26 października 2007

Rozdział XXX - "Bunt"

Dojo zatrzęsło się złowieszczo, gdy uderzyłem plecami o jego drewnianą ścianę, a potem osunąłem się z jękiem na podłogę. Dwóch brunetów spojrzało na siebie z przeciwnych końców sali. Ruszyli na siebie. Neji zadawał precyzyjne ciosy, były one jednak w porę blokowane rękoma przeciwnika. Jego białe oczy - pełne furii a zarazem zaskoczenia - spotkały się z czerwonymi ślepiami Sasuke. Kontynuował ofensywę. Jego dokładna kontrola i wysyłanie chakry do palców u rąk na nic się nie zdała, gdyż ani razu nie mógł go uderzyć. Sharingan jakby wychwytywał każdy jego ruch, a zaraz potem przekazywał właścicielowi informacje o następnym ataku. To sprawiało, że od kilku minut żaden z nich nie został poważnie ranny.  
            Pojedynek Kekkei Genkai.
            Westchnąłem, otrzepując swoją kurtkę i wpatrując się w walczących kolegów. Żaden nie dawał za wygraną. Czym oni się tak podniecali?
            Sasuke, z niewiadomych przyczyn, przyszedł na nasz poranny trening w Dojo. Podobno Iruka został odesłany na jakiś czas do Akademii, bo jego zastępca nie dawał sobie rady. Nie miałem pojęcia, co za idiota dałby się namówić na prowadzenie zastępczych zajęć w szkole. W dodatku sobie temu nie podołał. Tak czy inaczej – mieliśmy dziś nieoczekiwany sparing we trójkę, co zaowocowało „świetnym” pomysłem Neji’ego na pojedynek „każdy na każdego” – jednak tamtych dwóch zbyt bardzo się napaliło i zostałem znokautowany jako pierwszy.  
            Zaskoczony jako pierwszy. Nie spodziewałem się tego ciosu.
            Pokiwałem smętnie głową.  
            Ataki chuuninów spotkały się, przez co odrzuciło ich trochę w tył. Walka robiła się poważnie nużąca. Obaj dyszeli ze zmęczenia, a do oczu spływał im pot. Żaden z nich nie myślał o odwrocie.  
             
            Uchiha otarł twarz, nie spuszczając mnie z oczu. Poprawiłem swoją pozycję obronną w Jyuuken. Potrząsnąłem głową. Moje długie, czarne włosy zaczęły się przyklejać do mokrej skóry. W tym Dojo było za gorąco.  
            Wystarczyło, że ta nowa mnie pokonała. Nie mogłem się dać temu zarozumialcowi.
            To bez znaczenia, jak daleko ewoluował jego Sharingan. Nie trenował tyle, co ja. Nie wiedział tego, co ja. Sława niczego nie zmieniała.
            Z tą myślą ruszyłem na bruneta, który zablokował moje ciosy i schylił się lekko. Obrócił się szybko i odepchnął mnie nogą. Nie odskoczyłem daleko, więc dobiegnięcie do mnie trwało ułamek sekundy. Znowu wywiązała się wyrównana walka wręcz. Wokół kapał pot i wirowała błękitna chakra.  
            Każdy mój zsynchronizowany ruch doczekiwał się szybkiej odpowiedzi. Krok w tył, krok w przód. Cios, blok. I odwrotnie. Kop. Przechwyt i obrót. Znów blok. Zdawało się to trwać w nieskończoność.  
            Ale ja nie mogłem się poddać.  
            - Ano sa, ano sa… - jęknął blondyn, podnosząc się z ziemi. Spojrzałem na niego, zatrzymując się. Zupełnie zapomniałem o jego obecności. – Dobra, dosyć. Ogłaszam potrójny remis – wyszczerzył się, podchodząc do nas.
            Oburzające.
            - Nazywasz to remisem? – odparłem, nie spuszczając wściekłych oczu z Sasuke, który z chęcią odpowiadał tym samym gestem.
            - Od kilkunastu minut leżałeś plackiem, baka – warknął Uchiha, marszcząc brwi. Próbował chyba zachować spokój, ale ciężko mu było oddychać. Złożył ręce na piersi, posyłając mi mordercze spojrzenie.
            - Jeszcze to dokończymy – oznajmiłem, odchodząc na bok i zbierając swoje rzeczy. Już czułem smak zwycięstwa. Nie mogłem się doczekać. Teraz byłem zbyt zmęczony.
            Sharingan zakręcił się wokoło i zniknął, zmieniając czerwone oczy w czarne jak smoła.
            - Idziemy na ramen? – wtrącił Naruto, drapiąc się po głowie. Nie za bardzo wiedziałem, do kogo mówi, ale odpowiedziałem, zakładając plecak.  
            - Jestem umówiony z Tenten – westchnąłem, stojąc już przy drewnianych drzwiach Dojo. Uderzyła we mnie kojąca fala świeżego powietrza. – Muszę jej pomóc z…
            - Jasne, jasne! – Genin pojawił się przy mnie nie wiadomo skąd, z podłym uśmieszkiem na ustach. – Ja już wiem, co się kręci! – roześmiał się, unosząc palec do góry.
            - O czym ty… - warknąłem w odpowiedzi, lecz nie mogłem powstrzymać rumieńców wpływających na moje policzki. Doskonale wiedziałem, o czym mówił. W niczym nie musiałem jej pomagać. - … nieważne. Na razie.
             
            I zniknął. Ja i Naruto staliśmy na drewnianej posadzce Dojo jeszcze przez chwilę. Głupi uśmiech nie schodził z twarzy blondyna.
            - Przestań się szczerzyć. – Trąciłem go łokciem i zdjąłem przepoconą koszulkę. Uzumaki posłuchał i zaczął zbierać swoje rzeczy spod ściany.
            - To jak, przyjdziesz? Będzie też Sakura-chan… możesz wziąć ze sobą Niko-chan… jest nawet…
            - Nie sądzę, aby mogła przyjść – skłamałem gładko, zakładając świeży T-shirt. Musiałem w czymś dojść do domu. – Mam jeszcze załatwić kilka spraw. O której się schodzicie? – zapytałem od niechcenia.
            - Pff… koło drugiej. Ne, będziemy czekać.  
            Doszedłem do swojej „rezydencji” bez żadnych poważnych przeszkód. Gdy wszedłem do salonu stwierdziłem, że mieszkanie stoi puste. W kuchni zaobserwowałem, że po obiedzie – albo chociaż chęci jego zrobienia, nie ma ani śladu.
            Wiadomo. Księżniczka wróci ze szpitala i będzie się dąsać.  
            Westchnąłem, wchodząc do siebie. Wybrałem mniej sportowe ubranie. Nie wiedziałem, czemu, ale spodobały mi się koszule. A że przy tym gustowałem w ciemnych kolorach – czarne spodnie lub wytarte jeansy były ich nieodzownym uzupełnieniem.  
            Nie miałem zamiaru czekać, aż zrobi sceny.  
            Owszem, zmieniłem się. Przemyślałem sobie wszystko zeszłej nocy, gdy spałem w - po raz pierwszy od miesiąca - pustym mieszkaniu. Nieważne, jak dobre wrażenie Niko robiła, jak zdolna by nie była i inteligentna – nie miałem zamiaru stać się jej przyjacielem.  
            Partnerzy – przymus. Współlokatorzy – chwilowe. Znajomi – nic nie poradzę.  
            Ale wnioskując z jej zachowania, nie mieliśmy szans stać się niczym więcej. Przyjaciółmi. Ważne słowo. Z dziewczyną nie dało się zaprzyjaźnić. Hn, byłem kawałek czasu w drużynie z Sakurą. Nie byłem idiotą – wiedziałem, jak działam na swoje rówieśniczki, a jednocześnie – miałem to totalnie gdzieś.  
            Wszedłem pod prysznic. Zimna, kojąca woda spływała po moim całym ciele. Włożyłem głowę pod strumień.
            Jestem Uchiha Sasuke. Jestem mścicielem.  
            Nie miałem czasu na zabawy w znajomości, przyjaźnie i miłostki. To, co w Konoha – było zbyteczne. Liczyło się osiągnięcie celu. Dowolnym kosztem. Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek – zwłaszcza ktoś taki jak ona – stanął na mojej drodze.
            Wyszedłem spod prysznica, po czym ubrałem się w świeże ubrania. Wysuszyłem głowę ręcznikiem, następnie zrobiłem w pokoju generalny porządek. Rozejrzałem się wokoło.
            Kuso.
            Uderzyłem się w głowę, choć zwykle nie miałem zapędów masochistycznych. Musiałem przestać o niej myśleć. To było chore.  
            Powtarzałem sobie, ale i tak nie słuchałem. Usiadłem na łóżku, a po minucie rzuciłem się na plecy. W głowie kotłowały mi się myśli, których nie umiałem odrzucić, a jednak ciężko próbowałem. Nie chciałem tak myśleć. To było wbrew mnie samemu.  
            Byłem bezemocjonalnym, silnym i mściwym shinobi. Moim przeznaczeniem była zemsta na bracie. Odbudowa klanu. Miałem swoje ideały. Refleksje. Motywy i ambicje. Z drugiej strony stała ona. Tajemnicza, niemal równie silna, choć bardziej krucha. Piękna. Wredna. Samotna.  
            Co by powstało z naszego połączenia? Wojna stuletnia? To nie były przeciwieństwa, mieliśmy wiele cech podobnych, jednak ciągle się odpychaliśmy. Jak bieguny magnesu.
            Na przykład teraz, gdy usłyszałem brzęk kluczy w salonie. Nie zamknąłem drzwi do swojego pokoju. Podniosłem się bezszelestnie z łóżka i nasłuchiwałem. Po salonie, a potem i kuchni rozległy się rytmiczne kroki. Doszły do pokoju obok. Uznałem to za znak, że teren jest wolny.
            Ruszyłem do kuchni, gdzie nie zastałem niczego nowego. Westchnąłem, otwierając świecącą pustkami lodówkę. Napiłem się wody.
            - Obiadu dzisiaj nie będzie – usłyszałem melodyjny głos przy drzwiach do pokoju Niko.
            - Wiem, domyślam się – warknąłem, zamykając lodówkę i nie odwracając się w jej stronę. Poczułem, jak moje plecy są atakowane przez jej wściekłe spojrzenie. – Idę na ramen – dodałem po chwili nową informację, tym razem już bardziej bezinteresownym tonem.
            - Ne, wiesz, jak niezdrowe to jest? – usłyszałem znowu, tym razem chyba bliżej. Jeśli do mnie podchodziła – nie miała na co liczyć.  
           
 
            Odwrócił się do mnie z twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Zupełnie jak dawniej. Stałam teraz metr od niego, w swoich normalnych ubraniach, lecz bez opaski, przez co moje długie włosy zaczepnie spadały na czoło i wchodziły do oczu. Gdy nasze oczy się spotkały, moja mina zrzedła.  
            - Nawet nie wiesz… - westchnął, przybliżając do mnie swoją twarz. Poczułam na sobie jego oddech, a mimo to nie ruszyłam się. Nie był to kolejny zaczepny sygnał. Uchiha emanował zawziętością i złością, co całkowicie odzwierciedlały jego oczy, które teraz skłaniały mnie do skulenia się w kłębek i szybkiego odwrotu. Nie zrobiłam tego, ciekawa rozwoju wydarzeń. – Nawet nie wiesz… - powtórzył szeptem. - … jak mało mnie to obchodzi.
            - Ty również nie wiesz, jak mało mnie obchodzi twoje zdanie. – syknęłam po chwili, nie mogąc wymyślić lepszej odpowiedzi. Zdziwiłam się, że shinobi chce rozpoczynać kłótnię bez wyraźnego powodu. Sasuke odsunął się ode mnie z uśmieszkiem wyższości i wbił dłonie w jeansy, nadal miażdżąc mnie skoncentrowanym spojrzeniem.  
            - Twoje riposty stały się żałosne – zauważył.
            - U mnie żałość objęła tylko riposty. U ciebie - ogół postaci – warknęłam z lekkim uśmieszkiem. Nie będę się dawać rozstawiać po kątach. Moja pewność siebie wzrosła, gdy chłopak wydał ze swojego gardła niski pomruk.
            - Chcesz zacząć wojnę? – zapytał, unosząc jedną brew i odchylając się do tyłu.  
            - Nie kopię leżącego – prychnęłam w odpowiedzi.  
             
            Moja krew zaczęła bulgotać jak w podgrzewanym czajniku. Taka potyczka trwała zbyt długo. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu miałem jej ochotę na serio przyłożyć. Potrzebowałem tylko pretekstu.
            - To nie ja wyszedłem ze szpitala – burknąłem. Brew Niko zaczęła niebezpiecznie skakać. Zrobiła krok w przód.  
             - Przecież to ty mnie tam wpakowałeś! – krzyknęła, patrząc na mnie z dołu. Jej chakra zmieniła swą energię o sto osiemdziesiąt stopni. Jej żywe spojrzenie było jednak chłodne. – Jak śmiesz…
             
            Nie wytrzymałam.  
            W jednym momencie straciłam panowanie nad ręką. Na chwilę mym prawym ramieniem zawładnęła złość. Duma. Upór. Zaciśnięta pięść poszybowała prosto do celu. Zatrzymała się tuż przed bladą twarzą chłopaka. Syknęłam, gdy uścisk na moich palcach umocnił się.  
            Zablokował to.  
            Staliśmy tak przez chwilę, siłując się. Ja pchałam swoją dłoń w jego stronę, on spokojnie trzymał blok, lustrując mnie beznamiętnym wzrokiem. Kami, jak on mnie denerwował! W pewnym momencie odezwał się innym, niż wcześniej, tonem.  
            - Mówiłaś, że obiadu nie będzie? – zaczął kolejną partyjkę.  
             
            Chciałem, by poczuła, kto tu rządzi. Silniejszy. To ja byłem dominujący – w drużynie, w mieszkaniu. Wszędzie. Musiałem jej pokazać, co się będzie działo, gdy spróbuje jakichś numerów. Nie spodziewałem się szybkiej riposty.
            - Poproś swoje Chidori, może ono coś upichci – mruknęła zielonooka, zabierając swoją rękę sprzed mojej głowy i delikatnie rozmasowując swoje kostki. Warknąłem.
            - Na pewno zrobi to lepiej niż ty.
            - Przeginasz, Uchiha.
            - Hn. To się wyprowadź.  
            - Ghn! – Niko zacisnęła pięści i już otworzyła usta, by coś powiedzieć, gdy znalazła w nich pustkę. Spojrzała jeszcze raz na moją twarz, nie okazującą w tym momencie żadnych, nawet najmniejszych uczuć. Zamknęła usta. Stała tak przez chwilę, a jej wzrok się zmienił. Zanim zdążyłem się zorientować, co to było, obróciła się na pięcie i poszła szybkim krokiem do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi.  
             
            Oparłam się o nie plecami. Westchnęłam ciężko.
            Dobra, pojęłam. Pan Wspaniały nie lubił buntów. Ale to była już przesada. Zaatakował mnie zaraz po przyjściu. W dodatku jego zachowanie było tak zmienne! Wczoraj byłam gotowa pomyśleć, że mnie podrywał, a dzisiaj niemal się pobiliśmy! O co mu chodziło?!
            Rozejrzałam się po pomieszczeniu, jakby szukając ukojenia.  
            - Doskonale! – usłyszałam z zewnątrz jego „wesoły” okrzyk. – Zamknij się w swoim pokoiku i rozpłacz, jak prawdziwa kunoichi!  
            - Argh! – Uderzyłam pięścią w drewniane drzwi, które aż zaskrzypiały, drżąc złowieszczo. W tym momencie żałowałam, że nie były one tym zarozumiałym idiotą po ich drugiej stronie. Po pewnym czasie uspokoiłam się i oderwałam dłoń od gładkiej powierzchni, na której zostały cztery czerwone ślady.
            Z niechęcią spojrzałam na swoje zakrwawione kostki. Zlizałam ciecz z ręki.  
            Obiecałam sobie, że następnym razem to będzie jego krew.
            Potarłam drzwi opuszkami palców, by je lekko wyczyścić, następnie położyłam się na łóżku i przymknęłam oczy. Wsunęłam rękę pod poduszkę, znajdując błękitną książkę, przełożoną w trzech czwartych pięknym piórem, które niegdyś od niego dostałam. Nie – otrzymałam. Nie, inaczej – wzięłam.
            Zaburczało mi w brzuchu. Nienawidziłam szpitalnego jedzenia.  
            Czas było znaleźć sobie obiad.
            Potarłam ciągle szczypiącą dłoń.  
            I nowy lokal… bo w tym długo nie wyrobię.
             
            Rozumiem, być zdenerwowanym… ale nie przystoi damie rzucać ciężkimi przedmiotami o drzwi.
            Na tę myśl uśmiechnąłem się w duchu. Słowo „dama” nie powinno się pojawić w zdaniu, gdy dotyczyło ono mojej współlokatorki.  
            Zamknąłem cicho drzwi i wyszedłem na klatkę schodową, potem na ulice Konoha-gakure. Dzień był wciąż słoneczny. Ptaki ćwierkały, ludzie biegali dookoła, a powietrze pachniało świeżo ściętymi kwiatami.
            Zaraz, zaraz…  
            Zatrzymałem się w miejscu, z którego dochodził ten osobliwy zapach. Spojrzałem spod grzywki na elegancki szyld, wskazujący na rodzinę Yamanaka. To mnie dostatecznie zachęciło, by wolnym krokiem ruszyć w dalszą drogę, z rękoma – zwyczajowo - w kieszeniach.
            Niestety, nie tylko ja byłem wtedy w pobliżu kwiaciarni.  
            - Konnichi wa, Sasuke-kun! – usłyszałem za sobą głos. Niechętnie się odwróciłem, by zauważyć machającą do mnie blondynkę.
            Ino. Nie miałem na to czasu. Już byłem spóźniony.
            Odwróciłem się do niej plecami i ruszyłem już szybszym krokiem do Ichiraku.  
            Dziewczyna opuściła rękę ze zrezygnowaniem i wróciła pomagać mamie po dostawie roślin. Nadchodziło lato, co oznaczało pracowity okres w życiu kwiaciarni– najrzadsze kwiaty wiosenne rozchodziły się jak świeże bułeczki, w obawie, że nie zobaczy się ich kolejny rok, a do ogrodów i na łąki trafiały najróżniejsze okazy ciepłolubne.
            Spotkanie w Ichiraku minęło jak każde inne. Naruto skarżył się na Irukę i Neji’ego, zjadł trzy razy więcej ramenu niż normalny człowiek i biegał w kółko, okrutnie gestykulując. Sakura, z drugiej strony, zdała nam relację z misji, na której ostatnio była, oczywiście napominając o swoich bohaterskich czynach w obronie nieudolnej Ino.
            Nie mogłem nic poradzić, tylko zastanawiać się, czy opowieść Yamanaki nie wyglądałaby odwrotnie. To wszystko zaczynało być nudne. Jednak nie narzekałem na takie spotkania. Ze swoją drużyną widywałem się teraz o wiele rzadziej. Nie tęskniłem za nimi, co nie znaczyło wcale chyba, że oni za mną też nie.
            Haruno, napomykając o jednym z niewielu plusów swojego obecnego położenia, wymieniła Shizune, która najwyraźniej przymierzała się do treningu obu kunoichi na medic-ninja. Różowowłosa była tym strasznie podniecona. Chodziły pogłoski, że Hokage ma zamiar w najbliższym czasie otworzyć szkołę dla lekarzy.  
            Cały zamęt nie dotyczył mnie samego, więc mimowolnie w połowie opowiadań wyłączyłem się, co jakiś czas kiwając głową czy rzucając kąśliwe uwagi.
            Nic się nie zmieniło.
            Jedną z niewielu rzeczy, która zwróciła moją uwagę, były przechwałki Naruto o jego nowej technice. Sam Uzumaki nie wiedział nic dokładnie, a w historii jutsu wielokrotnie się mylił, jednak ja i Sakura doszliśmy do wniosku, że ta wspaniała siła, o której opowiadał, została wynaleziona przez Czwartego Hokage i podchwycona przez jednego z Sanninów, Jirayę.  
            Moje oczy otworzyły się szerzej, gdy blondyn zeskoczył wesoło z krzesła, odsuwając od siebie siódmą miskę klusek i – z pomocą Kage Bunshina - przywołał na swojej otwartej ręce błękitną sferę wirującej chakry.  
            Sakura podskakiwała wokół niego, zachwycając się tajemniczym jutsu i wypytując o szczegóły jego użytkowania, a ja siedziałem spokojnie przy blacie, opierając się o niego łokciami.  
            W tym momencie nie czułem nic, oprócz wzrastającej ambicji i żalu. Miałem przecież trenować. W tym czasie powinienem już być pewien, że marny Rasengan Naruto w starciu z moim Raitonem rozbryzłby się na miliony atomów. Jednak nie byłem. Oczywiście – sądziłem, że jestem nadal silniejszy od blondyna. To było widać na pierwszy rzut oka. Byłem z lepszej rodziny. Miałem talent i ciężej trenowałem. Jednak nie dałbym sobie głowy uciąć, że…
            - Naruto, to niesamowite! Zrób to jeszcze raz! – piszczała Haruno. Zauważyłem lekki rumieniec na twarzy "wąsatego".  
            Skoro nie byłem pewny mojej przewagi nad Naruto, jak mogłem myśleć o pokonaniu przeciwnika, jakim był mój brat?
            Odsunąłem od siebie pustą miskę i odwróciłem się na krześle z nieobecnym wzrokiem. Zeskoczyłem z niego i wbiłem ręce w kieszenie, ruszając do domu. Miałem plan.
            Kątem oka spostrzegłem smutek na twarzy blondyna. Jego mina mogła wiązać się z wielkim zawodem, smutkiem lub… niedocenieniem. Wbrew swojemu podłemu humorowi postanowiłem podjąć wyzwanie. Uśmiechnąłem się chytrze, odwracając do swojej już byłej, ale jakże obecnej drużyny.
            - Będę leciał. Niezłe jutsu... – Niższy shinobi uniósł głowę, pokazując swoje błękitne oczy pełne radości i satysfakcji. – …Uchiratonkachi.
            Mina chłopaka z pełnej ulgi przeszła w oburzoną.
            - Sasuke-teme! – krzyczał i machał gołymi pięściami, rwąc się jednocześnie w moją stronę. Po kilku minutach zorientował się, że Sakura trzyma go za kołnierz dresu.
            Do zachodu słońca zostało parę godzin, toteż poszedłem nieco okrężną drogą do domu. Tuż przed nim mogłem wpaść do sklepu, by kupić coś do jedzenia na wieczór i ranek. Od teraz nie mogłem liczyć na wspaniałomyślność Niko. Irytujące.
            Minąłem kolejny drewniany domek, gdy gwałtownie przystanąłem. O ścianę budynku pokrytego boazerią i pnącym się do góry bluszczem stał ubrany od stóp do głów wojownik z ANBU. Miał na sobie białą maskę z błękitnym wzorem, która przypominała tygrysa. Było to dość osobliwe zjawisko, by członek oddziałów specjalnych stał sobie, oparty wygodnie o ścianę jednej z uliczek, bezczynnie. I to w biały dzień.  
            Rozejrzałem się dyskretnie, czy to na pewno o mnie chodziło. ANBU nie fatygowali się do centrum po byle kogo. Jednak nie zauważyłem wokół siebie żadnego wartościowego ninja, ani też nie doczekałem się ze strony shinobi najmniejszego zamiaru kontaktu.  
            Czyżbym coś przeskrobał?
            Ruszyłem dalej, z rękoma w kieszeniach, póki nie zostałem zatrzymany przez niski, głęboki głos dochodzący zza maski.
            - Uchiha Sasuke?
            - Aah. – Przystanąłem niechętnie i odwróciłem się do rozmówcy. To było głupie pytanie. Wszyscy doskonale wiedzieli, kim byłem. Nawet, jeśli nie - nosiłem emblemat.  
            - Hokage-sama wzywa cię do siebie. – To było wszystko, co z wyczerpujących wyjaśnień zamaskowanego mężczyzny zdołałem wyłapać. Mówił oficjalnym językiem, robiąc niepotrzebną szopkę.  
            ANBU zniknął w kłębie dymu, a ja wskoczyłem na dach domu, który przed momentem minąłem. Rozejrzałem się uważnie i znalazłem najkrótszą drogę do siedziby Hokage.  
            Dotarłem tam w miarę szybko i nie fatygując się wchodzeniem przez drzwi i po schodach, przystanąłem na czerwonych dachówkach przy oknach gabinetu. Ujrzałem Hokage odwróconą do mnie tyłem i siedzącą bezczynnie przy biurku. Co dziwne – nie było przy niej ani kropli sake.  
            Musiała być bardzo zajęta.
            Bez pukania otworzyłem kunai’em okno i wślizgnąłem się do środka, zatrzaskując je głośno.
            - Masz jeszcze gorsze maniery niż Kakashi – przywitała mnie piwnooka, opierając się łokciami o blat.
            - Staram się – burknąłem, krzyżując ręce. – Po co zostałem wezwany? – przeszedłem od razu do rzeczy.
            - Kroi się misja.
            - Trudna? – Uniosłem brew. Potrzebowałem jakiegoś wyzwania. Miałem ochotę komuś porządnie nakopać, a przy okazji pokazać Niko, kto jest lepszy w te klocki. Pomijając to, że w tej małej wiosce cholernie mi się nudziło.  
            - Pracochłonna – sprostowała Piąta, wyciągając dokumenty. Nawet nie rzuciłem na nie okiem, gdy podsunęła mi je pod nos. Spojrzałem na nią przeszywającym wzrokiem.
            - Nie chce mi się czytać – przyznałem, podchodząc bliżej do biurka. – Kto, co, gdzie i dlaczego.
            - Po kolei – uśmiechnęła się blondynka, chowając papiery. W pewnym sensie chyba podobało jej się moje podejście. Zero marudzenia, wątpliwości czy żądzy szczegółów. Czasami spędzała całe popołudnia, tłumacząc założenia powierzonych zadań. – Kto – bogaty daimyo. Co – misja dochodzeniowa. Gdzie – południowe krańce Kraju Ognia. Dlaczego – bo jest nadziany, a za wykonanie misji płaci tyle, co za sześć normalnych.
            - Co to znaczy „dochodzeniowa”?
            - To znaczy, że zdarzyło się tam coś, co należy wyjaśnić. Nie znam szczegółów, ale podobno chodzi o kradzież – odpowiedziała szybko Hokage, bujając się na krześle. Czasami przypominała dziecko.
            - ANBU jest od wyjaśniania takich spraw jak przestępstwa… a od takich drobnostek jak kradzież – durni urzędnicy. Ja jestem wojownikiem – warknąłem zirytowany, robiąc krok, tym razem w tył.
            - Dlatego nie wysyłamy tylko ciebie – mruknęła Hokage, wstając z krzesła, by w końcu pokazać, że i tak ma nade mną przewagę. Przynajmniej tak jej się wydawało. – Ty i Niko wyruszycie tam jako ewentualne wsparcie. Podstawową drużyną będzie zespół najlepszych strategów i analityków.
            - Mamy misję z drużyną Asumy? – Uniosłem brwi. – Będzie zabawnie – westchnąłem i ruszyłem do drzwi, czekając na dokładniejsze informacje w drodze. Nie zawiodłem się. Hokage oparła się o biurko wiedząc, że nie zdoła mnie już dłużej zatrzymać w biurze i podała mi szybkie komentarze.
            - Wyruszacie jutro rano. Drużyna Asumy już wie. Nie bierzcie zbyt ciepłej odzieży i raczej nie czekajcie na wielką jatkę – powiedziała ciurkiem, gdy minąłem ostatni metr przed drzwiami. – Ano, Uchiha...
            - Hn?
            - To misja bez jouninów.
           

14 października 2007

Rozdział XXIX - "Biel"

W Wiosce Liścia wstał kolejny nowy dzień. Było słonecznie, choć niezbyt ciepło. Dzieci były już od dawna w Akademii, przez co mogło się wydawać, że Konoha opustoszała po jakimś wrogim ataku. Mieszkańcy jednak wiedzieli, że to nie tak i mimo że się do tego nie przyznawali, z utęsknieniem czekali na moment, gdy masa urwisów wybiegnie na wąskie uliczki, robiąc straszny harmider. Jednak nie wszyscy lubili tę chwilę.
Ja, na przykład, w ciągu ostatnich kilku dni miałem aż nadto cudzych dzieci pod opieką. Było to ze wszystkich, jakie tylko znałem, najbardziej męczące zajęcie. Mimo swojej niezwykłej popularności wśród innych shinobi, wielkich zasług, stopnia… o pociągu ze strony kobiet nie wspominając, za nic nie mogłem zyskać autorytetu… u dzieci.
- Oi, Kakashi-sensei! Kimiko zjadła mój ołówek! – krzyczał mi ktoś koło ucha. Wystawiłem nos zza swojej pomarańczowej książki, widząc ogromny rozgardiasz w sali. Wszędzie latały papiery, kilka doniczek było rozbitych, a uczniowie krzyczeli i rzucali czym tylko się dało, czasami nawet swoimi kolegami.
- Nic jej nie będzie, Akaru – westchnąłem kłamliwie, przepędzając młodzieńca ręką, po czym odchyliłem się bardziej na krześle. Miałem teraz o wiele więcej zmartwień. Hokage dostała stos nowych dokumentów do wypełnienia przed wyjazdem shinobi Liścia na kolejny egzamin na chuunina, czym oczywiście ja musiałem się pośrednio zająć. Poza tym kiepsko dziś spałem, więc mimo że dzień dopiero się zaczął, byłem okropnie zmęczony i zdenerwowany.
            Jedyne, czego teraz chciałem, to skupić się na lekturze, z nogami - jak zwykle - opartymi o biurko i na lekko skrzypiącym pode mną krześle.
            Iku była dla Kotoshi’ego łatwą zdobyczą. Od kilku rozdziałów było wyraźnie widać, że na niego leci. No, i była jeszcze Eiko…
            - Ne, Kakashi-sensei… - usłyszałem kolejny głos, lecz tym razem dziewczęcy i po mojej drugiej stronie.
            - Hm? – wysunąłem jedno oko znad okładki. Te dzieciaki doprowadzały mnie do szału.
            - Co z ciebie za nauczyciel? – mruknęła nadąsana dziewczynka, podpierając się pod boki. – Od trzech dni nie nauczyłeś nas niczego pożytecznego.
            - Jestem zmęczony – odwarknąłem jej, wracając do lektury. Przechyliłem głowę na bok, dzięki czemu uniknąłem trafienia małym, dziecięcym butem.
            Nie bez powodu wszyscy genini ubiegający się o naukę pod moim okiem zmierzali się z tak trudnym testem. Nie lubiłem dzieci. Czy to aż taka zbrodnia?
            - Jeśli nie zrobisz czegoś, powiem Iruce-sensei, jak nas traktujesz – jęknęła dziewczynka, ugniatając swoją czerwoną sukienkę zaciśniętymi rękoma.
            - Hm? Od kiedy jesteśmy na ty, Juko? – westchnąłem, przewracając kartkę. Nie za bardzo wiedziałem, o co jej chodzi. Niby co takiego Iruka mógł mi zrobić? – Zresztą)… nie traktuję was źle. To wy w siebie rzucacie czym popadnie.
            - D-demo…
            - Daj mi spokój.
            Juko odeszła z naburmuszoną miną i głośnym przytupem.
       - Aaargh! – rozległo się po całej klasie, a wszystkie rozbawione dzieci umilkły. Odłożyłem pomarańczową książeczkę i podniosłem wzrok na dzieci. Moje szare włosy, twarz i maska były obklejone zieloną mazią, prawdopodobnie pochodzącą z „kulki śmierdziulki”, jednego z niedawnych pomysłów uczniów Akademii. – Kto. To. Rzucił.
            Niedoszli genini spojrzeli po sobie z przejęciem, ale nikt się nie odezwał. Kilka osób zrobiło niepewny krok w tył. W tym momencie zapach zielonego świństwa przesiąknął przez moją maskę.
            - Argh! – wrzasnąłem ponownie, łapiąc się za nos.
            To było paskudne. Mieszanka krowiego łajna, zgnilizny i starego jajka.
            Przez chwilę oddychałem głośno, machając rękami, a uczniowie znajdujący się z tyłu sali zachichotali cicho. Z obrzydzeniem obtarłem twarz z kleistego płynu, po czym wściekły złapałem krzesło i wskoczyłem na biurko, wymachując nim we wszystkie strony.
            – Ja wam dam, szczeniaki!
            Uczniowie pisnęli jednomyślnie.
            - Co tu się dzieje… - usłyszałem głos, gdy białe drzwi do pomieszczenia rozsunęły się. Do środka weszła Shizune. Nareszcie. – Ka-Kakashi-san? – zamrugała, widząc ogromny bałagan oraz mnie z krzesłem w ręku, stojącego na stole i obklejonego dziwną substancją.
            - To oni zaczęli – powiedziałem niewinnie, wskazując na klasę i zaraz potem odkładając krzesło. Jeszcze raz przetarłem ręką głowę, po czym poczłapałem do kobiety ściskającej świnkę Ton-ton. – Co jest?
            - Hokage-sama wzywa cię do siebie – wyjaśniła spokojnie sekretarka, nie odrywając wzroku od zaniepokojonych dzieci. Ona zdawała się mieć podejście. No, i uratowała mnie od tych męczarni.
            - Wspaniale – klasnąłem rozmasowałem ręce, które scierpły mi od trzymania ich w tej samej pozycji. – Wreszcie się stąd urwę. – Ucieszyłem się i podszedłem do biurka, z czułością oglądając, czy moja drogocenna książeczka nie została ubrudzona. Pogłaskałem ją i schowałem do kieszeni.
            Na szczęście nic jej nie było. Gdyby ten rozdział się rozmazał…
            - Zajmę się nimi pod twoją nieobecność – uśmiechnęła się brunetka, kładąc Ton-ton na zabrudzonym śmierdzącą mazią biurku. Młode typki od razu zaczęły się na nią gapić i krzyczeć z ekscytacji. – No, dzieci, kto ma ochotę na…
            Zasunąłem drzwi. Niestety, musiałem robić dobrą minę do złej gry, bo jedyne, do czego Hokage-sama mogła mnie wezwać, to kolejna niedorzeczna misja lub porządkowanie dla niej papierów.
            Westchnąłem, ruszając prosto do jej kwatery.
            Byłem ciekawy, ile lat prac społecznych dostałbym za zamordowanie swoich dwóch podopiecznych chuuninów.
             
            Wyprostowałam się, oddychając nieco szybciej niż zwykle. Ze spokojem spojrzałam, jak kolejna sosna przewala się na bok. Jej pień był mocno przypalony ognistymi kulami, które tworzyły moje jutsu. Im więcej trenowałam, tym moje ruchy stawały się bardziej płynne, a uwalnianie chakry bardziej automatyczne. Moje ciało chyba przyzwyczajało się do używania dużych zasobów energii.
            Spojrzałam w bok. Sasuke był trochę bardziej zmęczony, bo Chidori pochłaniało więcej siły. Mimo iż zdawałam sobie sprawę z tego, że moje własne jutsu świetne, sam Raiton trochę mnie... przerażał. I te głośne dźwięki. Niczym tysiąc śpiewających… nie - umierających ptaków. Ginących od wysokiego napięcia chakry.
            Zmarszczyłam brwi. To był już drugi dzień realizowania naszego małego planu. Na szczęście Uchiha nie dyskutował wiele nad jego formą, choć dziś rano ciężko było wyciągnąć go z łóżka. Nic z tego nie przeszkodziło mu wygrać porannego wyścigu, czego nie mogłam sobie nadal wybaczyć. Do tego wszystkiego dochodziło jego dziwne zachowanie zeszłego dnia.
            Postanowiłam mieć się na baczności i nie dopuścić, by jeszcze raz mnie zaskoczył.
            Zamrugałam i odwróciłam głowę, orientując się, że przez kilka minut mój wzrok utkwił na jego plecach, a dokładnie na dumnie noszonym symbolu klanu Uchiha. Wiele o nim czytałam. To właśnie ten emblemat miał przedstawiać wachlarz niegdyś używany do podsycania ognia i reprezentować specjalizację w technikach typu Katon.
            Zabawne, ale ten znak bardziej pasowałby mi.
            Moją twarz pokrył lekki rumieniec, gdy zrozumiałam, co miałoby to oznaczać. Podniosłam się i skoncentrowałam chakrę. Znałam tyle jutsu. Tyle funkcji i rozwiązań. Totalnie już nie wiedziałam, co trenować.
            - Możemy użyć kilku ataków przeciwko sobie – usłyszałam niski głos swojego rywala i odwróciłam się w jego stronę.
            - To znaczy? – przestałam skupiać się na technice.
            - Hn. Użyj jakiejś techniki. Spróbuję ją zneutralizować moją – odparł chłopak, wystawiając przed siebie prawą rękę i asekurując ją lewą.
             
            Nie mogłem pogodzić się z tym, że Katon przestał być moją domeną. Widziałem jutsu Niko w akcji i chciałem się przekonać, ile mój Raiton był wart przeciwko jej sile. Teraz, gdy po wielu intensywnych treningach moja granica używania Chidori wzrosła do trzech razy, mogłem zrobić to bez obaw.
            - Chcesz użyć na mnie… Chidori? - mruknęła kunoichi, obejmując się ramionami. Wyglądała, jakby się bała. To było trochę dziwne, bo już wiele razy walczyliśmy przeciwko sobie, używając ninjutsu.
            - Czemu nie? – Spojrzałem na nią ponaglającym i chłodnym wzrokiem. Dziewczyna nadal nie formowała pieczęci.
            - To niebezpieczne – zauważyła. Bardzo błyskotliwe!
            - Ja jestem niebezpieczny – odparłem z lekkim uśmieszkiem. Zabawne. Dziewczyna dysponująca taką chakrą, nosząca przy sobie stos broni, z wieloma wygranymi i ofiarami na koncie mówiła mi, że coś jest niebezpieczne. Błagam.
             
            Prychnęłam. Tak nigdy do niczego byśmy nie doszli. Kiwnęłam delikatnie głową, po czym stanęłam naprzeciwko shinobi w lekkim rozkroku. Skoncentrowałam chakrę.
            Chidori, Chidori… hm…
            Myślałam, szukając dobrego jutsu, by przezwyciężyć przerażający Raiton. Była to technika czysto ofensywna, o małym zasięgu i krótkim czasie trwania, jednak o wielkiej sile i manewrowości.
            Przypomniałam sobie uwagi w zwojach, a pomysł narodził się sam.
            Uformowałam kilkanaście pieczęci. Otworzyłam oczy, widząc bladoniebieskie światło. Do moich uszu dobiegły skrzące odgłosy piorunów.
            – Chidori!
            - Houka no Mai! – krzyknęłam, rozdzielając dłonie i formując ognistą wstęgę. Poczekałam sekundę, aż Uchiha do mnie podbiegnie.
             
            Taniec Ognia. Wiedziałem.
            Zebrałem jeszcze więcej chakry w otwartej dłoni. Odepchnąłem się od ziemi i ruszyłem na szatynkę.
            Dziewczyna wystraszyła się chyba bijącej ode mnie energii i skoncentrowała chakrę w podeszwach stóp, uskakując do góry. Obróciła się w powietrzu i rozwinęła wstęgę szerzej, po czym smagnęła mnie nią po plecach.
            Poczułem na kręgosłupie niewyobrażalny, piekący ból. Zrobiło mi się niedobrze. Do mojego nosa doszedł zapach palącej się skóry. Nie mogłem się jednak poddać.
            Dziewczyna wylądowała zgrabnie i odwróciła się, spotykając moje czerwone oczy i wciąż przeraźliwie syczące jutsu. Uskoczyła w bok, a ja za nią, zamachując się z błękitną kulą w ręku.
             
            Jak on był w stanie tak długo utrzymać chakrę poza ciałem w tak silnej i skoncentrowanej formie? Myślałam, że to ja potrafię ją idealnie kontrolować, chociażby w niciach z chakry. Uchiha nigdy nie koncentrował się na tym i robił wszystko... chaotycznie. Kto by pomyślał, że w jego atutowej technice wyglądało to zupełnie inaczej…
            Ponownie uskoczyłam do góry. W locie zauważyłam, że koszulka bruneta jest przedarta na plecach na pół. Uśmiechnęłam się lekko, lądując przy pobliskim drzewie i zamachując się ręką, wokół której koncentrowały się płomienie. Stanęłam na jednej nodze, a ogień na chwilę przysłonił mi pole widzenia. Po chwili zwiększyłam jego siłę i odepchnęłam się od ziemi, tworząc wiele obrotów i rozkopując trochę piasku w miejscu, w którym stałam. Moja wyciągnięta ręka podczas tylu obrotów wokół własnej osi stworzyła obok mnie gorącą spiralę, na którą natknął się Uchiha z jego, słabnącym już, Chidori.
             
          W ułamku sekundy zmierzyłem Sharinganem całą sylwetkę Niko i wyczułem moment, by zaatakować. Wykonałem zamach i uderzyłem w najsłabsze miejsce wstęgi.
             
            Zobaczyłam blade światło dopiero w ostatniej sekundzie i zaciskając oczy skoncentrowałam wiele chakry, która odepchnęła mnie w tył, rzucając o pobliskie drzewo. Usłyszałam trzask, wybuch i chrupnięcie. Upadłam na zieloną trawę, dysząc ciężko, a potem wszystko zaszło czernią.
             
            Widziałem, jak moja partnerka koncentruje chakrę w miejscu, gdzie zaraz zostanie uderzona. Nie zdążyłem powstrzymać ataku, a silna wiązka obcej energii przeszyła moją rękę, odpychając mnie do tyłu. Wytarłem gołymi plecami ziemię.
Po chwili podniosłem się, rozglądając wokoło.
            - Kuso. – warknąłem, podbiegając do nieruchomej sylwetki dziewczyny. Mimo piekących pleców ukucnąłem, podnosząc ją i opierając o drzewo. Z jej lekko rozchylonych ust wydobyła się cienka stróżka ciemnej krwi. – Shimatta…
            Podniosłem ją i wstałem na równe nogi. Ruszyłem pędem do szpitala, zapominając o ekwipunku leżącym pod drzewem. Dziewczyna w rękach trochę mi ciążyła podczas biegu. Była w fatalnym stanie, nie było z nią żadnego kontaktu.
            Dlaczego wpadłem na tak głupi pomysł?
            Obwiniałem się, biegnąc szybko przez las. Kunoichi kaszlnęła czerwoną cieczą. Jej plecy były we krwi od silnego uderzenia o drzewo, a reszta jej ciała osmolona przez odepchnięty Katon. Zastanawiałem się, czy dostała dawką prądu. Ciepła ciecz usmarowała mi całą dłoń, którą podtrzymywałem ja w stabilnej pozycji.
            Kakashi mnie zabije.
            Do szpitala dotarłem po kilku minutach. Kopniakiem otworzyłem frontowe drzwi i wbiegłem po białej posadzce do recepcji. Pielęgniarka za biurkiem zerwała się na równe nogi.
            - Co się stało?! – krzyknęła, podbiegając do mnie i badając dziewczynie puls. Raczej żyła. Tyle wiedziałem.
            - Wypadek podczas treningu – wytłumaczyłem szybko. Kobieta przytaknęła i wykonała gest, jakby chciała zabrać Niko z moich rąk.
            Hn. Co to, to nie.
            Odwróciłem się błyskawicznie, z groźna miną. Musiałem wiedzieć, co się z nią stanie. To była moja wina, a lekarzom nie można było ufać.
            Pielęgniarka spojrzała na mnie dziwie, po czym powtórnie kiwnęła głową.
            - Dobrze, zanieś ją sam. Za mną! – powiedziała i pobiegła szybko wąskim korytarzem, mijając kilku pacjentów i młodsze pielęgniarki. Ruszyłem posłusznie za nią. Kobieta po drodze zawołała z kilku pokoi innych medic-ninów i gdy dobiegliśmy do sali operacyjnej, byliśmy już nie w trójkę, lecz w ósemkę.
            - Połóż ją na stole – rozkazał jeden z mężczyzn w białym stroju, ozdobionym czerwonym kanji. Wykonałem polecenie, odkładając ciało dziewczyny najdelikatniej, jak mogłem. Leżała teraz z zamkniętymi oczami na oszklonym stole, a moje ręce umazane były jej krwią. Nie ruszała się.
            Poczułem się paskudnie.
            Już nigdy nie chciałem jej takiej widzieć.
            Odsunąłem się na kilka kroków ze skoncentrowaną miną. Poczułem rękę na swoim ramieniu. Potrząsnąłem głową.
            - Chodź, obejrzę twoje rany – westchnęła młoda pielęgniarka, wyciągając mnie z sali. Przytaknąłem od niechcenia, oglądając się jeszcze raz na swoją partnerkę, po czym ruszyłem za kobietą do małej salki obok. Moje oparzenia wcale mnie nie bolały, aż do momentu, gdy o nich wspomniała. Dopiero teraz zobaczyłem, że też byłem brudny. Lekarze.
            Wskazała mi niskie krzesło bez oparcia. Usiadłem, garbiąc się lekko, po czym syknąłem z bólu, prostując się. Cholerne jutsu. Dobrze, że nie widziałem teraz tej rany.
            - Zaraz opatrzę twoje plecy – oznajmiła lekarka, usadawiając się tuż za mną. Trochę irytowało mnie mówienie mi na „ty” przez nieznajomych, ale wolałem nie robić scen. Dla dobra Niko. – Zdejmij koszulkę.
            Niechętnie posłuchałem i zrzuciłem podarte ubranie na podłogę. Emblemat klanu był całkowicie nieczytelny. Pielęgniarka westchnęła, przemywając moją skórę.
            - Szczypie – warknąłem.
            - Musi szczypać – uśmiechnęła się, lecz potem zachmurzyła. – Jak to się stało? – zapytała, sięgając po nowy wacik. Moje plecy musiały wyglądać okropnie. Były podrapane i zakrwawione, a przez ich większą część na pewno przechodziła długa blizna po oparzeniu.
            - A jak myślisz? Wytarłem plecami kawałek runa w lesie. – warknąłem rozjuszony. To była moja sprawa. Jej zadaniem było to wyleczyć. I niech Niko lepiej wróci do siebie… bo jak nie…
            - Pytałam o dziewczynę.
            - Hn. – Zamilkłem na krótką chwilę, próbując sformułować jasno i krótko wydarzenie. –Wykonaliśmy potężne jutsu, które po zderzeniu spowodowały silny wstrząs. Ten odrzucił nas w tył. – s
Syknąłem, gdy medic-nin przyłożyła dłoń do moich pleców. – Ona trafiła na drzewo.
            - Naruhodo – westchnęła, rozpoczynając leczenie. – W takim razie nic jej nie będzie. Lecz twoje oparzenie jest bardzo głębokie, więc proces trochę zajmie. Twoja koleżanka jest... silna. – Przekląłem pod nosem. Ja byłem ciężko ranny, a pielęgniarka zachwycała się morderczym jutsu Niko. Niewybaczalne.
            Nawet nie zauważyłem, że zacząłem ze złości mówić do niej „ty”. Była starsza.
            Poczułem dziwne mrowienie w kręgosłupie, a zaraz potem przyjemny chłód, zapewne związany z odbudową tkanki skórnej. Ból powoli zaczął ustępować. Ogarnęło mnie lekkie znużenie i uczucie opuchlizny obok szyi. Kobieta uśmiechnęła się, wstając i przygotowując raport ze zdarzenia.
            Zostałem odesłany do domu, lecz gdy zaczepiłem lekarza wychodzącego z sali operacyjnej, dowiedziałem się, że kunoichi nic nie jest i straciła ona przytomność z szoku, a nie z obrażeń wewnętrznych.
            - Odzyska przytomność w ciągu godziny – skwitował starszy shinobi, udając się zaraz do sąsiedniej sali. Zdawało się, że przywieźli kogoś z nieudanej misji.
            Wstąpiłem do dyżurki, skąd zabrałem świeżą, białą koszulkę, po czym ruszyłem wolnym krokiem do poczekalni.
            To była jedna z najdłuższych godzin w moim życiu. Jeszcze raz przemyślałem całą sytuację.
            Idiotka. Powinna wiedzieć, jak niebezpieczne jest Chidori. W dodatku, zamiast się bronić, zaczęła się kręcić jak głupia, tworząc nic nie wartą tarczę. Czy ona nie wiedziała, że mój Raiton przebija wszystko?
            W moim umyśle wina będąca jeszcze niedawno po mojej stronie, przeszła w złość na dziewczynę.
            W dodatku jej atak nie był w pełni sił, gdy część jej chakry była używana do uników.
            Pochyliłem się na niewygodnym, szpitalnym krześle. Czarne kosmyki przysłaniały mi wszystkich przechodniów.
            Może i tak. Ale to ja nie potrafiłem tego zatrzymać.
            - Sasuke-kun? – usłyszałem wysoki, dziewczęcy i… można było z daleka powiedzieć… podekscytowany głos. Świetnie.
            Podniosłem głowę. Przede mną stała Sakura, w białym stroju pielęgniarki.
            - Sasuke-kun, co ty tutaj robisz? – uśmiechnęła się, siadając obok mnie.
            - Czekam.
            - Na kogo? – dopytywała się dalej.
            - Na Niko – warknąłem. Na kogo innego mogłem czekać? Nikt inny mnie nie obchodził.
            - Niko-chan? - otworzyła oczy ze zdumienia. - Sasuke-kun, co się stało? – zapytała z zasmuconą miną, przedłużając każde słowo. Kuso.
            - Miała wypadek – wyjaśniłem szybko, niechętny opowiadać o swoich wyczynach. Z doświadczenia wiedziałem jednak, że unikanie odpowiedzi przy Haruno nie prowadziło do niczego dobrego. – Nie interesuj się.
            - Oh. – Haruno zachmurzyła się, spuszczając głowę. Spojrzałem na nią katem oka. Co ona tu robiła?
            - Jesteś pielęgniarką?
            - Hai! – „obudziła” się dziewczyna, śmiejąc się szczerze. – Trenuję by być medic-ninem. Dostałam staż w szpitalu. Czy to nie wspaniale, Sasuke-kun? – zamrugała, trzepocząc rzęsami. Jej oczy też były zielone, a mimo to zupełnie inne.
            - Przewyborne – westchnąłem, nie słuchając jej i opierając się o białe krzesło. Dlaczego w szpitalach wszystko było białe? Jasny kolor świecił mi w oczy.. Było tu tak… przerażająco sterylnie, śmierdziało jakimś tanim płynem do dezynfekcji lub po prostu... szpitalem. Mieszanką unoszących się w powietrzu chorób, oparów lekarstw i zapachem starszych ludzi. Nienawidziłem szpitali. Kojarzyły mi się z bólem.
            - Ne, Sasuke-kun, to ja już pójdę. Czekają na mnie. Przynieść ci coś? – zapytała kunoichi z nadzieją w głosie, po czym wstała, otrzepując swoją białą spódnicę i przytulając notes do piersi. Pokręciłem głową. - Ah, Sasuke-kun!
            - Hn?
            - Powiadom mnie, co z Niko-chan.
            I znów było cicho. Sakura pobiegła korytarzem, a ja zacząłem z nudów wystukiwać stopami nikomu nieznany rytm.
            Minęło kolejne pół godziny, wypełnione mdłym zapachem szpitala, odgłosami cudzych kroków i dziwnym, nieznanym mi dotąd uczuciem. Mieszaniną napięcia, żalu i złości. Nie byłem pewien, jak ludzie to nazywali, ale nie było to zbyt miłe.
            - Uchiha-san? – usłyszałem ciepły głos nad sobą. Podniosłem głowę, którą do tej pory trzymałem opartą o dłonie, z łokciami na kolanach. Przestałem w końcu patrzeć na ścianę naprzeciwko. Skupiłem się teraz na wysokiej blondynce w białym stroju.
            - Hn.
            - Niko-chan czuję się już lepiej. Prosiła, by pana znaleźć – wytłumaczyła szybko medic-ninja, po czym przewertowała notes spięty dużą spinką. – Leży piętro wyżej, na sali sto siedem.
            - Aah, już idę – westchnąłem, wstając i przeciągając się. Spodziewałem się niezbyt miłego powitania. Ale przynajmniej dziwny lęk odszedł.
            Szybko znalazłem schody na górę i przeszedłem korytarz jeszcze bardziej zapełniony personelem i pacjentami. Dotarłem do wskazanej sali, naciskając chłodną, metalową klamkę. Moim oczom ukazała się Niko, siedząca na łóżku.
            - Hn – uśmiechnąłem się zaczepnie. Taki widok był bezcenny. Wredna i irytująca kunoichi siedziała poturbowana w szpitalu. Miała na sobie białe ubranie, które zwykle dawali pacjentom. Nie miała jakiegoś specjalnego wyrazu na twarzy, za to na pewno wyglądała na zmęczoną i obolałą.
            - Jak się stąd wydostanę, zabiję cię jak psa – powitała’ mnie zaciskając w drobnych rękach cienką kołdrę. Wszedłem do środka. Na szczęście miała osobną salę.
            - Mnie też miło cię widzieć – prychnąłem z sarkazmem, zamykając za sobą drzwi i siadając na kolejnym niewygodnym krześle nieopodal jej łóżka. – Mów, co ci takiego strasznego zrobiłem.
            Pytanie powinno brzmieć „Jak się czujesz?”, ale to by było zbyt... oczywiste.
            - Nie jest źle. Na szczęście nie złamałam kręgosłupa, ale mam zmiażdżone mięśnie pleców – stęknęła dziewczyna, spuszczając głowę. Brązowe włosy przykryły jej twarz. Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że płacze. Jednak nic nie zrobiłem. Nie próbowałem jej pocieszyć, bo w końcu ta cała sytuacja to była jej wina. Tak to sobie ustaliłem. Niko podrzuciła głowę do góry, ze wściekłą miną. – To wszystko twoja wina! – pochyliła się i złapała mnie za brzeg białego T-shirtu, przyciągając do siebie i grożąc drugą pięścią. Moje oczy spotkały się z zielonymi tęczówkami pełnymi furii. Poczułem na swojej skórze jej nierówny oddech. – Mówiłam, żebyś nie używał Chidori! Ale ty musiałeś robić swoje! – grzmiała.
            - Miał być trening jutsu. I był – burknąłem, łapiąc ją za nadgarstek. Kim ona była, by mi teraz grozić? Gdyby nie ja, dawno by się wykrwawiła. Zmarszczyłem brwi i zacisnąłem rękę, miażdżąc jej niewielki przegub. Kunoichi syknęła i puściła moją koszulkę. Opadłem bezwolnie na krzesło. – Weź się opanuj. To pośrednio twoja wina.
            - Moja? – zielonooka uniosła brew, krzyżując ręce. Chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, ale wciąż wyglądała fatalnie.
            - To nie ja używając jutsu, rozprowadzałem chakrę w dwóch kierunkach – stwierdziłem z satysfakcją. – Nie nauczyli cię, że jutsu słabnie, gdy nie koncentrujesz się na nim całkowicie?
            - Pf! – Niko prychnęła, dmuchając sobie w opadającą na jej oczy grzywkę.
            - Poza tym niepotrzebnie przystanęłaś – kontynuowałem. – Przed Chidori trzeba uciekać, a nie próbować je zneutralizować.
             
            Zapadła cisza. Czy tego chciałam czy nie, musiałam przyznać mu rację. Nadal bałam się Chidori. Mało tego. Nie chciałam widzieć go nigdy więcej. Oczywiście akt skruchy typu „Już nigdy nie użyję Chidori przeciwko Tobie” pozostał w sferze marzeń...
            - Więc… - zaczęłam już spokojniej, odwracając od niego wzrok. – Co się stało potem? Pamiętam, że wystraszyłam się i skupiłam energię tam, gdzie chciałeś uderzyć.
            - To był twój największy błąd. Nasze jutsu zderzyły się i odrzuciły nas od siebie.
            Chłopak ostatnio rozwinął nie tylko Chidori, ale także talent do mówienia rzeczy oczywistych.
            Ale cóż – przynajmniej mnie nie dotykał, jak ostatnio. Hura.
            - Aah – westchnęłam, opierając się ostrożnie o oprawę łóżka. – Tobie też nic nie jest? – Uchiha pokręcił głową. – To dobrze – westchnęłam, przymykając oczy. Zapadła chwilowa cisza. Uchiha popatrzył na mnie z lekkim uśmieszkiem. Czułam to. Otworzyłam oczy, rumieniąc się trochę. – T-to znaczy… shimatta! Powinieneś cierpieć, tak jak ja! To wszystko twoja wina! – krzyknęłam, zaciskając oczy i wskazując na niego palcem.
            - Uspokój się – warknął chłopak, machając na mnie ręką. Uciszyłam się się na chwilę i znów oparłam się o tył łóżka, wbijając wzrok w ścianę.
             
            Taka ona właśnie była. W walce niebezpieczna jak niejeden shinobi. Tak naprawdę delikatniejsza niż anioł, a przy mnie…
            Spojrzałem ukradkiem na jej naburmuszoną minę.
            … dumniejsza niż bogini.
            Jeszcze raz zmierzyłem jej sylwetkę zamyślonym wzrokiem. Medic-nini rzeczywiście wykonali kawał dobrej roboty. Po walce już praktycznie nie było śladu.
            Jedyne, co pozostawało, to kwestia dni, które Niko przeleży w szpitalu. No i oczywiście gorzkiego wrażenia, że kolejny dzień zaplanowany całkowicie na trening został rozbity.
            Miałem nadzieję, że nie zostanę w tyle. Znowu.
            - Czy jest coś na mojej klatce piersiowej, co aż tak cię zainteresowało? – Niko wybiła mnie z potoku myśli. Potrząsnąłem głową, z grymasem zauważając, że przez kilka minut wpatrywałem się tępo w jej dekolt. Nie specjalnie, oczywiście. Jednak na chwilę się zapomniałem.
            - Iie. Nic – odwróciłem wzrok. Każdy inny zarumieniłby się jak dziki. Ja na szczęście panowałem nad tym.
            - Więc proponuję, abyś przestał się gapić, zanim wyrwę ci oczy – warknęła kunoichi, poprawiając włosy. Zdawało się, że wrócił jej charakterek. – Kim by był Wielki Uchiha bez swojego Sharingana, ne?
            - Popraw mnie jeśli się mylę… - uśmiechnąłem się, reagując na nawrót jej kąśliwych uwag. Pochyliłem się lekko w jej stronę. – Ale wydaje mi się, że chwilowo nie za bardzo mnie lubisz.
            - Mylisz się – uśmiechnęła się w odpowiedzi szatynka. Westchnęła, nadając ciszy między nami bardziej dramatyczny wyraz, po czym dodała cierpko: - Ja wcale cię nie lubię.

            

Obserwatorzy