20 lipca 2010

Rozdział LXII - "Przeznaczenie"

            Lato, moja ulubiona pora roku, dobiegło końca. Od incydentu z Sasuke i naszej kłótni minął ponad miesiąc. W tym czasie wypełniliśmy dwie misje, jedną pod okiem Akane, drugą pod nadzorem Kakashi’ego. Trenowali nas bez przerwy, naciskając głównie na nasze nowe zdolności – gen- i doujutsu. W tym pierwszym poczyniłam spore postępy i pozwolono mi trenować samodzielnie, hipnotyzując Sasuke lub innych shinobi, oczywiście za ich pozwoleniem. Uchiha jednak nie mógł zaprezentować mi swoich możliwości, gdyż według Hatake było to – przynajmniej na jego aktualnym poziomie - zbyt niebezpieczne. Mroczny Komandos chodził naburmuszony z tego powodu przez dobre kilka dni.
            Zastanawiałam się, co takiego było w technikach Sharingan, że nie mógł skopiować ich z taką łatwością, jak na przykład ruchów wojowników, z którymi miał ćwiczyć walkę kataną. Być może chodziło o to, że Kakashi nie musiał wykonywać żadnych symboli, a jego chakra koncentrowała się w małym punkcie ciała, przez co Uchiha nie widział techniki zbyt dokładnie.
            To jednak nie było moje zmartwienie. Nie byłam takim geniuszem jak on, przez co pracowałam o wiele ciężej. Chodziłam na zajęcia z bo, szkoliłam genjutsu u Akane, trenowałam ćwiczenia fizyczne na sali gimnastycznej i pojedynkowałam się z Sasuke w ninjutsu.
            Byłam coraz bardziej zmęczona. Moje życie zaczęło być znacznie mniej zróżnicowane, niż kiedyś. Wpadłam w letarg, ciągły kołowrotek misji i treningów. Ledwie miałam czas na odwiedzanie sklepów i pomaganie Sasuke w meblowaniu naszego mieszkania. Mimo to zauważyłam, że niemal nie było dla mnie potrzeby do odwiedzania szpitali, a i coraz mniej odczuwałam efekty misji i treningów. Byłam coraz bardziej wytrzymała, silna i szybka. Nawet Uchiha to zauważał.
            Ostatnią kroplą goryczy była służba w ANBU. Nie ucierpiałam za bardzo podczas eskapad z moją grupą, ale to i tak było czasochłonne i męczące. Ponadto coraz częściej byliśmy wysyłani poza wioskę bez konkretnego zadania, a jedynie w formie patrolu. Tsunade-shishou odbierała nowe raporty o ruchach Akatsuki. Około tydzień temu na zachodzie wioski inny zespół zdemaskował szpiegów Orochimaru, próbujących infiltrować Konohę.
            Pośrodku tego wszystkiego stałam ja, niebędąca nawet w stanie ruszyć na południe, do mojego domu - świątyni, do której mapa zalegała w moich rzeczach od miesięcy. Coraz bardziej miałam ochotę rzucić to wszystko i poświęcić się moim poszukiwaniom - nawet, jeśli miało to oznaczać tytuł nukenina. Odrzucałam te myśli jednak dość szybko, będąc pewną, że już niedługo nadarzy się odpowiednia okazja.
            W kwestii mojej przyjaźni z Sasuke niewiele się zmieniło. Nie kłóciliśmy się już tak jak zwykle, właściwie to nasze kontakty ograniczały się do wspólnych treningów, posiłków, czasami zakupów. Oboje byliśmy zbyt zmęczeni, by kłócić się czy flirtować, poza tym było wyraźnie widać, że coś między nami zalega. Tamta noc odcisnęła na nas spore piętno i oboje chodziliśmy w wyraźnie coraz gorszych humorach.
            O ile w moim przypadku było to możliwe, o tyle w kwestii mojego współlokatora zahaczało to o fikcję.
            Mimo to Uchiha nie wyładowywał się na mnie, a wszystkim dookoła. Krzyczał na Kakashi’ego, swoich przyjaciół, Hokage… czasami fuknął nawet na Saturn. Nie ważył się jednak podnieść głosu w mojej obecności, jakby bojąc się mnie skrzywdzić po raz kolejny.
            Jego słowa bolały. Bolały, bo były trafne. Całe moje życie kręciło się wokół samotności i samodzielności. Nie byłam w stanie żyć tak, jak inni, a tym samym ich zrozumieć.
            Brakowało mi jednak trochę wolności, relaksu, zabawy. Nawet, jeśli gdzieś wychodziłam, bez mojego rywala to nie było to samo. Wolałam już jak się dąsał za wybicie zęba, niż jak trzymał się na dystans, myśląc, że to ja jestem na niego obrażona.
            Swoją drogą, dzięki życzliwości Shizune chłopak miał już wstawionego nowego zęba, niemal nie różniącego się od oryginału. Medycyna pod okiem Tsunade-shishou naprawdę ewoluowała.
            Z rozmyślań wyrwała mnie obecność obcej chakry w domu. Przestałam na chwilę bawić się taflą wody i wsłuchałam się w odgłosy dochodzące z mieszkania. Sasuke coś mówił, ale raczej nie stał przy drzwiach łazienki. Pewnie ktoś przyszedł z jakąś sprawą, na przykład Sakura.
            Jak ostatnio, pomagając brunetowi w pieczeniu tortu dla mnie. Chciałam szczerze ogłosić oszustwo i nie przyjąć go, ale nie chciałam robić zbędnej awantury. Wystarczyło mi, że Sasuke męczył się dobre dwie godziny z uformowaniem w miarę spójnego ciasta. Widać czegoś, co było napisane, a nie pokazane, nie umiał skopiować tak dokładnie.
            Jednak deser wyszedł całkiem zjadliwy.
            Oparłam się wygodnie o ściankę wanny, patrząc, jak spora piana wokół mnie kołysze się na wodzie. Zwykle brałam długie kąpiele, by woda rozgrzała mi obolałe mięśnie lub bym miała okazję namoczyć odciski i umyć rany. Teraz moje ciało było niemal bez skazy, za to psychika potrzebowała sporo uwagi.
            Ktoś nacisnął klamkę, a ja, przestraszona, dałam nura pod wodę, po chwili wynurzając tylko czubek głowy. Kto śmiał wejść bez pukania do łazienki przy moim pokoju, gdy byłam całkiem naga?!
            - Sasuke… - warknęłam, widząc czarnowłosego w drzwiach. Zaczęłam zbierać pianę z ogromnej wanny i nakładać ją na siebie, by przypadkiem nic ciekawego nie zobaczył.
            - Masz gościa – mruknął chłopak beznamiętnie, cofając się i pozwalając, by do pomieszczenia weszła wielka, groźna pantera.
            - Konnichi wa, Niko.
            Zdjęłam mokre włosy z twarzy, wskazując kotce na drzwi, by zamknęła je łapą.
            - Co jest tak ważne, że aż trzeba przerywać mi kąpiel?
            - Twoja prośba została pozytywnie rozpatrzona – mruknęła Yochi, przysiadając na podwyższeniu wokół wanny. Jej ciężkie, futrzaste ciało wyglądało dziwnie przy wszystkich płynach do kąpieli i dekoracyjnych kafelkach. Jej gruby ogon zwisał swobodnie do wanny, a gdy ja zaczęłam obmyślać dalszy plan działania, kocica zaczęła delikatnie nim machać, zabierając nim pianę i wąchając ją co jakiś czas. – Co teraz zrobisz? – przerwała milczenie, patrząc na mnie dużymi ślepiami.
            - Decyzja nie powinna należeć tylko do mnie – westchnęłam, sięgając po płyn z ekstraktem z bambusa. – Chcę, by Saturn miała wybór.
            - To jest mały kociak. – Yochi uniosła brew i przejechała czarnymi pazurami po płytkach. – Nie potraficie się komunikować.
            - Proces, jak sama twierdzisz, jest nieprzyjemny. Nie chcę go przeprowadzać bez konieczności – mruknęłam, rozprowadzając żel na swoich nogach. Przydałoby się coś zrobić z paznokciami.
            - Powtarzam pytanie: co zrobisz?
            - Spróbuję znaleźć jej rodzinę. Jeśli postanowi zostać w lesie, nie będzie problemu. Dopiero jeśli zostanie ze mną zacznę się zastanawiać, co dalej. – Sięgnęłam po pumeks i zaczęłam szorować sobie pięty. Byłam kobietą, czułam potrzebę bycia zadbaną i pachnącą. Niestety w życiu kunoichi miałam mało okazji, by się o to troszczyć. Długie, piesze wędrówki, walka i treningi nie tylko raniły moje ciało, ale sprawiały, że stawało się ono coraz mniej dziewczęce. Od suchej, twardej skóry zaczynając, na zniszczonych włosach kończąc.
            - To może być niebezpieczne. – Spojrzałam na gadającego kota, wznawiając swoje pasjonujące czynności. – Pójdę z tobą na wszelki wypadek. – Jeszcze raz rzuciłam okiem na summona. Gdy odzywały się w niej instynkty macierzyńskie, zwykle oznaczało to kłopoty. Bądź co bądź, jako jedyna ze swojej rasy widziała przyszłość.
            Jej żółte ślepia przeszywały mnie teraz na wskroś, zupełnie, jakby czytały moją duszę.
            Przełknęłam ślinę.
            - Ne, chcesz mi może coś powiedzieć?
            - I tak, i nie. – Kotka zniżyła głowę, w końcu opierając ją na potężnych, wyprostowanych łapach, nie inaczej niż Saturn szykująca się do spania. Yochi robiła tak, gdy była zmęczona lub czekała nas ważna rozmowa. – Wiesz, dziecko, że widzę przyszłość i przeszłość tak łatwo, jak ty teraz widzisz czubki swoich palców.
            Kiwnęłam głową, nabierając sporą ilość szamponu jagodowego na dłonie i wcierając go w moje długie włosy.
            - Nigdy ci jednak nie tłumaczyłam istoty tej umiejętności. A ta wiedza jest ci potrzebna do zrozumienia, czemu się martwię. – Pantera, bo tak ją nazywałam, nie mogąc przypisać buremu summonowi konkretnej rasy, westchnęła. – Ludzie codziennie podejmują miliony decyzji. Tych ważniejszych: czy zrealizować pewne cele, czy przekazać komuś pewną wiadomość, ale także tych błahych: co zjedzą na śniadanie, którą drogą pójdą, jak się ubiorą. Widzisz… wszystkie te decyzje wpływają nie tylko na nich samych, ale także na ich otoczenie. Ostrzegając kogoś przed niebezpieczeństwem, ratują komuś życie, a postanawiając tego nie robić, zabijają ich. Jedząc w małych restauracjach, zapewniają dochód biednej rodzinie, ich dziecko rośnie zdrowe zamiast umrzeć z głodu, a w swoim życiu podejmuje kolejne decyzje, wpływając na kolejnych ludzi. Czas to nieskończony ciąg decyzji milionów osób żyjących przez miliony pokoleń.
            - Co to ma do twojej mocy? – odkręciłam kurek z ciepłą wodą, czując, że zapowiada się dłuższa pogawędka.
            - Ja widzę te decyzje. Mogę podążać każdą możliwą ścieżką. A są ich miliony milionów. Widzę na przykład świat, który teraz nie istnieje, ale istniałby, gdyby odważna, młoda kunoichi zaspała na wymarsz shinobi na misję. Nie uczestniczyłaby w patrolu i nie znalazłaby w lesie płaczącej, kilkuletniej dziewczynki. A ta by umarła.
            - W sensie… że ja – wyszeptałam, zakręcając kurek. Jasne było, że mówiła o Anko. – Widzisz… wszystkie moje możliwe przyszłości i przeszłości? Widzisz, co by się ze mną stało, gdybym zamieszkała gdzie indziej, zachowała się inaczej, kupiła coś innego czy poszła w inną stronę? – Kot kiwnął leniwie głową. – To musi być… straszne. I to, teraz, tutaj… jest… jedyna prawdziwa rzeczywistość?
            - Aah. I powiem ci, skarbie, że jedna z najszczęśliwszych dla mnie i ciebie. Są światy, w których uciekłaś od Anko i nigdy nie zostałaś kunoichi. Są światy, w których to nie Tsunade została Hokage, ale jeden z jej aktualnych doradców. Im więcej światów przedstawia pewien wybór, tym bardziej oznacza to, że ten wybór był przeznaczony światu przez „los”. Im mniej danych światów jest, tym bardziej skomplikowana i trudna była dana decyzja. Mniej prawdopodobna i słuszna.
            - I ty za tym wszystkim nadążasz? Ile tego jest?
            - Nawet ja nie umiem zliczyć. Mówimy tu o nieskończonych liczbach. Miliony ludzi, miliony decyzji. Również zwierzęta… czasami pójdą jedną ścieżką i rozmnożą się. W innym świecie skręcą w drugą stronę i zostaną zabite, ale nakarmią ludzi… inną drogą zostaną oswojone. I może uratują komuś życie.
            - Czemu mówisz mi to wszystko?
            - Bo chcę, byś zrozumiała, jakie masz szczęście. Żyjesz w jednym z bardzo, ale to bardzo niewielu światów, w których masz dobre kontakty z tym młodym chłopakiem. W większości z nich wasza więź była słabsza od jego pragnienia zemsty. I odszedł od ciebie i od wioski. Twój los jest jednym z najlepszych, nie wspominając już o przewadze światów, w których oboje żyjecie, ale nigdy się nie spotkaliście. Oboje w tych światach podążacie zupełnie innymi ścieżkami. Gorszymi. – Kotka ponownie skupiła na mnie swój świdrujący wzrok.
            Jednak przysłużyłam się Sasuke. Byłam mu potrzebna niczym kotwica w wiosce i łącznik z normalnym życiem. Ludzkim i uczuciowym. On też mi był potrzebny, nie tylko do motywowania mnie do walki.
            - Czyli wszystko w porządku, to chcesz powiedzieć? Bym nie martwiła się, tym, jak się teraz czuję, bo i tak mam szczęście? – zapytałam z uśmiechem.
            - Nie. Wręcz przeciwnie – prychnęła Yochi, przymykając oczy z warknięciem. Wyglądała, jakbym takim pytaniem mocno ją zawiodła. - Nadchodzi czas, w którym ze swojej aktualnej pozycji możesz pójść jedną z dwóch głównych ścieżek. I po drogach przyszłości widzę, że większe prawdopodobieństwo na wybór ma ta gorsza.
            - Czyli w najbliższym czasie będę zmuszona podjąć decyzję i prawdopodobnie podejmę złą. – Podrapałam się po głowie. Wielka mi nowina. Czasami miałam wrażenie, że za co tylko się nie wezmę, nie ma to szans na powodzenie. – To ma związek z Saturn? – zgadłam.
            - Tak i nie – warknęła kotka, zrywając się z wanny i zeskakując na podłogę. – W sytuacji tego kota nie martwię się, bo jestem niemal pewna, że wiem, co się stanie. A to, o czym w istocie mówię… to rzeczywiście będzie twoja decyzja. Choć po części zadecyduje okrutny los, bo twój charakter i to, w co wierzysz, każą ci postąpić w ten a nie inny sposób.
            - Coś się stanie Sasuke? Kakashi’emu? Mi? Złamię nogę? – zaśmiałam się, nie mogąc ukryć zdenerwowania. Głos summona był tak poważny, że aż przerażający.
            - Dziecko… ty zginiesz.
            - C-co?
            Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić, zanim zwierzę spuściło głowę, znikając w kłębie dymu, jak na złość odmawiając mi odpowiedzi.
            - Yochi! – Wstałam w wannie, omal się nie przewracając. – Miałaś mi pomóc z Saturn!
            Odpowiedziała mi tylko cisza i delikatne echo w obszernej łazience.
            - Co się stało? – usłyszałam znajomy głos zza drzwi, przez co momentalnie wpadłam z powrotem do wody.
            - Nic! Idź sobie! – krzyknęłam, osłaniając się na wszelki wypadek rękoma. Momentalnie zaschło mi w ustach ze strachu. Co ten kocur sobie wyobrażał?!
            - Dobra, tylko tak nie wrzeszcz! – rzucił przez drzwi brunet, prawdopodobnie się oddalając.
            Woda była już zimna, czas było się ubrać i zaprowadzić Saturn do jej rodziny. A przynajmniej spróbować.
            Przez całą drogę do lasu, z Saturn zawiniętą w fioletowy koc na moich rękach, rozmyślałam nad tym, co usłyszałam od Yochi. Co miałam teraz zrobić? Kotka wyraziła się jasno, że jest duże prawdopodobieństwo, że umrę. Do mnie to jednak zupełnie nie docierało. Pokonałam w swoim życiu naprawdę wielu wrogów, wykonałam masę misji, poza tym… na każdej z nich miałam przy sobie Sasuke, który w życiu nie pozwoliłby, by coś mi się stało.
            Jednak ukłucie w sercu, gdy usłyszałam słowo „zginiesz” było prawdziwe, tak, jak przepowiednia. Czy to znaczyło, że to koniec dla mnie z misjami? Czy słysząc przepowiednię i nie udając się na misję, odwracałam swoje fatum? Gdybym miała okazję porozmawiać z Yochi, dowiedziałabym się, czy śmierć groziła mi w tak dużym stopniu zarówno przed jej ostrzeżeniem, jak i po. Czy summon zmieniał przyszłość? Czy miał do tego prawo? Czy gdybym znając swoje przeznaczenie poszła najbezpieczniejszą drogą, wchodząc w „lepszy”, nie „gorszy” świat, moje przeznaczenie, czyli śmierć, dopadło by mnie w inny sposób?
            Dlaczego mówiła mi o tym dopiero teraz, czemu tak powierzchownie? Czy powinnam powiedzieć o tym komuś? Czy miało to sens? Wszystko zależało od wyborów i mogło się okazać, że jeśli wybiorę ucieczkę, to na misję zostanie posłany ktoś inny i mój los przeniesie się na niego.
            Nigdy bym sobie czegoś takiego nie wybaczyła, zwłaszcza, że dzięki ostrzeżeniu Yochi i tak miałam większe szanse przetrwania niż ktokolwiek inny, nieznający niebezpieczeństwa, w jakim się znajdzie. A wszystko to miało zależeć od jednego wyboru. Złego wyboru.
            Na wszelki wypadek powinnam wziąć ze sobą masę leków i bandaży. I poprosić Sasuke, by na mnie uważał. Nie chciałam jeszcze umierać. Miałam wiele planów przed sobą, nawet, jeśli nie wszystkie miały się spełnić.
            Może brałam tą sprawę zbyt mało poważnie? To wszystko przez to, że w swoim życiu kunoichi wiele razy stykałam się ze śmiercią, wierząc, że ona mnie jednak nie dotyczy. Obrywałam wiele razy, jasne, lądowałam w szpitalu… ale nigdy nie były to na tyle poważne doświadczenia, by spisywać po nich testament. No, może poza śpiączką po pojedynku ze sługami Orochimaru. Ale to mogło zdarzyć się każdemu.
            - Mia!
            Spojrzałam na zawiniątko w rękach. Byłyśmy już blisko lasu. Było pewne, że Saturn to czuje i się niecierpliwi. Nawet, jeśli była zbyt głupiutka, by zrozumieć, co się szykuje, to miała swój instynkt. I rozumiała doskonale moje uczucia.
            A ja? Co tu dużo kryć. Bałam się. Podświadomie wiedziałam, że nie wytropię dzikich pum w lesie, a nawet jeśli, to nie będą one rodziną Saturn. Potem czekało mnie już tylko przygotowywanie jej do transferu. A to nie było łatwe. By przerzucić dane zwierzę na - jak to Mars niedelikatnie określił - „tamten świat”, energia życiowa przywoływanego odwrotnie - bo nie ze świata Kurando do naszego, a z naszego do właśnie Lasu Kurando - zwierzęcia musiała byś jak najmniejsza. Innymi słowy Saturn musiała być nieprzytomna.
            Nie miałam pojęcia, w czym dla kotów był problem, bo opowiadały mi o tym w taki sposób, jakby było to zupełnie nieosiągalne. Według mnie wystarczyło tylko zgłosić się do weterynarza i poprosić o naprawdę mocny środek znieczulający lub usypiający, a potem przeprowadzić nad kotem cały rytuał. Nic prostszego.
            W trakcie moich rozmyślań minęłam jezioro za polem treningowym. Saturn zaczęła się wyrywać, ale dobrze wiedziałam, że o wiele lepiej będzie przemieszczać się na południe, w głąb lasu, z nią na rękach. Miałam w ten sposób kontrolę nie tylko nad jej zachowaniem - a nawet w domu była niesamowicie niesforna - ale też nad własnymi odgłosami, które przy tropieniu dzikich zwierząt musiałam sprowadzić do minimum.
            Nie miałam pojęcia, ile potrwa transformacja. Saturn musiała się zaaklimatyzować w obcym świecie, nauczyć komunikować z ludźmi i rozwinąć swoje umiejętności. Poza charakterem na pewno miał się zmienić jej wygląd, gdyż w drugim świecie czas płynął o wiele szybciej. Jeśli jakiegoś kota wzywałam co miesiąc, dla niego upływały ponad trzy. W dodatku miałam moją pumę dopiero dwa miesiące, a już widziałam, jak bardzo urosła.
            Nie chciałam się z nią rozstawać. Nie chodziło tylko o to, że kochałam ją jako kota, zupełnie jak moje dotychczasowe summony. Była moim pierwszym zwierzęciem, którym musiałam się opiekować. Powrotem do dzieciństwa, którego tak naprawdę nigdy nie miałam. W dodatku świetną przygodą i urozmaiceniem szarych dni w życiu shinobi. Bo ile osób w wiosce mogło się pochwalić, że ujarzmiło prawdziwą pumę i dogadywało się z nią aż tak dobrze? Nawet Sasuke ją zaakceptował!
            Teraz to wszystko miało dobiec końca. Ale czy miałam jakiś wybór?
            Chwyciłam ciepłe zawiniątko mocniej i używając skoncentrowanej chakry, wbiegłam na jedno z większych drzew. PRzeskakiwałam po gałęziach najciszej jak mogłam, używając energii jedynie w razie potrzeby. Inteligentne zwierzęta, nawet, jeśli nie rozumiały istoty chakry, to na pewno ją wyczuwały.
            Po kilku minutach odnalazłam miejsce, z którego prawdopodobnie wzięłam Saturn. Nie było przy nim ani śladu pum, tak więc ruszyłam dalej. Na mej drodze widziałam masę nieświadomych mojego towarzystwa zwierząt – ptaków, saren, królików, wiewiórek, a nawet samotnego lisa i dwa dziki. Po kilku dobrych kilometrach uznałam ze zmęczeniem, że bez sensu było biegać po lesie. Mogłam po prostu poczekać w dobrym punkcie obserwacyjnym na jakąś pumę. W końcu trudno było ją przegapić.
            Ułożyłam się wygodnie w kolebce z rozchodzących się na boki gałęzi starego drzewa. Saturn wygramoliła się z koca i ziewnęła szeroko.
            - Wiem, ja też się nudzę – szepnęłam, czochrając miękkie futerko na jej główce. Czarne cętki powoli znikały z jej mordki, podobnie jak kręgi na jej ogonie. Stawała się już dojrzałą, niebezpieczną pumą. Transformacja w summona była jedynym sposobem, by upewnić się, że pewnego dnia nie postanowi mnie dla zabawy zjeść.
            Minęła ponad godzina. Niemal przysypiałam, trzymając niecierpliwą kotkę na rękach. Drzewa szumiały kojąco wokół, ptaki śpiewały nieco mniej wesoło i pewnie niż zwykle. Około trzy metry od drzewa, na którym siedziałam, poruszyły się krzaki. Zaraz wystrzeliła z nich spora sarna, pędząc przed siebie w galopie. Westchnęłam. Moich pum nie było ani śladu.
            Już miałam zamknąć oczy, gdy ten sam krzak poruszył się po raz drugi, tyle że tym razem wybiegł z niego ogromny kot. Niczym oszalały pędził z obnażonymi kłami na biedne zwierzę, zwinnie omijające drzewa.
            W pośpiechu zawinęłam Saturn w koc i ruszyłam za moim celem, po cichu licząc, że dorwie swoją ofiarę, naje się i uspokoi, a wtedy będę mogła spokojnie się z nim „dogadać”. Pogoń nie trwała długo. Zachowywałam bezpieczny odstęp i nie widziałam, jak puma dogoniła sarenkę, wiedziałam jednak, co się stało, gdyż po lesie rozległo się żałosne jęczenie mordowanego jelonka. Usadowiłam się na jednym z wyższych drzew, z niepokojem obserwując, jak nowa „mamusia” Saturn rozrywa krtań swojego obiadu i pałaszuje ze smakiem surowe mięso.
            Po kilku minutach zdobycz nie przypominała już żadnego zwierzęcia, a pysk kota umazany był krwią. Już, gdy myślałam, że zostawi resztki na pastwę jakichś leśnych padlinożerców, puma chwyciła zębami nieruszone udo jelenia i zaczęła ciągnąć je w stronę, z której przybiegły, niosąc ze sobą kości połączone flakami i skórą. Miałam nadzieję, że była to samica zaciągająca obiad dla swoich kociąt, a nie oszczędny, gromadzący w swojej kryjówce niedojedzone mięso samiec.
            Mimo to nie mogłam czekać. Byłam pewna, że kot będzie o wiele bardziej agresywny, gdy pójdę za nim i wkroczę na jego terytorium niż teraz, gdy pokażę mu się po jego skoku adrenaliny, pościgu i obfitym posiłku.
            - Teraz bądź grzeczna. – wyszeptałam do niewyrywającej się od pewnego czasu Saturn i pocałowałam ją w wystającą z fioletowego pledu główkę. Zeskoczyłam po cichu z drzewa, zaraz potem ruszając żwawym krokiem na spotkanie kotu.
            Już po moim skoku zwierzę wyraźnie zwolniło. Gdy pojawiłam się w zasięgu jego wzroku, puma puściła targane ze sobą mięso i przypatrywała mi się uważnie, ze zniżoną głową. Jej nozdrza wdychały głęboko mój zapach, lekko dyszała, jednak jej oczy były spokojne.
            - Eee… cześć – powiedziałam w naturalnym odruchu, by coś w końcu zrobić. Odwinęłam Saturn z jej koca i przewiesiłam go sobie przez ramię. Nadal trzymając mojego kociaka na rękach, zauważyłam, że oczy pumy rozszerzyły się z ciekawością. Zrobiła ostrożny krok ku nam, a mała kotka miauknęła. Było to dobre posunięcie, bo wywoływało matczyne instynkty i podkreślało, że Saturn jest niegroźna dla tamtej pumy i nie ma o co się wściekać.
            Kot wykonał kolejny powolny krok w naszą stronę. Wyglądało, jakby się skradał, a to mi się nie podobało.
            Nie wiedziałam, co teraz. Jeśli postawiłabym Saturn na ziemi, mogłaby podbiec do pumy i tym ją rozdrażnić lub wręcz przeciwnie - zacząć uciekać, a to oczywiście spowodowałoby pościg. Z drugiej strony nie mogłam przekazać kotu maleństwa z rąk do rak, w końcu nadal nie znałam jego zamiarów. Mógł na mnie skoczyć i zagryźć nas obie. Nie to, że w tym momencie i w takiej odległości od niego miałam o wiele większe szanse.
            Może jednak powinnam była wziąć kogoś ze sobą do pomocy? Yochi uspokoiłaby tę drugą pumę, a Sasuke mógłby mnie w razie czego obronić. Był on teraz jednak raczej zajęty, a wzywanie summona mogłoby zdezorientować lub rozwścieczyć mój cel.
            Czemu nie przemyślałam tego wcześniej?!
            Zaraz, zaraz… Yochi mówiła, że nie martwi się o moją dzisiejszą wyprawę do lasu, bo doskonale wie, co się stanie. Jeśli wie, to znaczy, że jest tylko jedna możliwość i czegokolwiek nie wybiorę w tym momencie, skończy się to tak samo. A jeśli się nie martwi, co wyraźnie podkreśliła nie przychodząc tu ze mną, to wszystko musiało pójść dobrze, ne?
            - Teraz spokojnie. Obie – mruknęłam, kucając i powoli kładąc mojego ukochanego kociaka na trawie i liściach. Saturn nie zaczęła uciekać, wręcz przeciwnie, stała w miejscu na lekko trzęsących się łapkach i patrzyła szerokimi ślepiami w o wiele większe od siebie zwierzę, nie tyle z czystym strachem i niepokojem, co uwielbieniem. Może je poznała? Nie miałam pojęcia. – No, dalej – uśmiechnęłam się, widząc, jak kotek robi niepewny krok w przód. Zaraz potem cofnął się i wcisnął tułów między moje nogi. Druga puma stała jak posąg, obserwując i analizując. Krew na jej pysku nie sprawiała jednak miłego wrażenia. Szczerze mówiąc, nie dziwiłam się Saturn. Też nie miałam ochoty tam podchodzić.
            Nie mogliśmy tak stać wiecznie. Żadne zwierzę nie chciało się ruszyć, więc ruszyć musiałam się ja.
            Zrobiłam kilka kroków do tyłu, a ślepia drapieżcy przeniosły się na mnie. Saturn miauknęła ponownie, doskonale wiedząc, że zostaje sama. Odeszłam na około dwa metry, by w razie wypadku móc szybko ochronić kociaka. Druga puma patrzyła na nas w bezruchu, w końcu podchodząc nieznacznie w naszym kierunku. Nim jednak pokonała choć połowę potrzebnej drogi, skręciła i jak gdyby nigdy nic ruszyła przed siebie, w głąb lasu, bez obdarzenia nas choćby jednym spojrzeniem lub wrócenia się po porzuconą zdobycz.
            - I tyle? – jęknęłam, razem z Saturn podążając wzrokiem za kotem idącym z gracją. Jaki prawdziwy drapieżnik odwracał się tyłem do potencjalnych napastników?! Czy ona nas nie traktowała poważnie?! Rozumiem, że się najadła, ale, do cholery, przyprowadziłam jej dziecko! Jaka była szansa, że w najbliższym czasie znajdę kolejną pumę, która nie rzuci się na mnie przy pierwszym spojrzeniu?
            Pełna wściekłości ruszyłam za pumą, zrzucając z ramienia fioletowy kocyk. W jej spojrzeniu była inteligencja i spryt, wyglądało to, jakby wiedziała, o co nam chodzi i wcale nie miała ochoty na zajmowanie się moją Saturn. To nie było fair!
            - Ej, poczekaj no! – krzyknęłam, mając kota niemal na wyciągnięcie ręki. Na mój głos futrzasty łeb obrócił się w moim kierunku, a puma zamiast zawrócić, zaczęła biec przed siebie. – Nie uciekaj! Tchórzu! – krzyknęłam, zaciskając oczy z bezsilności.
            Otworzyłam je, w samą porę, by zobaczyć, jak rozpędzona puma zawraca wokół drzewa i z niesamowitą prędkością zmierza w moim kierunku. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wyciągnęłam zwój i rozpieczętowałam bo, by w razie starcia trzymać ostre szpony i ich właścicielkę na dystans.
            Nim się spostrzegłam, bestia odbiła się od drzewa, przy którym stałam, i przefrunęła mi nad głową, z łoskotem upadając na ziemię i pędząc dalej, w kierunku…
            - SATURN! – wrzasnęłam, ruszając zdenerwowana w kierunku napastnika. Wszystko rozegrało się w trakcie kilku sekund. Puma doskoczyła do przerażonego kociaka na tyle zaskoczonego, że praktycznie przymarzł do ziemi. Widziałam tylko jej plecy i ogon, gdy Saturn zapiszczała z bólu i została odrzucona na bok ciężką, brudną od krwi łapą. Zanim jednak dzikie zwierzę dobiegło do obezwładnionego kotka, skoczyłam pomiędzy nie, rozkręcając swój kij. – Wynoś się, ty bestio! – wrzasnęłam wściekła, zupełnie jakby kot mógł mnie zrozumieć.
            Nie zrozumiał, bo nawet nie zwolnił tempa, rzucając się na mnie całym swoim ciężarem. W ostatnim momencie zablokowałam jego łapy kijem, by się do mnie nie dostał. Puma otworzyła szeroko paszczę, ukazując równy rząd ostrych zębów, a jej morda nadal umazana była na czerwono. Zgięłam nogi, próbując odkopnąć zwierzę do tyłu, jednak rozwścieczona puma złapała się kija zębami, warcząc przeraźliwie. W tym momencie odepchnęła się od ziemi tylnymi łapami i zaczęła mnie nimi drapać po nogach.
            Czym prędzej zebrałam w sobie siły i uniosłam kij wyżej, zrzucając z siebie wściekłe zwierzę. To jednak wylądowało bardzo zgrabnie i rzuciło się na mnie z powrotem. Tym razem jednak byłam przygotowana, więc poderwałam się na równe nogi i korzystając z różnicy w naszych wysokościach zamachnęłam się i uderzyłam końcem kija w głowę bestii. Odrzuciło ją na sporą jak na jej ciężar odległość.
            Upewniłam się, że zwierzę nie wstaje, i podbiegłam do Saturn. Biedaczka leżała z zamkniętymi ślepiami i otworzonym pyszczkiem, a jej bok był nadszarpany pazurami. Sporą część futerka miała we krwi. Chyba nie oddychała.
            Nawet nie zorientowałam się, że zaczęłam płakać. Co mi strzeliło do głowy, by zabierać bezbronne zwierzę do dzikiego lasu, a co gorsza gonić tę przeklętą pumę, gdy ta chciała spokojnie odejść? Oczywiście mogła to być zasadzka i bestia i tak mogła chcieć się na nas rzucić z zaskoczenia, ale to mnie nie usprawiedliwiało.
            - Przepraszam, Saturn, przepraszam… - jęknęłam, kładąc dłoń na jej puchatym pyszczku. – Co ja teraz zrobię…
            Do szpitala lub weterynarza w centrum miałam stanowczo za daleko. Zwykły bandaż nic tu nie mógł pomóc, to było młode zwierzę, nie człowiek, który mógł wytłumaczyć co go boli i jak bardzo. Większości maści i płynów dezynfekujących nie miałam ze sobą.
            Yochi. Może ona wiedziała, co zrobić. Przejechałam palcem po swojej ranie na łydce. Przez rozpacz i szok nawet nie czułam bólu w nogach. A były całe we krwi.
            - Kuchiyose no jutsu! – krzyknęłam, uderzając otwartą dłonią na trawę obok mnie i koncentrując się na wzywanym summonie. W kłębie dymu ukazał się wielki jak przed chwilą powalona puma kot, który najpierw spojrzał na moje krwawiące nogi, potem na moją zapłakaną twarz, a dopiero na koniec na poturbowane maleństwo. – Co tak siedzisz? Powiedz, co mam robić! – westchnęłam z rozgoryczeniem. W żółtych ślepiach Yochi nie malowało się ani krztyny współczucia czy zaskoczenia, tylko zamyślenie.
            Zaraz… nic nie poszło po mojej myśli, skończyło się źle, a nawet fatalnie, czyli przez pumę poszłam bardzo mało prawdopodobną dla mojego przeznaczenia ścieżką, a Yochi… Yochi wydawała się spokojna, jakby właśnie tego oczekiwała.
            - No dobrze… – mruknęła, a zaraz przed jej łapami ukazał się duży zwój owinięty szarą wstążką. Zamrugałam. – Rozwiąż go – rozkazała, a ja wykonałam jej polecenie drżącymi rękami.
            - Mówiłaś, że wszystko będzie dobrze i że się nie martwisz – zarzuciłam jej, siąkając nosem. – A patrz, co narobiłam przez ciebie.
            - O czym ty mówisz? – summon spojrzał na mnie ogromnymi oczami, zupełnie, jakby się nie spieszył z ratowaniem mojej pumy. – Tak właśnie miało być. Chciałaś dać Saturn i jej rodzinie wybór i dałaś, potem chciałaś Saturn nieprzytomną… i… masz.
            Mogłam przysiąc, że na pysku starej kotki maluje się uśmieszek triumfu.
            - To ma być bycie nieprzytomnym?! – krzyknęłam, wskazując na drobne ciałko mojej małej przyjaciółki. – Ona umiera!
            - Spokojnie, kocie. Rozwijaj.
            Nadal wściekła rozwinęłam cały zwój. Na początku wydawał się spory, dopiero potem okazało się, że pergamin, na którym widniały symbole i ślady krwi, był po prostu bardzo gruby.
            - Co teraz? – zapytałam, nie mogąc uspokoić ani oddechu, ani drżenia rąk. Ani nawet chęci zabicia kota za to, że nie powiedział mi o czekającym mnie niebezpieczeństwie.
            - W czarnym pustym kole rozlej odrobinę swojej krwi, w czerwonym poniżej krew młodej.
            Spojrzałam na swoje nogi. Krew ściekała z nich niemal strugami i zaczęła już krzepnąć. Przez chwilę od samego widoku zakręciło mi się w głowie. Ta… świadomość, że stała mi się krzywda i w dodatku strach o cudze życie wywracały mi głowę i żołądek do góry nogami.
            Z trudem zdjęłam brudną i poszarpaną rękawiczkę - nawet nie zorientowałam się, że puma, gryząc moje bo, w pewnym momencie rozszarpała mi dłoń - i przejechałam otwartą ręką po krwawiącej łydce, chlapiąc pospiesznie zebraną krwią na materiał. Następnie drugą ręką przejechałam po mokrym futerku Saturn i umazałam nią pergamin w wyznaczonym miejscu.
            - Wystarczy? – zapytałam, mając w końcu okazję przypatrzeć się zwojowi.
            Pod czarnymi i czerwonymi okręgami widniały krwiste odciski łap, od prawej strony w równym rzędzie, aż do naszego „miejsca”. – Jakim cudem nieprzytomne zwierzę ma złożyć krwisty podpis? – mruknęłam.
            - To dopiero, gdy przebudzi się i podejmie się bycia twoim summonem – odpowiedziała Yochi, chwytając biedną Saturn w zęby i zarzucając ją sobie na plecy jak szmacianą, brudną lalkę.
            - A jeśli nie? – zapytałam, czując, jak serce podskakuje mi do gardła. Jaki człowiek lub jakie zwierzę było gotowe oddać się w moje usługi po tym, jak naraziłam je na takie niebezpieczeństwo?
            - Cóż… to zdarza się dość rzadko… - westchnęła Yochi wskazując, bym do niej podeszła. - …ale jeśli nie będzie chciała otrzymać niesamowitej siły i długiego życia, zostanie odesłana na ziemię. Jej duch nie jest tak silny jak summonów czy ninja, nie ma chakry, więc prawdopodobnie zmieni formę. Będzie ptakiem, ślimakiem… lub… - kot wzruszył ramionami.
            - Czyli… reinkarnacja? To… prawda? – zdziwiłam się, próbując wyrównać swój oddech. Rzuciłam okiem na wciąż leżącą na boku ogromną pumę i odcinający się od trawy i liści fioletowy kocyk.
            - Tylko w odosobnionych, skomplikowanych przypadkach. Zamieszanych w chakry i dusze. Kiedyś ci opowiem. Teraz wykonaj znaki
Węża, Smoka i Tygrysa.
            - Po co?
            - Po prostu to zrób. I skup się na mnie.
            Wykonałam trzy symbole, a Yochi, Saturn i zwój zniknęły.
             
            Czekaliśmy dobre piętnaście minut. Zupełnie nie miałem pojęcia, czemu kazano nam na ostatnią chwilę spakować i zapieczętować ciepłe ubrania, namiot, śpiwór i masę jedzenia. Na dworze było co najmniej osiemnaście stopni. Nie miałem ochoty na nową misję, zwłaszcza, że nadal między mną a Niko nie wszystko grało.
            Zachowywała się dziwnie. Wróciła z lasu bez Saturn, a za to z koszmarnie poranionymi nogami. Nie chciała mojej pomocy w drodze do szpitala, gdzie w końcu dostałem łaskawie pozwolenie, by ją odprowadzić. Świeże rany, choć paskudne, szybko wyleczono, żeby nie powiedzieć cofnięto. Nadal nie było mi dane dowiedzieć się, co się do cholery stało, bo znalazł nas tam posłannik tej upierdliwej Hokage.
            Chwilowe szczęście Niko zupełnie zniknęło na wieść o nowej misji. Nie odzywała się całą drogę do domu, była blada i zaczęła przygryzać paznokcie. To samo w trakcie pakowania i drogi do kwatery.
            Teraz czekaliśmy na „szefową”, jak ją określał Kakashi, a ja nie mogłem powstrzymać myśli, że szykuje się coś większego, i wszyscy o tym wiedzą, tylko nie ja. W biurze był popłoch i chaos. Sekretarka Hokage z przejęciem dyskutowała z nieznanym mi shinobi’m, jakiś staruch majstrował przy mapach wywieszonych na ścianie, a Kakashi’ego jak nie było tak nie było.
            Po kolejnych pięciu minutach, gdy ja zacząłem już kląć pod nosem, a Niko nadal ze spuszczoną głową bawiła się swoją torbą stojącą na ziemi, do biura wparowała sama blondynka, omal nie rozwalając drzwi.
            - Jesteście. Doskonale – skwitowała, widząc nas. Spostrzegła, ilu ludzi było w jej pokoju i z pochmurną miną wskazała, by wszyscy wyszli. – Do rzeczy – mruknęła, gdy drzwi zatrzasnęły się za ostatnim asystentem. Podeszła do mapy kontynentu wiszącej na ścianie. Ostatnio widziałem taką w Akademii. – Dwie doby temu otrzymaliśmy jastrzębiem pocztowym wezwanie o pomoc od Yuki no Kuni. Ważni dla kraju wędrowcy wracający do głównej wioski, Yuki-gakure, przed roztopami, zostali odcięci od cywilizacji przez niespodziewaną lawinę, która doszczętnie zatamowała przełęcz. – Tu Hokage przeniosła rękę z zaznaczonej na białym lądzie wioski do szczeliny między lodowymi górami.
            - Są jakieś inne lawiny? Spodziewane? – mruknąłem, za co zostałem spiorunowany wzrokiem.
            - Dostaliśmy to wezwanie… - kontynuowała przez zaciśnięte zęby kobieta, ignorując mnie. - …ponieważ mamy do dyspozycji najwięcej ninja dysponujących żywiołem ognia, który niezbędny jest do szybkiego stopienia śniegu, a także do niesienia pomocy ludziom przy tak surowym klimacie i kurczących się zapasach.
            - Jak się tam dostaniemy? – zapytała Niko, choć jej głos był słaby. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że nie chodziło tylko o las i wypadek z Saturn. Ona była przerażona słuchaniem o tej misji. Jasne, nikt nie lubił zimna, ale… skąd wiedziała, że zostaniemy wysłani właśnie tam?
            - W tym cały problem – westchnęła Tsunade, wracając do biurka i wyciągając z niego jakieś zwoje. – Droga lądem, a potem morzem, zajęłaby wam - w razie niesamowitego szczęścia i przy sprzyjającej pogodzie - około dwa tygodnie. Nie mamy tyle czasu, więc czym prędzej wysłaliśmy do potrzebującego pomocy plemienia jastrzębie ze zwojami teleportacyjnymi.
            Tu Hokage rozwinęła jeden z nich, ukazując nam materiał szerokości kilkunastu centymetrów, pokryty nie zwyczajnymi, czarnymi, a kolorowymi symbolami, układającymi się w trójkąt.
            - Sporządzenie ich, a raczej współpracujących ze sobą par zwojów, jest bardzo trudne i kosztowne. W dodatku działają one tylko w jedną stronę. Jednak jest to specjalny wypadek. Niestety, jastrzębie znane są z tego, że nie każda wiadomość dociera, zwłaszcza przy wichurach i burzach śnieżnych, panujących nad Krajem Śniegu.
            - Dlatego wysłaliśmy różnymi jastrzębiami zwoje oznaczone z zewnątrz kolorami, by potem plemię mogło własnymi lub naszymi ptakami potwierdzić ich przybycie – wtrąciła się sekretarka. Miała przejętą minę. – Chodzi o to, byśmy wiedzieli, których zwojów użyć, by nasi shinobi nie wylądowali tam, gdzie ptaki, które zawiodły. W śniegu, na drzewie, w morzu…
            - Czy dobrze zrozumiałam? Jeden zwój zielony wysyła nas na odległość setek kilometrów, do drugiego zwoju zielonego? – upewniła się Niko, widząc w ręce blondynki właśnie tak pokolorowany zwój.
            - Aah.
            - Więc w czym problem, po co to całe „niestety”? – warknąłem, sięgając po swój plecak, gotowy już na podroż.
            - Otóż… czas mija i właśnie dzisiaj najpóźniej musimy was wysłać na tę misję – westchnęła Shizune.
            - No to ruszajmy – uśmiechnęła się niemrawo Niko, chwytając swoją torbę. Wyprostowała się, ale mina jej zrzedła, gdy kobiety nie ruszyły się ani o centymetr. – Otrzymaliśmy odpowiedź, prawda? – uniosła brew.
            - Cytuję: „Otrzymaliśmy oba zwoje. Przybywajcie jak najszybciej” – odparła z grymasem Hokage.
            - W czym problem? – powtórzyłem, patrząc na brunetkę.
            - Jest ponad trzydzieści procent szans, że wysyłamy was na niemal pewną śmierć. Bo zwojów wysłaliśmy trzy.

Obserwatorzy