiedziałem jednak, że to przykrywka. Ludzie byli chciwymi głupcami. Im więcej mieli, tym więcej im brakowało. Wesołe uśmiechy były kiepską grą aktorską, skrywającą prawdę o tym mieście. Władzę nad dobrze prosperującym obszarem przejmował bogaty szczeniak, który na dobrą sprawę nie musiał robić absolutnie nic, by kontynuować pracę swojego ojca. Musiałby być totalnym idiotą, aby podczas swojej kadencji zrujnował dobry stan swoich poddanych. To samo pewnie myśleli o nim ci, którzy wysłali mu ten list z groźbą, jeśli w ogóle coś takiego otrzymał. Mogło oczywiście być tak, że przestraszył się braku ochrony i wezwano nas na wszelki wypadek.

Otworzono nam drzwi, za którymi znajdował się wystrojony przedsionek. Pod przeciwną ścianą znajdowało się niewielkie wzniesienie z aksamitną poduszką, na której powinien siedzieć daimyo. Siedzenie było jednak puste, a gdy zatrzaśnięto za nami wrota, w holu nadal nikt się nie pojawił.

Rozejrzałem się dookoła. To miejsce było jeszcze bardziej wystrojone niż na zewnątrz. Brakowało tu nie tylko umiarkowania, ale i gustu. Elegancki, dobry smak rodziny Shizuka z Komakoro to był zupełnie inny świat. Tu niemal wszystko ociekało złotem, od nikomu niepotrzebnych mebli po dziwaczne posągi.

Nagle jedne z dwóch równoległych par drzwi przy dziwnym podium rozsunęły się. Wybiegła przez nie niska służąca w fioletowawym kimonie, ukłoniła nam się trzy razy, po czym podbiegła do siedzenia i poprawiła leżącą na nim poduszkę. Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę wciąż otwartych drzwi i odbiegła do tych drugich, stając w połowie drogi i schylając nisko głowę.

Uniosłem brew.

Zaraz za nią, z prawej strony, szedł chłopak niewiele starszy ode mnie. Był ubrany w niezapiętą, błękitną yukatę i luźne, białe spodnie. Zaraz za nim truchtała druga dziewczyna, tym razem w kimonie szarym. Zamknęła za nim rozsuwane drzwi i pozostała w podobnej pozycji, jak ta poprzednia. Nastolatek posłał nam znudzone spojrzenie, ale po chwili zamrugał oczami i uśmiechnął się szeroko. Spojrzał najpierw na jedną, potem na drugą służącą i uniósł lekko ręce, pokazując jeszcze więcej swojej odkrytej klatki piersiowej.

- Ayumi, Yohiko, spokojnie. To wezwani ninja. Wyluzujcie się. – powiedział głębokim głosem. Dziewczyny uniosły głowy i stanęły w luźniejszych pozycjach, po czym przyjrzały nam się dokładnie. Westchnęły jakby z ulgą i odeszły do lewych, nieotwieranych jeszcze drzwi, uśmiechając się do daimyo i znikając za nimi chwilę później. Chłopak przez chwilę patrzył się w tamto miejsce, kręcąc głową z uśmiechem. – Ah, te dziewczyny. Wciąż się boją, że to jakiś urzędas i odstawiają te swoje kabarety… - westchnął, po czym niedbale zawiązał yukatę. Spojrzał na nas z lekkim uśmieszkiem. Jego wzrok zatrzymał się na Niko. – Przybyliście w samą porę. – powiedział, podchodząc do nas bliżej. Stanął naprzeciwko Kakashiego. Był od niego trochę niższy, ale wciąż wyższy ode mnie. – Rozumiem, że to panowie ochroniarze. – posłał nam kolejny uśmiech, z pewnością wymuszony. Wyciągnął rękę do Kakashi’ego, którą mężczyzna z chęcią przyjął.

- Aah, shinobi z Konohy. Kakashi Hatake, dowodzący jounin. – chłopak ścisnął jego dłoń, uśmiechając się do siebie i oglądając jego rękawiczkę. Zwrócił się do mnie.

I wtedy jego twarz spochmurniała.

Chyba spodziewał się wesołości, zachwycenia i otępienia jego urokiem osobistym. U mnie tego nie znalazł. Osoba stojąca przede mną była uosobieniem sztucznego szczęścia, marnej gry aktorskiej oraz zabójczego bogactwa, które trawiło umysły żyjących tu biedaków. Zrozumiałem, że go nie lubię od pierwszego kroku, który postawił w tej sali. Daimyo nie powinien się tak ubierać, pouchwalać ze służbą, mówić i uśmiechać się jak tani amant, a już na pewno nazywać mnie ‘panem ochroniarzem’.

- Uchiha. Sasuke. – wycedziłem, podając mu rękę. Uścisnął ją szybko i silnie. Rozpoczęła się bitwa na uścisk i mordercze spojrzenie, którą niestety musieliśmy przerwać, bo jego wzrok powędrował do ostatniego gościa. Puścił moją rękę, niezauważalnie rozprostowując sine palce i ponownie przybrał maskę swojego uśmiechu.

Uśmiechu, który wywoływał u mnie drżenie kolan. Ten chłopak był… niesamowity. Nie tylko nie przejmował się głupimi zasadami, ubierał się jak chciał - niechlujnie, ale ładnie; traktował swoje służące jak koleżanki, nie przedmioty, ale także witał się z nami jak równymi sobie.

Pomijając fakt, że był szalenie przystojny. Wysoki, z krótkimi, acz zadziornie roztrzepanymi, brązowymi włosami i wielkimi niebieskimi oczami, które patrzyły na wszystko z takim uczuciem i dobrocią, że aż się chciało żyć. Podszedł do mnie tym swoim luzackim krokiem, boso, ignorując zimne kafelki na podłodze i spojrzał na mnie z góry, odpowiadając na mój nieśmiały uśmiech.

- A to musi być moja nowa koleżanka. – powiedział zalotnie, nie odrywając swoich elektrycznie błękitnych oczu od mojej twarzy. Jęknęłam w duchu, przypominając sobie jego wyraźne mięśnie brzucha i czując wokół siebie jego limonkowy zapach. – Bardzo mi miło. – wyciągnął rękę, która, ponieważ stanął bardzo blisko, niemal dotykała mojego brzucha. Przechylił głowę na bok, jakby na coś czekając.

- Hai, hai… j-już. – zająknęłam się, wyciągając zza paska zwój od Hokage, potwierdzający moją tożsamość. Podałam mu go, drżącą ręką, a on chwycił papier, posyłając mi zdziwione spojrzenie.

W mgnieniu oka wyrwał mi go z ręki i złapał mnie za dłoń swoją drugą,, wolną ręką najpierw pochylając się nieznacznie, aż w końcu klękając na jednym kolanie. Przyciągnął moją dłoń do swoich ust, całując mnie lekko.

Poczułam, jak moją twarz oblewa fala ciepła.

- Słońce, mi chodziło o twoje imię. – westchnął w moją skórę, unosząc swój zabójczy wzrok.

- W-Watashi wa N-Niko dessu. – mruknęłam, uśmiechając się lekko. Połowę ciała miałam sparaliżowaną. W duchu cofnęłam wszystkie niemiłe myśli, które kierowałam do niego, zanim tu doszliśmy.

- O, tak lepiej. – daimyo wstał, nawet nie trudząc się, by otrzepać spodnie. Nie wiadomo, czy go to nie obchodziło, czy może wierzył, że jest tu czysto. Pewnie oba. Tak czy inaczej, ponownie spojrzał na mnie z góry, puszczając moją rękę, która bezwiednie opadła do mojego boku. – Ja to Yahiro Kiyokawa, syn byłego daimyo, Hauru. Miło was poznać.

Gówno nie miło.

Moja nienawiść do tego gnojka rosła z każdą sekundą. Jak on śmiał tak się zachowywać? Dotykał Niko jak mu się podobało! Do cholery, była jego pracownikiem, gościem, a on już ją obłapywał! Co jemu się zdawało, że to jego konkubina? Po moim trupie.

Zacisnąłem pieści.

Daimyo odwrócił się do nas plecami i ruszył w stronę swojego ‘tronu’ ze zwojem od Niko w ręce. Kunoichi wykorzystała okazję i obróciła szybko głowę w moją stronę, marszcząc brwi. Uniosłem brew. O co jej chodziło?

- Uspokój się. – syknęła, po czym ruszyła żwawo za swoim nowym ulubieńcem. Kakashi został ze mną z tyłu, również patrząc na mnie dziwnie. Nie rozumiałem, co się dzieje. Nic przecież nie powiedziałem.

Jounin zdawał się rozumieć moje zaskoczenie, więc schylił głowę, by poprawić swoją kamizelkę, a przy tym coś mi wytłumaczyć.

- Twoja chakra. – szepnął, ruszając za pozostałą dwójką.

Zamurowało mnie. Moja wściekłość wzięła górę nad samokontrolą, to pewne, ale żeby inni shinobi czuli moją chakrę? Naprawdę musiało być ze mną źle.

Musiałem mieć jednak na oku tego typa. Daimyo czy nie, nie podobał mi się. Za to Niko aż za bardzo. Nie mogłem pozwolić, by to… zaważyło na powodzeniu naszej misji.

Hn. Oszukiwałem sam siebie. Po cichu zacząłem tym zabójcom, prawdziwym czy nie, kibicować.

Wkurzający amant poprowadził nas przez ‘zaplecze’ konstrukcji. Jak twierdził, znacznie bardziej wolał przechadzać się kuchniami i pokojami służby niż długimi korytarzami, na których wisiały portrety jego przodków. Palant uśmiechał się do mijanego personelu, pośród którego oczywiście przeważały młode kobiety. Ruszyła za nami ich garstka, słuchając jego wywodów, jak się poruszać po pałacu.

Okazało się, że ściana, przed którą wystawione zostało jego siedzenie, była swoistą barierą między częścią dla służby a komnatami bardziej ‘reprezentacyjnymi’. Z pomieszczeń dla sług łatwo było dostać się do pralni, kuchni, komnat gości i władcy, a także do ogrodów, które pielęgnowali ogrodnicy. Przednia cześć kompleksu, łącznie z wyższym piętrem, obejmowała natomiast wszelkie łaźnie, sypialnie, biura i sale konferencyjne, które służące odwiedzały tylko w porze sprzątania. Pomijam fakt, że dostawały się tam stromymi schodami znacznie szybciej niż wszyscy ważni goście, którzy musieli pokonywać główne, szerokie schody i maszerować obok starożytnych waz, posągów i innych głupstw.

Jako goście ‘specjalni’ zostaliśmy oprowadzeni po tylnej części oraz z grubsza przedniej. Otrzymaliśmy dostęp do każdego pomieszczenia, z tym, że służące miały odstęp do naszych własnych sypialni oraz miały obowiązek usługiwać nam tak, jak najważniejszym gościom.

Na korytarzach nie spotkaliśmy wielu snobów, co pewnie oznaczało, że wielki zjazd ważnych idiotów będzie miał miejsce na kilka dni przed urodzinami największego z nich.

Spojrzałem niechętnie w jego stronę. Rozmawiał z Niko, gestykulując i śmiejąc się. Dziewczyna zdawała się całkiem dobrze bawić. Kakashi szedł niewiele za nimi, przysłuchując się jego wywodom i kiwając głową. Na jego wsparcie raczej nie mogłem liczyć.

W końcu dotarliśmy do naszych komnat. Daimyo przydzielił mi pierwszą, a Kakashi’emu drugą z kolei, kazał czuć się jak u siebie i wyjaśnił, jak za pomocą dziwnej taśmy u sufitu wezwać służbę. Potem oddalił się gdzieś z Niko, która nawet się nie obejrzała, spacerując po ociekającym dekoracjami korytarzu.

Trzasnąłem drzwiami. Trochę pomogło. Rozejrzałem się po przydzielonym mi pokoju. Nie różnił się zbytnio od reszty domu. Był po prostu przeładowany nikomu niepotrzebnymi ozdobami i wykończeniami. Nawet cholerna tapeta miała złote wzory, nie wspominając już o kolumnach przy wielkim łożu z baldachimem. Rzuciłem na nie swoją torbę. Usłyszałem szelest papierów.

Podszedłem do już zepsutego posłania, znajdując pod plecakiem rozkład tygodniowych zajęć tego durnia, plan rezydencji oraz spis gości wraz z krótkim opisem ich aktualnej pozycji społecznej i przeszłości. Niektóre akta miały załączone zdjęcia.

Uśmiechnąłem się kwaśno. Sprawa na serio musiała być poważna, bo dokumenty wyraźnie nakazywały mi wszelką ostrożność wobec służby i gości na przyszłych przyjęciach. Albo Yahiro był bardzo ostrożny, albo przewrażliwiony.

Spacerowaliśmy środkiem pięknego ogrodu. Mimo, że było gorąco, słońce nie przeszkadzało mi wcale. Nad głównym chodnikiem przecinającym rabatki ciągnęło się drewniane zadaszenie, jakby markiza, po którym pięło się wino. Wokół rozchodziły się całe klomby kolorowych kwiatów, które ogradzały starannie przystrzyżone żywopłoty podobne do tego, który widziałam przy mostku. Na wysokich drzewach rzucających cień na małe placyki ze stolikami i ławkami podśpiewywały egzotyczne ptaki, których nigdy nie widziałam.

- Podoba się? – zapytał ktoś z boku. Przez chwilę zapomniałam, że szedł ze mną Yahiro. Jego błękitne oczy mieniły się wesoło.

- Um, jeszcze jak. – uśmiechnęłam się, rozglądając dookoła. Przy jednej z grządek pracowały młode dziewczyny w słomkowych kapeluszach. Gdy zauważyły nasza obecność, uśmiechnęły się i pomachały do nas. Chłopak odpowiedział tym samym, po czym przeniósł wzrok na drzewo, które przed chwilą przykuło moją uwagę.

- Kazałem je sprowadzić z Kraju Burzy. Miały tam za ostry klimat, a nasze miasto było za daleko na ich migrację. Mój ojciec kochał ptaki. – westchnął, chowając ręce w kieszenie yukaty. Maszerowaliśmy dalej, w ciszy.

- Przepraszam, że o to pytam… co się z nim stało? – zobaczyłam, jak jego wzrok z wysokich krzewów opada do samej ziemi.

- Nie ma sprawy. Miał wypadek wracając z Kraju Fal. Podpisywali jakąś umowę handlową. – odparł, podążając wzrokiem za odlatującym ptakiem.

- Przykro mi. A pana matka? – zapytałam, oblewając się rumieńcem. Chłopak był niewiele starszy, ale jego status i tak wymagał okazywania mu szacunku. Ciekawa byłam, czy pani Kiyokawa jest w rezydencji. Była jedną z wielu osób, które mogły nam pomóc w opiece nad przyszłym daimyo.

- Daj spokój. – uśmiechnął się serdecznie, pokazując swoje śnieżnobiałe zęby. Moje serce zaczęło bić szybciej. – Wystarczy Yahiro. Co do matki… odeszła, gdy miałem trzy lata. Jakaś choroba. – mruknął, bawiąc się pasem od yukaty. – Nie pamiętam jej. I nie mam rodzeństwa.

- Rozumiem. – westchnęłam, podziwiając żółto-różowe kwiaty. Ich łodygi aż uginały się pod ciężarem ich mięsistych płatków, które rozchylały się na boki, mieniąc w słońcu i pokazując swój pachnący, pomarańczowy środek. Wokół nich ganiały się motyle. Chłopak minął mnie i podbiegł do ich klombu, wyrywając jednego z nich z wprawą, po czym wrócił pod długi dach, wręczając mi go z uśmiechem. Podziękowałam cicho.

- A ty? – zapytał, ruszając w dalsza drogę.

- Co ‘ja’? – mruknęłam, obracając dar w dłoni. Przystawiłam kwiat do nosa. Pachniał ślicznie.

- Twoja rodzina.

- Oh. – odsunęłam roślinę od twarzy, przesuwając palcami po jej płatkach. – Nie mam rodziny. Zostałam adoptowana w wieku sześciu lat.

- Hm. – Yahiro popatrzył na moje dłonie, a potem na czarną kaburę u mojego uda. – Czyli nie masz też domu, ka?

W jego czystym i dźwięcznym głosie słychać było współczucie. To zadziwiające, że bogaty, rozpieszczony jedynak miał takie dobre serce. Był nie tylko miły dla służby, ale także dla gości, a pielęgnując ten ogród na pewno miał poczucie piękna.

- Nie do końca. Wynajmuję mieszkanie za pieniądze z misji. Nie jest to może coś… takiego… - obróciłam się, wskazując na wielką posiadłość, od której się oddalaliśmy, przez chwilę idąc tyłem. - …ale mi w zupełności wystarczy.

- Znakomicie. – zaśmiał się daimyo. – Życie shinobi musi być ciężkie.

- Aah, czasami. – przytaknęłam, przerywając grubą łodygę w połowie. Yahiro zamrugał oczami. Wetknęłam sobie kwiat za ucho, uśmiechając się lekko. – Ale innego sobie nie wyobrażam.

- W przeciwieństwie do mnie. – mruknął szatyn. Spojrzałam na niego. – Zazdroszczę wam. – wytłumaczył. Zmarszczyłam brwi. Przez chwilę pomyślałam, że mówi o mnie i Sasuke. Dziwne, przecież nie wspomniałam, że nie mieszkam sama.

- Jak to?

- Być shinobi. – uśmiechnął się, a jego wzrok powędrował gdzieś w dal. – Podróżować, walczyć, poznawać ludzi. Bez głupich zasad, nakazów, wszechobecnej kontroli i odpowiedzialności. – rozmarzył się. – Jesteście całkowicie wolni. Ty zwłaszcza. – posłał mi kolejny promienny uśmiech, za którym rzeczywiście widziałam nutkę zazdrości.

- Chyba żartujesz. – zaśmiałam się nerwowo, ogarniając ręką pół ogrodu. Młody daimyo przystanął, podążając za nią wzrokiem. – To wszystko jest tylko twoje. Bogactwo, piękno, władza, wygoda. Żyć nie umierać.

- Być może. Ja jednak chętnie bym się zamienił. – mruknął chłopak. Zbliżaliśmy się do granicy ogrodu, czyli sporego, drewnianego mostku i drugiej strony kolistego jeziorka. – Kiedyś nawet chciałem odejść i zostać shinobi. – przyznał, zatrzymując się przy złocistej bramie. Obserwowałam go dokładnie. Przejechał dłonią po pionowych drążeniach w murze otaczającym posiadłość. Jego wzrok się zachmurzył. Myślał o czymś dokładnie.

- I?

- To było niemożliwe. Jestem jedynym dziedzicem władcy. Tata nigdy nie ożenił się po raz drugi. Gdybym wtedy odszedł, teraz nikogo by tu nie było.

- Dobrze się stało. – pocieszyłam go. Ruszyliśmy wolnym krokiem do pałacu. Nagle coś zrozumiałam. – Chciałeś odejść… i być shinobi… - upewniłam się. Yahiro kiwnął głową, patrząc na mnie uważnie. – To znaczy, że kontrolujesz chakrę i tak dalej? – zakręciłam palcem w powietrzu. To było niesamowite. W całym Kraju Ognia mogli znajdować się ludzie mający niemniej energii co rasowi shinobi, a z niewykorzystanym potencjałem.

- Aah. Odkryłem ja dosyć niedawno. Nigdy jednak nie trenowałem w kierunku ninjutsu, bo niby po co? I tak bym się nie mógł stąd wyrwać. – warknął, mierząc wzrokiem mury posiadłości. W jego ustach brzmiało to jak pobyt w więzieniu. Zaczynałam rozumieć jego tok myślenia. – Jednak ta cała chakra czasami się przydaje. Wiem, kto jest shinobi, kto nie. No wiesz… - pomachał ręką w powietrzu, jakby szukał dobrego słowa. Uśmiechnęłam się. Zachowywał się niesamowicie naturalnie. - …czuję waszą energię. Na przykład twojego kolegi. – posłał mi zawadiacki uśmieszek.

- Sasuke. Tak, też to czułam. Czasami jest trochę nadpobudliwy. – odwróciłam wzrok. Było pewne, że Uchiha nie polubił mojego rozmówcy. Był irytująco uprzedzony do wszystkich wokoło, nawet mnie potraktował grubiańsko przy naszym pierwszym spotkaniu. Nie widziałam w tym nic nowego. Yahiro, natomiast, owszem.

- Myślę że przy tobie częściej niż ‘czasami’. – zaśmiał się szatyn. Popatrzyłam na niego, zaskoczona.

- O czym ty mówisz?

- No, wiesz… - podrapał się w kark, patrząc na mnie z góry. – Wydawał się wściekły po naszym… ‘przywitaniu’. – zmarszczyłam brwi. Rozumiałam, o co mu chodziło, jednak nie byłam w stanie pojąć, skąd u niego taki głupi pomysł. – Chyba cię lubi. – wydusił w końcu daimyo, uśmiechając się pobłażliwie.

- Bzdura. – skrzyżowałam ręce. – Jeszcze niedawno zachowywał się tak w stosunku do mnie. Czasami bywa nieznośny. Kakashi, swoją drogą, też aniołem nie jest.

- Nie zmieniaj tematu. – chłopak zaśmiał się ironicznie. – Jak to ‘jeszcze niedawno’? Coś się może... zmieniło?

Przystanęłam w pół kroku. On się ze mnie naśmiewał! Prowokował mnie, że niby Sasuke i ja!

- Pff, też coś. Chodzi o to, że zmienił obiekt swojego prostactwa. Nie to, że mu się podobam, czy coś… - mruknęłam, zaciskając ręce silniej na ramionach. Ruszyliśmy dalej. Spojrzałam na czubki swoich butów. Teraz, gdy usłyszałam to z własnych ust, wydawało mi się to trochę smutne.

Nagle Yahiro przyspieszył tempa. Zanim zdołałam się zorientować, stanął przede mną, zmuszając mnie, bym ponownie się zatrzymała. Uniósł rękę do mojej skroni, z czułością poprawiając wetknięty za ucho kwiatek. Zaschło mi w gardle.

- Wiesz… może to, co mówisz jest prawdą… - westchnął, patrząc na piękną roślinę. Zaraz potem przeniósł wzrok na moją twarz, uśmiechając się z powagą. – Ale gdyby wręcz przeciwnie… to wcale bym się mu nie dziwił…

Oh, Kami. Zdawało mi się, że przez chwilę przestałam oddychać. On był taki miły!

- Ja…

- Yahiro-sama! Yahiro-sama! – usłyszałam krzyk z naprzeciwka. Wychyliłam głowę ponad silnym ramieniem daimyo, który tylko spuścił głowę z lekkim uśmieszkiem. W naszym kierunku biegła jedna ze służących, które widziałam w holu. – Przyjechali!

- Już? – chłopak odwrócił się w jej stronę. W jego głosie słychać było zawód. – Mieli być juto popołudniu. – westchnął. Brunetka potruchtała do nas, łapiąc go za rękaw yukaty i dysząc cieżko.

- Hai, demo! Wyjechali wcześniej, by załatwić jakieś interesy w Namonaishi, i zeszło im się krócej, niż przewidywali. Czekają w holu, musi pan się przebrać! – pociągnęła go za materiał w stronę wejścia do domu. Tego dla służących.

- Spokojnie. – Kiyokawa uniósł rękę z uśmiechem. Położył ją dziewczynie na głowie. Była jeszcze niższa ode mnie. – Kazałaś przygotować im pokoje? – dziewczyna kiwnęła głową. – Ilu ich jest?

- Czworo.

- Poinformowałaś dwóch pozostałych shinobi?

- Jeszcze nie.

- To to zrób. A gościom każ poczekać. Ja zaraz przyjdę, wy zaopiekujcie się Niko. – wskazał na mnie, po czym poczochrał dziewczynie włosy. – Znacie procedurę. – służąca kiwnęła energicznie głową i spojrzała na mnie przelotnie.

Przełknęłam ślinę. Jaką procedurę?

Strona siedemdziesiąta szósta. Niebezpieczeństwa związane z użytkowaniem doujutsu. Niesamowite, że wymieniali je dopiero w trzech czwartych książki. Tak czy inaczej, nie miałem na co narzekać, samych technik jeszcze nie używałem, mój trening miał się zacząć po powrocie do Konoha. W dodatku czekała mnie przeprowadzka i ćwiczenia z kataną. Znalazłem idealną w siedzibie klanu, trzeba ją było tylko trochę odnowić.

Przekręciłem się na łóżku, wracając do lektury. Dobrze, że wziąłem ze sobą książki, bo zanudziłbym się tu na śmierć. Mieliśmy spędzić w Yutatoshi co najmniej pięć dni, a tego pierwszego czekało nas tylko jedno wieczorne spotkanie z doradcami, na którym z resztą nie miałem obowiązku być.

Ponad godzinę temu czytanie przerwała mi jedna z tych służących z dołu, informując, że od tej pory będę miał z Kakashi'm towarzystwo na piętrze. Przyjechali pierwsi goście na huczną imprezę. Dobrze, że nie przyszli się przywitać, bo bym ich pozabijał.

Tak, nadal byłem wkurzony.

Próbowałem znaleźć Niko, ale słuch o niej zaginął. Pokoje obok były zarezerwowane dla reszty ważniaków, więc zachodziłem w głowę, gdzie będzie spała. Bo chyba nie z tym całym Yahiro.

Widziałem ich przez okno, jak chodzili po ogrodzie. Ciągle nawijali, jak najęci. Palant. Nie miał lepszych zajęć? Powinien przynajmniej się stosownie ubrać, skoro zaczynał się zjazd bogatych bubków, a nie wałęsać się po pięknych, acz bezużytecznych ogródkach z moją…

koleżanką.

Uspokoiłem nerwy, wracając do lektury. Po dwóch zdaniach przerwało mi pukanie. Uderzyłem pięścią w słup, na którym wisiał baldachim. Spokojnie. Wdech i…

- Czego?! – ryknąłem w stronę zamkniętych drzwi.

Te otworzyły się, a do pomieszczenia weszła dziewczyna wzrostu Niko w zielonym kimonie. Zamknęła drzwi i westchnęła, opierając się o nie czołem.

- Oni mnie tu zabiją. – mruknęła niewyraźnie.

Poczułem, że uaktywnia mi się Sharingan.

- Kobieto. Po pierwsze, trochę szacunku. – warknąłem, odkładając książkę. – Jestem gościem w tym domu. Po drugie, mów, czego chcesz, jestem zajęty. I nie idę na to spotkanie.

Dziewczyna odwróciła się w moją stronę z grymasem na twarzy. Była… piękna.

Jej brązowe włosy były upięte w wysoki kucyk udekorowany złotymi spinkami i mnóstwem kwiatów. Ozdobne kimono zlewało się z jej smukłej sylwetki aż do samej ziemi, dokładnie związane obi, które tylko podkreślało jej doskonałe kształty. Nosiła delikatną, mieniąca się w słońcu złotą biżuterię, nawet kolczyki, a jej gładka cera była starannie umalowana kosmetykami w kolorze ziemi.

Nigdy nie przepadałem za takimi zabiegami, ale efekt był… powalający. Szkoda, że była służącą należącą praktycznie do tego bubka, bo urodą niemal dorównywała mojej partnerce.

- Taa, właśnie widzę. – z rozmyślań wyrwał mnie jej dźwięczny głos. Dziewczyna podparła się pod boki. – Nic nie robisz, tylko czytasz te książki. Zająłbyś się przygotowaniami, brakuje nam rąk do pracy. – warknęła, nie robiąc żadnego kroku w moją stronę.

Jej głos coś mi przypominał. Zacząłem się zastanawiać, ile miała lat. Jej czerwone usta i mocno umalowane oczy mogły być mylące. Stawiałem na siedemnastkę.

Hej, zaraz, czy ona właśnie mi rozkazywała?

- Słuchaj, widzę, że ten wasz daimyo trzyma was luźno, ale ja nie jestem nim. Ja wiem, gdzie twoje miejsce. Zostaw mnie w spokoju, zajmij się gotowaniem, sprzątaniem, czy co tam zwykle robisz. – machnąłem ręką, by wyszła, podnosząc z kapy na łóżko swoją książkę. Na czym to ja skończyłem?

Uniosłem ją na tyle, by nie widzieć pięknego intruza. Jej obecność wyprowadzała mnie z równowagi. Wyłączyłem Sharingan’a.

Usłyszałem cichy świst i poczułem, że materac ugina się z lewej strony. Nabrałem powietrza. Wdech i wydech. Spokojnie. Opuściłem książkę, patrząc prosto w zielone oczy dziewczyny. Uśmiechała się zadziornie.

- Nie poznałeś mnie? – zaśmiała się. Zamrugałem oczami. Te oczy. Ten głos.

- Niko? – wydukałem, czując, jak niewidzialna siła wbija mnie w oparcie łóżka. Co się z nią stało?

- No brawo, Panie Ważny. Nareszcie się zorientowałeś. – westchnęła, wstając z łóżka, przy którym pojawiła się w ułamku sekundy. Czy to kimono nie przeszkadzało jej w ruchach? Jej mina spoważniała, gdy podeszła do szafki, na której stała złocona lampa. Przejechała po niej palcem. – Nie zachowuj się jak gbur. Jak powiedziałeś, jesteś tu tylko gościem. – odwróciła się w moją stronę, prostując plecy i miażdżąc mnie z góry wściekłym spojrzeniem. – Jeśli chcesz, by traktowano cię dobrze, rób to samo. Nie ważne, czy służąca czy nie. Należy się jej szacunek, palancie.

- Cokolwiek mówisz, panno Kiyokawa. – warknąłem, sięgając po mój podręcznik. Niko w sekundę pojawiła się u mojego boku i przytrzymała dłonią książkę na miejscu. Jej dłonie były starannie oczyszczone, a paznokcie pomalowane na kolor trawy. Od energicznego ruchu zabrzęczały jej kolczyki. Idiotka dała sobie przekuć uszy.

- Coś ty powiedział? – syknęła. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Teraz rozumiałem, czemu nie martwiła się tak bardzo o swój wygląd. Nie dlatego, że i bez tego była ładna. Nie. Gdyby prowadziła takie zabiegi w domu, w Konoha, nie mogłaby się opędzić od wielbicieli.

I ode mnie.

Potrząsnąłem głową.

- Fajnie się gadało z pracodawcą? – zapytałem z lekkim uśmieszkiem, akcentując ostatnie słowo. Jej wąskie brwi spotkały się na środku czoła. – Widzę, że już przystosował cię do swoich standardów.

- Dupek. – westchnęła dziewczyna, odchodząc o krok od łóżka. – To nie zrobił on, a dziewczyny. 'Służące', jak ty to nazywasz. – dodała, po czym skrzyżowała ręce. – Obracamy się wśród elity, Uchiha, i jeśli nie chcesz zwracać na siebie uwagi, też powinieneś coś zmienić w wyglądzie. To misja, nie wakacje. – wskazała na moją niechlujną pozycję na łóżku.

- Racja, wakacje to ma ten koleś. Ciekawe, w co potem każe ci się ubrać. Może w kostium kąpielowy?

- Oh, daj spokój! – krzyknęła, tupiąc nogą. Chyba miała na sobie zori, bo odgłos jej buta słyszałem jeszcze trzy sekundy po fakcie. Może to akustyka pokoju. Jej zielone oczy emanowały złością. Tak samo jak chakra. Teraz już wiem, co czuł Kakashi w holu. – To moja praca, mam go chronić w przebraniu konkubiny! Mam gdzieś, czy podoba ci się to czy nie, wykonam swoje zadanie! Ty za to, nie zbliżaj się ani do dziewczyn, ani do Yahiro, ani nawet do mnie, póki nie zmienisz swojego kretyńskiego zachowania!

Zapadła cisza. W połowie jej wywodu odwróciłem wzrok do przeciwnej ściany, próbując jej nie zabić. Czy ona nie widziała, co się działo w tym domu? Czuła się ważna, wybrana, nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy tylko pionkami w głupiej grze, którą prowadzą ze sobą okoliczni daimyo. Gotowi byli się pozabijać za władzę i pieniądze, a my mieliśmy im w tym pomagać.

Kolejne pukanie do drzwi. Jakieś szaleństwo.

- Wejść. – warknąłem głośno, otrzymując kolejne pogardliwe spojrzenie od kunoichi. W drzwiach pojawiła się nieco starsza dziewczyna o długich, rudych włosach.

- Pan Yahiro zaprasza na dół. Rozpoczęło się posiedzenie.