30 sierpnia 2010

Rozdział LXIV - "Płomień"

            Spojrzałem na moją towarzyszkę z lekkim niepokojem. Nie był to na pewno pierwszy raz, gdy mieliśmy odmienne zdania, ale z pewnością bardzo rzadka sytuacja, kiedy to od naszej kłótni miały wyniknąć akcje, a z tych wywiązać się rozwiązania. Takie jak życie lub śmierć. Nie rozumiałem doprawdy sposobu myślenia Niko. Według niej od przeznaczenia nie dało się uciec, i choćbyśmy nie wiem jak chcieli, musieliśmy stanąć jej losowi naprzeciw. Wierzyła w każde słowo Yochi jakby ta była jakimś guru i od zeszłego wieczora kalkulowała każdą najmniejszą decyzję przez dobre kilka minut.
            Popierała swoje rozważania faktem, iż do tej pory unikanie niebezpieczeństwa tylko pogorszyło sytuację. Gdyby nie wiedziała, że coś jej grozi, z pewnością wybrałaby zielony zwój, a my bylibyśmy na miejscu niemal dobę wcześniej. Wszystko to, co się stało od teleportacji do dotarcia tu, nie było przewidziane w jej losie, ponieważ sprzeciwiła się mu i w tym momencie nie groziło jej niebezpieczeństwo. Zeszła z niebezpiecznej ścieżki. A skoro tak łatwo przyszło jej zmienienie losu, czyli wybranego zwoju, znaczyło to, że ani teleportacja, ani upadek z wysokości nie były potencjalnymi zagrożeniami. Gdyby tak było, już byłoby po niej.
            Teraz jednak, gdy byliśmy już u boku Keiny i jego plemienia, i poruszaliśmy się - w miarę sprawnie jak na taką grupę - w stronę wąwozu, Niko robiła się coraz bardziej nerwowa. Wiedziałem, że nie może myśleć o niczym innym, więc zamiast pozwolić jej tłumić w sobie te durne obawy, rozpocząłem z nią dyskusję.
            Po kilku minutach dowiedziałem się, że moja dobroczynna Niko coraz bardziej obawiała się o ludzi wokół nas.  Sądziła, że to w jednym z lasów, który będziemy przekraczać, zdarzy się coś złego i straty poniesie także plemię. W końcu Yochi nie wykluczyła tej opcji. Kunoichi wahała się, czy aby nie odłączyć od grupy i dotrzeć do przełęczy na własną rękę, by znieść ciężar fatum z reszty ludzi. To jednak oznaczałoby pozorne opuszczenie ich dla własnego bezpieczeństwa, a nie była to rzecz normalnie praktykowana przez shinobi.
            Utknęła więc wraz ze mną wśród wojowników odzianych w wilcze i niedźwiedzie skóry, dojrzałych kobiet z dziećmi i masy zwierząt przypominających futrzaste muły, które łaskawie ciągnęły za sobą większe bagaże na platformach podobnych do sań.
            - Zapominasz jednak o kilku rzeczach – przerwałem emocjonalny monolog dziewczyny. Przymknęła się na chwilę, idąc koło mnie po wydeptanym śniegu. – Skoro mogłaś zmienić sposób dotarcia tu, możesz też zmienić swój los. Powinniśmy się stąd zmyć jak najszybciej się da. Keina i jego ludzie na pewno by sobie poradzili z tym, co nas czeka. – Wskazałem na któregoś z groźnie wyglądających mięśniaków. Mimo pogody, nie nosił nakrycia głowy, a na jego długich, poplątanych włosach widniały koraliki i warkoczyki.
            - Ale tu nie chodzi o nich, tylko o mnie. To… „coś” chce mnie i według przepowiedni moja decyzja mnie zgubi. Mnie, nie ich. Choć oni mogą być „temu” na drodze. – Szatynka spuściła głowę, poprawiając sobie kaptur. Bez nich zaraz marzły nam uszy. Rękawiczki też dużo nie dawały, dlatego gdy tylko mogliśmy, trzymaliśmy dłonie w kieszeniach.
            - Nawet jeśli, to ta mądrala nie powiedziała ci dokładnie, skąd jest ta przepowiednia. – Niko spojrzała na mnie dziwnie. – Tak jak ty, wybierając zwój, tak ona mówiąc ci to, zmieniła bieg wydarzeń. Większe szanse na śmierć miałaś gdy nie wiedziałaś, co cię czeka. Teraz to już inna historia. Powstały nowe ścieżki, bezpieczniejsze. Powinnaś olać misję i ufać, że nic ci się nie stanie.
            - Tego nie mogę być pewna. Gdybym odmówiła ludziom pomocy, a i tak wydarzyłaby się taka sama tragedia… nie wybaczyłabym tego sobie. To znaczy… tak długo, jakbym żyła. – Na zarumienionej i wysmaganej ostrym wiatrem twarzy kunoichi pojawił się gorzki uśmiech. Dobrze, że przestało padać. – A Yochi widzi zawsze wszystkie ścieżki. I te, gdyby nie powiedziała mi o śmierci, i te teraz. Światy dotyczą wszystkich decyzji, nawet jej samej.
            - Ale powiedziała ci. Więc to na pewno coś zmienia – odparłem szybko, rzucając pewne spojrzenie mojej partnerce. – Nie znam jej aż tak dobrze, ale skoro tak cię wystraszyła, to miała powód.
            - Z jednym się zgodzę, nie znasz jej – mruknęła, przejeżdżając językiem po zmarzniętych wargach. Nie wiedzieć czemu, ten mały gest wprawił mnie w kilkusekundowy trans. – Powiedziała to z obawą, ale i pewnością. A potem zniknęła, odmawiając dalszych szczegółów. Czyli nie były one potrzebne. Nic by nie dały. Yochi nie jest najmilszą kicią na świecie, ale gdyby miała taką okazję, uratowałaby mnie. Albo chociaż zleciłaby to zadanie swoim krewnym, a, jak sam widziałeś, ani Mars, ani Myouyou nie wiedzieli nic.
            Szedłem dalej, nie odrywając od niej wzroku. Niestety miała rację. Brzmiało to przynajmniej jak racja. Niko recytowała pesymistyczne argumenty jeden po drugim, miała to doskonale przemyślane. Nic dziwnego. Chodziła z głową w chmurach od ponad dwóch dni. Miała wiele czasu na rozmyślanie i podejmowanie decyzji. Nawet tak głupich, jak ryzykowanie własnego bezpieczeństwa dla dobra nieznajomych.
            Nie mogłem jej jednak zmusić do ucieczki, jak bardzo bym nie chciał. Kunoichi kierowała się zasadą „wyjdź trudnościom naprzeciw”. Ja, z drugiej strony, preferowałem styl „nie pchaj się w kłopoty, gdy nic na tym nie zyskasz”. Niestety w parze z tą mądrością szło wdrożone mi przez Kakashi’ego „dbaj o swoich przyjaciół”. Nigdy bym nie pomyślał, że to drugie przeważy, i to tak bezkonkurencyjnie.
            - Czemu tak na mnie patrzysz? – zapytała Niko, a w jej głosie nie było nic poza zdziwieniem. Jak zwykle zagapiłem się na nią w rozmyślaniach.
            - Zastanawiam się, czy to możliwe, że zginiesz – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Musiałem się jednak postarać, by nie ukazać, jak wiele mnie to kosztowało.
            - Każdy kiedyś zginie – odparła dziewczyna, próbując wyglądać na zrelaksowaną. Marnie jej to jednak wychodziło. Znowu starała się grać twardą, mimo że już wczoraj ustaliliśmy, że ma być ze mną całkowicie szczera.
            - Wiesz, o co mi chodzi. Czy jesteś w stanie świadomie oddać życie za bandę podróżników – warknąłem, całkiem poważnie.
            - Cóż… nie mam wiele do stracenia, to przyznasz – westchnęła ledwo słyszalnie, odwracając wzrok na mijającego nas muła. Ludzie wokół nas zachowywali się zaskakująco cicho. Jakby nas podsłuchiwali. Wiedziałem, że to nieprawda, kto by się tam przejmował rozmowami dwojga nieznajomych. Może bali się lawin. Lub dzikich zwierząt. – W końcu, jak sam przyznałeś, nikt nigdy mnie nie kochał.
            Gdy tylko to usłyszałem, znowu, miałem ochotę jej powiedzieć i pokazać, jak bardzo się myli. Zmrużyłem za to tylko oczy. Ta dziewczyna naprawdę potrafiła mnie zdenerwować.
            - Więc… - zagaiłem spokojnie po kilku minutach dreptania po lodowej pustyni. - …co zamierzasz?
            - Będę postępowała zgodnie z intuicją, nie kusząc losu. Gdy jednak wyczuję niebezpieczeństwo, postąpię słusznie, acz mając na uwadze swój tyłek – uśmiechnęła się.
            Chciałem, by obiecała. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów to nie ja uspokajałem i uciszałem ludzi, a wręcz przeciwnie – potrzebowałem zapewnień, że będzie dobrze. Misje u boku Niko były łatwe. Walka przeciwko Niko – trudna. Walka o Niko mogła okazać się najtrudniejsza ze wszystkich. Czułem presję. Gorszą niż przed misją, przed walką, przed egzaminem. Nagle zrozumiałem, w jakiej pozycji znajduje się moja partnerka. Każdy jej ruch mógł ją oddalać lub przybliżać do tragedii. Ja, jako jej towarzysz, dzierżyłem podobną odpowiedzialność.
            - Wyglądasz, jakbyś się przejmował – zauważyła delikatnie zielonooka, podchodząc bliżej. – Nie mów, że będzie ci mnie brakować – zakpiła, wystawiając ponownie język, by zwilżyć wargi. Panowała straszna wichura, a do lasu mieliśmy ponad pół godziny drogi.
            - Nie będzie – odparłem ponuro, na co Niko zachmurzyła się niczym dziecko. Korzystając z jej nieuwagi, wyjąłem rękę z kieszeni i objąłem ją ramieniem, przyciągając do siebie. – Bo ty nie zginiesz. – mruknąłem bardziej do jej kaptura niż do niej samej. Albo mi się wydawało, albo różnica w naszych wzrostach zwiększyła się od naszego pierwszego spotkania.
            Wbrew moim oczekiwaniom, a zarazem obawom, Niko nie odsunęła się, a wręcz przeciwnie – zaczęła iść wraz ze mną w ten sposób, nie odrywając wzroku od śniegu pod własnymi nogami. Widać była zbyt zamyślona, by skojarzyć, co się właśnie stało. Mógł być to też jej sposób na pożegnanie.
            Głupia myśl.
            - Zmieniłeś się, wiesz? – usłyszałem jej delikatny głos, mimo wzmagającego się wiatru. Wiał z mojej strony, przez co mimowolnie przycisnąłem do siebie jej wątłą sylwetkę, by choć trochę osłonić ją przed mrozem. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc tylko szedłem za tłumem. – Tak jakbyś… nauczył się mówić, co naprawdę czujesz.
            - Kwestia przebywania z osobą na tyle niedomyślną i niezdarną, że muszę to mówić.
            Niko zaśmiała się szczerze, uderzając mnie łokciem w bok. W miarę lekko.
            - I polepszył ci się dowcip. – Tym razem spojrzała na mnie tymi pięknymi, kocimi oczami. Miała minę „jedno złe słowo, a zabiję”.
            - Nie, to ty nagle zaczęłaś rozumieć moje żarty – odparłem, uchylając się przed jej pięścią. Kunoichi wyrwała się z moich objęć i przyspieszyła kroku.
            - Nienawidzę cię – mruknęła przez ramię, nie mogąc jednak powstrzymać uśmiechu.
            Dogoniłem ją, ale zanim zdążyłem po raz kolejny ją objąć, poczułem rękę na własnym ramieniu.
            - Dosyć tego, gołąbki – usłyszałem koło ucha głos Keiny. Przystanęliśmy na chwilę, a wraz z nami banda jego uzbrojonych mięśniaków. Dokładnie ośmiu. – Jesteśmy godzinę od celu, to znaczy przełęczy. Ja i moi ludzie wejdziemy w las, reszta uda się prostą drogą do miejsca, gdzie rozbijamy obozowisko.
            - Po co się rozdzielamy? – spytała Niko, rzucając szybkie spojrzenie jednemu z barbarzyńców. Miał brodę do pasa i ohydne zęby. Miałem złe przeczucia, które trącania się mężczyzn i niskie śmiechy tylko podsyciły.
            Zmarszczyłem brwi, w reakcji na co faceci trochę się uspokoili. Może i nie byli ninja, ale na pewno czuli moją wrzącą chakrę.
            - Przez wasze opóźnienie zabrakło nam prowiantu. Najsilniejsi ludzie idą ze mną polować, w dziczy. Nie narażając kobiet.
            - Okej, idziemy z wami – mruknąłem, patrząc, jak tuż przed moim nosem zbiera się obłok pary wodnej.
            - Nie. Jest was dwoje i jedno z was musi zostać z plemieniem na wszelki wypadek – odparł spokojnie Keina, wskazując ludzi przed nami. Obok jego ręki spadł pierwszy płatek śniegu, a zaraz posypały się następne. – Nie patrzcie tak na mnie, nie moja wina, że jest was dwoje, nie czworo.
            Spojrzałem na Niko. Myślała chyba o tym samym, co ja.
            To był ten moment. Jedynym sposobem, by coś jej się stało, była sytuacja, gdy nie będziemy razem. Z drugiej strony nasz pracodawca wymagał, byśmy się rozdzielili, a na naszych barkach ciążyły losy zarówno tej grupy myśliwych, jak i ich rodzin.
            - Ja pójdę z łowcami – oświadczyła Niko, poprawiając swoją torbę na plecach. Chwyciłem ją za ramię, odciągając od patrzących na siebie ze zdziwieniem mężczyzn.
            - Może to nie moja sprawa, ale to chyba oczywiste, że to im grozi większe niebezpieczeństwo? – warknąłem przez zęby, widząc oczami wyobraźni wielkiego białego wilka, rzucającego się na drobną kunoichi.
            - Może. Ale po pierwsze – odciążę w ten sposób więcej ludzi. Po drugie – obrona większej grupy byłaby decyzją zgodną z moim charakterem, więc muszę wybrać odwrotnie. Po trzecie – nie wyglądają na słabych. Pomogą mi w razie czego.
            Spojrzałem jej w oczy. Serce biło mi jak szalone, mimo że nic się jeszcze nie działo.
            - Oi, o czym tak dyskutujecie? Tak trudno jest wam się rozstać? – zaśmiał się Keina, a jego pachołki mu zawtórowały.
            - Mój partner zaopiekuje się plemieniem, jest lepszym zwiadowcą i ma ogromne pole widzenia – mruknęła Niko, podchodząc do zadowolonych jej wyborem facetów.
            - Doskonale. Widzimy się za kilka godzin. – Keina uniósł rękę na pożegnanie, zaraz używając jej do naciągnięcia cięciwy na łuk.
            - Uważaj na siebie – powiedziałem, patrząc, jak Niko odwraca się i idzie kilka metrów za nim. Bała się. I to było czuć. – Jeśli coś jej się stanie, nie daruję wam! – zawołałem do oddalającej się grupki.
            Niko odwróciła się. Nie wiedziałem, czy to przez ponownie padający śnieg, czy przez moje własne zdenerwowanie, ale wydawało mi się, że ma łzy w oczach.
            - Spokojnie, zaopiekujemy się twoją kicią! – odkrzyknął mi jeden z łagodniej wyglądających myśliwych, po czym objął ją ramieniem i pociągnął za sobą. Nad lasem, do którego ruszyli, przeleciał ogromny, złowieszczy ptak.
            Odwróciłem wzrok, ruszając za tłumem.
             
            Szliśmy ponad godzinę, a ja nie widziałam ani pół jelenia. Śnieg między drzewami był cieńszy i mniej ubity niż poza lasem, a same rośliny wydawały się znacznie większe i silniejsze niż te bliżej granic kraju.
            Być może energia z urządzenia w centrum Yuki no Kuni emanowała daleko, choć niewystarczająco, by zmienić tu porę roku. Zdecydowanie jednak było cieplej, dzięki czemu mogłam zdjąć kaptur i nasłuchiwać.
            - Na co dokładnie polujemy? – zapytałam, rozglądając się po głuszy. Mimo sporych gabarytów, moi towarzysze poruszali się cicho jak wyszkoleni ninja. W dodatku wbrew moim obawom, spowodowanym głównie ich groźnym wyglądem, żaden z nich się mnie nie czepiał.
            - Na co popadnie – odparł grubym głosem jeden z tęższych wojowników. Niósł ze sobą topór, który jednym ciosem powaliłby niedźwiedzia. Nie dziwiłam się. Bądź co bądź, królikami ciężko byłoby wykarmić całą osadę.
            - Kim dokładniej jesteś, mała? – zapytał mężczyzna idący niedaleko mnie, ten sam, który wcześniej mnie objął. Przyjrzałam mu się dokładniej. Miał około trzydziestu lat, nie był zbyt tęgi, a za to nienaturalnie wysoki. Wyróżniały go spośród reszty jasne, niemal białe włosy.
            - W jakim sensie? – mruknęłam, omijając wystający korzeń. Zastanawiałam się, jak krajobraz zmieni się w przeciągu kilkudziesięciu kilometrów. Czy ci ludzie widzieli już wiosnę, a jeśli tak, to czemu właśnie przed nią uciekali? Według Hokage mieli zdążyć do stolicy przed roztopami.
            - Nie wyglądasz na kunoichi. To podobno wspaniali wojownicy, a ty, nie obraź się… jesteś dzieckiem – przyznał myśliwy.
            - Właśnie, ile masz lat. dziewczynko? – zaśmiał się jakiś facet z tyłu.
            - Około siedemnastu – odparłam, rozglądając się uważnie. Wyczuwałam chakrę lekką jak mgiełka. Zwierzęcą.
            - I… czemu jesteś kunoichi? – zapytał znowu wysoki blondyn, uśmiechając się uspokajająco. Zignorował na szczęście moje „około”, wynikające oczywiście z mojej niewiedzy na temat urodzin.  
            - A mam jakiś wybór? Mam talent do ninjutsu, w mojej wiosce większość dzieci takich jak ja uczy się, jak być shinobi – wytłumaczyłam. Spojrzałam na Keinę, idącego z przodu. Zdawał się nie zwracać uwagi na nasze ciche rozmowy, a jednocześnie nie skupiał się na kierunku, w którym szliśmy. O czymś uporczywie myślał.
            - Oh, więc jesteś wiedźmą – usłyszałam kolejny głos. Ci mężczyźni byli naprawdę rozmowni. Lub bardzo ciekawscy.
            - Słucham? – Uniosłam brew, zatrzymując się w miejscu.
            - Chodzi nam o magię. Tę, którą uprawiacie. Umiesz jakieś sztuczki? – zaśmiał się mężczyzna obok, czochrając mnie po głowie.
            - Nie jestem wiedźmą – zaprzeczyłam, poprawiając włosy. Wszyscy nagle stanęli, nawet Keina. – Znam… jak to nazywacie… magię… ale w celach obronnych. I nie tylko ja. Większość z nas.
            Zapadła cisza. Grubas z toporem przejechał ręką po swojej brodzie.
            - Wy… nie macie u siebie shinobi? – zdziwiłam się. Słyszałam, że spora część kraju miała kiedyś talent do jutsu, i to również tak rzadkich, jak Hyouton.
            - Nie – warknął Keina, podchodząc do mnie. – Dlatego musimy sprowadzać do siebie wiedźmy. Takie jak ty.
            - Demo… - zająknęłam się. Chciałam powiedzieć o stadzie zwierząt nieopodal, ale ich wścibskość mi nie pozwalała.
            - Zaraz, a wodzowie? – odezwał się blondyn, i chyba był tu najżywszym i najrozmowniejszym ze wszystkich. Spojrzał wyczekująco na wodza, by ten pochwalił się swoimi umiejętnościami. Młodszy mężczyzna westchnął i machnął ręką.
            - Tak, oczywiście. Gdy jakiś wojownik nauczy się magii, często zostaje wodzem, jak mój ojciec. Ale ma to jakieś znaczenie? I tak więcej jest wiedźm, które nie wiedząc, co potrafią, robią komuś krzywdę. – Tu spojrzał na mnie wrogo.
            - Ne, spokojnie. Ja umiem się kontrolować. I wykorzystywać swój dar w… dobry sposób.
            - Nie uwierzę póki nie zobaczę – mruknął Keina, patrząc na mnie z góry.
            - Właśnie, może przestańmy gadać z tą smarkulą i weźmy się do roboty, co? – zagrzmiał ponuro starszy mężczyzna. Miał brodę do pasa. I trochę mnie przerażał.
            - Próbuję wam od kilkunastu minut powiedzieć, że tam… - Wskazałam ręką na zachód. - …jest stado zwierząt.
            Cała grupa mężczyzn spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
            - Co znowu? – Przewróciłam oczami.
            - Za mną – zarządził Keina, ignorując zupełnie moje pytanie. Ruszyłam za nim i resztą mężczyzn, wzdychając ciężko.
            - Tylko największe wiedźmy z innych plemion komunikują się ze zwierzętami – mruknął kolejny starszy wojownik, marszcząc brwi. – Nie dziw się moim kolegom, że tak ciebie o wszystko wypytują. Dla nas spotkać kogoś takiego, jak ty, to niezwykła rzadkość.
            - Mówiliście, że wasz wódz był uzdolniony – zauważyłam, idąc przed siebie. Już porządnie ciążyła mi moja torba. Chętnie oddałabym ją jednemu z tych napakowanych myśliwych, ale nie chciałam wyjść na marudzącą lub - co gorsza – słabą.
            - Tak, on robił wielkie rzeczy. Potrafił ujarzmić wichurę i poruszać kamiennymi blokami. Sęk w tym, że to ty poskromiłaś dziką zwierzynę.
            - Ja? – zdziwiłam się. Po chwili jednak zrozumiałam. Widzieli mnie i summony. Wierzyli, że jestem jak plemienna wiedźma i opanuję zwierzęta, a oni je zabiją. Dlatego potrzebowali mnie do łowów. – To nie tak. Te koty i ja byliśmy… związani. I mogę rozmawiać tylko z ich rasą.
            Po raz kolejny, jak jeden mąż, wszyscy mężczyźni zatrzymali się i spojrzeli na mnie. Tym razem nie ze zdziwieniem czy ciekawością, a wyrzutem i rozczarowaniem. Keina zaśmiał się cicho, wręcz parsknął.
            - Widzicie? Mówiłem, że nie jest nam potrzebna – oświadczył, a zaraz potem, niemal kompletnie zaprzeczając samemu sobie, zapytał: - Daleko do tej zwierzyny?
            - Około dwieście metrów – odparłam spokojnie, patrząc, jak kolejny raz odwraca się do mnie plecami.
            Keina był… dziwny. Od początku miał do nas, zwłaszcza do mnie, pewną urazę. Rozumiałam, że spodziewał się doroślejszych shinobi, ale skoro ja i Sasuke już tu byliśmy, mógł się tak na nas nie wyżywać.
            Może to jednak nie było to? Nie był też zbyt rozmowny w stosunku do swoich braci i poddanych. Zachowywał się władczo i arogancko, a jednak wszyscy i tak go szanowali i słuchali się jego poleceń. Przypominał Uchihę, tyle że starszego i bardziej… przygnębionego.
            Jego smutek po stracie ojca musiał łączyć się z jego talentem. Dlatego o nim nie wspominał i nie chciał rozmawiać. Nienawidził ninja. Może były wódz zginął właśnie przez swoje umiejętności. Może je przecenił. Może to shinobi go zabili.
            - Co to ma być? – usłyszałam zirytowany głos chłopaka. Podeszłam do niego, rzucając okiem na zwierzynę, którą wcześniej wyczułam. Było to stado ogromnych, burych ptaków, siedzących w koronach drzew. Patrzyły na nas niewzruszenie, nie ukazując żadnego lęku czy gotowości do ucieczki.
            - Ups… - podrapałam się po głowie, niezupełnie ich się spodziewając. – Ale co to za różnica? – Wykonałam kilka pieczęci, skupiając chakrę. – Je też możemy zjeść. Katon:…
            W ułamku sekundy coś ciężkiego chwyciło mnie za obie ręce i odrzuciło w tył. Upadłam tyłkiem na zimny puch, całkiem zdezorientowana. Spojrzałam na napastnika.
            - Co ty wyrabiasz?! – wrzasnął wódz, patrząc z powrotem na ptaki. Reszta mężczyzn obserwowała mnie jak coraz większą świruskę.
            - Poluję! – odkrzyknęłam. Naprawdę… nie miałam już siły na te dziwne gierki.
            - Na ptaki?! – uniósł się Keina, łapiąc się za głowę i nawet nie myśląc, by pomóc mi wstać. Musiałam sama wygramolić się ze śniegu, a z moim tobołem na plecach nie było to łatwe.
            - Tak! Co w tym dziwnego?! – krzyknęłam mu w twarz, to znaczy prawie. Byłam na to za niska.
            - Ptaki są stworzeniami ś-w-i-ę-t-y-m-i – przeliterował mi jak dziecku, mrużąc oczy i nadając swojemu głosowi taki ton, jakby to było oczywiste. – To posłańcy bogów. Podniebne duchy, które nad nami czuwają.  Przenoszące wiadomości. Wszystkowiedzące. – Wskazał na głupie, dziobate stworzenia zaszywające się w gałęziach.
            - Dobra, dobra. Rozumiem. – Podniosłam ręce w geście kapitulacji. Z magicznej wiedźmy i geniuszki w ułamku sekundy stałam się świętokradzką morderczynią przyszłego farszu do naleśników. Życie nie było fair.
            - Następnym razem dwa razy pomyśl, zanim coś zaatakujesz – ostrzegł mnie Keina, na co moje ramiona samoistnie opadły. Myślałam, że nikt poza Uchihą nie może być aż tak denerwujący. – Teraz za mną, panowie, odszukamy coś do prawdziwego polowania.
            Nie znaleźli. Wódz Himanako błądził po lesie ponad godzinę, odmawiając konsultacji ze mną. Nie miałam zamiaru mu bezinteresownie pomagać. Potraktował mnie agresywnie i głupio, przez co nadal bolały mnie pośladki. Nad naszymi głowami bezkarnie latały ogromne ptaszyska, a Keina nie robił żadnego użytku ze swojego łuku. Zaczynałam się zastanawiać, czy nie nosił go na pokaz.
            - Zwierzyna uciekła, Keina – mruknął nisko, ale bardzo słyszalnie, mężczyzna z toporem. Wiedząc, że wódz nie patrzy na niego, zbyt zdeterminowany swoją upartością i głupotą, myśliwy posłał mi spod zaniedbanych wąsów ciepły uśmiech. – Poproś młodą o radę. Nie wiesz nawet, gdzie jesteś.
            - Nigdy – warknął chłopak, idąc dzielnie przed siebie. – Zwierzęta uciekają, bo czują roztopy, ale nie mogą być daleko. W lesie są bezpieczne.
            Wspinaliśmy się właśnie na spore wzniesienie, całe pokryte oszronionymi skałami. Według Keiny w takich miejscach najczęściej spotykał z ojcem wilki. Miały tu swoje jaskinie.
            - Brak zwierzyny nie wróży nic dobrego – warknął inny wojownik, rozglądając się ponuro. – Ostatnim razem, gdy były takie pustki, to spadła lawina.
            - Nie spadnie żadna lawina! – krzyknął Keina, patrząc na nas wszystkich z góry. – A zwierzyna gdzieś tu jest. – Rozejrzał się, po czym skupił wzrok na mnie, zeskakując z kilku kamieni, by ponownie spojrzeć mi w oczy. – Powiedz, gdzie.
            Jego oczy były srebrne. Jasne i błyszczące jak śnieg. Lub księżyc w pełni. Byłby całkiem przystojny, gdyby nie był takim dupkiem.
            - Nie chciałeś mojej pomocy – odparłam, przechylając głowę na bok.
            - Boś groziła bogom, głupia dziewucho – prychnął szatyn, zaciskając pięść na łuku, który wciąż trzymał z nadzieją, że będzie mógł go wykorzystać.
            Popatrzyłam na niego spokojnie. Był zły. Czemu on ciągle był taki zły?
            - Dajcie mi się wspiąć na szczyt – westchnęłam, wymijając nabuzowanego wojownika. – Stamtąd będę miała lepsze pole widzenia.
            Wzgórze nie było wielkie, więc nie stwarzało między mną a ziemią dużego dystansu. Wokół rozpościerał się ośnieżony las i nawet nie widziałam jego granicy. O miejscu, w którym rozbili się inni z Himanako, też nie było mowy.
            - Jest coś? – zapytał od niechcenia Keina, stojąc tuż obok mnie z założonymi rękoma. Jakby mnie pilnował. Znudzony.
            - Aah. Na północy jest tego najwięcej. I w miarę pokrywa się to z naszą drogą do przełęczy – odparłam, patrząc dla pewności na kompas.
            - Chodźmy – rozkazał szatyn, nawet nie oglądając się na mnie. Zeszliśmy z góry. Widzieliśmy samotnego wilka, do którego nie zdołał trafić wódz. Zwierzę uciekło, sprawiając, że młody wojownik szedł naprzód jeszcze bardziej naburmuszony.
            Trochę męczyło mnie robienie za radar. Ciągła wędrówka, wyciszanie chakry, wytężanie zmysłów i przeszywające zimno, teraz chociaż niepołączone z tnącym wiatrem, naprawdę wysysały ze mnie siły. Nie tak gwałtownie jak walka czy trening, ale na pewno równie zachłannie.
            Wszystko wokół było spokojne. Wyczuwałam tylko małe grupy ptaków, jakieś przemykające zające i ruch wiatru ponad lasem. W pewnym momencie jednak przystanęłam, znajdując coś niepokojącego. Zupełnie jak wtedy, gdy byłam niewidoma, tak i teraz wyczułam ruch. Poziomy ruch energii, dudniący szum i chłód, przemykający przed nami.
            - Keina, czekaj! – zawołałam, podbiegając do mężczyzn idących z tyłu. Wódz nawet się nie obejrzał. Przed nami nic nie było, jednak nie mogłam pozbyć się wrażenia, że zbliża się do nas coś wielkiego i dziwnego. I w powiązaniu z przepowiednią Yochi… bardzo niebezpiecznego.
            Nie byłam przewrażliwiona. Las robił się z metra na metr rzadszy, a uczucie ruchu nie znikało. Zbliżaliśmy się do tego dość szybko, i to z Keiną na przedzie.
            - Co tym razem wyczułaś? Stado much? – warknął chłopak, jak na złość idąc dalej w stronę płytkiego wąwozu. Zanim zdołałam zaprzeczyć, on i kilkoro jego towarzyszy zniknęło mi z oczu z pustym trzaskiem. Zamrugałam, a serce podskoczyło mi do gardła.
            Dookoła rozległ się szum i dudnienie. Podbiegłam do krawędzi wąwozu, na którym stanęli również inni myśliwi. Nie mogłam przez chwilę uwierzyć własnym oczom, ale zaraz potem zrzuciłam z ramion plecak i puściłam się pędem w lewo, razem za strumieniem energii, oddalając się tym samym od krateru w lodzie.
            Keina i jego ludzie wpadli do wody. Głuche dudnienie i prąd przed nami były rzeką skutą lodem, nadal jednak płynącą pod warstwą jego i śniegu. Lód, przez zbliżające się roztopy, nie wytrzymał pod naciskiem młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn.
            Biegłam co sił w nogach, wiedząc, że prąd już dawno porwał wojowników i niósł ich z niezwykłą szybkością. W pewnym momencie drogę wzdłuż rzeki zagrodziło mi powalone drzewo i skały. Zeskoczyłam więc z góry na lód, koncentrując w podeszwach stóp tyle chakry, by zbytnio na niego nie naciskać, a jednocześnie się nie poślizgnąć.
            Wiatr smagał mi twarz, a ja biegłam jak oszalała, zupełnie nie wiedząc, czy już przegoniłam płynących pod lodem ludzi. Musiałam coś wymyślić. Szybko.
Nie panowałam nad Suitonem. Nad Hyoutonem tym bardziej. Nie umiałam genialnie pływać i nie miałam siły przeciwstawić się prądowi sporej rzeki.
            Musiałam ich jednak uratować.
            W trakcie kilkusekundowego biegu, który dla mnie przez stres stawał się wiecznością, nagła myśl, zrozumienie, ścisnęło mnie za serce. To było spotkanie z fatum. Miałam zginąć, ratując tych ludzi.
            Skoncentrowałam w sobie masę chakry, nawet nie myśląc o tym, by poddać się bez walki. Wykonałam sznur pieczęci i wystawiłam ręce przed siebie, wciąż w pełnym biegu.
            - Katon: Naraku Houka! – wrzasnęłam, a na powierzchni lodu rozbłysnął żarzący się krąg ognia, który w mgnieniu oka wypalił w nim okrągłą dziurę. Bez zastanowienia podbiegłam do niej i wskoczyłam „na główkę”.
            Sparaliżowało mnie. Niemal zakrztusiłam się obezwładniającym moje ciało zimnem. Zanim zdążyłam otworzyć oczy, wartki nurt porwał mnie, a ja nie widziałam nic poza bladoniebieską taflą lodu. Próbowałam się jej chwycić, ale tylko poraniłam sobie ręce. Nie miałam absolutnie żadnego planu. Byłam w takim samym niebezpieczeństwie, co Keina. Moje zwoje u pasa były bezużyteczne i zmoczone. Katon nie miał szans.
            Zahaczyłam ramieniem o wystający z dna kamień. Mimo to cały czas poruszałam nogami, próbując choć trochę zwolnić, by wypatrzeć chociaż jednego z mężczyzn. Ledwo już odróżniałam górę od dołu. Zimno doszło aż do moich kości.
            Niczym grom z jasnego nieba spadł na mnie pomysł. Zamrożenie wody było specjalnym trikiem w korzystaniu z Fuutona. Nigdy tego nie robiłam, ale wielokrotnie o tym czytałam. Kobieta, z którą kiedyś walczyłam, wykorzystała chakrę wiatru, by zmienić krople deszczu w lodowe igły.
            Gdybym wykorzystała moje najsilniejsze jutsu do zamrożenia i tak już lodowatej wody… stworzyłabym lodową ścianę, która złapałaby tonących.
            Chwyciłam się jakiegoś korzenia, tracąc już powoli sprawność umysłu. Wszystko to trwało wieczność, a mój strach i desperacja sięgały zenitu.
            Gdybym stworzyła ścianę przed sobą, prąd roztrzaskałby mnie o nią. Stworzyłabym ją za sobą, a prąd porwałby mnie, wyczerpaną i zdaną tylko na siebie, a los Keiny i jego ludzi byłby niewiadomy. Stworzyłabym obok... ginąc, zamrożona.
            Wybrałam najmniejsze zło.
            - Fuuton:…
            Przez formowanie pieczęci puściłam się korzenia. Uderzył we mnie silny prąd, odrzucający mnie na wystającą skałę, o którą trzasnęłam bokiem.
            - …Atsu Kazegai!
            Woda się zatrzęsła. Nie wiedziałam, jak to jest możliwe, ale nie miałam siły o tym myśleć. Rozłożyłam ręce, zdając się na łaskę nurtu. Przestrzeń wokół mnie znienacka wypełniła się powietrzem, a ja złapałam z dawna wyczekiwany oddech.
            Wiatr rozerwał lód nad moją głową i stworzył wir, rzucający ostrymi kawałkami na wszystkie strony. Wymusiłam z siebie więcej chakry, a woda z rzeki rozlała się na boki, płynąc po śniegu i lodzie za moimi plecami. Wiatr zaczął zamrażać unoszącą się wodę i tą gromadzącą się za mną, tworząc grubą, lodową ścianę. Patrzyłam na to wszystko z otwartymi ustami, nigdy nie wyobrażając sobie, że kiedykolwiek wykorzystam w ten sposób swoją śmiercionośną, wietrzną kosę.
            Po środku rzeki byłam ja, klęcząca na mokrym, błotnistym dnie, a wokół latał lód i kropelki wody. Nagle w zbliżającej się fali dostrzegłam ciemne sylwetki moich znajomych. Musiałam ich jakoś złapać, inaczej roztrzaskaliby się o lód lub zamroziłoby ich ostre powietrze, które teraz nawet mnie samą przyprawiało o dreszcze. Nabrałam powietrza, wykonując znaki.
            - Fuuton: Kami Oroshi! – krzyknęłam, wyrzucając z siebie ogromny podmuch. Powstrzymał on lecącą na mnie wodę i odrzucił ją na popękany lód, a wraz z nim kilkoro ludzi. Upadli oni na twarde podłoże, a jeden z nich zaczął kaszleć, dławiąc się wodą. Reszta była pewnie nieprzytomna.
            Kątem oka zauważyłam dwóch mężczyzn, którzy mnie dogonili i przystanęli na krawędzi wąwozu. Jeden gapił się jak zahipnotyzowany na to, co się dzieje wokół mnie, prawdopodobnie oszołomiony moja chakrą. Drugi rzucił okiem na uratowanych topielców i krzyknął w moją stronę, desperackim głosem:
            - Keina! Keiny tu nie ma!
            Serce mi zamarło. Myślałam, że już po wszystkim, okazało się jednak, że najtrudniejsze było przede mną. Zacisnęłam zęby. Ze strachu już nie czułam zimna.
            Obróciłam się w kierunku lodowej ściany, czując, jak obejmująca, ale nie dotykająca mnie trąba powietrzna traci na sile. Kilka sekund, a miała mnie zalać woda.
            - Fuuton: Kazekiri! – krzyknęłam, tnąc lodową ścianę na pół.
            W tym momencie woda wróciła na miejsce, a mnie zwaliła z nóg potężna fala. Nie czułam już nóg ani rąk, wszystko zaszło mgłą. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem.
            Wiedziałam tylko jedno: musiałam płynąć. Jak najszybciej.
            Zebrałam w sobie resztkę sił i zaczęłam na ślepo poruszać rękoma i nogami, płynąc z prądem. Wiedziałam, że długo nie wytrzymam. Chłód odbierał mi zmysły, zamiast ruchów wychodziły mi niekontrolowane skurcze. Modliłam się, by Keina był bardziej wytrzymały. Otworzyłam oczy.
            Woda uderzała o brzegi i nierówny lód dzielący mnie od powierzchni. Z początku myślałam, że mi się zdaje, że to piana lub glony, jednak im bliżej ciemniejszego punktu, tym bardziej byłam pewna.
            Dostrzegłam Keinę. Pas od jego kołczanu zaczepił się o wystający korzeń i trzymał go w miejscu, nieprzytomnego. Przestałam płynąć, a za to odepchnęłam się na lewo, próbując chwycić się brzegu. Złapałam chłopaka za rękę, dzięki niemu nie płynąc dalej. Oparłam się nogą o wystający z dna kamień i ostatni raz uformowałam pieczęci, roztrzaskując lód nad swoją głową. Chwyciłam Keinę pod ramię i podniosłam go, co znacznie utrudniał mi nurt. Na lodzie pojawiła się ciemna plama. Blondyn spojrzał w głąb przerębla i pomógł mi wydostać wodza na brzeg.
            Zaraz po nim, ja sama odbiłam się od kamienia i podałam mężczyźnie rękę. Nie czułam jej i ledwo nią władałam. Wyślizgnęła się mu za pierwszym razem, a prąd rzeki odepchnął mnie od wyłamanej przeze mnie szczeliny. Chwyciłam się skały, na której przedtem stałam. Woda uderzała mi w twarz. Nie miałam już powietrza. Zamknęłam oczy. Wbiłam paznokcie w zimne podłoże, przebierając nogami. Ujrzałam zarys ręki. Potem linę.
            Wszystko nagle zaszło ciemnością.
            Chwilę potem czułam się jak obudzona z długiego snu.
            Było mi ciepło. Wręcz gorąco. Moje nozdrza upajał ostry, korzenny zapach, a do uszu dobiegał niski, regularny podmuch. Mimo uczucia błogiego uśpienia, czułam się skrępowana. I zdezorientowana. Chciałam ruszyć ręką, przetrzeć oczy, jednak coś trzymało mnie w silnym uścisku.
            Co się stało? Mogłam przysiąc, że byłam przed chwilą w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Niemal czułam adrenalinę w swojej krwi, a serce biło mi jak po kilkukilometrowym biegu. Jednak nie byłam pod wodą. Byłam bezpieczna.
            Gdy uspokoiłam rozkołysane zmysły, doszedł do mnie paraliżujący ból głowy. Czułam się, jakby ściskano ją imadłem, dusząc mnie i przebijając moje ciało milionem tycich szpilek. W gardle miałam gulę, a końce palców u rąk szczypały mnie i mrowiły.
            Uchyliłam jedną powiekę, jednak nadal nie byłam pewna, co się dzieje. Słyszałam stłumione, odległe rozmowy, na pewno leżałam… i to leżałam obok czegoś… ciepłego, co się… ruszało?
            Otworzyłam drugie, senne oko. Przed moją twarzą było coś dziwnego, ciepłego. Miękkiego a zarazem twardego. O kolorze skóry.
            O nie.
            Zatrzęsłam się, czując nagle niesamowity chłód.
            - Hn. Już nie śpisz. Witamy wśród żywych. – Z nieszkodliwego, ciepłego przedmiotu wydostał się znajomo brzmiący dźwięk. Odepchnęłam go od siebie, zaraz spotykając parę czarnych, zaspanych oczu.
            - Co ty robisz?! – krzyknęłam, orientując się w sytuacji. Ja i Uchiha. Spaliśmy. Obok siebie. Na leżąco. My! Razem!
            Zaczęłam drżeć. Jeszcze bardziej. Było mi zimno, mimo że, jak zauważyłam, leżeliśmy na kilku kocach i pod grubym śpiworem. Ja tonęłam! Marzłam i ratowałam ludzi, a nagle znalazłam się tu. Czy ja umarłam, czy to był sen? Czy może halucynacja?
            - Ja… śpię. To znaczy spałem, póki nie zaczęłaś wierzgać – odparł shinobi, jakby tulenie mnie – nieprzytomnej - do siebie, było najnormalniejszą rzeczą na świecie. Wydawał się irytująco spokojny i wyrwany z innego świata.
            - Widzę! Ale… czemu?! – krzyknęłam, za co Sasuke zaraz przysłonił mi usta dłonią.
            - Nie wrzeszcz tak – syknął, patrząc na mnie z góry, a zaraz potem używając tej samej ręki do zasłonięcia własnego ziewnięcia. – Musieliśmy cię jakoś ocieplić, trafiłaś do obozowiska cała wyziębiona. Masz objawy hipotermii. Wiesz, co to oznacza?
            - Ale czemu tak? – jęknęłam, odsuwając się jeszcze trochę, by zachować dystans. Kręciło mi się w głowie od samego ruchu. – Nie mogliście po prostu przykryć mnie kocem?
            - Koc nie daje ciepła, tylko je utrzymuje – westchnął brunet, przewracając oczami. – Byłaś zimna jak mrożona ryba, musieliśmy wyprodukować trochę ciepła za ciebie.
            - No to trzeba było przynieść mi… no nie wiem… flakon, miskę, termofor z gorącą wodą i wrzucić mi go pod koc! – pisnęłam, zaraz łapiąc się za gardło. Byłam chora, i to porządnie. Musiałam się stąd wydostać… i to szybko. Sprawdzić, co z resztą. Czy ich odratowali.
            - By różnica temperatur poparzyła ci ciało? – Uniósł brew Uchiha, pukając mnie zaraz palcem w czoło. – Poza tym, skąd byśmy wzięli taki duży flakon? – Przygryzłam spierzchniętą wargę. Musiałam wyglądać okropnie. Nawet pachniałam okropnie. – To już wszystko? Możemy iść z powrotem spać? – mruknął chłopak, przyciągając mnie do siebie. Oparłam się jednak jego sile, kłócąc się dalej.
            - No to czemu akurat ty! Nie mógł mnie ogrzać ktoś inny? – spytałam, wciąż nie mogąc przyzwyczaić się do faktu, że Uchiha leży sobie koło mnie i normalnie ze mną rozmawia. Ta pozycja była tak obca, tak ściśle zarezerwowana dla par…
            - Wiesz, kto chciał się załapać do tej roboty? Rikuto. – Spojrzałam na leżącego koło mnie i owiniętego w śpiwór czarnookiego. – Ten grubas z toporem. Przyniósł cię tu i ledwo wyrwałem cię z jego łapsk – warknął Uchiha ze wściekłością, a mnie przeszedł kolejny dreszcz. Tym razem nie z zimna.
            Wiedziałam, że mężczyzna nie miał w stosunku do mnie złych zamiarów, w końcu rozmawialiśmy na niemal równym poziomie. Jednak wizja jego ogromnego ciała na miejscu mojego towarzysza dość mocno mnie przerażała.
            - Jakaś kobieta – szepnęłam, czując na biodrze rękę Sasuke. Wydawała się mnie parzyć.
            - Wszystkie zajęte są przygotowywaniem jedzenia i opieką nad innymi poszkodowanymi.
Nie słuchałam. Podczas swojej przemowy Sasuke próbował skorzystać z mojej nieuwagi i przyciągnąć mnie do siebie, a ja przez to zauważyłam jeden mały szkopuł.
            - Gdzie ty masz ubrania?! – wrzasnęłam, czując, jak moją twarz zalewa czerwony rumieniec. Przez cały czas, gdy tuliłam się do niego we śnie, on nie miał koszulki, a teraz leżał, też bez koszulki, koło mnie! W łóżku! Tak jakby! Kami-sama…
            - W ten sposób łatwiej mi oddawać ciepło. Twoje ubrania musieliśmy zdjąć, były przemoczone.
            Spojrzałam w dół i szybko podciągnęłam do góry przekrzywiony stanik, który łaskawie na mnie zostawiono. Majtki też były chyba na miejscu. Spojrzałam wrogo na Uchihę, czując się coraz gorzej.
            - Co? Nawet nie patrzyłem – uśmiechnął się lekko.
            - Jak mogłeś mnie rozebrać?!
            - Nie ja. Haina – bronił się z irytacją chłopak. Zamrugałam. To imię… - Aah, matka Keiny. Idziemy spać – postanowił Uchiha, zamykając oczy.
            Chciałam go kopnąć.
            Uderzyłam go za to w nagi tors, odkrywając coś.
            - N-nie mogę ruszać nogami.
            Nie było to miłe uczucie. Odnosiłam wrażenie, jakby moje dolne kończyny nie należały do mnie. Czułam ból i chłód, a zarazem pieczenie, nie mogąc nawet poruszyć palcami u stóp. Miałam nadzieję, że to nic poważnego. Bądź co bądź, nogi były dość ważne w życiu kunoichi.
            - Według ludzi z Himanako to normalne i przejdzie, jeśli poleżysz tak ze mną kilka godzin. I odpoczniesz – westchnął Uchiha, tym razem wkładając w przysunięcie mnie do siebie więcej siły. Bez nóg nie mogłam zbytnio walczyć.
            Syknęłam z bólu, a zaraz potem zarumieniłam się i zaczęłam oddychać jak szalona. Nasze nagie brzuchy i uda się zetknęły, a twarze i klatki piersiowe były zaledwie kilka centymetrów od siebie.
            - Wysokie tętno też jest przewidziane. Ale nie przesadzaj – uśmiechnął się wrednie, choć mi wcale nie było do śmiechu. – Coś cię boli? – zapytał trochę bardziej humanitarnie, naciskając mocniej na moje biodro.
            - Auć. Mhm. Obiłam je sobie. – Uchiha nacisnął mocniej, wyżej. – Aua! Zostaw! – Uderzyłam go w odpowiedzi w klatkę piersiową. Znowu. Musiałam powstrzymywać się od wgapiania się w nią.
            - Nie jest złamane, tylko zdarłaś sobie skórę. Coś jeszcze? – zapytał cicho, oplatając ze sobą nasze nogi. Przełknęłam ślinę. Przynajmniej nie straciłam w nich czucia.
            - Obojczyk. – Chłopak położył mi rękę na ramieniu, obmacując dokładnie kolejne kości. Bolało mniej, ale rwało i tak. – Chyba jest w porządku – mruknęłam, odrzucając głowę do tyłu. Chyba byliśmy w namiocie Uchihy.
            To mi przypomniało, że zmoczyłam zwoje. Prawdopodobnie nawet zgubiłam je w tym przeklętym nurcie. Było tam sporo moich rzeczy. Potrzebnych rzeczy. Po jaką cholerę nosiłam je ciągle przy sobie?
            Zamknęłam oczy, oddychając głęboko. W życiu się tak nie bałam jak wtedy, pod wodą. Było to niesamowite przeżycie, którego za nic na świecie nie miałam ochoty powtarzać. Czułam jednak, że postąpiłam słusznie, a z Keiną i jego ludźmi było wszystko w porządku.
            No i, co najważniejsze, żyłam. To też się liczyło.
            Czemu wszystkie stresujące sytuacje i akcje ratownicze musiały odbywać się akurat pod wodą? Nie był to mój żywioł. A znacznie łatwiej ratowało mi się Sasuke niż obcych ludzi, w dodatku ze świadomością, że grozi mi niemal pewna śmierć.
            - Uśmiechasz się – zauważył shinobi, kładąc mi rękę na plecach. W kontraście z moją zimną skórą wydawała się być gorąca jak rozżarzony węgiel. – Co, już nie jesteś zła, że leżę koło ciebie?
            - Jestem – przyznałam, koncentrując się na ruchu jego dłoni. Próbował rozmasować mi plecy, by pobudzić w nich krążenie i wyrównać temperaturę. – Ale lepsze to niż śmierć. Chyba.
            Zaśmiałam się, otwierając oczy i widząc oburzoną minę Uchihy. Pacnął mnie wcześniej masującą ręką w plecy, przez co pisnęłam z bólu. Drugą rękę poprawił, dla wygody zginając ją w łokciu i wkładając sobie dłoń pod głowę tak, bym ja mogła oprzeć swoją na reszcie ramienia.
            - Jeśli w coś ci zimno, to mów – mruknął sennie, wciąż patrząc na mnie spod przymkniętych powiek. Nie wyglądało na to, że odrzucała go moja blada cera lub pokołtunione włosy. Może popsuł mu się wzrok?
            Albo koncentrował się na niemiłym zapachu wilgoci, który musiał towarzyszyć mojemu mokremu, zmarzniętemu ciału. Zastanawiało mnie, jak mnie osuszyli. I jak się tu znalazłam. Nie lubiłam być nieprzytomna i nie pamiętać czegoś tak istotnego. Czułam się wtedy strasznie bezradna.
            - W dłonie.– przyznałam po chwili, wyciągając je spod śpiwora, gdyż wcześniej nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Nie chciałam dotykać klatki piersiowej Uchihy. Już sama myśl sprawiała, że kręciło mi się w głowie. Sasuke chwycił wolną ręką jedną z moich dłoni i przystawił ją sobie do ust, chuchając na nią. Zwinęłam ją w pięść, czuwając, czy chłopak aby znowu nie zamierza mnie w nią pocałować. Nie wiem, czemu, ocieplając najpierw jedną, potem drugą dłoń, ciągle patrzył mi w oczy. Jakby miało mi to coś powiedzieć lub wywołać u mnie jakąś wyjątkową reakcję. Może i wywołało, bo patrzyłam na niego jak zahipnotyzowana, pozwalając, by odłożył moje ręce na swój tors. Kuso.
            Biło od niego niesamowite ciepło. I spokój. I szczęście. Ja też czułam się szczęśliwa, nie tylko z powodu udanej akcji ratunkowej czy własnego sukcesu. Czułam się niesamowicie bezpieczna, odcięta od reszty świata, a jednak w pełnej z nim harmonii.
            - Mówiłem, że nie zginiesz – mruknął Uchiha, patrząc na mnie leniwym spojrzeniem. Serce zaczęło mi szybciej bić. Ten wzrok, ten głos, ten zapach, nasza poza… czy to nie było zbyt dziwne? Zbyt intymne? Rozumiałam, że musi i może nawet chce tu ze mną być… ale czy ja chciałam?
            - Mówiłam, że nie mogę uciekać – odparłam cicho, widząc na ustach chłopaka lekki uśmiech. Dzięki moim dłoniom, opartym o jego klatkę piersiową, zachowywaliśmy pewien dystans, a ja nie musiałam ciągle patrzeć mu w oczy, gdyż miałam swoją głowę pod jego podbródkiem.
            Uchiha nabrał powietrza w płuca, a potem westchnął. Ja nawet nie mogłam zamknąć oczu, wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt na jego ciele. Jego skóra była jasna, z daleka sprawiała wrażenie bardzo delikatnej. W rzeczywistości jednak nie różniła się niczym od mojej. Nie była delikatną powłoczką ani też grubą skórą wojownika.
            - Wszystko z nimi w porządku? – wymamrotałam, przejeżdżając delikatnie opuszkami palców po małym fragmencie jego torsu, modląc się w duchu, by brunet tego nie czuł.
            - Hn. Ty wróciłaś w najgorszym stanie. Widać oni są przyzwyczajeni do niskich temperatur – wymruczał, wznawiając delikatny masaż pleców. Gdy tylko zjeżdżał dłonią niżej, w okolice mojej kości ogonowej, momentalnie wstrzymywałam oddech i zataczanie kół palcami. – Jesteś ich bohaterką. Zwłaszcza Keiny – dodał po chwili, jakby czując moje zachmurzenie.
            - Choć raz ja – westchnęłam, przymykając oczy. Po chwili przetrawiłam ton jego głosu. Uniosłam głowę. – Nie mów, że znowu jesteś zazdrosny.
            - Nie – odparł spokojnie Uchiha, marszcząc lekko brwi. Mierzyliśmy się przez chwilę czujnymi spojrzeniami, po czym wróciłam do wygodniejszej pozycji. – Śpij.
            Mimowolnie go posłuchałam. Nie zdążyłam pomyśleć o wielu rzeczach, zanim obudziłam się przez obce odgłosy wokół mnie. Otworzyłam oczy, przecierając je zaraz wolną ręką.
            Znieruchomiałam, kalkulując to, co zobaczyłam i to, w jakiej pozycji leżałam.
            Uchiha musiał w trakcie snu obrócić się na plecy, pociągając mnie za sobą, bo teraz leżał ze mną, na wpół na niego wdrapaną… z nogą obejmującą jego biodra.
            Próbując robić jak najmniej hałasu, zdjęłam jego rękę z mojej głowy i odturlałam się kawałek. Szczęśliwie władałam już nogami.
            - Oh, wstałaś już, Niko-sama – usłyszałam nad sobą obcy głos i od razu przycisnęłam do swojej półnagiej klatki piersiowej róg śpiwora. Na szczęście niski ton należał do starszej pani. To musiała być Haina.
            Zaraz. Niko-sama…?
            - Przyniosłam kilka naczyń z wrzątkiem – wyszeptała kobieta, wskazując na parujące misy, ustawione wzdłuż ścian namiotu. Pewnie chodziło o emanujące z nich ciepło, mające zapewnić stałą temperaturę w pomieszczeniu. Wodę łatwo było ogrzać nad ogniskiem, a dawało to efekt taki sam, jak kaloryfer. Sprytne. – Nie chciałam was budzić, ale skoro mi się nie udało, to zaraz przyniosę posiłek – uśmiechnęła się staruszka, wychodząc szybko z namiotu.
            - Urocza kobieta – mruknął sarkastycznie Uchiha, nie otwierając oczu, a za to podkładając pod swoją głowę nagie ręce.
            - Ty wcale nie spałeś, padalcu – syknęłam, mrużąc oczy. Przez ten cały czas, gdy ja się do niego przyciskałam, nieświadomie szukając ciepła, ten maniak pozwalał mi na to, udając, że śpi!
            Faceci. Uchiha był taki sam, jak reszta.
            Czemu nie mogłam być tak zła, na jaką próbowałam wyglądać?
            - Ależ tak. Obudziłem się niedawno – odparł chłopak, leniwie drapiąc się w nos. – Ale oczywiście trudno było mi zasnąć, gdy się do mnie tuliłaś – uśmiechnął się impertynencko, patrząc w końcu na mnie, siedzącą pod sporym śpiworem. Zasłaniałam się tylko przed potencjalnymi gośćmi, więc on mógł spokojnie podziwiać moje plecy i uda. Spłonęłam rumieńcem. Jemu ta sytuacja naprawdę się podobała!
            Nie powiem, że byłam jakoś tym specjalnie zniesmaczona, nie w taki już sposób okazywał mi swoje zainteresowanie, ale to było już trochę… zbyt bezpośrednie.
            Oczywiście miał do tego świetny pretekst. Kuso.
            Rozejrzałam się za swoimi ubraniami lub chociaż plecakiem, ale nie było po nich ani śladu. Jak niby miałam teraz uciec?
            - Oh, wstał pan. Doskonale, zje pan z nami, w takim razie – zaśmiała się Haina, wchodząc po raz kolejny do namiotu. Brakowało mi drewnianych drzwi. I pukania z nimi związanego. Kobieta postawiła przede mną miskę z bliżej nieokreśloną zupą. – Smacznego, Niko-sama. – Ukłoniła się lekko i wyszła, a przez płachtę namiotu słyszałam jej oddalający się głos. Chyba o nas z kimś rozmawiała.
            Zmierzyłam wzrokiem miskę z dziwną potrawą i westchnęłam ciężko. Byłam naprawdę głodna, ale jakoś… po tym wszystkim… jednocześnie nie chciało mi się jeść. Byłam zbyt zdenerwowana i zdezorientowana. A zupa nie pachniała zbyt apetycznie.
            Uchiha wstał, przeciągnął się, i udając, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że go obserwuję, zaczął się ubierać. Patrząc na jego plecy, gdy montował na sobie opaskę Konohy, kaburę na shurikeny i pas z Serimochi, zrozumiałam, jak wiele razem przeszliśmy i w jak krótkim czasie zbliżyliśmy się do siebie. Nie był zupełnie mi obcym człowiekiem jak kilka miesięcy temu. Ja lubiłam go, a on widocznie mnie… i nie potrafiłam ukryć swojego zadowolenia z tego powodu.
            Znałam go bardzo dobrze, czasami wydawało mi się, że lepiej niż ktokolwiek inny. Nauczyliśmy się spędzać czas, niemal całkowicie unikając konfliktów. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęliśmy współdziałać, nie rywalizować, a jednocześnie martwić się o siebie nawzajem. Każde z nas oczywiście na swój własny sposób.
            Ponadto, zaraz po obudzeniu u jego boku… czułam, jakby spadł mi z serca wielki ciężar. Po raz pierwszy byłam dumna ze swoich ran i rozwoju wypadków. Wiedziałam, że dałam z siebie wszystko i pomogłam ludziom w potrzebie, jednocześnie unikając śmierci.
            Uchiha miał rację. Przeznaczenie dało się zmienić. I mogłam być równie silna jak on, gdy tylko chciałam. Wystarczyło tylko trochę w siebie wierzyć. I mieć go przy sobie, by mnie wspierał. Może nawet nieświadomie.
            Sasuke przysiadł na śpiworze, wciągając na nogi wysokie, wyściełane futrem buty. Spojrzał na mnie kątem oka, po czym wrócił do wiązania sznurowadeł.
            Miałam niesamowitą ochotę go przytulić. I chyba był to dobry moment, bo zaczynało być mi zimno. Ponadto byliśmy sami, a ja byłam nagle potwornie szczęśliwa.
            Zrzuciłam z siebie śpiwór i uklękłam na nim, owijając brunetowi ramiona wokół szyi i przyciskając go do siebie mocno. Zignorowałam kompletnie fakt, że nie byłam zbytnio ubrana. W końcu i tak dotykał już wszystkiego, co miałam na wierzchu. Chłopak z początku nie zareagował, ale po chwili położył mi rękę na głowie, czochrając mi lekko włosy. Po kilku sekundach zwolniłam uścisk, opierając mu ręce na barkach i patrząc mu w oczy. Jego dłoń zsunęła mi się na szyję, a jego palce połaskotały moją skórę.
            - Dzięki, Uchiha. Ja…
            Nie wiedzieć, kiedy, shinobi przyciągnął mnie do siebie i pocałował. W usta.
Wszystko… zamarło.
Myślałam, że to moja wina, że straciłam równowagę, to jakieś nieporozumienie. Spróbowałam odepchnąć się od niego, ale on szybko chwycił moją twarz drugą dłonią i zaczął całować mnie dalej. Zamknęłam oczy.
            Wszystko poszło nie tak. Nie spodziewałam się tego zupełnie. Nie miałam pojęcia, czemu to robił, ani też nie mogłam się na tym skupić przez sposób w jaki to robił.
            Myślałam, że fakt spania obok niego był szalony. Ale to… to wykraczało poza wszelkie skale.
            Serce biło mi jak szalone. Nie wiedziałam, co się dzieje. Chciałam coś powiedzieć, ale wtedy brunet chwycił moją wargę między swoje własne. Jego druga ręka powędrowała na moje plecy, by mnie do siebie mocniej przycisnąć.
            Wiedziałam od jakiegoś czasu, że nie jesteśmy zwykłymi przyjaciółmi i kiedyś wydarzy się coś podobnego. Nigdy nie wpadłabym jednak, że stanie się to tak szybko i z inicjatywy tylko jednej osoby. Albo inaczej: bez mojej zgody.
            Próbowałam się oderwać, odepchnąć, a zamiast tego przechyliłam się do tyłu, przewracając się na plecy i ciągnąc Sasuke za mną.
            Przez chwilę stworzył się między nami dystans, dzięki czemu nie zderzyliśmy się głowami. Spojrzałam mu w oczy, po raz pierwszy od dłuższego czasu niemożliwe dla mnie do rozszyfrowania. Miałam wrażenie, że zaraz zacznie się śmiać, powie, że żartował lub zniknie w kłębie dymu i okaże się, że padłam ofiarą głupiego genjutsu. Lub to wszystko mi się śni. Mimo to Uchiha był tu, ze mną, i dobrze wiedział, co się dzieje, bo pochylił się nade mną, ponownie dotykając moich ust. Po chwili oderwał się od nich, odczekał sekundę, i przejechał po nich językiem.
            Sytuacja, w której się znalazłam, przerażała mnie i podniecała jednocześnie. Nie miałam dreszczy przez jego dotyk, a przez burzę uczuć, które on wywołał. Mogłabym się skarżyć na ich przeciwstawność, zagmatwanie, ale nic z tych rzeczy. Moje uczucia były jak najbardziej jednoznaczne… ekscytujące i pozytywne, a ja nie potrafiłam się im oprzeć.
            Nabrałam powietrza, gdy brunet się odsunął. Jego ciepły oddech muskał moją skórę. Nieświadoma tego, co się dzieje, podążyłam za nim i nim się zorientowałam, oddałam mu pocałunek. Zamrugałam z zaskoczeniem. To było całkiem przyjemne.
            Uchiha chwycił moje dłonie, leżące obok mojej głowy jak łapy pokonanego w walce kociaka, i ponownie pocałował mnie, tym razem mocniej. Oddawałam mu niezdarne pocałunki, oddychając przez nos i powstrzymując się od jęku z emocji. Sasuke naparł na mnie bardziej, ponownie muskając mnie językiem, dając mi tym razem chwilę czasu na odpowiedź. Nasze języki zetknęły się ze sobą, a ja straciłam już powietrze w płucach. Spanikowałam i ugryzłam go w dolną wargę, by się ode mnie odsunął.
            Chłopak zrozumiał przekaz i usiadł z powrotem na śpiworze, z uśmiechem ujawniającym jego zadowolenie z siebie. Nie był chyba urażony moim ugryzieniem, wręcz przeciwnie, uznał je za ekscytujące.
            Czy może to byłam ja?
            Powoli dochodziły do mnie informacje, co się właśnie stało. Co on zrobił. Co ja zrobiłam. Co to oznaczało.
            - Co to miało być? – wydyszałam, chwytając śpiwór i osłaniając się przed czujnym wzorkiem chłopaka. W końcu on był całkowicie ubrany, a ja wręcz przeciwnie. Nagle poczułam się bardzo mała i bezbronna.
            - Hn. Kiedy ostatni raz sprawdzałem, nazywali to pocałunkiem. – odparł chłopak i rzucając mi ostatnie, zadowolone spojrzenie, wyszedł z namiotu, pozostawiając mnie samą, zdyszaną i zdenerwowaną.

Obserwatorzy