Lato, moja ulubiona pora roku,
dobiegło końca. Od incydentu z Sasuke i naszej kłótni minął ponad miesiąc. W
tym czasie wypełniliśmy dwie misje, jedną pod okiem Akane, drugą pod nadzorem
Kakashi’ego. Trenowali nas bez przerwy, naciskając głównie na nasze nowe
zdolności – gen- i doujutsu. W tym pierwszym poczyniłam spore postępy i
pozwolono mi trenować samodzielnie, hipnotyzując Sasuke lub innych shinobi,
oczywiście za ich pozwoleniem. Uchiha jednak nie mógł zaprezentować mi swoich
możliwości, gdyż według Hatake było to – przynajmniej na jego aktualnym
poziomie - zbyt niebezpieczne. Mroczny Komandos chodził naburmuszony z tego
powodu przez dobre kilka dni.
Zastanawiałam się, co takiego było w
technikach Sharingan, że nie mógł skopiować ich z taką łatwością, jak na
przykład ruchów wojowników, z którymi miał ćwiczyć walkę kataną. Być może
chodziło o to, że Kakashi nie musiał wykonywać żadnych symboli, a jego chakra
koncentrowała się w małym punkcie ciała, przez co Uchiha nie widział techniki
zbyt dokładnie.
To jednak nie było moje zmartwienie.
Nie byłam takim geniuszem jak on, przez co pracowałam o wiele ciężej. Chodziłam
na zajęcia z bo, szkoliłam genjutsu u Akane, trenowałam ćwiczenia fizyczne na
sali gimnastycznej i pojedynkowałam się z Sasuke w ninjutsu.
Byłam coraz bardziej zmęczona. Moje
życie zaczęło być znacznie mniej zróżnicowane, niż kiedyś. Wpadłam w letarg, ciągły
kołowrotek misji i treningów. Ledwie miałam czas na odwiedzanie sklepów i
pomaganie Sasuke w meblowaniu naszego mieszkania. Mimo to zauważyłam, że niemal
nie było dla mnie potrzeby do odwiedzania szpitali, a i coraz mniej odczuwałam
efekty misji i treningów. Byłam coraz bardziej wytrzymała, silna i szybka.
Nawet Uchiha to zauważał.
Ostatnią kroplą goryczy była służba
w ANBU. Nie ucierpiałam za bardzo podczas eskapad z moją grupą, ale to i tak
było czasochłonne i męczące. Ponadto coraz częściej byliśmy wysyłani poza
wioskę bez konkretnego zadania, a jedynie w formie patrolu. Tsunade-shishou
odbierała nowe raporty o ruchach Akatsuki. Około tydzień temu na zachodzie
wioski inny zespół zdemaskował szpiegów Orochimaru, próbujących infiltrować
Konohę.
Pośrodku tego wszystkiego stałam ja,
niebędąca nawet w stanie ruszyć na południe, do mojego domu - świątyni, do
której mapa zalegała w moich rzeczach od miesięcy. Coraz bardziej miałam ochotę
rzucić to wszystko i poświęcić się moim poszukiwaniom - nawet, jeśli miało to
oznaczać tytuł nukenina. Odrzucałam te myśli jednak dość szybko, będąc pewną,
że już niedługo nadarzy się odpowiednia okazja.
W kwestii mojej przyjaźni z Sasuke
niewiele się zmieniło. Nie kłóciliśmy się już tak jak zwykle, właściwie to
nasze kontakty ograniczały się do wspólnych treningów, posiłków, czasami
zakupów. Oboje byliśmy zbyt zmęczeni, by kłócić się czy flirtować, poza tym
było wyraźnie widać, że coś między nami zalega. Tamta noc odcisnęła na nas
spore piętno i oboje chodziliśmy w wyraźnie coraz gorszych humorach.
O ile w moim przypadku było to
możliwe, o tyle w kwestii mojego współlokatora zahaczało to o fikcję.
Mimo to Uchiha nie wyładowywał się
na mnie, a wszystkim dookoła. Krzyczał na Kakashi’ego, swoich przyjaciół,
Hokage… czasami fuknął nawet na Saturn. Nie ważył się jednak podnieść głosu w
mojej obecności, jakby bojąc się mnie skrzywdzić po raz kolejny.
Jego słowa bolały. Bolały, bo były
trafne. Całe moje życie kręciło się wokół samotności i samodzielności. Nie
byłam w stanie żyć tak, jak inni, a tym samym ich zrozumieć.
Brakowało mi jednak trochę wolności,
relaksu, zabawy. Nawet, jeśli gdzieś wychodziłam, bez mojego rywala to nie było
to samo. Wolałam już jak się dąsał za wybicie zęba, niż jak trzymał się na
dystans, myśląc, że to ja jestem na niego obrażona.
Swoją drogą, dzięki życzliwości
Shizune chłopak miał już wstawionego nowego zęba, niemal nie różniącego się od
oryginału. Medycyna pod okiem Tsunade-shishou naprawdę ewoluowała.
Z rozmyślań wyrwała mnie obecność
obcej chakry w domu. Przestałam na chwilę bawić się taflą wody i wsłuchałam się
w odgłosy dochodzące z mieszkania. Sasuke coś mówił, ale raczej nie stał przy
drzwiach łazienki. Pewnie ktoś przyszedł z jakąś sprawą, na przykład Sakura.
Jak ostatnio, pomagając brunetowi w
pieczeniu tortu dla mnie. Chciałam szczerze ogłosić oszustwo i nie przyjąć go,
ale nie chciałam robić zbędnej awantury. Wystarczyło mi, że Sasuke męczył się
dobre dwie godziny z uformowaniem w miarę spójnego ciasta. Widać czegoś, co
było napisane, a nie pokazane, nie umiał skopiować tak dokładnie.
Jednak deser wyszedł całkiem
zjadliwy.
Oparłam się wygodnie o ściankę
wanny, patrząc, jak spora piana wokół mnie kołysze się na wodzie. Zwykle brałam
długie kąpiele, by woda rozgrzała mi obolałe mięśnie lub bym miała okazję
namoczyć odciski i umyć rany. Teraz moje ciało było niemal bez skazy, za to
psychika potrzebowała sporo uwagi.
Ktoś nacisnął klamkę, a ja,
przestraszona, dałam nura pod wodę, po chwili wynurzając tylko czubek głowy. Kto
śmiał wejść bez pukania do łazienki przy moim pokoju, gdy byłam całkiem naga?!
- Sasuke… - warknęłam, widząc
czarnowłosego w drzwiach. Zaczęłam zbierać pianę z ogromnej wanny i nakładać ją
na siebie, by przypadkiem nic ciekawego nie zobaczył.
- Masz gościa – mruknął chłopak
beznamiętnie, cofając się i pozwalając, by do pomieszczenia weszła wielka,
groźna pantera.
-
Konnichi wa, Niko.
Zdjęłam mokre włosy z twarzy,
wskazując kotce na drzwi, by zamknęła je łapą.
- Co jest tak ważne, że aż trzeba
przerywać mi kąpiel?
- Twoja prośba została pozytywnie
rozpatrzona –
mruknęła Yochi, przysiadając na podwyższeniu wokół wanny. Jej ciężkie,
futrzaste ciało wyglądało dziwnie przy wszystkich płynach do kąpieli i
dekoracyjnych kafelkach. Jej gruby ogon zwisał swobodnie do wanny, a gdy ja
zaczęłam obmyślać dalszy plan działania, kocica zaczęła delikatnie nim machać,
zabierając nim pianę i wąchając ją co jakiś czas. – Co teraz zrobisz? –
przerwała milczenie, patrząc na mnie dużymi ślepiami.
- Decyzja nie powinna należeć tylko
do mnie – westchnęłam, sięgając po płyn z ekstraktem z bambusa. – Chcę, by
Saturn miała wybór.
- To jest mały kociak. – Yochi uniosła brew i przejechała
czarnymi pazurami po płytkach. – Nie potraficie się komunikować.
- Proces, jak sama twierdzisz, jest
nieprzyjemny. Nie chcę go przeprowadzać bez konieczności – mruknęłam,
rozprowadzając żel na swoich nogach. Przydałoby się coś zrobić z paznokciami.
- Powtarzam pytanie: co zrobisz?
- Spróbuję znaleźć jej rodzinę.
Jeśli postanowi zostać w lesie, nie będzie problemu. Dopiero jeśli zostanie ze
mną zacznę się zastanawiać, co dalej. – Sięgnęłam po pumeks i zaczęłam szorować
sobie pięty. Byłam kobietą, czułam potrzebę bycia zadbaną i pachnącą. Niestety
w życiu kunoichi miałam mało okazji, by się o to troszczyć. Długie, piesze
wędrówki, walka i treningi nie tylko raniły moje ciało, ale sprawiały, że
stawało się ono coraz mniej dziewczęce. Od suchej, twardej skóry zaczynając, na
zniszczonych włosach kończąc.
- To może być niebezpieczne.
– Spojrzałam na gadającego kota, wznawiając swoje pasjonujące czynności. – Pójdę
z tobą na wszelki wypadek. –
Jeszcze raz rzuciłam okiem na summona. Gdy odzywały się w niej instynkty
macierzyńskie, zwykle oznaczało to kłopoty. Bądź co bądź, jako jedyna ze swojej
rasy widziała przyszłość.
Jej żółte ślepia przeszywały mnie
teraz na wskroś, zupełnie, jakby czytały moją duszę.
Przełknęłam ślinę.
- Ne, chcesz mi może coś powiedzieć?
-
I tak, i nie. – Kotka
zniżyła głowę, w końcu opierając ją na potężnych, wyprostowanych łapach, nie
inaczej niż Saturn szykująca się do spania. Yochi robiła tak, gdy była zmęczona
lub czekała nas ważna rozmowa. – Wiesz, dziecko, że widzę przyszłość i
przeszłość tak łatwo, jak ty teraz widzisz czubki swoich palców.
Kiwnęłam głową, nabierając sporą
ilość szamponu jagodowego na dłonie i wcierając go w moje długie włosy.
-
Nigdy ci jednak nie tłumaczyłam istoty
tej umiejętności. A ta wiedza jest ci potrzebna do zrozumienia, czemu się
martwię. – Pantera,
bo tak ją nazywałam, nie mogąc przypisać buremu summonowi konkretnej rasy,
westchnęła. – Ludzie codziennie podejmują miliony decyzji. Tych ważniejszych: czy
zrealizować pewne cele, czy przekazać komuś pewną wiadomość, ale także tych
błahych: co zjedzą na śniadanie, którą drogą pójdą, jak się ubiorą. Widzisz…
wszystkie te decyzje wpływają nie tylko na nich samych, ale także na ich
otoczenie. Ostrzegając kogoś przed niebezpieczeństwem, ratują komuś życie, a
postanawiając tego nie robić,
zabijają ich. Jedząc w małych restauracjach, zapewniają dochód biednej
rodzinie, ich dziecko rośnie zdrowe zamiast umrzeć z głodu, a w swoim życiu
podejmuje kolejne decyzje, wpływając na kolejnych ludzi. Czas to nieskończony
ciąg decyzji milionów osób żyjących przez miliony pokoleń.
- Co to ma do twojej mocy?
– odkręciłam kurek z ciepłą wodą, czując, że zapowiada się dłuższa
pogawędka.
- Ja widzę te decyzje. Mogę
podążać każdą możliwą ścieżką. A są ich miliony milionów. Widzę na przykład
świat, który teraz nie istnieje, ale istniałby,
gdyby odważna, młoda kunoichi zaspała na wymarsz shinobi na misję. Nie
uczestniczyłaby w patrolu i nie znalazłaby w lesie płaczącej, kilkuletniej
dziewczynki. A ta by umarła.
- W sensie… że ja – wyszeptałam, zakręcając kurek.
Jasne było, że mówiła o Anko. – Widzisz…
wszystkie moje możliwe przyszłości i przeszłości? Widzisz, co by się ze mną
stało, gdybym zamieszkała gdzie indziej, zachowała się inaczej, kupiła coś innego
czy poszła w inną stronę? – Kot kiwnął leniwie głową. – To musi być… straszne.
I to, teraz, tutaj… jest… jedyna prawdziwa rzeczywistość?
- Aah. I powiem ci, skarbie, że
jedna z najszczęśliwszych dla mnie i ciebie. Są światy, w których uciekłaś od
Anko i nigdy nie zostałaś kunoichi. Są światy, w których to nie Tsunade została
Hokage, ale jeden z jej aktualnych doradców. Im więcej światów przedstawia
pewien wybór, tym bardziej oznacza to, że ten wybór był przeznaczony światu
przez „los”. Im mniej danych światów jest, tym bardziej skomplikowana i trudna
była dana decyzja. Mniej prawdopodobna i słuszna.
- I ty za tym wszystkim nadążasz? Ile
tego jest?
- Nawet ja nie umiem zliczyć.
Mówimy tu o nieskończonych liczbach. Miliony ludzi, miliony decyzji. Również
zwierzęta… czasami pójdą jedną ścieżką i rozmnożą się. W innym świecie skręcą w
drugą stronę i zostaną zabite, ale nakarmią ludzi… inną drogą zostaną oswojone.
I może uratują komuś życie.
- Czemu mówisz mi to wszystko?
- Bo chcę, byś zrozumiała, jakie
masz szczęście. Żyjesz w jednym z bardzo, ale to bardzo
niewielu światów, w których masz dobre kontakty z tym młodym chłopakiem. W
większości z nich wasza więź była słabsza od jego pragnienia zemsty. I odszedł
od ciebie i od wioski. Twój los jest jednym z najlepszych, nie wspominając już
o przewadze światów, w których oboje żyjecie, ale nigdy się nie spotkaliście.
Oboje w tych światach podążacie zupełnie innymi ścieżkami. Gorszymi.
– Kotka ponownie skupiła na mnie swój świdrujący wzrok.
Jednak przysłużyłam się Sasuke.
Byłam mu potrzebna niczym kotwica w wiosce i łącznik z normalnym życiem.
Ludzkim i uczuciowym. On też mi był potrzebny, nie tylko do motywowania mnie do
walki.
- Czyli wszystko w porządku, to
chcesz powiedzieć? Bym nie martwiła się, tym, jak się teraz czuję, bo i tak mam
szczęście? – zapytałam z uśmiechem.
- Nie. Wręcz przeciwnie – prychnęła Yochi, przymykając oczy z
warknięciem. Wyglądała, jakbym takim pytaniem mocno ją zawiodła. - Nadchodzi czas, w którym ze swojej
aktualnej pozycji możesz pójść jedną z dwóch głównych ścieżek. I po drogach
przyszłości widzę, że większe prawdopodobieństwo na wybór ma ta gorsza.
- Czyli w najbliższym czasie będę
zmuszona podjąć decyzję i prawdopodobnie podejmę złą. – Podrapałam się po
głowie. Wielka mi nowina. Czasami miałam wrażenie, że za co tylko się nie
wezmę, nie ma to szans na powodzenie. – To ma związek z Saturn? – zgadłam.
- Tak i nie – warknęła
kotka, zrywając się z wanny i zeskakując na podłogę. – W sytuacji tego kota nie
martwię się, bo jestem niemal pewna, że wiem, co się stanie. A to, o czym w
istocie mówię… to rzeczywiście będzie twoja decyzja. Choć po części
zadecyduje okrutny los, bo twój charakter i to, w co wierzysz, każą ci postąpić
w ten a nie inny sposób.
- Coś się stanie Sasuke?
Kakashi’emu? Mi? Złamię nogę? – zaśmiałam się, nie mogąc ukryć zdenerwowania.
Głos summona był tak poważny, że aż przerażający.
- Dziecko… ty zginiesz.
- C-co?
Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić,
zanim zwierzę spuściło głowę, znikając w kłębie dymu, jak na złość odmawiając
mi odpowiedzi.
- Yochi! – Wstałam w wannie, omal
się nie przewracając. – Miałaś mi pomóc z Saturn!
Odpowiedziała mi tylko cisza i
delikatne echo w obszernej łazience.
- Co się stało? – usłyszałam znajomy
głos zza drzwi, przez co momentalnie wpadłam z powrotem do wody.
- Nic! Idź sobie! – krzyknęłam,
osłaniając się na wszelki wypadek rękoma. Momentalnie zaschło mi w ustach ze
strachu. Co ten kocur sobie wyobrażał?!
- Dobra, tylko tak nie wrzeszcz! –
rzucił przez drzwi brunet, prawdopodobnie się oddalając.
Woda była już zimna, czas było się
ubrać i zaprowadzić Saturn do jej rodziny. A przynajmniej spróbować.
Przez całą drogę do lasu, z Saturn
zawiniętą w fioletowy koc na moich rękach, rozmyślałam nad tym, co usłyszałam
od Yochi. Co miałam teraz zrobić? Kotka wyraziła się jasno, że jest duże
prawdopodobieństwo, że umrę. Do mnie to jednak zupełnie nie docierało.
Pokonałam w swoim życiu naprawdę wielu wrogów, wykonałam masę misji, poza tym…
na każdej z nich miałam przy sobie Sasuke, który w życiu nie pozwoliłby, by coś
mi się stało.
Jednak ukłucie w sercu, gdy
usłyszałam słowo „zginiesz” było
prawdziwe, tak, jak przepowiednia. Czy to znaczyło, że to koniec dla mnie z
misjami? Czy słysząc przepowiednię i nie udając się na misję, odwracałam swoje
fatum? Gdybym miała okazję porozmawiać z Yochi, dowiedziałabym się, czy śmierć
groziła mi w tak dużym stopniu zarówno przed jej ostrzeżeniem, jak i po. Czy
summon zmieniał przyszłość? Czy miał do tego prawo? Czy gdybym znając swoje
przeznaczenie poszła najbezpieczniejszą drogą, wchodząc w „lepszy”, nie
„gorszy” świat, moje przeznaczenie, czyli śmierć, dopadło by mnie w inny
sposób?
Dlaczego mówiła mi o tym dopiero
teraz, czemu tak powierzchownie? Czy powinnam powiedzieć o tym komuś? Czy miało
to sens? Wszystko zależało od wyborów i mogło się okazać, że jeśli wybiorę
ucieczkę, to na misję zostanie posłany ktoś inny i mój los przeniesie się na
niego.
Nigdy bym sobie czegoś takiego nie
wybaczyła, zwłaszcza, że dzięki ostrzeżeniu Yochi i tak miałam większe szanse
przetrwania niż ktokolwiek inny, nieznający niebezpieczeństwa, w jakim się
znajdzie. A wszystko to miało zależeć od jednego wyboru. Złego wyboru.
Na wszelki wypadek powinnam wziąć ze
sobą masę leków i bandaży. I poprosić Sasuke, by na mnie uważał. Nie chciałam
jeszcze umierać. Miałam wiele planów przed sobą, nawet, jeśli nie wszystkie
miały się spełnić.
Może brałam tą sprawę zbyt mało
poważnie? To wszystko przez to, że w swoim życiu kunoichi wiele razy stykałam
się ze śmiercią, wierząc, że ona mnie jednak nie dotyczy. Obrywałam wiele razy,
jasne, lądowałam w szpitalu… ale nigdy nie były to na tyle poważne
doświadczenia, by spisywać po nich testament. No, może poza śpiączką po
pojedynku ze sługami Orochimaru. Ale to mogło zdarzyć się każdemu.
- Mia!
Spojrzałam na zawiniątko w rękach.
Byłyśmy już blisko lasu. Było pewne, że Saturn to czuje i się niecierpliwi.
Nawet, jeśli była zbyt głupiutka, by zrozumieć, co się szykuje, to miała swój
instynkt. I rozumiała doskonale moje uczucia.
A ja? Co tu dużo kryć. Bałam się.
Podświadomie wiedziałam, że nie wytropię dzikich pum w lesie, a nawet jeśli, to
nie będą one rodziną Saturn. Potem czekało mnie już tylko przygotowywanie jej
do transferu. A to nie było łatwe. By przerzucić dane zwierzę na - jak to Mars
niedelikatnie określił - „tamten świat”, energia życiowa przywoływanego
odwrotnie - bo nie ze świata Kurando do naszego, a z naszego do właśnie Lasu
Kurando - zwierzęcia musiała byś jak najmniejsza. Innymi słowy Saturn musiała
być nieprzytomna.
Nie miałam pojęcia, w czym dla kotów
był problem, bo opowiadały mi o tym w taki sposób, jakby było to zupełnie
nieosiągalne. Według mnie wystarczyło tylko zgłosić się do weterynarza i
poprosić o naprawdę mocny środek znieczulający lub usypiający, a potem
przeprowadzić nad kotem cały rytuał. Nic prostszego.
W trakcie moich rozmyślań minęłam
jezioro za polem treningowym. Saturn zaczęła się wyrywać, ale dobrze
wiedziałam, że o wiele lepiej będzie przemieszczać się na południe, w głąb
lasu, z nią na rękach. Miałam w ten sposób kontrolę nie tylko nad jej
zachowaniem - a nawet w domu była niesamowicie niesforna - ale też nad własnymi
odgłosami, które przy tropieniu dzikich zwierząt musiałam sprowadzić do
minimum.
Nie miałam pojęcia, ile potrwa
transformacja. Saturn musiała się zaaklimatyzować w obcym świecie, nauczyć
komunikować z ludźmi i rozwinąć swoje umiejętności. Poza charakterem na pewno
miał się zmienić jej wygląd, gdyż w drugim świecie czas płynął o wiele
szybciej. Jeśli jakiegoś kota wzywałam co miesiąc, dla niego upływały ponad
trzy. W dodatku miałam moją pumę dopiero dwa miesiące, a już widziałam, jak
bardzo urosła.
Nie chciałam się z nią rozstawać.
Nie chodziło tylko o to, że kochałam ją jako kota, zupełnie jak moje dotychczasowe
summony. Była moim pierwszym zwierzęciem, którym musiałam się opiekować.
Powrotem do dzieciństwa, którego tak naprawdę nigdy nie miałam. W dodatku
świetną przygodą i urozmaiceniem szarych dni w życiu shinobi. Bo ile osób w
wiosce mogło się pochwalić, że ujarzmiło prawdziwą pumę i dogadywało się z nią
aż tak dobrze? Nawet Sasuke ją zaakceptował!
Teraz to wszystko miało dobiec
końca. Ale czy miałam jakiś wybór?
Chwyciłam ciepłe zawiniątko mocniej
i używając skoncentrowanej chakry, wbiegłam na jedno z większych drzew. PRzeskakiwałam
po gałęziach najciszej jak mogłam, używając energii jedynie w razie potrzeby.
Inteligentne zwierzęta, nawet, jeśli nie rozumiały istoty chakry, to na pewno
ją wyczuwały.
Po kilku minutach odnalazłam
miejsce, z którego prawdopodobnie wzięłam Saturn. Nie było przy nim ani śladu
pum, tak więc ruszyłam dalej. Na mej drodze widziałam masę nieświadomych mojego
towarzystwa zwierząt – ptaków, saren, królików, wiewiórek, a nawet samotnego
lisa i dwa dziki. Po kilku dobrych kilometrach uznałam ze zmęczeniem, że bez
sensu było biegać po lesie. Mogłam po prostu poczekać w dobrym punkcie
obserwacyjnym na jakąś pumę. W końcu trudno było ją przegapić.
Ułożyłam się wygodnie w kolebce z rozchodzących
się na boki gałęzi starego drzewa. Saturn wygramoliła się z koca i ziewnęła
szeroko.
- Wiem, ja też się nudzę – szepnęłam,
czochrając miękkie futerko na jej główce. Czarne cętki powoli znikały z jej
mordki, podobnie jak kręgi na jej ogonie. Stawała się już dojrzałą,
niebezpieczną pumą. Transformacja w summona była jedynym sposobem, by upewnić
się, że pewnego dnia nie postanowi mnie dla zabawy zjeść.
Minęła ponad godzina. Niemal
przysypiałam, trzymając niecierpliwą kotkę na rękach. Drzewa szumiały kojąco
wokół, ptaki śpiewały nieco mniej wesoło i pewnie niż zwykle. Około trzy metry
od drzewa, na którym siedziałam, poruszyły się krzaki. Zaraz wystrzeliła z nich
spora sarna, pędząc przed siebie w galopie. Westchnęłam. Moich pum nie było ani
śladu.
Już miałam zamknąć oczy, gdy ten sam
krzak poruszył się po raz drugi, tyle że tym razem wybiegł z niego ogromny kot.
Niczym oszalały pędził z obnażonymi kłami na biedne zwierzę, zwinnie omijające
drzewa.
W pośpiechu zawinęłam Saturn w koc i
ruszyłam za moim celem, po cichu licząc, że dorwie swoją ofiarę, naje się i
uspokoi, a wtedy będę mogła spokojnie się z nim „dogadać”. Pogoń nie trwała
długo. Zachowywałam bezpieczny odstęp i nie widziałam, jak puma dogoniła sarenkę,
wiedziałam jednak, co się stało, gdyż po lesie rozległo się żałosne jęczenie
mordowanego jelonka. Usadowiłam się na jednym z wyższych drzew, z niepokojem
obserwując, jak nowa „mamusia” Saturn rozrywa krtań swojego obiadu i pałaszuje
ze smakiem surowe mięso.
Po kilku minutach zdobycz nie
przypominała już żadnego zwierzęcia,
a pysk kota umazany był krwią. Już, gdy myślałam, że zostawi resztki na pastwę jakichś
leśnych padlinożerców, puma chwyciła zębami nieruszone udo jelenia i zaczęła
ciągnąć je w stronę, z której przybiegły, niosąc ze sobą kości połączone
flakami i skórą. Miałam nadzieję, że była to samica zaciągająca obiad dla
swoich kociąt, a nie oszczędny, gromadzący w swojej kryjówce niedojedzone mięso
samiec.
Mimo to nie mogłam czekać. Byłam
pewna, że kot będzie o wiele bardziej agresywny, gdy pójdę za nim i wkroczę na
jego terytorium niż teraz, gdy pokażę mu się po jego skoku adrenaliny, pościgu
i obfitym posiłku.
- Teraz bądź grzeczna. – wyszeptałam
do niewyrywającej się od pewnego czasu Saturn i pocałowałam ją w wystającą z
fioletowego pledu główkę. Zeskoczyłam po cichu z drzewa, zaraz potem ruszając
żwawym krokiem na spotkanie kotu.
Już po moim skoku zwierzę wyraźnie
zwolniło. Gdy pojawiłam się w zasięgu jego wzroku, puma puściła targane ze sobą
mięso i przypatrywała mi się uważnie, ze zniżoną głową. Jej nozdrza wdychały
głęboko mój zapach, lekko dyszała, jednak jej oczy były spokojne.
- Eee… cześć – powiedziałam w
naturalnym odruchu, by coś w końcu zrobić. Odwinęłam Saturn z jej koca i
przewiesiłam go sobie przez ramię. Nadal trzymając mojego kociaka na rękach,
zauważyłam, że oczy pumy rozszerzyły się z ciekawością. Zrobiła ostrożny krok
ku nam, a mała kotka miauknęła. Było to dobre posunięcie, bo wywoływało
matczyne instynkty i podkreślało, że Saturn jest niegroźna dla tamtej pumy i
nie ma o co się wściekać.
Kot wykonał kolejny powolny krok w
naszą stronę. Wyglądało, jakby się skradał, a to mi się nie podobało.
Nie wiedziałam, co teraz. Jeśli
postawiłabym Saturn na ziemi, mogłaby podbiec do pumy i tym ją rozdrażnić lub
wręcz przeciwnie - zacząć uciekać, a to oczywiście spowodowałoby pościg. Z
drugiej strony nie mogłam przekazać kotu maleństwa z rąk do rak, w końcu nadal
nie znałam jego zamiarów. Mógł na mnie skoczyć i zagryźć nas obie. Nie to, że w
tym momencie i w takiej odległości od niego miałam o wiele większe szanse.
Może jednak powinnam była wziąć
kogoś ze sobą do pomocy? Yochi uspokoiłaby tę drugą pumę, a Sasuke mógłby mnie
w razie czego obronić. Był on teraz jednak raczej zajęty, a wzywanie summona
mogłoby zdezorientować lub rozwścieczyć mój cel.
Czemu nie przemyślałam tego
wcześniej?!
Zaraz, zaraz… Yochi mówiła, że nie
martwi się o moją dzisiejszą wyprawę do lasu, bo doskonale wie, co się stanie.
Jeśli wie, to znaczy, że jest tylko jedna możliwość i czegokolwiek nie wybiorę
w tym momencie, skończy się to tak samo. A jeśli się nie martwi, co wyraźnie
podkreśliła nie przychodząc tu ze mną, to wszystko musiało pójść dobrze, ne?
- Teraz spokojnie. Obie – mruknęłam,
kucając i powoli kładąc mojego ukochanego kociaka na trawie i liściach. Saturn
nie zaczęła uciekać, wręcz przeciwnie, stała w miejscu na lekko trzęsących się
łapkach i patrzyła szerokimi ślepiami w o wiele większe od siebie zwierzę, nie
tyle z czystym strachem i niepokojem, co uwielbieniem. Może je poznała? Nie
miałam pojęcia. – No, dalej – uśmiechnęłam się, widząc, jak kotek robi niepewny
krok w przód. Zaraz potem cofnął się i wcisnął tułów między moje nogi. Druga
puma stała jak posąg, obserwując i analizując. Krew na jej pysku nie sprawiała
jednak miłego wrażenia. Szczerze mówiąc, nie dziwiłam się Saturn. Też nie
miałam ochoty tam podchodzić.
Nie mogliśmy tak stać wiecznie.
Żadne zwierzę nie chciało się ruszyć, więc ruszyć musiałam się ja.
Zrobiłam kilka kroków do tyłu, a
ślepia drapieżcy przeniosły się na mnie. Saturn miauknęła ponownie, doskonale
wiedząc, że zostaje sama. Odeszłam na około dwa metry, by w razie wypadku móc
szybko ochronić kociaka. Druga puma patrzyła na nas w bezruchu, w końcu
podchodząc nieznacznie w naszym kierunku. Nim jednak pokonała choć połowę
potrzebnej drogi, skręciła i jak gdyby nigdy nic ruszyła przed siebie, w głąb
lasu, bez obdarzenia nas choćby jednym spojrzeniem lub wrócenia się po
porzuconą zdobycz.
- I tyle? – jęknęłam, razem z Saturn
podążając wzrokiem za kotem idącym z gracją. Jaki prawdziwy drapieżnik odwracał
się tyłem do potencjalnych napastników?! Czy ona nas nie traktowała poważnie?!
Rozumiem, że się najadła, ale, do cholery, przyprowadziłam jej dziecko! Jaka
była szansa, że w najbliższym czasie znajdę kolejną pumę, która nie rzuci się
na mnie przy pierwszym spojrzeniu?
Pełna wściekłości ruszyłam za pumą,
zrzucając z ramienia fioletowy kocyk. W jej spojrzeniu była inteligencja i
spryt, wyglądało to, jakby wiedziała, o co nam chodzi i wcale nie miała ochoty
na zajmowanie się moją Saturn. To nie było fair!
- Ej, poczekaj no! – krzyknęłam, mając
kota niemal na wyciągnięcie ręki. Na mój głos futrzasty łeb obrócił się w moim
kierunku, a puma zamiast zawrócić, zaczęła biec przed siebie. – Nie uciekaj!
Tchórzu! – krzyknęłam, zaciskając oczy z bezsilności.
Otworzyłam je, w samą porę, by
zobaczyć, jak rozpędzona puma zawraca wokół drzewa i z niesamowitą prędkością
zmierza w moim kierunku. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wyciągnęłam zwój i
rozpieczętowałam bo, by w razie starcia trzymać ostre szpony i ich właścicielkę
na dystans.
Nim się spostrzegłam, bestia odbiła
się od drzewa, przy którym stałam, i przefrunęła mi nad głową, z łoskotem
upadając na ziemię i pędząc dalej, w kierunku…
- SATURN! – wrzasnęłam, ruszając
zdenerwowana w kierunku napastnika. Wszystko rozegrało się w trakcie kilku
sekund. Puma doskoczyła do przerażonego kociaka na tyle zaskoczonego, że
praktycznie przymarzł do ziemi. Widziałam tylko jej plecy i ogon, gdy Saturn
zapiszczała z bólu i została odrzucona na bok ciężką, brudną od krwi łapą.
Zanim jednak dzikie zwierzę dobiegło do obezwładnionego kotka, skoczyłam
pomiędzy nie, rozkręcając swój kij. – Wynoś się, ty bestio! – wrzasnęłam
wściekła, zupełnie jakby kot mógł mnie zrozumieć.
Nie zrozumiał, bo nawet nie zwolnił
tempa, rzucając się na mnie całym swoim ciężarem. W ostatnim momencie
zablokowałam jego łapy kijem, by się do mnie nie dostał. Puma otworzyła szeroko
paszczę, ukazując równy rząd ostrych zębów, a jej morda nadal umazana była na
czerwono. Zgięłam nogi, próbując odkopnąć zwierzę do tyłu, jednak rozwścieczona
puma złapała się kija zębami, warcząc przeraźliwie. W tym momencie odepchnęła
się od ziemi tylnymi łapami i zaczęła mnie nimi drapać po nogach.
Czym prędzej zebrałam w sobie siły i
uniosłam kij wyżej, zrzucając z siebie wściekłe zwierzę. To jednak wylądowało
bardzo zgrabnie i rzuciło się na mnie z powrotem. Tym razem jednak byłam
przygotowana, więc poderwałam się na równe nogi i korzystając z różnicy w
naszych wysokościach zamachnęłam się i uderzyłam końcem kija w głowę bestii.
Odrzuciło ją na sporą jak na jej ciężar odległość.
Upewniłam się, że zwierzę nie wstaje,
i podbiegłam do Saturn. Biedaczka leżała z zamkniętymi ślepiami i otworzonym
pyszczkiem, a jej bok był nadszarpany pazurami. Sporą część futerka miała we
krwi. Chyba nie oddychała.
Nawet nie zorientowałam się, że
zaczęłam płakać. Co mi strzeliło do głowy, by zabierać bezbronne zwierzę do
dzikiego lasu, a co gorsza gonić tę przeklętą pumę, gdy ta chciała spokojnie
odejść? Oczywiście mogła to być zasadzka i bestia i tak mogła chcieć się na nas
rzucić z zaskoczenia, ale to mnie nie usprawiedliwiało.
- Przepraszam, Saturn, przepraszam…
- jęknęłam, kładąc dłoń na jej puchatym pyszczku. – Co ja teraz zrobię…
Do szpitala lub weterynarza w
centrum miałam stanowczo za daleko. Zwykły bandaż nic tu nie mógł pomóc, to
było młode zwierzę, nie człowiek, który mógł wytłumaczyć co go boli i jak
bardzo. Większości maści i płynów dezynfekujących nie miałam ze sobą.
Yochi. Może ona wiedziała, co
zrobić. Przejechałam palcem po swojej ranie na łydce. Przez rozpacz i szok
nawet nie czułam bólu w nogach. A były całe we krwi.
- Kuchiyose no jutsu! –
krzyknęłam, uderzając otwartą dłonią na trawę obok mnie i koncentrując się na
wzywanym summonie. W kłębie dymu ukazał się wielki jak przed chwilą powalona
puma kot, który najpierw spojrzał na moje krwawiące nogi, potem na moją
zapłakaną twarz, a dopiero na koniec na poturbowane maleństwo. – Co tak
siedzisz? Powiedz, co mam robić! – westchnęłam z rozgoryczeniem. W żółtych
ślepiach Yochi nie malowało się ani krztyny współczucia czy zaskoczenia, tylko
zamyślenie.
Zaraz… nic nie poszło po mojej
myśli, skończyło się źle, a nawet fatalnie, czyli przez pumę poszłam bardzo
mało prawdopodobną dla mojego przeznaczenia ścieżką, a Yochi… Yochi wydawała
się spokojna, jakby właśnie tego oczekiwała.
- No dobrze… –
mruknęła, a zaraz przed jej łapami ukazał się duży zwój owinięty szarą wstążką.
Zamrugałam. – Rozwiąż go – rozkazała, a ja wykonałam jej polecenie drżącymi
rękami.
- Mówiłaś, że wszystko będzie dobrze
i że się nie martwisz – zarzuciłam jej, siąkając nosem. – A patrz, co narobiłam
przez ciebie.
- O czym ty mówisz? –
summon spojrzał na mnie ogromnymi oczami, zupełnie, jakby się nie spieszył z
ratowaniem mojej pumy. – Tak właśnie miało być. Chciałaś dać Saturn i
jej rodzinie wybór i dałaś, potem chciałaś Saturn nieprzytomną… i… masz.
Mogłam przysiąc, że na pysku starej
kotki maluje się uśmieszek triumfu.
- To ma być bycie nieprzytomnym?! –
krzyknęłam, wskazując na drobne ciałko mojej małej przyjaciółki. – Ona umiera!
- Spokojnie, kocie. Rozwijaj.
Nadal wściekła rozwinęłam cały zwój.
Na początku wydawał się spory, dopiero potem okazało się, że pergamin, na
którym widniały symbole i ślady krwi, był po prostu bardzo gruby.
- Co teraz? – zapytałam, nie mogąc
uspokoić ani oddechu, ani drżenia rąk. Ani nawet chęci zabicia kota za to, że
nie powiedział mi o czekającym mnie niebezpieczeństwie.
- W czarnym pustym kole rozlej
odrobinę swojej krwi, w czerwonym poniżej krew młodej.
Spojrzałam na swoje nogi. Krew
ściekała z nich niemal strugami i zaczęła już krzepnąć. Przez chwilę od samego
widoku zakręciło mi się w głowie. Ta… świadomość, że stała mi się krzywda i w
dodatku strach o cudze życie wywracały mi głowę i żołądek do góry nogami.
Z trudem zdjęłam brudną i poszarpaną
rękawiczkę - nawet nie zorientowałam się, że puma, gryząc moje bo, w pewnym
momencie rozszarpała mi dłoń - i przejechałam otwartą ręką po krwawiącej łydce,
chlapiąc pospiesznie zebraną krwią na materiał. Następnie drugą ręką
przejechałam po mokrym futerku Saturn i umazałam nią pergamin w wyznaczonym
miejscu.
- Wystarczy? – zapytałam, mając w
końcu okazję przypatrzeć się zwojowi.
Pod czarnymi i czerwonymi okręgami
widniały krwiste odciski łap, od prawej strony w równym rzędzie, aż do naszego
„miejsca”. – Jakim cudem nieprzytomne zwierzę ma złożyć krwisty podpis? –
mruknęłam.
- To dopiero, gdy przebudzi się i
podejmie się bycia twoim summonem
– odpowiedziała Yochi, chwytając biedną Saturn w zęby i zarzucając ją sobie
na plecy jak szmacianą, brudną lalkę.
- A jeśli nie? – zapytałam, czując,
jak serce podskakuje mi do gardła. Jaki człowiek lub jakie zwierzę było gotowe
oddać się w moje usługi po tym, jak naraziłam je na takie niebezpieczeństwo?
- Cóż… to zdarza się dość rzadko…
- westchnęła Yochi wskazując, bym do niej podeszła. - …ale jeśli nie będzie chciała
otrzymać niesamowitej siły i długiego życia, zostanie odesłana na ziemię. Jej
duch nie jest tak silny jak summonów czy ninja, nie ma chakry, więc
prawdopodobnie zmieni formę. Będzie ptakiem, ślimakiem… lub… - kot wzruszył ramionami.
- Czyli… reinkarnacja? To… prawda? –
zdziwiłam się, próbując wyrównać swój oddech. Rzuciłam okiem na wciąż leżącą na
boku ogromną pumę i odcinający się od trawy i liści fioletowy kocyk.
-
Tylko w odosobnionych, skomplikowanych
przypadkach. Zamieszanych w chakry i dusze. Kiedyś ci opowiem. Teraz wykonaj
znaki
Węża, Smoka i Tygrysa.
Węża, Smoka i Tygrysa.
- Po co?
- Po prostu to zrób. I skup się na
mnie.
Wykonałam trzy symbole, a Yochi,
Saturn i zwój zniknęły.
Czekaliśmy dobre piętnaście minut.
Zupełnie nie miałem pojęcia, czemu kazano nam na ostatnią chwilę spakować i
zapieczętować ciepłe ubrania, namiot, śpiwór i masę jedzenia. Na dworze było co
najmniej osiemnaście stopni. Nie miałem ochoty na nową misję, zwłaszcza, że
nadal między mną a Niko nie wszystko grało.
Zachowywała się dziwnie. Wróciła z
lasu bez Saturn, a za to z koszmarnie poranionymi nogami. Nie chciała mojej
pomocy w drodze do szpitala, gdzie w końcu dostałem łaskawie pozwolenie, by ją
odprowadzić. Świeże rany, choć paskudne, szybko wyleczono, żeby nie powiedzieć cofnięto.
Nadal nie było mi dane dowiedzieć się, co się do cholery stało, bo
znalazł nas tam posłannik tej upierdliwej Hokage.
Chwilowe szczęście Niko zupełnie
zniknęło na wieść o nowej misji. Nie odzywała się całą drogę do domu, była
blada i zaczęła przygryzać paznokcie. To samo w trakcie pakowania i drogi do
kwatery.
Teraz czekaliśmy na „szefową”, jak
ją określał Kakashi, a ja nie mogłem powstrzymać myśli, że szykuje się coś
większego, i wszyscy o tym wiedzą, tylko nie ja. W biurze był popłoch i chaos.
Sekretarka Hokage z przejęciem dyskutowała z nieznanym mi shinobi’m, jakiś
staruch majstrował przy mapach wywieszonych na ścianie, a Kakashi’ego jak nie
było tak nie było.
Po kolejnych pięciu minutach, gdy ja
zacząłem już kląć pod nosem, a Niko nadal ze spuszczoną głową bawiła się swoją
torbą stojącą na ziemi, do biura wparowała sama blondynka, omal nie rozwalając
drzwi.
- Jesteście. Doskonale – skwitowała,
widząc nas. Spostrzegła, ilu ludzi było w jej pokoju i z pochmurną miną
wskazała, by wszyscy wyszli. – Do rzeczy – mruknęła, gdy drzwi zatrzasnęły się
za ostatnim asystentem. Podeszła do mapy kontynentu wiszącej na ścianie.
Ostatnio widziałem taką w Akademii. – Dwie doby temu otrzymaliśmy jastrzębiem
pocztowym wezwanie o pomoc od Yuki no Kuni. Ważni dla kraju wędrowcy wracający
do głównej wioski, Yuki-gakure, przed roztopami, zostali odcięci od cywilizacji
przez niespodziewaną lawinę, która doszczętnie zatamowała przełęcz. – Tu Hokage
przeniosła rękę z zaznaczonej na białym lądzie wioski do szczeliny między lodowymi
górami.
- Są jakieś inne lawiny? Spodziewane?
– mruknąłem, za co zostałem spiorunowany wzrokiem.
- Dostaliśmy to wezwanie… -
kontynuowała przez zaciśnięte zęby kobieta, ignorując mnie. - …ponieważ mamy do
dyspozycji najwięcej ninja dysponujących żywiołem ognia, który niezbędny jest
do szybkiego stopienia śniegu, a także do niesienia pomocy ludziom przy tak
surowym klimacie i kurczących się zapasach.
- Jak się tam dostaniemy? – zapytała
Niko, choć jej głos był słaby. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że nie chodziło
tylko o las i wypadek z Saturn. Ona była przerażona słuchaniem o tej misji.
Jasne, nikt nie lubił zimna, ale… skąd wiedziała, że zostaniemy wysłani właśnie
tam?
- W tym cały problem – westchnęła
Tsunade, wracając do biurka i wyciągając z niego jakieś zwoje. – Droga lądem, a
potem morzem, zajęłaby wam - w razie niesamowitego szczęścia i przy
sprzyjającej pogodzie - około dwa tygodnie. Nie mamy tyle czasu, więc czym
prędzej wysłaliśmy do potrzebującego pomocy plemienia jastrzębie ze zwojami
teleportacyjnymi.
Tu Hokage rozwinęła jeden z nich,
ukazując nam materiał szerokości kilkunastu centymetrów, pokryty nie
zwyczajnymi, czarnymi, a kolorowymi symbolami, układającymi się w trójkąt.
- Sporządzenie ich, a raczej
współpracujących ze sobą par zwojów, jest bardzo trudne i kosztowne. W dodatku
działają one tylko w jedną stronę. Jednak jest to specjalny wypadek. Niestety,
jastrzębie znane są z tego, że nie każda wiadomość dociera, zwłaszcza przy
wichurach i burzach śnieżnych, panujących nad Krajem Śniegu.
- Dlatego wysłaliśmy różnymi
jastrzębiami zwoje oznaczone z zewnątrz kolorami, by potem plemię mogło
własnymi lub naszymi ptakami potwierdzić ich przybycie – wtrąciła się
sekretarka. Miała przejętą minę. – Chodzi o to, byśmy wiedzieli, których zwojów
użyć, by nasi shinobi nie wylądowali tam, gdzie ptaki, które zawiodły. W
śniegu, na drzewie, w morzu…
- Czy dobrze zrozumiałam? Jeden zwój
zielony wysyła nas na odległość setek kilometrów, do drugiego zwoju zielonego?
– upewniła się Niko, widząc w ręce blondynki właśnie tak pokolorowany zwój.
- Aah.
- Więc w czym problem, po co to całe
„niestety”? – warknąłem, sięgając po swój plecak, gotowy już na podroż.
- Otóż… czas mija i właśnie dzisiaj
najpóźniej musimy was wysłać na tę misję – westchnęła Shizune.
- No to ruszajmy – uśmiechnęła się
niemrawo Niko, chwytając swoją torbę. Wyprostowała się, ale mina jej zrzedła,
gdy kobiety nie ruszyły się ani o centymetr. – Otrzymaliśmy odpowiedź, prawda?
– uniosła brew.
- Cytuję: „Otrzymaliśmy oba zwoje.
Przybywajcie jak najszybciej” – odparła z grymasem Hokage.
- W czym problem? – powtórzyłem,
patrząc na brunetkę.
- Jest ponad trzydzieści procent
szans, że wysyłamy was na niemal pewną śmierć. Bo zwojów wysłaliśmy trzy.