15 marca 2014

Rozdział LXXXVIII - "Rzeczywistość"

         Tak, jak obiecałam: z okazji 100 tys. wyświetleń strony zapraszam Was na swojego prywatnego bloga o bzdurnej nazwie i różnorodnej tematyce. Jak zwykle zapraszam do komentowania i zadawania pytań.

        Mam trzy lata.
         Lato jest bardzo ciepłe. Siedzę na schodach do świątyni, bawiąc się malutkimi rączkami drewnianą zabawką. Słońce leniwie zachodzi, ustępując miejsca migoczącym jak małe diamenty gwiazdom. Nie mogę się na nie napatrzeć.
         Wydaje się momentami, jakby mrugały w rytm cykad kryjących się w trawie nieopodal. Wprost w moją stronę. Do mnie.
         Kątem oka obserwuję przechodniów obmywających ręce w świętej wodzie. Nie wszyscy robią to poprawnie, wielu się spieszy. Kilkoro podchodzi do dzwonka i dzwoni nim najpierw, niektórzy przed tym składają ofiarę. Jakaś pani modli się wyjątkowo długo, a w monecie, którą wrzuciła do pudełka, rozpoznaję wysoki nominał. Jej zmęczona twarz owładnięta jest żalem i skruchą.
         Mama woła mnie do środka. Jemy kolację. Wiem, że nie czekają na mnie żadne słodycze. Narozrabiałam tego dnia.
Świeca na ołtarzu była bardzo ładna. Nie chciałam jej przewrócić.
         Mam pięć lat.
         Bawię się ogniem pod czujnym okiem ojca. W kącie pomieszczenia mama wiąże swoje zori. Tego wieczora tańczy z innymi kapłankami w Kagurze. Czuję słodkawy zapach kadzideł i ryżu, który będzie ofiarowany bóstwom na festiwalu. Bardzo lubię ten okres, jest pełen śpiewów i kolorów.
         Korytarzem przechodzi Shinken. Przez słońce padające przez shoji widzę jego sylwetkę jeszcze zanim przystaje i opiera się o drzwi. Kłaniam mu się krótko. Wuj przygląda się naszej trójce z enigmatycznym uśmiechem. Jego ramię wciąż obwiązane jest bandażem po ostatnim wypadku. Nie znamy jego obrońcy. Mimo to wiele osób pomodli się dzisiaj za niego.
         W zamyśleniu omal nie podpalam swojej czerwonej hakamy. Tata zauważa to i karci mnie pół-ostrzegającym, pół-rozbawionym spojrzeniem. Kryje się w nim czułość i niezwykła mądrość. Przytulam się do niego.
         - Katashi, pomóż mi z tym obi.
         Tata czochra moje włosy i podchodzi do mamy, z niezwykłą wprawą i dokładnością wiążąc na jej talii pierwszy węzeł. Z zafascynowaniem patrzę, jak jego dłonie układają gruby materiał w idealną kokardę. Mama przegląda się krytycznie w lustrze, rozdzielając kosmyki hebanowych włosów i upinając je podłużnymi spinkami.
         Podaję jej świeże kwiaty z ogrodu. Będą pasować do jej kimona.
         Oboje dziękują mi uśmiechem.
         Mam siedem lat.
         Dłoń nieznajomego zakrywa oczy, z których umykają krwawe łzy. Zaciskam ze zdenerwowania dłonie.
         Wygląda, jakby się dusił. Nie czuję jego bólu, ale widzę go dokładnie i rozumiem tak, jakby był moim własnym. Jego palce rozwierają się i zamykają na jego oczach, jakby chciał je wyrwać z rozpaczy.
         Głosy rodziców i Shinkena przepełnione są pilnością. Coś się dzieje, ale jeszcze nie potrafię pojąć, co.
         Czerwone oczy wpatrują się we mnie tępo i tęskno, jakbym przypominała im o utraconym raju. Serce bije mi szybciej, odwracam wzrok, ale atmosfera w świątyni jest napięta i gęsta. Sama zaczynam się dusić.
         Wokół wszystko płonie. Słyszę krzyki i nawoływania, trzask łamiącego się drewna i huk lecącego stropu. Łzy cisną mi się do oczu, od dymu i strachu. Moje ubrania są ciepłe i lepkie od krwi. Nie mojej.
         Biegnę przez korytarze. Mama kuli się przy ścianie, dysząc i trzymając się za bok. Jej kimono też jest czerwone. Spinki błyszczą od ognia.
         Zauważa mnie.
         I uśmiecha się. Jej uśmiech przyćmiewa płomienie. Rozświetla nim całe wnętrze. Niczym ćma lgnę do niego. Mama wyciąga ku mnie drżącą dłoń, a po chwili jestem tak blisko, że jest w stanie pogłaskać mnie po włosach. Czuję, jak duszący węzeł w moim sercu powoli się rozwiązuje.
         - Wszystko będzie dobrze - mówi mama. I jeśli tak mówi - ma rację. Ona zawsze ma rację.
         Czuję obce dłonie obejmujące mnie pośpiesznie od tyłu. Nagle jestem oderwana od ziemi, a mama kiwa z wdzięcznością do osoby za mną. Zaczynam szarpać się i krzyczeć, ale dusi mnie dym i gorąco.
         Uderza we mnie fala chłodu. Czuję i słyszę kroki, które nie należą do mnie. Policzki pieką mnie od płaczu i sadzy. Czuję ogień buzujący w świątyni i pod skórą niosącej mnie osoby.
Cykady milczą, a nawoływania wydają się odległe.
Nie wiem, ile mam lat.
Leżę na wznak na cudzym łóżku, w ledwo znajomym domu. Moja głowa huczy echem dziwnie znajomej chakry. Czuję się senna i oszołomiona.
Nagle wiem wszystko. Tęsknię za wieloma osobami na raz i wiem, że istnieją tylko tu, w mojej głowie. Wiem, jak to jest mieć kogoś. Czuję się mądrzejsza. Lepsza. Czuję na sobie ich ciepły, spokojny wzrok.
         Ostatkiem sił podnoszę się z materaca. W ciemności zrzucam z siebie koc i podchodzę do siedzącej nieruchomo, czarnej sylwetki.
         Obserwującej. Oceniającej. Pilnującej.
         Czuję ponownie ten buzujący ogień, a smukła twarz przypomina mi o krzykach i nawoływaniach. Oczy przenikają mnie na wskroś, do duszy. Oglądają ją niewzruszenie. Mimo to czuję się bezpieczna. Wiem, że wszystko będzie dobrze. Tak, jak mówiła mama.
         Nie mam nic do ukrycia.
         Moje objęcie jest dla niego jak kara. Każda jego komórka sprzeciwia się aktowi czułości. Jestem pijana wspomnieniami, wdzięczna i wściekła zarazem. Moje serce wypełnia dziwne, pulsujące ciepło. Nie umiem go wyrazić ani poskromić.
         - Dziękuję.

         Ból w piersi nie przechodził. Głosy mruczały w mojej głowie, jak przez mgłę. Nie mogłem przestać myśleć i wspominać. Niczym masochista przywoływałem każde słowo i szczegół. Maltretowałem się myślami „a co jeśli”, „a co gdyby” i fantazjowałem, jak by było, gdyby było inaczej.
         Uratował wielu ludzi. Jest po naszej stronie.
         Echo nie ustawało. Moje kończyny wydawały się puste, pełne powietrza. Coś rozdzierało mnie od środka i męczyło – nieustające dudnienie. Poczucie winy. Zagubienie. Furia. Samotność. Niepewność.
         Chciałem krzyczeć. Miałem ochotę coś zniszczyć, jeszcze raz. Zrobić cokolwiek, by pozbyć się tego tępego, bezsensownego bólu. Uczuć. Pamięci.
         Itachi zaatakował twój klan z rozkazu Rady Konohy.
         Bzdury.
         Uchiha planowali przewrót stanu przeciwko Trzeciemu.
         Była taka dziecinna, zmienna, naiwna i uparta!
         Nie mogłem jeść. Nie mogłem spać. Jej wyraz twarzy był jak tatuaż na moich powiekach, nie mogłem się go pozbyć.
         Wstałem ociężale z brudnego łóżka, przechodząc chwiejnie boso po gołych panelach. Pokój śmierdział stęchlizną i kurzem. Wpadłem do łazienki, ochlapując twarz zimną wodą.
         Byłem zmęczony. Miałem dość siebie samego i tego wszystkiego. Chciałem zasnąć i mieć w końcu spokój, a najlepiej zabić ich wszystkich jedną myślą, bez konieczności widzenia ich więcej na oczy. Czułem energię buzującą pod skórą, było mi od niej niedobrze. Nie panowałem nad sobą.
         Miałem dość.
         Moja pięść niczym piorun przecięła powietrze. Lustro nad umywalką stłukło się na kawałki i spadło na kafelki u moich stóp. Odbijała się w nich moja blada skóra i cienie pod oczami. Chwyciłem największy kawałek i wróciłem do łóżka, rzucając się na plecy i wyciągając fragment przed siebie.
         Skupiłem w sobie resztki energii i skierowałem je do oczu. Nauki Kakashi’ego chyba po raz pierwszy okazały się przydatne. Widziałem odbicie wirującego Sharingana. Gotowe jutsu.
         Proszę, wyjaśnię ci wszystko. Nie odchodź.
         Chwilę potem straciłem przytomność.

         Pierwsze płatki śniegu witam w ponurym nastroju. Próbuję nie myśleć o niczym i leniwie przerzucam kartki książki, nie widząc tak naprawdę słów, jakimi są zapisane. Kiedyś cieszyłabym się z takiego wieczoru – kanapy, koca, kubka gorącej czekolady. Jednak nie dzisiaj.
         Dni, które mijają, są puste. Jestem w ciągłym zawieszeniu. Akane, Anko i Itachi snują się przed moimi oczami tylko po to, by zniknąć bez słowa wyjaśnienia i pojawić się z powrotem. Są jak szczury przebierające w miejscu nogami, szykujące się do opuszczenia tonącego statku.
         Czasami mam wrażenie, że jestem nikim. Że gdyby mnie tu nie było, ludzie nie zauważyliby różnicy. Łudzę się, że dla kogokolwiek jestem jeszcze ważna, ale w świetle ostatnich wydarzeń zaczynam w to wątpić.
         Swędzi mnie prawy nadgarstek.
         Na chwilę moje serce się zatrzymuje, robi mi się gorąco w oczekiwaniu. Odstawiam kubek, podciągam rękaw swetra i przyglądam się małej, czarnej pieczęci, przez którą przed chwilą przemknęła zimna chakra.
         Odrobina. Przez sekundę. Nic więcej.
         Był blisko, przez moment. Przebiegał ulicą lub dachem. Pewnie wracał z treningu lub spotkania.
         Na myśl, że mnie szukał, serce bije mi szybciej.
         Chwytam kubek w momencie, gdy czarna postać wchodzi do salonu.
         Ciemne tęczówki są chłodne i analizujące. Cierpliwe. Nic ich nie wzruszy i nie zaskoczy. Powoli przyzwyczajam się do ich skrupulatnej i skąpej zarazem obecności.
         Udaję, że czytam, tak naprawdę czując wokół siebie ruch. Czarnik ląduje na gazie. Kubki szurają po chropowatej ladzie. Drzwi do pokoju otwierają się bezszelestnie, nawet jeśli gdy ja ich używam – zawsze skrzypią.
         Zastanawiam się, jak to jest być tylko shinobi. Cały dzień i całą noc. Nie mieć z życia nic innego. To strasznie smutne.
         Woda się gotuje. Tęczówki wracają wraz z ciemną postacią. Mimo niskiej temperatury w zupełnej ciszy zaprasza mnie ona na balkon. Ona i zapach jaśminu z jej kubka.
         Zostawiam w książce zakładkę, doskonale wiedząc, że i tak będę musiała wrócić do co najmniej ostatnich dziesięciu stron. Zarzucam koc na ramiona i biorę kubek bez uszu w obie dłonie.
         Pogoda nie jest tak surowa, jak bym się spodziewała. Jest niczym w porównaniu z Yuki no Kuni. Śnieg jest jednak rzadkością w Kraju Ognia. Gdy tu wita, jest srogi i uciążliwy. Wszyscy zawsze narzekają.
         Ten pierwszy puch ma w sobie jednak coś kojącego. Mam wrażenie, że patrzę na inną Wioskę. Czystą. Rześką. Pełną nowych możliwości.
         - Wypuścili Sasuke – mówię po chwili ciszy. Nie dlatego, że mi zimno i chcę uciec. Jest to po prostu droga na skróty do tematu, który i tak wiem, że podejmiemy.
         Itachi stoi oparty przedramionami o niski mur. Po raz pierwszy widzę, by oddychał tak głęboko. Zdaje się bezdźwięcznie wchłaniać wioskę i zimę – ich wygląd i zapach – całym sobą. Jego twarz jest ode mnie jednak odwrócona.
         Tysiące posklejanych płatków wiruje dookoła. Z zafascynowaniem patrzę, jak kilka nieszczęśliwych zlepków ląduje w moim parującym kubku. Czasami czuję się jak one – bez szans, zwykła – jedna z wielu – topiąca się w lawie wydarzeń i szybko zapomniana. Uchiha bezwiednie obraca swój kubek w smukłych palcach. Nie ze zdenerwowania lub nudów. Wygląda jak niewidomy zapamiętujący fakturę.
         Przez jakiś czas nie rozumiem, co się dzieje. Do czasu, gdy zadaje mi pytanie.
         - Co zrobisz, gdy będzie po wszystkim?
         Omal nie parskam śmiechem w odpowiedzi. Jest to najbardziej absurdalna kwestia. Jego pytanie – sam fakt, że je zadaje – brzmi, jakby się mną interesował. Nie wiem, czy by pokazać mi moje wspomnienia musiał sam przeżyć je jeszcze raz i to odrodziło jakąkolwiek – wciąż nikłą – więź między nami, czy jest po prostu ciekawy.
         Inną sprawą jest fakt, że pyta, jakbym miała jakikolwiek wybór. Jakbym była wolna.
         Albo były inne zakończenia tej historii niż moje pogodzenie z Sasuke.
         Staram się w to nie wierzyć.
         - Jakie są moje opcje? – pytam z uśmiechem. Warto byłoby dowiedzieć się o jakiś nowych, lepszych. I uniknąć mówienia o sprawach, o których starszy Uchiha nie chce słuchać.
         Jego brwi zdradzają irytację. Nie lubi odpowiedzi w formie pytań. Nie lubi też rozmów ze mną.
         - Możesz zostać w Wiosce lub wrócić do Akazuno. – Jego głos brzmi jak surowy ton nauczyciela tłumaczącego dziecku tę samą rzecz po raz dziesiąty. Zabawne doprawdy, bo nigdy o powrocie do świątyni nie myślałam. A tym bardziej nie mówiłam.
         - Czemu miałabym wrócić do Akazuno? – pytam, zanim jestem w stanie ugryźć się w język. Co ja dzisiaj mam z tymi pytaniami?
         Itachi obraca się w moim kierunku, taksując mnie z góry wzrokiem. Nie podoba mu się odpowiedź, jaką sugeruję. Muszę być dla niego niewychowanym dzieckiem.
         Jest pierwszą osobą, jaką spotkałam i zaakceptowałam jako lepszą od siebie. Nie czuję między nami żadnej rywalizacji. Nie mam co do niego roszczeń ani silnych uczuć. Jest obrazem tego, czego nigdy nie znałam i nie poznam. Nie miałam i nie chcę mieć. To człowiek, który miał wszystko i wszystko oddał dla dobra swojego brata. Ja nigdy niczego nie miałam, aż do momentu, gdy „dostałam” jego brata. I teraz chcę mieć wszystko, co dobre. On zrezygnował.
         - Przydałabyś się im. Mogłabyś odbudować swój dom. Swoje dziedzictwo.
         - Mogę też zostać w wiosce i skupić się na tym, co – póki co – jeszcze istnieje – odpieram z naciskiem, posyłając brunetowi znad kubka czekolady coś, co mam nadzieję przypomina pewny siebie uśmiech.
         To, że znam swoją przeszłość, nie znaczy, że chcę ją kontynuować. Akazuno jest pełne ludzi, których nie znam lub nie pamiętam. Ruiny świątyni są tylko tym – ruinami. Nawet, jeśli stałaby cała, dumna – nie zawierałyby najważniejszego. Rodziny.
         - Wciąż wierzysz w swoją… wersję wydarzeń. – Nie jest to pytanie. Jest to westchnięta w przestrzeń skarga. Zakończyliśmy już dyskusje o tym, że nie popieram jego samobójczej misji i co sądzę o okłamywaniu Sasuke. Jakimś cudem przeszliśmy bezpośrednio do mojej przyszłości. I na jej temat również musimy się widać kłócić.
         Wzdycham głęboko, co daje Itachi’emu czas na skosztowanie herbaty.
         - W przeciwieństwie do ciebie jestem egoistką – mruczę. Staram się przekazać to, co leży mi na sercu jak najgrzeczniej i najoszczędniej. Zgodne przytaknięcie mojego rozmówcy w odpowiedzi na „oczywistą” prawdę nie pomaga mi w tym zadaniu. Przygryzam wargę. – Jasne, że pomoc innym mogłaby mi dać dużo szczęścia. Im także. Wierzę jednak, że najszczęśliwsza i najsilniejsza będę, jeśli będę walczyła o coś dla siebie. – Czarne spodki wpatrują się w horyzont. Białe płatki zatrzymują się na włosach i ciemnoszarym swetrze. Jest przez moment taki… namacalny. – Ty też byłbyś silniejszy, gdybyś choć przez chwilę uwierzył, że jest dla ciebie nadzieja.
         - Nadzieja prowadzi do zawodu.
         - Dlatego zgodziłeś się na plan Jiraiyi? – śmieję się. Czarne spodki raptownie wracają na moją twarz. Znów na wskroś. – Jeśli od początku spisałeś się na straty, czemu tu wróciłeś? Mogłeś odmówić.
         - Powiedziano mi, że w prawie Danzo jest wiele do zrobienia – odpiera natychmiast.
         - Tak, ale była pewność, że sobie nie poradzimy? Nie. Hokage postawiła ku temu na głowie pół ANBU. A mimo to zaryzykowałeś powrót do Wioski. Spotkanie, ostatni raz, tych wszystkich ludzi. Sasuke. Akane. Zrobiłbyś tak, gdybyś wiedział, że nic z tego nie będzie? – Przechylam lekko głowę, osłaniając twarz przed nagłym podmuchem lodowatego wiatru. Jego wzrok ucieka, ale nie ze strachu. Wiem, że słucha mnie uważnie. - Naprawdę mam uwierzyć, że pojawiłeś się na nowo w życiu tylu ludzi tylko po to, by zginąć? Sprawić im na nowo ból?
         Cisza kłuje w uszy. Mimo to nie boję się. Itachi przez moment wydaje mi się niższy i słabszy niż jest w rzeczywistości. Pomysł, że moje słowa mają na niego jakikolwiek wpływ jest… przejmujący.
         Widzę, jak zaciska szczękę i otwiera usta. Nie wiem czemu, ale każda rozmowa z nim jest jak stąpanie po krawędzi noża. Czasem łapię się na tym, że znikąd przechodzi mnie dreszcz.
         - Zrobiłbym. I zrobiłem.
         Oszust. Dobry, ale oszust. Nie chcę wierzyć w jego prawdę. Nie pasuje mi ona. Doskonale kłamie. Mój umysł - wszystkie zmysły - mówią mi, że mówi prawdę. Serce jednak wie swoje. Że zwodzi. Manipuluje. Tworzy na siłę w mojej świadomości coś, co nie ma miejsca. Ale on chce, by się stało.
         Jest doskonały w tym, co robi. W zwodzeniu, wyciąganiu informacji. Oszczędnych spojrzeniach. To przerażające.
         Czy walczy w ten sam sposób?
         Tym razem naprawdę parskam. Ręce zaczynają mi marznąć. Dopijam do końca czekoladę.
         - Skoro tak twierdzisz. – Wzruszam ramionami. Mój rozmówca stoi nieruchomo. Opatulam się mocniej kocem, przez chwilę delektując się spokojem i pięknym widokiem.
         - Mylisz się, jeśli sądzisz, że mnie rozumiesz – przemawia do mnie wyzutym z emocji, wymierzonym tonem. Jest to jednak kwestia niosąca w swoim znaczeniu tyle irytacji i apatii, że niemal wypuszczam z rąk kubek. – Nie oceniaj innych ludzi na podstawie ich wyglądu lub własnych uprzedzeń i myśli. – Bierze łyk herbaty jaśminowej, gdy mi staje serce. - Masz mnie za bardzo cierpliwego i stałego. Nie doceniasz mnie.
         Gdy jego wzrok odrywa się od oprószonej śniegiem Wioski i ląduje na mojej zziębniętej twarzy, jest jak lawa. Wypala mi w czaszce dziurę, a ja nagle czuję się, jakbyśmy wrócili do białego pokoiku i statusu sprzed tych rozmów.
         Ma rację. Grozi mi i działa na moich emocjach – bo wie jak to robić. Ale nie zmienia to faktu, że ma. Nie mam prawa mówić mu, co ma robić. Nie mam prawa śmiać się z jego planów. Nie wiem, co zamierza. A mogę tylko marzyć o przechytrzeniu czy powstrzymaniu go.
         Nadal, gdzieś w środku, gdzieś w przeszłości, jest kryminalistą rangi S. Nadal ma moc, której jeszcze nie pokazał. Nie jest moim kolegą. Nie jest szefem. Nie jest nauczycielem, joninem, Hokage.
         Jest Itachi’m Uchihą. A sam fakt, że na tę myśl – na uświadomienie sobie, co dokładnie to oznacza – przechodzi mnie paskudny dreszcz, mówi sam za siebie.
         Kiwam pospiesznie głową, mając nadzieję, że nie okazałam na tyle strachu, by zupełnie stracił do mnie szacunek.
         Czemu zależy mi na jego szacunku – nie wiem, ale uznaję to za instynkt samozachowawczy. Lepiej mieć go za sojusznika.
         Po ruchu jego sylwetki – bo nie śmiem unieść głowy na tyle wysoko, by spod grzywki widzieć jego twarz – wiem, że obraca się z powrotem w stronę Wioski i wirujących na wietrze płatków.
         Wykorzystuję ten moment, by ewakuować się do środka.
         W salonie wita mnie Akane. Wygląda, jakby była podekscytowana, ale w niekoniecznie pozytywny sposób. Brakuje jej tchu, ale nie od biegu. Jej oczy na mój widok uspokajają się trochę, jakby martwiła się, że na balkonie stało mi się coś złego.
         Unoszę brew na jej spiętą sylwetkę. Słowa, które opuszczają jej usta zaraz potem, rozjaśniają mi wszystko.
         - Powiedziałam Kakashi’emu.
        
         Niko siedziała na stoliku, jedząc jogurt i machając nogami w swoim stylu. Przypomniałbym jej, by nie siedziała na stole, na którym jemy, ale wiedziałem doskonale, że moje uwagi nie zdadzą się na nic. Ona zawsze robiła, co chciała.
         Z ciekawością obserwowałem jej sylwetkę – ten roztargniony uśmiech do samej siebie, zadowolenie bez powodu. Nawet nie patrzyła w moją stronę, nawet nie mówiła do mnie, a i tak natychmiast miałem ochotę być znacznie bliżej.
         Był w niej ten irytująco urodziwy czar. Na około miałem wrażenie, że zaraz mnie czymś zaskoczy. Nie kontrolowałem wcale tego, co mówi i myśli. Mimo że znałem ją doskonale, nadal była niewiadomą.
         - Tęsknisz za mną – stwierdziła, nie unosząc wzroku znad plastikowego kubka, w którym zapamiętale grzebała łyżką. Dopiero na jej głos – wibrujący, lekko rozmazany – zorientowałem się, że coś jest nie tak.
         Mieszkanie. To, w którym się poznaliśmy. Mała lodówka, kafelki, obrzydliwe zasłony. Dawno mieszkał tu ktoś inny. Śniłem. Nic nie było prawdziwe – posłanie Saturn leżące w kącie, zapach jogurtu brzoskwiniowego, stolik, nawet ona.
         Zacisnąłem zęby.
         Nie miałem spokoju na jawie, nie pozwalali mi odetchnąć też w snach.
         - Wynoś się stąd – warknąłem. Wszystkimi zmysłami starałem się obudzić. Nic to nie dawało. Jak przez mgłę widziałem własny Sharingan, który mnie tu sprowadził. Wszystko wydawało się przez niego zaskakująco realne.
         Niko uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nie przerywając wahadłowego rytmu nogami.
         Lewa, prawa. Lewa, prawa.
         Na samą jej bliskość, wizję jej sylwetki, świadomość, że jest obok, mrowiła mnie skóra. Nie chciałem się tak czuć. Nienawidziłem tych uczuć, które mną miotały. Nie chciałem pamiętać, co się naprawdę z nią stało.
         Ale nie mogłem też pozwolić sobie utonąć w fałszywej wizji.
         To urojenie. Moja projekcja. Ta Niko była mną, moim umysłem. Kłótnia z nią nie miała sensu.
         A mimo to chciałem z nią porozmawiać. Ostatni raz. A nie chciałem chcieć.
         Złapałem się na świadomości, że tak widzę rzeczywistość. Że ten obraz – jej, na stole – był po prostu naturalny. Że podświadomie śniłem o tym, bo nie wyobrażałem sobie życia inaczej. Bez niej.
         Nawet, jeśli ono już się zaczęło. Nawet, jeśli w tym momencie spałem samotnie, ukryty w najbardziej odludnym budynku dzielnicy Uchiha. Nawet, jeśli sądziłem, że między nami koniec – nie mogłem pozbyć się wspomnień. I przeczucia, że coś jest nie tak.
         - Nigdy ci nie wybaczę – stwierdziłem. Nie byłem pewien, czy była to myśl – impuls w głowie, czy prawdziwe słowa. Niko zdawała się je jednak słyszeć, bo kiwnęła w zamyśleniu głową. Wszystko mnie bolało. Moje serce zaciskało się i rozluźniało rytmicznie. Puste i nagle pełne. Zupełna sprzeczność. – Nie wiem, co robić. Świadomość, że możesz nie żyć jest mordęgą. A jednak… jestem wściekły. Mam wrażenie, że mnie zniszczyłaś, że po tobie nic już nie będzie.
         Skrobanie łyżką. Lewa, prawa. Lewa, prawa.
         - Czułeś się tak kiedyś? – spytała. Jej głos był spokojny. Mruczący.
         - Nie – przyznałem zgodnie z prawdą. – Nigdy.
         - A mógłbyś? W stosunku do kogoś innego?
         - Chyba bym się zabił – prychnąłem, a myśl ta była zaskakująco mało obca.
         Dziewczyna westchnęła, odstawiając kubek na blat. Jej zielone jak trawa oczy wpatrywały się we mnie. Były hipnotyzująco zamglone. Nie wyglądała dokładnie tak, jak pamiętałem.
         Na pewno pamiętałem? Szczegóły były zamazane. Była to projekcja umysłu, koncepcja Niko. Gdy próbowałem jednak przywołać szczegóły, detale, na które spoglądałem wielokrotnie – obraz nie wyostrzał się.
         Na myśl, że zapomniałem, jak dokładnie wygląda, poczułem ukłucie paniki.
         - Kocham cię. Wiesz to – powiedziała nagle, wpatrując się w czubki swoich butów.
         - Nie ma to znaczenia – odparłem. Gdzieś w tyle głowy zaświtało mi, że rozmowa z samym sobą jest idiotyczna. – Zrobiłaś, co zrobiłaś. Już nawet nie chcę rozumieć, dlaczego.
         Kłamstwo.
         - I ty też mnie kochasz – mruknęła, zupełnie jakby nie słyszała moich słów.
         Zacisnąłem pięści, skupiając silną wolę. Starałem się, by zniknęła mi z oczu, została wchłonięta przez moją świadomość. Wywołałem inne obrazy, inne miejsca, chcąc się przenieść gdziekolwiek – ale gdy zamrugałem, ona wciąż tam była.
         Idiotyzm.
         - Czy to miłość, gdy życzy się komuś bólu, byleby wrócił?
         Jej mina zdradziła, że się tego nie spodziewała. Zaskoczyłem sam siebie. Świadomość, że pierwszy raz mówię, co myślę, była przerażająca i ekscytująca zarazem.
         Nie musiałem udawać. I nie potrafiłem. W głębi duszy wiedziałem kim jestem i umiałem zaakceptować najciemniejsze zakamarki swojej świadomości. Pławiłem się w nich. Czerpałem z nich energię.
Teraz, ponownie, tą energią była furia. Żal. Zemsta.
- Tak, Niko. Chciałbym widzieć, jak toniesz, bylebyś musiała po mnie wyciągnąć rękę. – Zrobiłem krok bliżej. Ta Niko nie miała odruchów oryginału. Jej źrenice nie poszerzyły się, ciało nie drżało alarmująco. – Chcę, byś cierpiała i żałowała zdrady. Myślała o mnie i tęskniła za mną. To jest miłość? Też tak masz?
Poczułem uśmiech wstępujący na swoje usta w odpowiedzi na jej zdegustowaną i lekko przerażoną minę. Jeden z tych, których nie dało się pokonać. Gorzki i pusty.
- Nie. Bo ja nie jestem nienormalna.
Wymuszony, spięty śmiech.
- Serio, bratając się z Itachi’m?
Dziewczyna przewróciła oczami. Miałem ochotę dać jej nauczkę jeszcze raz, choćby tu i teraz.
- Nie chodzi o Itachi’ego, prawda? – zapytała, dochodząc nagle do siebie. Moje rozważania, cały sen, skupiał się i rozmazywał, jak wątki myśli. Nie miały sensu jako całość, nie łączyły się w wątki. Zabawne było obserwowanie tego tak świadomie. – Mogłabym ci się sprzeciwić na wiele innych sposobów i doszlibyśmy w to samo miejsce. Nie on jest problemem. Nie między nami.
- Nieprawda – warknąłem.
- Chciałbyś mieć wybór. Zraniłam twoje ego. Czujesz się oszukany. Nie miałbyś nic przeciwko rozstaniu ze mną, ale tylko gdybyś to ty mnie wykiwał. Był górą. Zostawił mnie, a nie był zostawiony.
- Zamknij się.
Ku mojemu zaskoczeniu – posłuchała.
Jej sylwetka zesztywniała widocznie na stole. Jej figura rozmazała się znacznie, jakby płakała – a ja widziałbym świat jej oczami.
Nie miała racji. To Itachi był problemem. Nie chodziło o nasz związek. To, co zrobiła, było zdradą w pełnej okazałości. Nożem w plecy. Wystawieniem siebie i mnie na niebezpieczeństwo.
Właśnie. Czy groziło jej niebezpieczeństwo?
Głupie pytanie. Niko była oszustką, złodziejką, morderczynią – a kto z nas nie? – i miała niesamowity talent. Nie tylko do ninjutsu, ale również do pakowania się w kłopoty. Gdziekolwiek była – jeśli była, jeśli klątwa mojego brata miała jakąś lukę i nie dostałem tych przeklętych oczu w nagrodę za zamordowanie jej – miała sowicie przesrane. Czułem jej strach aż tutaj. Strach i zagubienie.
Nie musiałem jej jednak tym razem pomagać. Byłem oficjalnie zwolniony.
Byłem?
- Wiesz, co powinieneś zrobić. Wiesz, że bez tego nie będziesz szczęśliwy – westchnęła łagodnym tonem. Oryginał nigdy by go nie przyjął. Nie gdy jestem tak blisko, nie po takich słowach.
Poczułem, jakbym dostał reprymendę od matki. Zabawne.
- Niektóre rzeczy są niemożliwe, Niko. Nie jestem taki. Nie potrafię czuć tych rzeczy.
- Wybaczenie to nie uczucie. To też nie całkowite zapomnienie. To niewspominanie tego, brak poszukiwania zemsty. Zostawienie tego za sobą. To umiejętność. A ty umiesz wiele.
         - Wiem. – Miałem wrażenie, że kłamię, ale nie mogła być to prawda. Właśnie dostawałem wykład od samego siebie. Od strony, którą do tej pory chowałem gdzieś głęboko w sobie, nie słuchając jej nawet w najtrudniejszych chwilach. – Nie wszyscy jednak na nie zasługują.
         - Nie zrobisz tego dla mnie, a dla siebie – zapewniła grobowym tonem. Jej szczupłe dłonie mocno trzymały się krawędzi stolika. – Nie wytrzymałbyś samotności. Poczucia winy i straconego czasu. Więcej takich nocy.
         Nie byłem tak słaby, jak sugerowała. I nie byłem pewien, czy cokolwiek jeszcze zrobię dla siebie.
         - To się jeszcze okaże – zakpiłem. Zmrużyła oczy. Cisza, która rozpostarła się między nami, była kojąca. Przez chwilę analizowałem, co zaszło i co zrobić, by to zakończyć.
         Nie wszystkie sceny i słowa z tej nocy zapamiętałem. Wiele rzeczy widziałem jak przez mgłę, niedopowiedziane, niekonkretne. Widok Niko i jej huśtających się nóg został mi przed oczami przez kolejną dobę.
         Obudziłem się z bijącym szybko sercem i bólem żołądka. Nic wokół nie miało sensu, w mojej głowie tym bardziej. Miałem wrażenie, że niczego nie rozumiem, nic do mnie nie dociera, a na dodatek zbliża się coś ważnego i strasznego.
         Nadal nie wiedziałem, co robić.
         Stwierdziłem, że wybór podejmę, gdy będę do niego zmuszony.
        
         Jestem zdyszana. Wychodzę z zatłoczonego pomieszczenia, gdzie przekrzykują się kolejni rekruci. Od zapachu potu i krwi jest mi niedobrze. Kolejny nieudany rajd na bazę Korzenia, kolejni zabici. Tym razem, na szczęście – nie znałam ich, a Anko nie została ranna.
         Mimo to mam niesmak w ustach. Szpieg w szeregach wroga okazał się pułapką. Ibiki i Hokage syczą z wściekłości. Ostatni rekonesans wskazuje, że Danzo i jego najbliżsi współpracownicy ulotnili się.
         Cwani tchórze.
         Ślad za śladem, wszystko okazuje się ślepym zaułkiem. Aż do tej nocy, gdzie wpadliśmy i zaprzepaściliśmy wszystko.
         Korzeń dobrze szkoli swoich ludzi. Nie wszyscy są silni, sporo ucieka z pola walki. Są jednak efektywni i skrupulatni. Braki w ludziach nadrabiają nieczystą grą – truciznami, podstępami, pułapkami. Czasami zabijają swoich, jeśli stoją na linii ognia. Nasi cudem pojmani przeciwnicy są zabezpieczeni. Pieczęci na ich językach – takie, jak umieszczono na Sasuke - zapobiegają wydawaniu przez nich tajemnic. Wielu jest agresywnych, ryzykuje własne życie, by zbiec z niewoli.
         Dołuje mnie zupełnie przypadek kunoichi, która widząc, że nie ma szansy na ucieczkę, a jest na tyle wysoko postawioną w szeregach Korzenia, że nie dzierży żadnych pieczęci i blokad – zabija się, szybkim i efektywnym jutsu.
         Mijam chwiejnym krokiem dwóch zamaskowanych ANBU. Nie słucham ich rozmowy. Moich uszu dobiega jedynie „kieszonkowe samobójstwo”.
         Przejęliśmy od Korzenia pieczętowanie informacji, wywiad, hierarchię. Czy to też przejmiemy?
Robi mi się słabo.
         Kiedyś wyżaliłabym się Ryoushi’emu. Poklepałby mnie po plecach, potargał włosy. Jego uśmiech potrafił sprawić, że życie było łatwiejsze. Teraz muszę sobie radzić sama.
         Orientuję się, że mój uniform nie jest bardzo brudny. Nie wykazałam się w tym ataku, przegapiłam większość walk. Nie przyczyniłam się do naszej wygranej.
         Z jednej strony to pokrzepiające – że nic nie zepsułam, nie byłam powodem naszej porażki. Z drugiej – warto było jednak od czasu do czasu coś osiągnąć. A nie tylko patrzeć, jak przyjaciele oddają życie, bo sprowadziło się niechcący do bazy żądnego krwi chłopaka.
         Opieram się ramieniem o ścianę, wzdychając głęboko.
         Zastanawiam się, czemu mnie jeszcze nie wyrzucili. Często mam wrażenie, że to moje miejsce. Lubię ANBU, szanuję i znam tu wielu ludzi. Mam w końcu okazję zrobić coś dobrego dla Wioski, nie tylko dla rozpieszczonych daimyo. I to tylko tych, którzy odpowiednio zapłacą. Czasami jednak – jak teraz – mam wrażenie, że jestem za słaba. I jest mi to wytykane, bo nie jestem na misjach sama lub z Sasuke. Każdy mój ruch jest kontrolowany, obserwowany, oceniany, a każda misja ma z góry jasno określony cel. Nie liczy się moje wnętrze i preferencje, liczy się efekt. A ten nie zawsze jest pozytywny. Teraz nie jest nawet zauważalny. W dodatku ze swoim niedoświadczeniem i lekkomyślnością narażam na niebezpieczeństwo wielu dobrych ludzi.
         Trzymają mnie tu, tak naprawdę, Sasuke i Itachi. Nie wiem, co będzie, gdy ich konflikt się skończy.
         I jak długo będzie on trwał.
         Akane jest z nami nader cierpliwa. Kakashi odwiedził nas raz, a przynajmniej tylko raz go widziałam. Kto wie, czy nie rozmawia z Itachi’m pod moją nieobecność.
         W sumie są podobni. Osieroceni w brutalny sposób, niedostępni, silni, Sharingan i takie tam… spytałam kiedyś Akane, skąd u Hatake kekkei genkai należące do Uchihów. Stwierdziła, że to smutna historia i powinnam z nią iść do samego zainteresowanego.
         Od tego momentu jakoś… nie było okazji. Kakashi spędzał zdecydowanie więcej czasu z Sasuke, niż ze mną.
         Przystaję na drodze do wyjścia.
         O to mogło chodzić Akane, gdy go wtajemniczała. Kakashi jest pierwszą osobą, do której zwróciłby się Sasuke, szukając pomocy w pokonaniu brata. Jonin zna jego styl walki jak nikt inny, miał też na niego największy wpływ. Do tej pory traktował go jak swoje trofeum, spadkobiercę, a Sasuke chłonął jego nauki jak gąbka.
         Ironiczne, że teraz sprzeda wszystkie tajemnice jego bratu. I to w sumie nie wiadomo po co, skoro Itachi ma zamiar przegrać.
         A przynajmniej tak powiedział. Nie mogę wiedzieć na pewno.
         Na myśl, że skłamał i Sasuke jest w poważnych tarapatach, boli mnie serce, a całe ciało ogarnia chłód.
         Mam nadzieję, że Kakashi wie, co robi. Wiem, że znał się z Itachi’m… Kami. Pewnie gdy żyły jeszcze dinozaury. Serio – dwóch młodych kapitanów ANBU, geniuszy z Sharinganem, socjopatów i świrów – tacy podobni, a tacy różni. Musieli się nienawidzić.
         Jestem niemalże miło zaskoczona, gdy w mieszkaniu nie zastaję Chodzącej Chmury Burzowej, a rozwalonego na kanapie białowłosego. Wita mnie leniwym uniesieniem ręki, nie odrywając wzroku od książki. Nie przejmuję się nim zbytnio, idąc wprost do pokoju, by się przebrać. Natychmiast czuję na plecach jego skrupulatny wzrok.
         Dwulicowość shinobi.
         - Dobrze ci w tym mundurze – przyznaje po chwili mężczyzna, już gdy znikam za przymkniętymi drzwiami. Stara się być miły. To… no, miłe.
         Zza drzwi do łazienki słyszę szum wody. To jasne, że nie jest sam.
         - Dzięki. Przynajmniej ty tak uważasz – odpowiadam na tyle donośnie, by mnie usłyszał. Przeciskam głowę przez turkusowy golf. Sasuke nie podobał się strój ANBU. Od początku miał złe przeczucia. Może słusznie.
         Wracam do salonu, widząc na ladzie w kuchni nierozpakowane torby. Kakashi łapie mój wzrok.
         - Byliśmy z Akane na zakupach. Pomyśleliśmy, że wrobimy cię w ugotowanie nam czegoś dobrego. Jak za starych, dobrych czasów. – Wiem, że pod maską czai się chytry, w ogóle nie-przepraszający uśmiech.
         - To bardzo miłe z waszej strony – odpieram z sarkazmem, rozpakowując zakupy. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że chcą, bym zrobiła im ramen. Krzywię się trochę. Tak łatwo ich zadowolić. – Myślałam, że zaraz porwiesz mnie na trening.
         - Mam dość zabawy z młodszym Mistrzem Cienia, dziękuję bardzo. – Przewraca kartkę nonszalancko, jakby nie mówił właśnie o Sasuke, który chce nas wszystkich zabić, a o dobrym koledze z czasów Akademii. Moja ręka zawisa w połowie drogi do paczki makaronu. – Poza tym nie mógłbym cię porządnie wymęczyć, gdy jesteś w jednostce specjalnej. Kto wie, kiedy cię wezwą.
         Przełykam gulę w gardle. Serce mi bije jak szalone.
         Sasuke widział się z Kakashi’m, po tym wszystkim. Rozmawiali? Wyjawił mu, co się stało? Pytał o mnie? Nie, nie mógł. Nie z pieczęcią. Wrócił jednak do formy i jest cały i zdrowy.
         Muszę się uspokoić. Jego temat będzie się pojawiał, nie ma na to rady.
         - Więc co, będziecie mnie niańczyć tu we dwoje, aż Hokage łaskawie zadecyduje, co dalej? – pytam, powoli układając w głowie przepis. Akane wychodzi z łazienki z turbanem z ręcznika na głowie i macha mi na przywitanie, znikając zaraz w swojej sypialni.
         - We trójkę. Bo – o ile rozumiem – taki jest teraz układ lokatorów, hm?
         Ah. Itachi. Cholera.
         Normalnie człowiek by się już dawno do niego przyzwyczaił. Ale nie ja. Wątpię, czy jest to aby do końca moja wina.
         - Aah – wzdycham. W sumie wizja starszego Uchihy siorbiącego ramen poprawia mi odrobinę humor. Hatake odchrząkuje.
         - To mi trochę przypomina stare czasy – mówi zagadkowo po dłuższej chwili, gdy niemal wszystkie produkty są już na swoich miejscach. Przeraza mnie, że znam tę kuchnię na pamięć. Nie mam już swojej.
         - Hm?
         - Nic, nic. – Macha ręką, czytając dalej. Tak naprawdę miał tę książkę przy mnie tyle razy, że wątpię, by naprawdę śledził słowa. Wielce prawdopodobne, że zna ją na pamięć, a kilkaset kartek w twardej oprawie to jego pretekst, by odizolować się od ludzi. – Wiesz, łapie mnie nostalgia. Czuję się stary. I coraz bardziej czuję, że jestem za was odpowiedzialny.
         - Jasne – prycham.
         - Serio. Nie możemy trenować, ale nadal jestem twoim nauczycielem. – Jego zamaskowana twarz w końcu unosi się z nad tekstu i obraca w pełni w moją stronę. – Może bym ci zrobił klasówkę?
         - Jesteś strasznie gadatliwy, Hatake – śmieje się Akane, wchodząc do salonu z mokrymi włosami. Opiera się o kanapę.
         - Nic nie poradzę. Intrygi, tajemnice, romans, śmierć. Jestem podekscytowany.
         Gryzę się w policzek. Przynajmniej jedno z nas ma frajdę. Lekki sposób, w jaki wymienia poświęcenie Ryoushi’ego…
         - A ty, Niko, zaczęłaś komunikować się pochmurnymi sylabami. Chyba kto z kim przes-…
         Itachi wchodzi do mieszkania. Nagle wszystko zamiera.
         Widzę, jak spojrzenia dwóch mężczyzn krzyżują się. Nie widzę w nich zawziętości, jedynie ostrożność. Nie wyglądają na przyjaciół czy wrogów.
         Mam wrażenie, że wiedzą o sobie bardzo dużo. I rozumieją się bez słów.
         Starszy Mistrz Cienia pierwszy wykonuje ruch. Właściwie jego kroki są tak płynne, że tylko przez swoje przeczulenie zauważam w jego chodzie zawahanie. Kiwa on lekko na przywitanie Akane, mijając kanapę i wchodząc do kuchni. Po raz pierwszy jest w odległości metra ode mnie, a mnie nie przechodzą ciarki.
         Dziwne.
         Akane unosi jasną brew.
         To pomieszczenie robi się naprawdę… osobliwe. Brakuje do kompletu Anko, a mielibyśmy pełen pokład świrów. W sumie jak dom.
         Tylko na jak długo?
         Itachi wstawia wodę na herbatę, cicho proszę go o kubek dla mnie. Przez myśl przechodzi mi, że mógłby wykorzystać te dni oczekiwania na decyzję Shinzobu – i możliwe ostatnie dni życia – na nauczenie mnie czegoś. Nie wyobrażam sobie jednak jego w roli nauczyciela. Nie wyobrażam sobie też, by zniżył się do poziomu uczenia mnie czegoś na tyle podstawowego, bym była to w stanie opanować. Nie wyobrażam sobie siebie proszącej o to.
         Słyszę kaszel. Nie taki zwykły, jak przy grypie. Z płuc Uchihy dobiegają mnie niepokojące dźwięki. Wiem jednak, że wszelkie współczucie nie będzie mile widziane.
         Kakashi zamyka książkę z trzaśnięciem. Akane usadawia się obok niego z pozornie zrelaksowaną miną. Widzę jednak dokładnie, jak jej spojrzenie przemyka w stronę ocierającego chusteczką usta bruneta. Sekundę potem jej uśmiech i spokojny wzrok wracają w stronę Hatake.
         - To co, Niko? Trening, czy klasówka? A może znalazłaś sobie nowego nauczyciela? – przemawia raptownie. Mam wrażenie, że się popisuje. Jego oczy łapią kontakt z sylwetką za moimi plecami. Czyta mi w myślach?
Warczę przekleństwo.
         - Nie będę się w to bawić, Kakashi, mam dorosłych socjopatów do wykarmienia.
         Akane wybucha śmiechem, trącając go łokciem, by przestał mnie drażnić. Białowłosy wzrusza tylko ramieniem.
         - Auć. No co? Po prostu czuję zbliżający się odwet w kradzeniu podopiecznych – tłumaczy enigmatycznie.
Czy to wszystko naprawdę konieczne? Aluzje do starych czasów, pół-słowa, porozumiewawcze spojrzenia, popisy? Wiem doskonale, że jestem intruzem w tym domu, najmłodsza i najmniej doświadczona. Mało ich znam. Ale gierki Kakashi’ego są nie na miejscu. Przypomina swoim zachowaniem Anko.
Unoszę wymowną brew w jego kierunku.
         I omal nie wyskakuję ze skóry, gdy moją kąśliwą uwagę przerywa sam omawiany.
         - Przyzwoicie ją wytrenowałeś, Hatake. Jestem tego świadom. Nie musisz się popisywać.
         Mrugam pospiesznie. Chciałam powiedzieć to samo. I… czy to był komplement? Tak jakby. Prawie. „Przyzwoicie”, hm. W sumie nic takiego nie zrobiłam. Właściwie to pierwszy raz, gdy widział moje umiejętności, to były wykorzystane przeciwko niemu.
         Łapię się za głowę na tę żenującą myśl. Rzuciłam się na niego z pięściami!
         - Jestem już stary, a twój brat wyciska ze mnie ostatnie soki. Zabranie jej spod moich skrzydeł byłoby mi w sumie na rękę… - Zboczona książka otwiera się leniwie razem z przeciągniętym marzycielsko słowem. Wiem, że Kakashi widzi moje roztargnienie i zagubienie w obecności Uchihy i próbuje rozładować sytuację.
         Jednak jego pomoc jest niepotrzebna.
         Czuję spojrzenia wszystkich osób na raz.
         - Wolę jeszcze pożyć, jeśli można – przyznaję ze zdenerwowanym uśmiechem, krojąc marchewkę. Wiem, że gdyby Itachi miał mnie trenować – choćby na cele ANBU – nie miałabym nic do powiedzenia. Wiem też, że to luźna sugestia – kpina - i on nawet nie wyraził zgody.
         Muszę jednak urwać temat, zanim sama koncepcja takiej współpracy na dobre zagości w ich umysłach.
         - Co jest, omawiamy potyczki Niko i Itasia? I nikt mnie nie zaprosił?
         Podrywam głowę. Za późno jednak, by stwierdzić, w którym dokładnie momencie Anko wlazła przez okno. Na jej twarzy gości szeroki, zadowolony z siebie uśmieszek.
         Jak zwykle. Wydaje się na stałe przymocowany.
         Zastanawiam się, czy sprowadził ją zapach obiadu, obecność Itachi’ego, ciekawość, czy chęć dokuczenia mi. Czy wszystko naraz. Od irytacji zaczyna mi pulsować głowa.
         - Pojedynek Niko z Itachi’m? – Kakashi nagle spogląda na nas znad książki. Wnioskując po jego jedynym widocznym oku – obecność Anko go nie dziwi. – To by było ciekawe.
         Itachi stoi niemal nieruchomo, z założonymi rękami. Co jakiś czas spogląda, co robię, innym razem jego wzrok ląduje na ścianie. Nie wydaje się zdenerwowany tematem. Słowa właściwie zdają się go zupełnie omijać.
         Jedyne, co robi, to kaszle krótko. Ewentualnie odchrząkuje od czasu do czasu. Stara się to jednak powstrzymywać. Mimo że nie liczę tych przypadków, to mam wrażenie, że zdarzają się coraz częściej.
         - Nie było pojedynku i nie będzie – oświadczam ostro, odciągając od niego swoje myśli. To nie mój interes. – Nasze starcie przy pierwszym spotkaniu było krótkie i głupie. Wyobraźcie sobie mrówkę atakującą słonia.
         Anko chichocze, wskazując na Uchihę palcem.
         - Właśnie powiedziała, że jesteś gruby.
         Itachi nic nie robi sobie z uwagi, po prostu egzystuje w swojej czarnej chmurze. Czarnej dziurze na tle mlecznych kafelków. Myśli nad czymś intensywnie.
         Woda pod bulion się gotuje, podobnie ta na herbatę. Itachi robi mi jaśminową. Nie mam nic przeciwko.

Byłem zaskoczony długością kolejek. Zwykle trafiałem do szpitala tylko w wyjątkowych przypadkach. Ranni shinobi wracający z misji zawsze operowani byli niemal natychmiast. Gdy nie było powodu, by tu zaglądać – omijałem szpital szerokim łukiem.
Teraz byłem tu jako zwyczajny pacjent. Tylko tą drogą mogłem dostać się do tej konkretnej osoby, do której chciałem. Wykorzystałem czas przeznaczony na oczekiwanie i rozejrzałem się po budynku. W niektóre miejsca ciężko było się zapuścić bez wzbudzania podejrzeń.
Korytarze wyglądały jak mrowiska. Każdy człowiek biegł w swoją stronę, paradoksalnie nie mając na uwadze innych. Przy okienkach gromadziły się tłumy. Im bardziej zaawansowanych wiekiem ludzi mijałem, tym wolniej się poruszali. Za to w większych grupach – chmarach – i z większą zawziętością na twarzy.
Naciągnąłem na głowę kaptur, chowając grymas. Kobieta przy recepcji grzmiała na cały głos. Jej gardło niedomagało, ale wyglądała, jakby wstąpił w nią nowy, młody duch. Oczywiście im starsza była obsługiwana osoba, tym więcej miała pytań i pretensji.
Gdy Megumi zawołała do środka kolejną osobę, jej głos był nawet… serdeczny. Wystarczyło jednak, że stanąłem w drzwiach, a wszelka energia i kolor odpłynęły z jej twarzy.
- Uchiha! Co ty tu-…
Uniosłem rękę, by się zamknęła, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie po to unikałem wszelkich znajomych i miałem na sobie kaptur, by teraz cała wioska wiedziała, że tu jestem.
Pomieszczenie było małe i sterylne. Z zadowoleniem stwierdziłem, że pachniało nieco mniej obleśnie niż reszta przychodni. Rozejrzałem się uważnie. Mało szafek.
- Miałem mały wypadek. Kilka – poprawiłem się płynnie. Mój wzrok spoczął na jej spiętej formie odzianej w biały kitel. Wiedziałem, że mi nie wierzyła, już siedziała jak na szpilkach. To nie miało jednak znaczenia. Nie byłem tam, by wzbudzić w niej zaufanie i koleżeńskie uczucia.
Przeszedłem jak przystało do kozetki, na którą oklapnąłem. Nienawidziłem szczerze medycyny i wszystkiego z nią związanego, ale w tym akurat wypadku nie było wyjścia. Nadal nosiłem na sobie pamiątki po walce z Niko i ANBU, a także znamiona po zapoznaniu się z ich oddziałem wywiadowczym.
Wskazałem ogólnym ruchem ręki na tył swojej głowy. Wiedziałem, że nie wygląda to dobrze. Nadal kołysałem się przy niektórych gwałtowniejszych ruchach. Kakashi mnie dzisiaj wyśmiał.
Megumi z komicznym grymasem przytaknęła i przysunęła się do mnie na jeżdżącym fotelu. Chłodnymi palcami objęła moją głowę i pociągnęła ją w dół.
Przymknąłem oczy, pozwalając jej odsunąć na bok włosy z mojego karku.
Po kilku sekundach mlasnęła z niezadowoleniem.
- Kto cię wcześniej oglądał?
Mogłem przewidzieć, że o to zapyta. Medycy z ANBU nie wykonali dobrej roboty. Raczej nie przejmowali się za bardzo więźniami.
- Nieważne. Ważne, byś zrobiła to lepiej – warknąłem. Nie miałem czasu na pogaduszki. Takich miejsc było jeszcze kilka. Choćby lewy nadgarstek, który zwichnęła Niko. Moi oprawcy tylko udawali, że próbowali go poskładać. Nie dziwne więc, że opuchlizna nie zeszła do końca.
Pomachałem chorą ręką przed oczami Ashikagi. Od razu zrozumiała, o co chodzi.
- Co to za symbol?
- Nie mam pojęcia - odparłem zgodnie z prawdą. Jej wzrok był trochę… zmartwiony. Przyglądała się przez chwilę tatuażowi na mojej ręce. Widać było, że również widzi go pierwszy raz.
Po chwili wzruszyła ramionami i sięgnęła za siebie, do stojącego na parapecie koszyka z drewnianymi patykami.
- Otwórz usta i powiedz „a” – poprosiła.
Zmarszczyłem brwi, taksując ją wzrokiem. Chyba nie mówiła poważnie.
Jej wzrok był nieugięty.
Posłuchałem z warknięciem irytacji.
Była widocznie zirytowana moją obecnością. Wielokrotnie w jej oczach przemykało wahanie. Zupełnie, jakby zastanawiała się, czy zostanie nakryta, jeśli udusi mnie stetoskopem.
- A ten?
Przewróciłem oczami. Ten durny patyk nadal naciskał mi na język, jak miałem jej odpowiedzieć?
- Co „ten” – burknąłem, gdy zabrała płaskie narzędzie i mogłem w końcu swobodnie poruszyć ustami.
- Masz podobny na języku.
Zerwałem się z kozetki, podchodząc do umywalki i wiszącego nad nią lustra. Otworzyłem usta, patrząc na język. Rzeczywiście. Podobny tatuaż jak na nadgarstku, wielkością i kolorem. Inny symbol. Wiadome było, że powstały w tym samym czasie. Czemu były potrzebne aż dwa – ciężko było stwierdzić.
- Nieważne. Zajmij się tym, na czym się znasz.
Nie wiem, ile siedziałem w jej gabinecie. Kilka osób dobijało się do jego drzwi, narzekając, że mój czas upłynął, ale nie zwracała na nich uwagi. Chyba coś nadepnęło jej na dumę, bo postawiła sobie za punkt honoru naprawienie każdego zadrapania i siniaka na moim ciele. Kto wie – może też bała się mi odmówić.
Zrobiła jednak wszystko, co jej kazałem. I to się liczyło, nie jej motywacje. Choć pewnie gdybym skłamał, że to Niko próbowała mnie operować, ich durna rywalizacja pozwoliłaby jej na wyleczenie mnie dwa razy szybciej.
- Nie chodź więcej do jakichś ulicznych iryo-ninów. Czasem potrafią zrobić więcej złego, niż dobrego – przestrzegła, myjąc ręce. Wydawała się już bardziej zrelaksowana. I w dobrym humorze. Założyłem koszulkę, przechylając ostrożnie głowę na boki i machając nadgarstkiem.
Jak w zegarku.
Dziewczyna obróciła się. Widząc, że nie wstaję z miejsca, widocznie spochmurniała.
- Coś jeszcze?
- Tak – przyznałem, marszcząc brwi. Wstałem powoli, rozmasowując sobie zastygły bark, i podszedłem do niej na odległość kilku kroków. Jej wzrok natychmiast wyostrzył się. Widziałem, jak jej spojrzenie kalkuluje odległość i położenie, w jakim się znalazła – pomiędzy mną a ścianą, szafką a umywalką. Niedobrze. – Od kilku dni czuję się gorzej. Plus te rany. Przepisz mi coś na wzmocnienie.
- Na… wzmocnienie? – powtórzyła ostrożnie, oblizując wyschnięte wargi. Jej spojrzenie unikało mojej twarzy. – To znaczy?
- Ty mi powiedz. Macie coś takiego? – spytałem mocniejszym tonem. Dziewczyna skuliła się lekko. Natychmiast poczułem satysfakcję. Dobrze, że postanowiłem przyjść z tym do niej, nie Sakury czy Ino. One by dyskutowały. I skakały jak szczeniaki na mój widok.
- Przy rehabilitacji przepisujemy witaminy. Sterydy. Różne takie.
- Dobrze. Przepisz – uśmiechnąłem się. – Tylko dużo.
- Nie potrzebujesz ich – warknęła, prostując plecy. Uniosłem brew. Nagle w jej tonie powróciła resztka godności. Ciekawe.
- Uznajmy, że potrzebuję – naciskałem. Tym razem zrobiłem krok do przodu. Jej chakra zafalowała. Dobrze znaliśmy ten taniec. Mogła być pewna, że nie wygra. Przełknęła wyraźnie, cofając się bardziej pod ścianę.
- Decyzja nie należy do mnie – wytłumaczyła pospiesznie. Uniosła ręce, zanim zdążyłem wykonać kolejny krok. – Musiałabym przeprowadzić badania. Krwi, moczu. Udokumentować postęp twojej choroby. To długo by trwało. I ktoś na pewno by to sprawdził.
- Weź je więc, nie dokumentując, dla kogo. Ani że ty je wzięłaś – syknąłem. To nie było takie trudne. Udawała głupszą, niż jest. Lub bardzo nie chciała współpracować.
Wygięła dolną wargę.
- Prędzej czy później ktoś dopatrzy się braków w magazynie. Nie, Sasuke, to niemożliwe!
Złapałem ją za usta, uderzając jej głową o ścianę. Nie za mocno. W przeciwieństwie do niej nie chciałem, by nas usłyszano.
Natychmiast nabrała powietrza przez nos. Jej ręce wystrzeliły w górę, by złapać mnie za przedramię i odepchnąć od siebie, ale byłem znacznie silniejszy. Jej oczy były rozszalałe. Była przerażona, więc postarałem się mówić do niej spokojnym tonem.
- Słuchaj. Potrzebuję tych środków. Jeśli nie dasz mi ich ty, zaszantażuję którąś z twoich koleżanek – westchnąłem. – Albo wezmę je sobie sam. Nie wiem tylko, czy coś zostawię po sobie poza zgliszczami, a wtedy ciężko wam będzie ratować życie innym pacjentom. Nieprawdaż?
Wyskubane brwi spotkały się na środku jej czoła. Brązowe oczy ciskały we mnie piorunami, ale mimo to ich właścicielka kiwnęła ostrożnie głową. Spojrzałem na nią uważnie, czując lekkie pociągnięcie chakry. Coś błysnęło w jej tęczówkach, na granicy otępienia i strachu.
- Więc idź i przynieś mi wszystko, co pomogłoby mi w walce i dałoby mi siłę. Teraz.
Puściłem ją i z przyjemnością musiałem stwierdzić, że wyszła z pomieszczenia bez żadnej dyskusji i innych ceregieli. Przez moment myślałem, że mnie wyda - wróci z bandą jakichś żałosnych ochroniarzy i wyrzuci mnie z budynku.
Nic takiego się nie stało. W akompaniamencie jęków osób czekających w wydłużającej się kolejce, po kilku minutach ponownie pojawiła się w drzwiach, zamykając je zaraz z lekko otumanioną miną.
Wręczyła mi niedbale paczkę i garść leków, w tym strzykawek i dziwnych płynów w ciemnych słoiczkach. Uniosłem brew. Nieźle.
- Ja ich używać?
- Mają recepty i opisy – mruknęła. Spojrzałem pospiesznie, czy aby mnie nie wrabiała w jakieś soczki dla dzieci. Sharingan prześlizgnął po nazwach, porównując je natychmiastowo ze wszystkim, co kiedykolwiek przeczytałem na temat chemii.
Erytropoetyna, efedryna, modafinil, nandrolon… fenylopropanolamina. Część z nich kojarzyłem. Nie mieli dłuższych nazw?
Wszystko wyglądało jednak w porządku. Uniosłem na nią czujny wzrok.
Jej spojrzenie utkwione było we mnie, zupełnie jakby nie mogła się nagle oderwać. Warknąłem z irytacją. Zakochała się, czy co? Jeszcze tego mi brakowało.
Nie, nie Megumi. Bała się mnie. Nienawidziła mnie, nawet jeśli pogodziła się już z Niko. Coś tu było nie tak.
Skupiłem na niej wzrok, wysłałem trochę chakry do oczu.
Jej chakra była całkowicie uśpiona, jej bieg wstrzymany. Była pod silnym genjutsu.
Przez moment serce zaczęło bić mi szybciej. Spodziewałem się jakiegoś ataku z zaskoczenia. Jeśli ktoś ją kontrolował – ANBU, Itachi, Niko? – to wiedział, że tu jestem. Minęła jedna sekunda, druga. Nikt nie przyszedł.
Ashikaga stała nieruchomo, prosto jak podczas otrzymywania reprymendy od Hokage, acz z rozanieloną miną, czekając któż wie na co.
Na dalsze rozkazy?
- Megumi?
- Tak?
Spojrzałem jej głęboko w oczy. Poczułem kolejne pociągnięcie chakry.
Mojej.
Czy to było możliwe? Nie. Ale co szkodziło spróbować?
- Stań na jednej nodze.
Nie minęła sekunda, a lewa noga w jeansach wystających spod kitla zgięła się w kolanie. Dziewczyna zachwiała się lekko, po chwili łapiąc równowagę i stojąc z dumą, wgapiając się wprost przed siebie.
Doujutsu. Nowy Sharingan. Więc taka była jego moc? O tym mówił Itachi?
Otrząsnąłem się. Spojrzałem ostatni raz na idiotycznie wyglądającą brunetkę. Zorientowałem się, że nie mogę jej dłużej trzymać w takim stanie. Ani pozwolić jej mnie wydać. ANBU tylko pewnie czekało, by mnie ponownie pojmać z najgłupszego powodu.
Spojrzałem prosto w brązowe oczy.
- Opuść nogę. – Dziewczyna posłuchała. Jej usta były lekko rozwarte. Przymknąłem je palcem. Nie mogłem powstrzymać pełnego politowania uśmieszku. Była jak dziecko. Ileż to kar mogłem teraz na niej wypróbować! Za wszystko, co zrobiła… eh. Nieważne, komu. Zacisnąłem brwi, wracając myślami do obecnej sytuacji. – Z momentem, gdy zniknę ci z oczu – zapomnisz, że tu byłem. Nie będziesz pamiętała o moich ranach ani że dałaś mi te sterydy. Zawołasz kolejnego pacjenta jak gdyby nigdy nic. Rozumiesz?
Pokiwała delikatnie głową.
Pokręciłem swoją z lekkim parsknięciem.
Gdybym tylko miał takie umiejętności wcześniej…
Wyskoczyłem przez okno, nie martwiąc się już o nic. Moim następnym przystankiem była świątynia Nakano.
Od małego zastanawiałem się, czemu nazywano ją Świątynią Południowego Szczęścia. W jej budowie i historii nie było absolutnie nic radosnego.
Od wschodu witałyby mnie ogromne posągi bóstw, których nigdy nie wyznawałem. Tu jednak, w miejscu, gdzie zbierali się wielokrotnie moi krewni, z dala od ciekawskich spojrzeń innych mieszkańców, były jedno solidne, powitalne torii i drzewa. Szumiały spokojnie i równo ostatnimi liśćmi, na których widniały resztki wczorajszego śniegu. Te opadłe już i zżółkłe szeleściły mi pod nogami i przestały dopiero, gdy zacząłem wspinać się po kamiennych schodach do głównej bramy.
W głównym budynku Świątyni Nakano, po prawej stronie, pod siódmą matą tatami od tyłu, jest tajne miejsce spotkań naszego klanu. Tam dowiesz się, czym tak naprawdę są sekretne techniki klanu Uchiha i jakim służyły celom. Jeśli obudzisz w sobie tę moc, na całym świecie będą trzy osoby – łącznie ze mną – które posiadają Mangekyo Sharingan.
Zamknij się, Itachi.
W środku było zimno. Pochodnie i latarnie nie paliły się od lat. Kamień i złote ozdoby wydawały się surowe. W przeciwieństwie do świątyni z Akazuno, nie czuć było w powietrzu… nie wiem, czego. Spokoju, ognia, może resztek kadzideł. Nastroju kultu i świętości. Magii.
Nie. Świątynia Nakano była przepełniona smutkiem. Mimo że nikt jej nie zburzył, stała nieruchomo, nieużywana, porastając mchem i brudem. Była wielkim pomnikiem przypominającym o wielkiej pustce, jaką pozostawiła w wiosce moja rodzina.
Uklęknąłem przy odpowiedniej macie, zdejmując kaptur i plecak. Wystarczyło podważyć ją lekko nożem, by ukazała strome stopnie w dół, do kolejnego pomieszczenia.
Było w nim ciemno jak w jaskini. Wszechobecna był woń wilgoci i cierpki, krwisty posmak metalu. Po kilku minutach, gdy przyzwyczaiłem się do zaduchu, rozpoznałem zapach zbutwiałego drewna.
Zapaliłem małą kulę ognia, znajdując w półmroku wypalone pochodnie i świece. Zapaliłem kilka z tych, które nadawały się do użytku, rozglądając się za odpowiednimi drzwiami. Pomieszczenie nie było duże. Wystarczające jednak, by pomieścić najważniejszą cześć klanu. Nie wyobrażałem sobie, by w zebraniach brali udział wszyscy. Kobiety i dzieci, a także większość mężczyzn, zostawała w domach. Ktoś by się chyba zorientował, gdyby nagle z powierzchni ziemi znikało tyle osób. A klan był spory. Wielki, chciałoby się rzec.
Gdy stałem tu sam, pośrodku chłodnego kamienia, w tym samym miejscu, gdzie wiedziałem, że stali kiedyś moi rodzice… a także ludzie, których mijałem na ulicy, których twarze pamiętałem jak przez sen…
Ciągle ten klan i klan… ciągle ględzicie na jego temat, myląc skalę jego potencjału. I mojego. Dlatego teraz tu jesteście, płaszczycie się.
Przerażone twarze wysoko postawionych członków klanu. Współpracowników ojca. Znających Itachi’ego i Shisui’ego.
To chore przywiązanie do zwykłej organizacji, do klanu, do nazwiska… takie przynależności ograniczają jednostkę i powinno się od nich stronić!
Nigdy nie widziałem go tak wstrząśniętego. Emocje, o które bym go nie podejrzewał, nagle wypłynęły z niego w jednym, odosobnionym i niewytłumaczalnym wybuchu. Nie pojmowałem go zbytnio, byłem za młody, a on zbyt zamknięty w sobie. Izolował się przede mną. Przed wszystkimi.
Nigdy przedtem nie miałem jednak aż tak silnego wrażenia, że zupełnie go nie znam i nie rozumiem. Że jest obcy. Miałem wtedy paskudne przeczucie. I słusznie. Po raz pierwszy się go wtedy przestraszyłem.
Obawa i nienawiść do rzeczy, których się nie widzi lub nie rozumie, jest zupełnie niedorzeczna!
Przeszedł mnie niekontrolowany dreszcz. Skąd brały się te wspomnienia?
Rozejrzałem się. Pomieszczenie miało nawet podest – już przegniły, kiedyś pewnie służący jako mównica – i kilka mebli. Na ścianach widniały malunki przedstawiające barbarzyńskie niemal dzieje klanów i Konohy. Zwoje były zżółkłe i przegnite. Niektóre ledwo trzymały się na gwoździach wbitych w czyste fragmenty ścian. Inne już dawno walały się po ziemi.
Podszedłem do jednego z nich, kopiąc go lekko, by się rozwinął. Uciekła z niego mysz. Toczący się pergamin ujawnił jedynie więcej pobożnych rysunków. Nic przydatnego.
Niko by się nimi zainteresowała. Jej fioł na punkcie religii i wszelkich kultów powoli się rozwijał. Ja wolałem praktyczne informacje. Nawet, jeśli te bzdury dotyczyły mojego klanu.
Zaskakująco mało faktów dało się jednak znaleźć o nim w dostępnych dla wszystkich tomach w bibliotece. Informacje wielokrotnie były tajne, przechowywane gdzie indziej. Nie byłem poza tym zwolennikiem rozgrzebywania przeszłości. Ludzie i tak z łatwością rozpoznawali mnie na ulicy i łączyli osiągnięcia moich przodków z moją osobą. Musiałoby mi naprawdę odbić, bym miał się w nich na dobre zagłębiać i je wspominać.
Żadne z nich nie miały teraz znaczenia.
Pomieszczenie na lewo było kiedyś zamknięte. Stanowiło przedsionek i magazyn. Z niego dalej prowadziły kolejne metalowe drzwi. Ostatnie miejsce, za drzwiami na prawo, było najdziwniejsze ze wszystkich.
Było puste. Prawie.
Ściany wyłożone drobną boazerią, która cudem uniknęła gnicia. Brak podłogi, tylko surowa ziemia. Na samym środku – ciężka, kamienna płyta z wizerunkiem Sharingana na środku. I masą symboli i pieczęci okalających go, niczym wstęgi.
 Skupiłem w sobie chakrę, uaktywniłem Sharingan i spojrzałem na jego drażniąco ogromną podobiznę. Kamień zadrżał i odsunął się leniwie, ukazując kolejne schody na dół.
Jak lepiej chronić tajemnice klanu przed nieproszonymi gośćmi, niż wymagać przy wejściu okazania Sharingana?
Chociaż może zabezpieczenia powinny być silniejsze. Taki Kakashi mógłby się tu dostać bez problemu. Nie to, że kiedykolwiek chciałoby mu się ruszyć leniwy tyłek i przeszukiwać zabytkowe świątynie. Żadnego z odkrytych sekretów i tak by nie umiał wykorzystać.
Zarzuciłem plecak na ramię, formując w dłoni kulę ognia.
Ale Orochimaru… jego pajace w Lesie Śmierci, ale też te, które zaatakowały mnie w wiosce, mówiły, że mnie do niego zaprowadzą. Nie brzmiało to jednak jak zaproszenie do współpracy. Oślizgłe spojrzenie tego gada wskazywało, że miał on poważne plany na temat mojego ciała. Na pewno chodziło mu o Sharingan.
Moje kroki odbijały się echem w ciemnym korytarzu. Zastanawiałem się, w którym miejscu pod wioską jestem. I co takiego było tu ważnego, że aż trzeba było pieczętować drzwi.
I co tak istotnego było na tej tablicy, że aż sam Itachi o niej wspomniał.
Podłoga zmieniła się w kamienną. Niektóre partie wyłożone były zaskakująco dobrze utrzymanym parkietem. Posłałem kule ognia w miejsca, gdzie wiedziałem, że stoją miski z olejem. Natychmiast całe pomieszczenie wypełniło się światłem.
Plansza z wypisaną ręcznie informacją wisiała naprzeciw wejścia, pomiędzy starannie wymalowanymi symbolami klanu. Na bocznych ścianach – wizerunki bóstw czy demonów – nie byłem pewien.
Pośrodku – właśnie. Zwykła tablica. Blok kamienia, w którym kiedyś ktoś coś wyrył, a teraz wszyscy się tym przejmowali.
Przyklęknąłem przed nią, oglądając ją dokładnie. Nie byłem pewien, może to była moja wyobraźnia, ale moje przeczucia okazały się słuszne. Widziałem więcej tekstu niż dotychczas. Widziałem dodatkowe słowa, wciśnięte nowe wersy, nowe kreski, które zmieniały znaczenia wyrazów.
Nie była to jednak zwykła lektura. Był to język nieco odmienny od dzisiejszego, naturalnego. Tekst był formalny, zabarwiony powagą. Opowiadał historię pierwszych ludzi na świecie i ich potomkach. Po raz pierwszy zobaczyłem nazwiska, konkrety – Kaguya, Hagoromo. Matka i syn. Zwykły dzieciak o niezwykłym talencie, którego nowe imię wszyscy wymawiali z pobożnym lękiem aż po dziś dzień.
Mędrzec Sześciu Ścieżek.
Prychnąłem. Zabobony.
Tablica mówiła o jego życzeniu pokoju na świecie i walce z Shinju zwanym Jyuubi’m. O tym, jak stał się pierwszym Jinchuuriki i jak – w obawie przed wydostaniem się potwora z powrotem na świat po jego śmierci – rozdzielił jego byt na dziewięć części. Nowych bestii.
Historia następnie przeskoczyła na jego dwóch synów – starszy odziedziczył po ojcu siłę – chakrę i moc duchową, która manifestowała się w niezwykłych oczach. Młodszy – jego silne ciało, a więc siłę fizyczną i regenerację.
Synowie raczej nie zrozumieli woli ojca i nie kierowali się ku pokojowi. Ironicznie, ich nieunikniona sprzeczka dotyczyła właśnie harmonii na świecie. Jeden uważał, że by ją osiągnąć, potrzebna jest siła. Drugi – głupszy, według mnie – że kluczem do pokoju jest miłość.
Jak każda historia dla dzieci – i święta tablica miała morał. Bo Mędrzec wybrał młodszego syna na swojego następcę. Wiedział jednak, że ich konflikt jest niedorzeczny i zapowiedział, że prawdziwa moc, równa jego własnej, ujawni się tylko w tym, który połączy ich na nowo.
Reszta tablicy była mi mniej-więcej znana. Historia skupiała się na starszym synu. Stał się przodkiem mojego klanu. Jego chakra była niezrównana, a oczy zdolne do kontrolowania najsilniejszej bestii ojca – Kyuubi’ego.
Pozostały tekst, aż do lewej krawędzi, wydawał mi się żałosnym bełkotem. Że jesteśmy skazani na nienawiść i walkę z drugim klanem – Senju. O tym, jaki to los jest niesprawiedliwy, jak to Uchihom należy się siła, jak tylko przez największy ból stajemy się naprawdę silni. Symbol Sharingana obok tej wzmianki wydał mi się wystarczająco dobitny.
Od razu przed oczami stanęła mi zdesperowana i wygięta w bólu twarz Niko. Uczucie elektryzującej siły gromadzącej się w moich oczach i mknącej po moim kręgosłupie aż do każdego zakątka ciała.
Bycie najlepszym nie jest tak wspaniałe, jak się wydaje. Jeśli masz potęgę, izolujesz się i stajesz się arogancki. Nawet, jeśli na początku jesteś podziwiany i naśladowany.
Tak. Coś o tym wiedział.
Postanowiłem spisać tablicę na papier, do późniejszego przeanalizowania. Pewnie popełniałem tym samym niejedno bluźnierstwo, ale nie było raczej w okolicy nikogo, kto by mnie za to zbeształ. Nie miałem poza tym ochoty wracać w podziemia za każdym razem, gdy coś mi się przypomniało.
Zgasiłem ogień i wydostałem się z piwnic świątyni. Dwa razy upewniłem się, że wszystko jest zamknięte na trzy spusty. Rozstawiłem kilka pułapek na wypadek, gdyby Itachi odwiedził rodzinne strony. Żadna nie była w stanie go zabić – to jasne – miałem jednak ochotę dać mu prztyczka w nos, zanim się spotkamy.
A czas się zbliżał.
Wszedłem na dach świątyni po śliskich dachówkach i odetchnąłem głęboko.
Czas było przejść do ofensywy.
Rozciąłem sobie kciuk, uderzając nim o zimny metal i skupiając w sobie jak najwięcej chakry. Ukuł mnie tatuaż na ręce, ale zignorowałem to dziwne uczucie.
Coraz mniej wierzyłem ostatnio swoim zmysłom.
Wnet moim oczom ukazała się cała grupa ptaków, tym bardziej i mniej mi znanych. Większe i mniejsze, egzotyczne i popularne. Na ich czele – myszołów, Nosuri.
- Już? – spytał ptak, kłaniając mi się lekko na przywitanie. Przytaknąłem. W mojej krwi zaczęła buzować adrenalina. – Ofiara złożona?
- Dałem kamienie, rośliny i złoto sowie – wskazałem na siedzącego obok summona z zakolami wokół oczu. Kilka ptaków, widząc, że rozmowa ich nie dotyczy, zaczęło z nudów dziobać dach. Naliczyłem ich dziesięć. Był nawet wróbel i gołąb. Zdecydowanie trudne do wykrycia. Zastanawiałem się, czy podołają. – Po co wam w ogóle te dziwne przedmioty?
- Budujemy gniazdo – odparła Fukurou tonem, który wskazywał, że jest to oczywista kwestia. No bo ludzie też budowali gniazda. Hn.
- Ze złota i klejnotów? I biżuterii? – wymieniłem, krzyżując ręce na piersi.
- Jakoś trzeba przekonać naszą królową, by pozwoliła nam się tu pojawiać – mruknął myszołów, rozglądając się czujnie po okolicy.
- I by nas nie pożarła – westchnęła sowa, strosząc pióra.
- Królową? – zainteresowałem się. Musiała być wielka, skoro się jej bały. Niko wspominała, że wśród jej kotów również zdarzały się olbrzymy. Nigdy ich jednak nie wzywała. No i także nie składała dziwacznych ofiar swoim summonom. Uznałem, że od wszystkich reguł są ustępstwa. – Jak się zwie?
- Kasasagi – odpowiedział z nieukrywanym szacunkiem myszołów. Sroka. No tak. – Chciałaby cię poznać, Uchiha-san. Więc jeśli znajdziesz się kiedyś w opałach…
- Nie omieszkam – uśmiechnąłem się. Kolejny as w rękawie. Dobrze. – Jesteście gotowi? – Grupa ptaków przytaknęła posłusznie. Kilka wzbiło się w powietrze. Zaczęły zataczać kręgi nad moją głową. Wyglądało to dziwnie złowieszczo. Nie było się jednak nad czym zastanawiać. – Znajdźcie Itachi’ego.

Budzę się tak raptownie, że przez moment nie wiem, co się dzieje. Pokój jest ciemny, a w całym mieszkaniu nie czuję żadnej obecności. Mimo to serce bije mi w niesamowitym tempie, jakbym przed chwilą była w tarapatach.
Słowa, obrazy… śmigają mi przed oczami. Wspomnienia? Sen. Widzę twarz Itachi’ego, pochylającą się nade mną… mówiącą…
Nie szukaj nas.
   - To już?! – wrzeszczę, spadając z łóżka. Adrenalina buzuje mi we krwi. Słyszę jęk i szybkie kroki za ścianą, wyplątuję się z kołdry, gdy setka myśli lata mi po głowie.
   Nie dorwaliśmy Danzo. Hokage się nie zgodziła. Nie zaczęła go leczyć. A on już, tuż pod naszym nosem, wbrew moim prośbom… zrobił to!
   Akane otwiera z hukiem drzwi. Wszędzie jest ciemno. Końce jej palców skrzą się iskrami Raitona. Nie daje on wiele światła. Dopiero teraz orientuję się, że ją przestraszyłam. Myślała, że jestem w niebezpieczeństwie.
   - Gdzie Itachi? – pytam, zrywając się na równe nogi. Moje ręce sięgają po buty zanim informacja, że wychodzę, dociera do mojego umysłu.
   - Nie wiem – przyznaje w pośpiechu. - Nie śpi na kanapie. Myślałam, że jest z tobą.
   Był. Przez moment. Obudził mnie i wyszedł. Wnioski są proste.
   - Rzucił na mnie pieprzone doujutsu – warczę, ściągając z siebie piżamę i zakładając w pośpiechu spodnie. Zegar wskazuje czwartą rano. Za oknem prószy śnieg. – Powiadom ANBU.
   Blondynka nie rusza się. W jednym momencie trzęsie się równie mocno, co ja, w następnym zastyga, jakby ktoś zatrzymał nagle czas.
   - Hokage dowie się, że ja i Kakashi wiemy. To nie nasza walka.
   Oczy omal nie wyskakują mi z orbit. Chwytam pierwszą-lepszą bluzkę i wciskam ją przez głowę. Nawet nie przejmuję się jej obecnością i moją golizną.
   - Odbiło ci? – Potrącam ją przy wybieganiu z pokoju. W mig jestem przy drzwiach, mam na sobie kurtkę. – Itachi zginie. Jest walniętym samobójcą, ot co! Wywinie ponownie ten sam numer. Cierpiętnik jeden!
   Zaskakuje mnie, jak bardzo łamie mi się głos.
   - Wiem.
   Tym razem to ja zastygam.
   - Co?
   Akane stoi, obejmując się rękami. Powoli nad wioską wstaje pochmurny, mroźny poranek. Zagląda do salonu swoją wszechobecną, jasnoszarą obecnością. To nie jest czas na walkę. Jest tak spokojnie.
   - Wiem, co robi Itachi. Szanuję jego wybór. Ty też powinnaś. – Jej głos nie niesie oceny czy reprymendy. Jest spokojny i głęboki. Zrezygnowany. Czuję w nim ukryty smutek.
   Zastanawiam się, czy się pożegnał.
   - Myślałam, że jesteś jego przyjaciółką – warczę. Na początku chcę otwierać drzwi. Wtem moje nogi niosą mnie w kierunku okna. Tego samego, przez które weszłam tu kilka tygodni temu. Zdruzgotana. Zrujnowana. Zobojętniała. Kobieta chce coś odpowiedzieć, ale powstrzymuję ją ręką. – Nie zostawię tego tak. Sasuke by mi tego nie wybaczył.
To jest moja walka. Czuję to całą sobą.
Wyskakuję na parapet i wspinam się po ścianie, aż docieram do schodów pożarowych. Niewiele budynków je ma, ale ten jest niezwykle wysoki. Z każdą parą przeskoczonych stopni na górę wracają kolejne słowa. Wyszeptane, skoncentrowane, przemyślane.
   Nie szukaj nas. Nie zrobię mu krzywdy. Gdy będzie po wszystkim – zajmij się nim. Uwierzy, że rzuciłem na ciebie doujutsu. Nie mów mu prawdy. Inaczej stanie się niebezpieczeństwem dla wioski.
   Nic więcej. Wierzę mu. Nie ma na to rady. Nie jest złym człowiekiem. Mógł spokojnie zrobić mi krzywdę wiele razy. Mi i Akane. Jest głównym nerwem ANBU, ale jest w stanie i tak to wszystko zostawić, wyłącznie dla swojego brata.
   Tylko czemu teraz?
   Rozglądam się, ale nic nie widać. Niebo jest pochmurne, wszystko przykryte jest rzadką mgłą. Spokój, gdzie okiem nie sięgnąć.
   W tym momencie muszę sobie pogratulować, że wpadłam z Anko na pomysł z pieczęcią. Z początku myślałam, że będzie tylko zabezpieczeniem - będzie ostrzegała, jeśli Sasuke będzie zbyt blisko. Hokage też martwiła się o moje bezpieczeństwo.
   Nie mówiłam o niej Itachi’emu. Nie było potrzeby.
   Teraz się cieszę. Wiem, że jeśli poślę w ten symbol odpowiedni typ chakry, tej najcichszej, najbardziej czułej i szukającej, odnajdę go. Gdziekolwiek jest on, jego chakra i bliźniaczy symbol na ręce – poczuję go.
   A Itachi o tym nie wie.
   Szukam więc w skupieniu, czując mrowienie i otępienie w ręce przepełnionej chakrą. Symbol świeci. Zamykam oczy, przeczesując kolejne obszary. Trwa to kilka minut. Serce bije mi bardzo szybko, oddycham płytko, by nie zakłócić procesu. Nadal buzuje we mnie adrenalina. Każda sekunda ma znaczenie. To decydujący moment.
   Mam wrażenie, że zniknął z powierzchni ziemi. Już mam się poddać, biec do bazy ANBU, gdy czuję to.
   Delikatny sygnał. Muśnięcie. Odległe jak bzyczenie komara. Jednak jest, dość daleko na wschód, stanowczo za murami wioski.
   A teraz muszę je pokonać i ja.
   Zeskakuję stopniowo z dachów, kierując się do wschodniej bramy. Docieram do niej w mgnieniu oka, zanim w mojej głowie utworzy się jakiekolwiek składne wytłumaczenie, które przekona strażników, by mnie nie zatrzymywali, ale sprowadzili pomoc.
   Historia Itachi’ego jest tajemnicą. Zbyt długą tajemnicą. A patrol chuuninów nie wydaje się być wzburzony. Nie wiedzą, że Sasuke uciekł.
   Zatrzymuję się, sapiąc. Miliony pomysłów. Każdy zły.
   Ich zaciekawiony wzrok zatrzymuje się na mnie.
   Co, jeśli zostanę nuke-ninem?
   Zagryzam wargę. Kierują ku mnie swoje kroki.
   - Cześć, coś się stało? – woła jeden, zanim jestem w zasięgu normalnego głosu.
   Raz kozie śmierć.
   Formuję symbol, skupiając chakrę. Nie mam ze sobą żadnej broni i zwojów. Nie chcę ich uszkodzić ani wywołać zamieszania, wiec ninjutsu nie wchodzi w grę.
   - Oi, co ty wyprawiasz?!
   Zaczynają biec. Nie dość szybko, by mnie powstrzymać.
   Nie wiem, na jakim są poziomie. Jest tak wcześnie, że nie mają szansy na pomoc. Na wszelki wypadek używam dużej ilości chakry. Stres robi też swoje.
   Genjutsu dochodzi do skutku. Mężczyźni – na oko niewiele starsi ode mnie – zatrzymują się. Wysyłam do ich umysłu kilka informacji, wymazuję swoją twarz.
   Walka dwóch shinobi, na wschód od wioski. Możliwi ranni. Dyskrecja. Trzeba iść bezpośrednio do Hokage. Liczy się czas. Trzeba ich rozdzielić i sprowadzić z powrotem. Dodaję do tych informacji uczucie powagi i pilności. Desperacji. Ważkości. By byle uderzenie w głowę pustą butelką po sake od zaspanej Tsunade-shishou ich nie powstrzymało.
   Wymijam ich ostrożnym krokiem i odrobinę usypiam.
   Obudzą się w kilka minut, od najmniejszego szmeru. Zapamiętają jeszcze mniej.
   Wybiegam przez otwartą bramę, wskakując w ciemny i chłodny las.

        Jesteś pewien, że to tu? – spytałem cicho. Sokół wylądował mi na ramieniu, kiwając po jakimś czasie głową. Nie czułem żadnej obecności. Świątynia wyglądała na od dawna opuszczoną i zrujnowaną. Kilka jej fragmentów jeszcze stało, ale brama wejściowa nad kamiennymi schodami była już od dawna zapadnięta i nie nadawała się do użytku.
        Zastanawiał mnie spiralny kształt widniejący na głównym frontonie bramy.
        Wyczekałem chwilę, poszukując jakichkolwiek oznak ostatniej obecności. Na nic. Po kilku minutach na zimnie znalazła nas Fukuro. Przysiadła na jednej z grubszych gałęzi, przyglądając się uważnie ruinom.
        Ostatnie godziny były dla mnie momentem wyciszenia. Moja chakra była ukryta, oddech i bicie serca – minimalne. Czekałem na ten moment przez większość swojego życia. Wszystko musiało być idealne.
        Nie przewidziałem jednak, że to Itachi wybierze pole walki.
        - To Świątynia Masek klanu Uzumaki – oświadczyła cicho sowa, widząc moje pytające spojrzenie. Uniosłem brew. No proszę. Tajemnicza pozostałość po martwym klanie. Pasowało jak ulał. – Zachowała się po zniszczeniu Uzushiogakure, wioski pozostającej w sojuszu z Konohą.
        - Jest tu coś ważnego? – spytałem, średnio zainteresowany w tym momencie historią rodziny Głupka. Nie miałem pojęcia, czemu prowadzę dialog z ptakami. Nie chciałem oddalać tej chwili.
        Mimo to miałem jednak dziwne przeczucia.
        - Poza tradycyjnymi maskami - niewiele. Myślę, że wszystko, co drogocenne, zostało już rozkradzione – odparła sowa krytycznym tonem. Zabawne, że summon gardził niektórymi zrachowaniami ludzi, w międzyczasie wyłudzając ode mnie błyskotki dla swojej pani.
        Mgła powoli znikała. Większość terenu usypana była świeżą, cienką warstwą śniegu. Wiatr świszczał między gołymi gałęziami drzew, a na wschodzie robiło się coraz jaśniej. Biały puch w dole migotał powoli. Nie było na nim żadnych śladów.
        - Na pewno tu jest? – sprawdziłem ostatni raz, zaciskając zęby.
        - Tak.
        Westchnąłem.
        - Znikajcie.
        Dwa uwolnienia chakry i małe kłęby dymu sprawiły, że zostałem sam.
        Wiatr poruszył drzewami dookoła, zrzucając z nich ostatnie liście. Cisza była przejmująca.
        Wstałem, rozglądając się uważnie. Przez krótki, nieznaczący moment miałem nadzieję, że jednak go tu nie ma. Musiałem wygrać tę walkę. Przez Niko odpuściłem jednak treningi. Nie byłem w szczytowej formie.
        Jednak miałem determinację i nienawiść. To mnie napędzało.
        To i preparaty od Megumi.
        Zeskoczyłem z drzewa, wychodząc z lasu i kierując się brukowaną drogą w stronę świątyni. Przeskoczyłem zawaloną bramę i skierowałem się do największego ostałego po zburzeniu pomieszczenia.
        Kilka filarów dawno rozpadło się, a dach osunął się w dół. Brakowało dachówek, dekoracje na drewnianych ścianach były w fatalnym stanie. Jednak budynek stał, jakimś cudem. Nie był jednak główną salą ani sypialnią.
        Jedynym obiektem na tej niewielkiej przestrzeni był drewniany, zniszczony podest podobny do tego w świątyni Nakano. Był on w przeciwieństwie do tego z Konohy pieczołowicie przystrojony. Ściana, przy której stał, przedstawiała ciemny malunek tańczących płomieni. Powyżej nich wisiały maski udające najróżniejsze demony i bóstwa. Płaczące, wściekłe, chichoczące. Straszne i paskudne. Rogate. Z kłami. Niektórych brakowało, inne były zniszczone. Jeszcze inne wyglądały na zupełnie niedotknięte przez czas.
        Nad kolekcją masek – zapewne używanych do rytuałów lub nawet jutsu – wisiała zasłona udekorowana kolejnymi spiralami. Brzegi podestu przypominały drzewa i ukrywały boczne ściany. Wglądało to na scenę, na której wystawiano spektakle lub z której główny mnich prowadził obrzędy.
         Wszedłem powoli na górę. Drewno zaskrzypiało pod moim ciężarem. Dotknąłem jednej z masek, przejeżdżając palcami po porcelanie. Była lodowata w dotyku. Złote kły błyszczały złowieszczo w świetle nadchodzącego poranka, a czarne, puste ślepia zdawały się przezierać wprost do mojej duszy.
        I ten bezlitosny uśmiech.
        - Witaj, bracie.
        Krew zamarzła mi w żyłach. Przymknąłem na sekundę oczy i zacisnąłem pięści. W jak najkrótszym czasie, z jak najmniejszym ruchem, wykonałem pieczęci do klona. Gdy się odwracałem, moja twarz przybrała już apatyczny wyraz.
        Był tam. Siedział na krawędzi zawalonej ściany jak na tronie, patrząc na mnie z góry. Jego spojrzenie było pozbawione emocji i jakiegokolwiek zainteresowania. Wydawał się – jak zawsze – być ponad wszystkim.
        - Przyjąłem twoje zaproszenie, Sasuke. Jaki jest jego powód? – zapytał znudzonym głosem, nie ruszając się nawet o milimetr. Jego wzrok prześlizgnął się po mojej zdrętwiałej sylwetce. W dużej części zakrytej płaszczem. Wydawał się… rozczarowany. Zacisnąłem zęby.
        - Przyszedłem cię zabić – opowiedziałem prosto, również nie ruszając się z miejsca. W takim układzie na pewno spodziewał się ataku. Widział każdy mój ruch, był w stanie skontrować go Sharinganem. Nie mogłem pozwolić, by zyskał przewagę choćby na ułamek sekundy tylko dlatego, że byłem niecierpliwy.
        Wspomnienia wspólnie spędzonego czasu, wszystkie jego słowa z tamtej nocy próbowały wypłynąć na wierzch. Nie pozwoliłem im.         
        Zdjąłem kaptur, obserwując go uważnie. Miał na sobie czarne ubranie, w tym kurtkę. Nie rozpoznałem na nim żadnych symboli – czy to Akatsuki, czy ANBU.
        - Głupi młodszy bracie… myślisz, że to możliwe?
        Jego głos był spokojny. Zupełne przeciwieństwo tego, co czułem, patrząc na niego. Wściekłość bulgotała już w moich żyłach. Zrobiło mi się gorąco i duszno. A on po prostu siedział jak król, obserwując mnie z wyższością.
        Sharingan włączył się z moim minimalnym udziałem. Wystarczyło jedno uderzenie serca, a wciągnął jeszcze trochę mocy, zmieniając swoją formę w Kalejdoskop.
        - Masz więc te oczy. Ile widzisz z ich pomocą? – spytał monotonnym, zrelaksowanym głosem. Wziąłem głęboki oddech, po czym powoli wypuściłem powietrze z płuc, próbując się uspokoić. Wiedziałem, że próbuje wyprowadzić mnie z równowagi.
        Nogi same rwały się do biegu. Wszystko działo się stanowczo za wolno. Robił pauzy przed słowami. Pauzy, przez które cały napinałem się w oczekiwaniu na atak z zaskoczenia.
         - Jedyne, co widzę, Itachi, to twoja śmierć.
         - Moja śmierć? – powtórzył, przymykając oczy. Gdy je otworzył, jego wzrok się nie zmienił. Pusty i apatyczny, ze zwykłym Sharinganem. Jakbym nie był wart niczego więcej. – Cóż więc…
        Jego chakra się zawahała. Mój Sharingan wyczuł ruch, a ręka sama sięgnęła po Serimochi wiszące u mojego boku.
        Nim się obejrzałem – już go nie było. Miejsce na ścianie było puste, a ja czułem ruch za moimi plecami.
        - …spróbuj.
        Uśmiechnąłem się. Byłem wystarczająco szybki. W jego ręku znikąd pojawił się kunai. Sparowałem błyskawiczny cios. Jego riposta była natychmiastowa – metal przeciął powietrze obok mojej twarzy. Z wytrenowaną łatwością wyciągnąłem katanę, którą zablokowałem pchnięcie. Na styku metali błysnęły iskry.
        Itachi był silny. I nie owijał w bawełnę. Oba uderzenia kierowane były w moją twarz.
        Przez moment jednak – ale tylko przez moment – gdy patrzyłem na niego zza ostrza – widziałem na jego twarzy zdumienie.
        Nie spodziewał się, że zajmie mu to dłużej niż sekundę. Przeliczył się, i to mocno. Cóż, przynajmniej wiedziałem, jakie są jego intencje. Był gotowy do walki. I może – choć raz – był gotowy wziąć mnie na poważnie.
        Poczułem chwyt na prawej ręce. Zamyśliłem się, i szybko to wykorzystał. Zaskoczył mnie zupełnie, wspierając się na moim ramieniu i odrywając się od ziemi. Był zwinny jak kot i niesamowicie szybki – obroniłem się przed dwoma pierwszymi kopnięciami, ale trzecie posłało mnie metr w tył.
        Nie straciłem jednak równowagi. Zatrzymałem się natychmiast i wzmocniłem chwyt na rękojeści miecza, zamachując się na jego pozostającą w ruchu sylwetkę. Itachi, by uniknąć pchnięcia, zrobił salto tuż przed moim nosem. Ponownie wsparł się na moim ramieniu, by zmienić kierunek swojego skoku i wylądować za moimi plecami.
        Serimochi przecięło ze świstem puste miejsce po jego ciele. Natychmiast poczułem szarpnięcie za płaszcz. Z nadludzką siłą uniósł mnie i odrzucił w bok. Tym razem przekoziołkowałem kilka metrów, tracąc chwyt na katanie, która odleciała w tył i wbiła się w drewnianą ścianę świątyni.
        Wylądowałem jednak na jednym kolanie, twarzą w odpowiednim kierunku. Wykonałem odpowiednie pieczęci i skupiłem chakrę w lewej ręce.
        - Chidori! - Natychmiast przestrzeń wypełniło niebieskie światło oraz charakterystyczny hałas przypominający ptaki. Wzrok Itachi’ego był kamienny. Warknąłem, ruszając przed siebie z chakrą w podeszwach stóp. Nim go dosięgnąłem, przekierowałem większość chakry z migoczącej kuli w dłoni na podłogę. Akane wprowadziła kilka poprawek do moich Raitonów. – Chidori nagashi! - Piorun z impetem i niezwykłą szybkością pokonał odległość między nami, mknąc po posadzce w taśmach iskier. Itachi z łatwością uskoczył przed zasięgiem jutsu, nie spodziewając się czyhającej na niego niespodzianki.
        Klon zniknął, a ja czekałem już przy katanie, wyciągając ją spomiędzy desek. Doskoczyłem do swojego brata, wciskając ją między jego żebra, tuż obok serca.
        To był krytyczny cios.
        Pozwoliłem mu upaść z impetem na ziemię. Docisnąłem dla pewności miecz głębiej, tak, by wyszedł niedaleko kręgosłupa. Usiadłem na nim, patrząc na niego z góry. W końcu. Jego sylwetka zaczęła delikatnie drżeć.
        Od hałasu, jaki narobiliśmy, z pobliskich drzew spłoszyły się ptaki.
        Mój umysł był pusty.
        Nie docierało do mnie, że to koniec. Coś było nie tak. Za łatwo poszło.
        Jego wzrok był jednak zaspały. Otępiały.
        - Stałeś się… silny – westchnął, nie ruszając się z miejsca. Prychnąłem. Oczywiście, że byłem silny.
        Spojrzenie Itachi’ego utkwione było w moim Sharinganie, jakby do końca nie wierzył, że go posiadłem. Ominąłem jego serce, miał więc jeszcze minutę lub dwie życia. Mogłem je dobrze wykorzystać.
        - Mam jedno ostatnie pytanie – warknąłem, powstrzymując chęć, by obrócić miecz w jego klatce piersiowej. Z krzykiem bólu lub podczas wykrwawiania się mógłby nie zdążyć odpowiedzieć.
        Zaskoczył mnie, zmuszając się z widocznym trudem do uniesienia leżącej do tej pory wzdłuż jego ciała ręki. Jego drżąca dłoń zbliżyła się do mojej twarzy z dwoma wyciągniętymi palcami. Zupełnie, jak zwykł robić, gdy stukał mnie w czoło.
        Jego twarz wyprężyła się w skupieniu. Nie mógł jednak sięgnąć. Zamarłem, gdy palce obróciły się w bok, wskazując na coś niedaleko nas. Zmarszczyłem brwi i podążyłem wzrokiem w kierunku, w którym wskazywał.
        Siedział tam. Na popękanej, zrujnowanej ścianie. Na tle chmur oświetlonych od tyłu wschodzącym, bladym słońcem. Siedział i bezczelnie patrzył na mnie z góry, ze spokojnym niezainteresowaniem. Pogardą.
        Wstałem z falsyfikatu, zamachując się kataną i strząsając z niej podrobioną krew. Oczy klona zrobiły się czarne i puste – zupełnie jak te wiszących nieopodal masek – a z jego rozwartych ust wydostał się… kruk. Wnet całe ciało przemieniło się w hałaśliwe ptaszyska, odlatujące we wszystkich kierunkach świata. Na podłodze nie zostało nic.
        Genjutsu.
        - Co takiego chcesz wiedzieć?
        Skupiłem chakrę w Sharinganie. Nikt nie mówił, że ten Itachi był prawdziwy. Miałem wystarczająco dużo zajęć z Kakashi’m i Akane, a także sparingów na iluzje z Niko, by wyjść z tych tarapatów. Wystarczyło się skupić. Skupić i uspokoić. Jedno dobre spojrzenie, a iluzja rozpływała się.
        To ja kontrolowałem tę walkę.
        - Ta trzecia osoba z Mangekyo Sharinganem. Kto to taki? – warknąłem z dołu, próbując zyskać trochę czasu.
         - Skąd zainteresowanie tą sprawą?
        - Zabiję go zaraz po tobie. Stąd – odparłem. Itachi spojrzał na mnie przeciągle, przechylając lekko głowę. Wydawał się nie tylko znużony, ale też zirytowany. Ciężko było jednak cokolwiek odczytać z postawy jego ciała. Była… nienaturalna.
         - Zabijesz? – powtórzył zaskoczony. Z niedowierzaniem. Nadal mnie nie doceniał, czy może nie rozumiał moich pobudek? Dla mnie były oczywiste.
        - Nie zabiłeś go ty, a tylko o nim wspomniałeś. Musi więc być twoim wspólnikiem – oświadczyłem. – Poza tym nawet ty nie byłbyś w stanie zabić całego oddziału policji.
        Wszyscy byli Uchihami. Były ich dziesiątki. Wyszkolonych, silnych, zdyscyplinowanych ludzi z Sharinganem. Itachi musiał mieć pomoc z zewnątrz. Lub – pomyślałem z obrzydzeniem – z wewnątrz.
        Kąciki jego ust uniosły się do góry. Przez moment wyglądał na zadowolonego. Totalny psychol. Uśmiechał się na samo wspomnienie o rzezi, którą wywołał.
        - A więc się domyśliłeś… - westchnął. Nadal nie odpowiedział mi na pytanie.
        - Kto to jest? – warknąłem z naciskiem. Ręce aż świerzbiły mnie, by sięgnąć po katanę i odrąbać mu łeb. Poczułem nagły przypływ chakry spowodowany irytacją. Wziąłem specyfiki ze szpitala zgodnie z instrukcjami. Powoli zaczynały działać. Czułem się pobudzony, moje zmysły były wyostrzone.
        Itachi też musiał wyczuć zawahanie w mojej energii, bo odpowiedział bez dalszego naciskania.
        - To Uchiha Madara.
        To imię rozbrzmiało między nami, a wiatr, który zaszeleścił drzewami dookoła, poniósł je jeszcze dalej. Zmrużyłem oczy. Wydawało się znajome, ale nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego.
        Nie dało się jednak zaprzeczyć, że było w nim coś niepokojącego.
        - Jeden z założycieli Wioski Ukrytej w Liściach. Człowiek, który jako pierwszy posiadł Mangekyo Sharingana – wytłumaczył z powagą Itachi.
        - Założyciel? – zdziwiłem się. – Więc ten Madara powinien być już dawno martwy – syknąłem. – Żartujesz sobie ze mnie?
        Co za niedorzeczność. Wioska miała ze sto lat. Aktualna Hokage była po pięćdziesiątce, a Senju Hashirama, Pierwszy Hokage – człowiek z pokolenia tego całego Madary – był jej dziadkiem. Matematyka nie była konikiem shinobi. Jednak jasne było, że to niemożliwe.
        - Madara żyje – odparł ze spokojem Itachi. – Możesz w to wierzyć lub nie. To twoja sprawa.
        - Przestań sobie kpić! – krzyknąłem.
        Itachi poruszył się. Zeskoczył ze swojego bezpiecznego miejsca na ruinie, lądując na podłodze z zadziwiającą lekkością. Zachował dystans. Na tyle duży, bym go nie zaatakował, ale na tyle mały, by było wygodnie nam rozmawiać. Wiedziałem, że jego czujność nie osłabnie. Mimo to każdy jego ruch obserwowałem i analizowałem z podwyższoną czujnością. Nie mogłem stracić żadnej okazji.
        - Cóż. Tak już jest. By przeżyć, trzymamy się tego, w co wierzymy i rozumiemy. Nazywamy to „rzeczywistością” – westchnął. W jego głosie czułem pretensję i ukryty żal. Brzmiał jak ojciec lub matka tłumaczący podstawowe prawdy swojemu niedojrzałemu dziecku. - Ale wiedza i zrozumienie są niejednoznaczne. Taka rzeczywistość może być iluzją – stwierdził. Jego wzrok uniósł się na mnie, sprawdzając, czy go rozumiem. Dawno nie słyszałem, by z jego ust padło na raz tyle słów. Byłem ciekaw, czy mówi to do mnie, czy samego siebie. I co to ma do nas. - Wszyscy ludzie żyją w złych przekonaniach. Czyż nie można patrzeć na to z tej strony?
        - Co chcesz przez to powiedzieć? – warknąłem, zirytowany. Moje ciało paliło się do walki. Wiedziałem jednak, że Itachi musi też być na nią nastawiony. Mógł próbować uciec. Jeśli ceną za zwycięstwo było słuchanie tych bzdur – musiałem wytrzymać.
        - Tylko w twoim przypuszczeniu Madara nie żyje – zauważył brunet, krzyżując ręce. Oparł się o ścianę. – Dokładnie tak samo przypuszczałeś, że jestem twoim kochanym, starszym bratem. A ja po postu udawałem brata, jakiego oczekiwałeś... byś rozwinął swoje zdolności. – Zacisnąłem zęby. To, co mówił, może było szalone, ale i tak zabolało. Świadomość, jakim było się ślepym i głupim nigdy nie była miła.
        I jeszcze jego ton i postawa. Jakby to, co zrobił i przez co przez niego przeszedłem było niczym nadzwyczajnym. Jeśli miałem kiedykolwiek jakieś wątpliwości co do tego, czy ma w sobie resztki ludzkich uczuć – właśnie zniknęły.
        Zebrała się we mnie fala chakry. Sylwetki zabitych na nowo stanęły mi przed oczami. Ich krzyki i ubrania skąpane we krwi. Zachwiałem się na nogach, moja zaciśnięta pięść zadrżała. Coś było nie tak. Powietrze się zmieniło, czułem to całym sobą.
        To, co stało się tamtej nocy… myślałem, że to okrutna iluzja. Genjutsu. Byłem taki młody. Chciałem w to wierzyć. Jednak to była okrutna rzeczywistość.
        Mógł sobie mówić, co chciał. Jego gierki na mnie nie działały. Wiedziałem od zawsze, w jakiej jestem sytuacji. Jaki jest mój cel. Jaka rzeczywistość mnie czeka. Widziałem na własne oczy namacalne dowody jego zbrodni. Nie mogło być inaczej.
        Zamachnąłem się Serimochi, rzucając się w przód. Powietrze zdawało się nie sprawiać oporu, szczupła, blada szyja też. Głowa upadła na ziemię, a ja obróciłem się natychmiast, wyciągając przed siebie drugą rękę przesączoną Raitonem.
        Chidori Eisou.
        Biała błyskawica przecięła powietrze, uderzając w zrujnowaną ścianę tuż obok głowy Itachi’ego.
        - Moje oczy nie są już takie, jak kiedyś – warknąłem, dysząc. Kolejna iluzja złamana. Ile miał ich jeszcze w zanadrzu? – Mój Sharingan potrafi przejrzeć twoje genjutsu, Itachi.
        - Jesteś bardzo pewny siebie – stwierdził brunet. Zdawał się nic nie robić sobie z Raitona szalejącego niecałe dziesięć centymetrów od jego policzka. Jego postawa nadal była znudzona. I szalenie irytująca. – Dobrze, wezmę cię za słowo.
        - Nie bierz mnie za nic tylko walcz. Zakończmy tę farsę – mruknąłem, cofając technikę. Mogła się jeszcze przydać.
        Itachi westchnął z dezaprobatą.
        - Mówisz z takim przekonaniem… – szydził spokojnie. – Widzę, że masz już oczy, jednak nie wiesz do końca, jak ich używać.
        - Kazałeś mi przyjść do siebie, gdy je zdobędę, więc jestem – odparłem z szalejącym sercem. – Co zrobisz? Pstrykniesz mnie znowu w czoło? – zadrwiłem z uśmieszkiem.
        - Na pewno spróbuję – obiecał, przechylając głowę. – Ale nie ucieknę. Szkoda, by twoje poświęcenie poszło na marne – uśmiechnął się. W jego wyrazie twarzy wyczułem coś podejrzanego. Coś knuł. Nie czuł się zagrożony przez mój Kalejdoskop. Wręcz przeciwnie – oczekiwał go. Nie odwracał ode mnie spojrzenia, niemal napawał się jego widokiem.
        Zaraz.
        - Poświęcenie?
        - Zabiłeś najbliższą osobę, by je dostać. Tak, jak mówiłem. Brawo – przyznał z widoczną niechęcią. I… aprobatą?
        Naprawdę był szurnięty.
        I niedoinformowany.
        - Nie musiałem nikogo zabijać – odparłem. Itachi uniósł brew. Widocznie się tego nie spodziewał. – Nie jestem taki jak ty. Idę własną ścieżką.
        Kąciki wąskich ust ponownie uniosły się do góry. Tym razem z widocznym politowaniem.
        Przełknąłem słyszalnie. Zrobiło mi się duszno. Czułem, co zaraz powie.
        - Nie ma innych sposobów, Sasuke. Mogłeś nie widzieć tej śmierci na oczy, ale ją spowodowałeś – zapewnił. Straciłem oddech. – Widać jednak, że jesteś zbyt słaby, by stanąć oko w oko z prawdą o sobie.
        Jego głos rozpłynął się. Przez moment chłonąłem, co mówi, a następne, co słyszałem, to tępy pisk w uszach.
        To musiał być jakiś rodzaj szoku. Przez moment zdawało mi się, że obserwuję go i słyszę z końca długiego i ciemnego tunelu. Skupiłem się na oddychaniu, bo to było łatwe.
        Wdech i wydech. Wdech i wydech.  
        Fakt śmierci Niko istniał tuż obok granicy mojej świadomości, czekając cierpliwie, aby pochłonąć mnie w całości. Czułem jego wytrwały i uparty wzrok. Nie byłem jeszcze w stanie spojrzeć mu w oczy.
        Rozstanie z nią mogłem przeżyć. Było trudne, bolesne, ale do zniesienia.
        Myśl o jej braku na tym świecie… o tym, że jej nie zobaczę…
        Dręczyły mnie myśli. Od dawna. Myśli i słowa, których nigdy nikomu nie powiedziałem, a ona była jedyną osobą, która kiedykolwiek powinna była je usłyszeć. Coś paliło mnie od środka na samą myśl o niej. Sądziłem, że jej zdrada jest zapłatą, jaką jestem winien losowi za te kilka miesięcy szczęścia. Że to ponownie mi coś odebrano.
        Tymczasem ona została… poświęcona. Zniknęła. Przez mój brak samokontroli. Rozsądku. Podłe manipulacje Itachi’ego i wioski. Z moich rąk.
        Teraz nie byłem w stanie jej nic powiedzieć, za nic ją przeprosić, zwymyślać czy podziękować.
        Paskudna desperacja zebrała się w moim żołądku. Podskoczyła mi do gardła, próbując mnie udusić. Gorycz. Rozpacz.
        Nigdy jej nie zobaczę.
        Ta myśl posłała prawdziwy, fizyczny, rozdzierający ból przez całe moje ciało. Miałem wrażenie, że podłoga pod moimi stopami się zapada.
        Próbowałem skupić się na tym, co tu i teraz, wrócić do rzeczywistości. Nawet, jeśli jej tu nie było.
        Jaki był jednak sens myślenia o niej w ogóle? Nie było jej. Nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Żadnego. Nie było w planach zemsty. Nie było odbudowy klanu. Wszystko zniszczyłem ja sam, własnymi łapskami, którymi teraz ledwo podpierałem się na wbitej w podłogę, brudnej katanie.
        Chciałem, by tu była. Tu lub gdziekolwiek. Potrzebowałem świadomości, że jest. Nie mogłem o tym więcej myśleć. Nie było powrotu. Jeśli naprawdę nie żyła, ten ból miał się nigdy nie skończyć.
        Jedyną ucieczką był koniec.
        Poczułem chłód rozpościerający się złowieszczym podmuchem po moim lewym ramieniu. Był obezwładniający i palący jednocześnie. Ocucił mnie z koszmaru, jakim były moje myśli.
        Nie mogłem zemścić się za Niko. Zostali jednak moi rodzice.
        - Zamknij się – wyszeptałem. Rzeczywistość była potworna. A jego twarz była paskudna.
        Nie mogłem jednak okazać słabości. Nie teraz.
        - Jesteśmy tacy sami. Możesz mnie nienawidzić i oceniać, ale kieruje nami to samo przeznaczenie. – Usłyszałem kroki. Nie kierował się ku mnie, raczej zataczał szeroki łuk wokół miejsca, w którym stałem. Nadal nie mogłem się ruszyć. Moje ciało mnie zdradziło. – Ja zabiłem, by zyskać moc, ty zrobiłeś to samo. Zmieniłeś się.
        - Nie. To ty mnie zmieniłeś.
        - Możliwe. Widać jednak, że nadal brakuje ci nienawiści. Pewności. Determinacji. Nie będziesz władał Mangekyo tak sprawnie, jak ja.
        - W takim razie pospiesz się i spróbuj mnie nim zabić – zachęciłem, machając ręką. Sam nie wiedziałem, czy mówię serio. Nic to nie zmieniało. Jeśli chciał – mógł próbować. – Czy to tylko blef i jest to nadal zbyt trudne?
        Żaden z nas nie poruszył się przez dłuższą chwilę. Mimo to mój umysł szalał. Obserwowałem go bacznie, każdy ruch jego ubrań na wietrze, by nic mnie nie ominęło. Nie byłem pewien, czy to rzeczywistość, czy kolejne genjutsu. Musiałem czekać, aż sam rozpocznie atak. Szarża w kierunku podróbki wystawiłaby mnie z pewnością plecami w stronę prawdziwego niebezpieczeństwa.
        - Mangekyo Sharingan – zaczął Itachi, nie odrywając ode mnie swojego świdrującego spojrzenia. Wypuściłem powietrze z płuc. A więc jeszcze nie był czas. – Te oczy są wyjątkowe. Od momentu, kiedy się przebudzą, idą stale w kierunku ciemności. – Uniosłem brew. Co to miało znaczyć? – Im więcej się ich używa, tym bardziej się zapieczętowują.
        Poczułem na plecach chłodny dreszcz niepokoju. Ślepota. Najpierw w złości sięgnąłem po tę moc, a dopiero teraz dowiadywałem się, jakie są jej koszty. Typowe.
        W dodatku możliwość kontrolowania Dziewięcioogonowej Bestii. Nic jednak nie mogło być w naturze idealne.
        Zwłaszcza człowiek.
        Twarz Niko mignęła mi przed oczami. Potrząsnąłem głową, wracając do teraźniejszości. Nie teraz.
        - Madara – warknąłem. – Kim on jest?
        - Pierwszym człowiekiem, który użył tych oczu, aby okiełznać Kyuubi’ego. Nieśmiertelnym shinobi, moim partnerem i zarazem mentorem. – Zacisnąłem zęby. Ah tak? – Poza tym jedynym na świecie, który zgłębił pozostałe sekrety Mangekyo Sharingana.
        - Jakie to sekrety? – Zmrużyłem oczy. Mój brat był bardzo rozmowny, biorąc pod uwagę aktualną sytuację. Z jednej strony byłem ciekaw, co ma mi do przekazania. Musiał wiedzieć masę przydatnych rzeczy, których nie dałoby się z niego wyciągnąć po jego rychłej śmierci.
        Z drugiej – kilka razy na minutę powtarzałem sobie, że muszę być uważny. Mógł w ten sposób usypiać moją czujność. Szykować się, by uderzyć z zaskoczenia.
        Mimo że nie było to w jego stylu.
        - Pozwól, że opowiem ci trochę historii. Naszej historii. – Jego głos przeciął przestrzeń między nami niczym gilotyna. Wsłuchałem się w jego znajomy, a jednocześnie irytująco obcy ton, gdy ten nagle zadrgał w powietrzu, załamując czas i światło. – Dawno temu, Madara miał brata. Młodszego brata…
        Przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, byłem już w innym miejscu.
        Nie było to widowiskowe genjutsu. Mimo że stałem na ganku tradycyjnej willi w słoneczny dzień, nie czułem na plecach ciepła. Drzewa nie szumiały, były nieruchome. Brakowało zapachów i detali. Wszystko wydawało się blade i bez serca.
        Zastanawiałem się, czy tak rzeczywistość widzi mój brat.
        Usłyszałem odgłosy walki i podążyłem za dźwiękiem, za róg domu. Nie wydawało się, by Itachi zamierzał mnie zaatakować. W razie czego odłożyłem sobie trochę chakry, by móc się wyplątać z tego jutsu.
        Przystanąłem za rogiem. W ogrodzie trenowało dwóch chłopaków. Mieli czarne włosy i ciemne, staromodne stroje. W lot zrozumiałem, kim są i gdzie się znalazłem.
        - Od kiedy Madara i jego brat byli mali, rozwijali swoje umiejętności i rywalizowali ze sobą. Mangekyo Sharingan zbudził się u nich obu. – W istocie, mimo spokojnego sparingu dostrzegłem u nich czerwone tęczówki. Żaden nie miał widocznej przewagi, mimo że Madara był podobno starszy i silniejszy. – Nie minęło wiele czasu, zanim zostali uznani za wyjątkowych.
        Westchnąłem. Głos Itachi’ego dochodził wprost z mojej głowy. Gdyby nie był tak wyzuty z uczuć i barw, mógłbym pomyśleć, że to jego autobiografia.
        Nagle znalazłem się w cichym, ciemnym lesie. Zza bambusowego pnia widziałem sylwetki tych samych młodych Uchihów. Walczyli z innymi członkami klanu. Właściwie to… bezlitośnie ich mordowali. Czemu?
        - Obaj szukali sposobu, by doszlifować swoje talenty. Zabili w tym celu swoich najbliższych, budząc moc Kalejdoskopu. Nikt pośród klanu nie widział wcześniej takich rzeczy. Bracia wykorzystali swoją moc, by przejąć nad nim kontrolę, czyniąc Madarę liderem. Jednak… – Znowu zmiana przestrzeni. Nagle byłem w surowo urządzonej sypialni. Madara był już starszy. Nie widziałem jego twarzy – poznałem go po włosach. Bardzo cierpiał. Trzymał się kurczowo za oczy, trzęsąc się z bólu. - …w Madarze zaczęły zachodzić pewne zmiany, mimo że nie był chory. Jak już wcześniej wspomniałem, te oczy są wyjątkowe. Im więcej się ich używa, tym bardziej prowadzą do kompletnej ciemności. To ostateczne przeznaczenie Kalejdoskopu. – To samo pomieszczenie, inna pora roku i dnia. Jedynym źródłem światła był tradycyjny lampion. Jego żółta poświata oczyszczała w pewien sposób sylwetki przede mną, rzucając na ściany głębokie cienie. Powoli przyzwyczajałem się do tych skoków, były łagodne i nieinwazyjne. – Ceną za tę moc jest jej samoistny koniec. Brak światła. – Lampion przygasł. Przy łóżku Madary czuwał jego brat. Pielęgnował go i pocieszał, gdy ten walczył z agonią. Nie tak sobie wyobrażałem tę historię. To Madara był jej głównym bohaterem. Miał wyznaczać przyszły los Itachi’ego – trudno było nie zauważyć współzależności – a mimo to, zamiast świecić przykładem – umierał w męczarniach. Nie widziałem w nim w tej chwili wielkiego bohatera. – By odzyskać wzrok, Madara próbował wszystkiego. Lecz nic nie poskutkowało. Był… zdesperowany. Dręczony przez Mangekyo Sharingan, poszukiwał światła.
        Mimo bólu w sylwetce przodka widziałem niezwykłą ambicję.
        Wtem mężczyzna podniósł się z poduszek, wspierając się na drżących ramionach. Po omacku wyciągnął rękę, która - ku mojemu zdumieniu - wylądowała na twarzy młodszego Uchihy. Wstrzymałem oddech, gdy jego palce okoliły rozwarte w niemym zaskoczeniu oczy.
        - Wybacz mi.
        Nie dotarło do mnie to, co zobaczyłem potem. Było mi niedobrze, a jednocześnie nie mogłem ze zdumienia oderwać wzroku. Ból i powolna śmierć miały miejsce tuż przed moimi oczami, a Itachi pokazywał mi te obrazy z taką łatwością i lekkością, jakby były mu obojętne.
        Musiało mieć to jakiś cel.
        - Zabrał oczy młodszemu bratu. Znalazły one wieczną moc, gdy tylko zmieniły właściciela. Wieczny Mangekyo Sharingan. W ten sposób odzyskał światło. I już nigdy go nie utraci.
        Ponownie las. Znowu ciemność. Tym razem czułem zapachy, igły, wiatr. Madara stał tuż obok mnie, nie widząc mnie wcale. Był całkowicie sam, w absolutnej ciszy. Emanowała z niego przytłaczająca energia. Przez moment zapomniałem, że to jedynie projekcja.
        - To było przyczyną wielu zmian. Narodziło się nowe, unikalne doujutsu. Madara użył swych mocy i zaczął podbijać inne klany shinobi, jeden po drugim. W końcu stworzył sojusz z Leśnym Klanem Senju, który uważany był za najsilniejszy klan ninja. Założono nową organizację.
        Konoha. Jak na tablicy w Nakano. Zjednoczenie sił, braci.
        - Stoczył walkę z przywódcą Klanu Senju - przyszłym Pierwszym Hokage - o panowanie nad wioską. I przegrał. Mimo to wciąż żył ze swoimi nieniknącymi mocami. - Nie było w jego głosie potępienia. Mówił z wyraźnymi głębokimi emocjami. Smutkiem i żalem, jakby bolało go same wspominanie o takich porażkach. - Stworzył nową organizację i nazwał ją Akatsuki, kryjąc się w jej cieniu. Siedemnaście lat temu zainicjował atak Dziewięcio-ogoniastego na Konohę. Ale został powstrzymany przez Czwartego Hokage. Czyli w skrócie...
        Otrząsnąłem się bez żadnego wkładu chakry z mojej strony. Nagle świat był wyraźniejszy - od twardych, spróchniałych desek pod moimi nogami, poprzez niespokojne, poranne niebo. Gdzieś w oddali zaskrzeczała wrona.
        - Madara jest zgorzkniałym nieudacznikiem... – Uniosłem brew. Jego zdanie na temat cudownego mentora diametralnie się zmieniło. Jego ton nie wskazywał już żalu, a irytację i ledwo kontrolowaną furię. - Nie jest godny, aby być najlepszym spośród Uchihów. Ja. Ja jestem tym jedynym, który może przewyższyć Madarę i stać się największym shinobi! – Spojrzał z uśmiechem na swoją dłoń, której palce zacisnął, a potem rozwarł, jakby testując, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Zrobiłem krok w tył. Poczułem niekontrolowane zachwianie chakry z jego ciała. - I teraz, w końcu! – krzyknął. Jego emocje nie były stabilne. Zastanawiałem się, czy jest zdrowy na umyśle. Jego wzrok przyszpilił mnie do miejsca, w którym stałem. Czy on naprawdę miał zamiar… - Teraz mogę wreszcie uzyskać moc, która przewyższy moc Madary! Sasuke! Ty jesteś moim nowym światłem! – Uniósł rękę. Słowa zdawały się wypływać z niego w szybkim, zdesperowanym bełkocie. Nie wiedziałem, czy je kontrolował. Właśnie powiedział mi, co zrobi. I był szalony. - Oddasz mi swoje oczy! – Zza jego pleców wyrosła dziwna, migocząca postać. Przypominała demona przedstawionego za pomocą pobliskich masek. Była ogromna i nabrzmiała od chakry, która dymiła na chłodnym powietrzu. Zacisnąłem zęby, widząc dwie pary oczu u bestii – jedne puste. Wolne. - Od wieków Klan Uchiha zabijał swoich przyjaciół, aby posiąść Mangekyo Sharingan. Rodzice i rodzeństwa zabijali innych, aby posiadać wieczne wzrokowe moce... Jesteśmy przeklętym klanem! – Z potwora wyskoczyły macki, które ruszyły w moim kierunku. Byłem zbyt skoncentrowany na próbie powstrzymania genjutsu, by zauważyć jedną z nich, która przemknęła nisko i obwiązała się wokół mojego tułowia. Nie było sensu jej atakować. To nie potwór był moim wrogiem, a Itachi. Mimo to shinobi był poza moim zasięgiem. - Także ty, z dniem swoich narodzin, stałeś się nierozłącznie powiązany z tym splamionym krwią przeznaczeniem! – Uścisk demona miażdżył mi kości. Nie mogłem się uwolnić. Wiedziałem, że to nie jest prawdziwe. Musiałem się uspokoić i złamać technikę. Macki sięgnęły ku mojej twarzy, a potem lewemu oku, zupełnie jak Madara w przedstawionej mi wizji. Odchyliłem się do tyłu, nie mogąc powstrzymać drżenia całego ciała. – No dalej, mój mały bracie! Zabiję cię... i uwolnię się od tego przeznaczenia, by przynieść prawdziwe zmiany! – Skoncentrowałem się, ignorując widoczne niebezpieczeństwo. - Będę wolny od więzów, które mnie krępują!    
        Więc to po to było to wszystko. Po to zostawił mnie przy życiu. Po to skontaktował się z Niko. Bym odkrył ich relacje i zwrócił moją nienawiść przeciwko niej. Może nawet użył na niej genjutsu, by działała w ANBU wbrew swojej woli.
        A ja ją zabiłem. Tak, jak chciał. Stworzył iluzję, w którą uwierzyłem. Bym aktywował Kalejdoskop, dając mu szansę uzyskania jeszcze większej siły. Moim kosztem.
        - Mamy swoje zapasowe oczy! Każdy z nas jest częścią drugiego! To jest prawdziwa więź pomiędzy braćmi Uchiha! – wrzeszczał jak opętany. Nigdy nie widziałem go takiego.
        Ponieważ wszystko do tej pory było iluzją.
        Cały świat zaszedł białą mgłą. Powoli zaczynałem czuć swoje ciało na nowo. Wziąłem głęboki wdech, otwierając oczy. Stałem tam, gdzie wcześniej, gdzie na początku. Itachi ponownie siedział na murze, który niby uszkodziłem.
        Po Raitonie nie było śladu.
        Wziąłem kolejny wdech, rozpinając płaszcz.
        - Nareszcie – warknąłem. Nie obchodziło mnie, czy słucha. Nienawiść buzowała mi w żyłach jak narkotyk. Czułem się silniejszy. Kolejne genjutsu złamane. Marnował tylko chakrę. - To jest ten moment. Moment, w którym osiągnę swój cel.
        - Mówisz wciąż o mojej śmierci… - Jego głos był na nowo zrównoważony. Wiatr delikatnie poruszał jego włosami. Zastanawiałem się, które jego oblicze jest tym prawdziwym, co jest w jego sercu. Spokojna kalkulacja i chłód, czy szaleństwo i pragnienie krwi. I czy te dwie strony aby na pewno mogły istnieć bez siebie. - …ale mnie nie pokonasz. Twój cel jest iluzją.
        - Możesz bawić się swoimi oczami ile chcesz. Lecz moja nienawiść obróci tę iluzję w rzeczywistość. Twoją rzeczywistością jest śmierć.
        Nie było potrzeby mówić nic więcej.
        Wyciągnąłem z kurtki zwój, z którego odpieczętowałem shurikeny. Nie było sensu do niego podbiegać, trzeba było go stamtąd zdjąć, a najlepiej ranić go i spowolnić jego ruchy.
        Salwa broni pomknęła w jego kierunku. Sharingan pozwolił mu uniknąć ataku. Zeskoczył ze zrujnowanej ściany i pomknął w bok, unikając kolejnych ostrzy. Te wbijały się w kolejne partie drewnianych ścian, przy których się pojawiał.
        Wtem przystanął, a w jego dłoniach znikąd pojawiła się jego własna broń. Kolejne gwiazdki zatrzymywały się w powietrzu, idealnie sparowane jego własnymi. Wokół rozbrzmiał dźwięk rytmicznego stukania metalu o metal. Broń trzaskała iskrami i padała na ziemię niczym zabite ptaki.
        Gdy skończyły mi się shurikeny, chwyciłem Serimochi i ruszyłem wprzód, pomiędzy znajdującymi się wciąż w powietrzu shurikenami. Itachi był jednak szybki. Wyciągnął kunai’a, którym chciał mnie zaatakować z flanki. Złapałem go za nadgarstek, ale on to samo zrobił z moją prawą ręką, chwytając mnie w miażdżący uścisk.
        Przez moment siłowaliśmy się. Każdy chciał dorwać drugiego. Nie było to możliwe z jedna ręką zajętą.
        Był wyższy ode mnie. Patrzył na mnie ponownie z niesamowitym spokojem, zupełnie, jakby potyczka byłą jedynie formalnością. Był pewien, że osiągnie swój cel.
        Spodziewałem się, że będę czuł coś więcej. Że przypomną mi się szczęśliwe chwile. Gdy wciąż udawał mojego brata, gdy uczył mnie. Gdy pocieszał mnie, gdy coś mi nie wyszło. Gdy opatrywał moje rany, po tym jak skaleczyłem się, próbując go doścignąć.
        Nic takiego się nie stało. Miałem wrażenie, że widzę obcego człowieka. Nigdy nie nienawidziłem kogoś tak bardzo, jak jego. Przed oczami widziałem tylko chęć zemsty i krew wszystkich, których zabił.
        Musiałem go powstrzymać. Dla nich wszystkich. Dla Wioski. Dla Niko. Dla siebie. Dla rodziców. Był szalony. Chciał mnie zabić, zabrać mi oczy. Mordować kolejnych ludzi. Kto wie, co miało wyniknąć z jego sojuszu z Madarą.
        Zza jego pleców wyskoczył klon. Nie miałem pojęcia, kiedy zdołał wykonać pieczęci. Nie patyczkował się jednak. W ułamku sekundy leciały ku mnie trzy ostre noże.
        Nie było czasu kontratakować genjutsu. Uniosłem nogę i obiłem się od klatki piersiowej Itachi’ego, pociągając go za sobą. Musiał mnie puścić – inaczej posłużyłby za tarczę przeciwko własnym kunai’om. Te wbiły się w podłogę, a ja natychmiast ruszyłem przed siebie, napełniając katanę chakrą Raitona.
        Każdy cios spotykał się z unikiem. Każde zamachnięcie – z metalem jego noża. Wkrótce znalazłem się pomiędzy dwoma klonami Itachi’ego, atakującymi mnie bez ustanku. Wyskoczyłem w powietrze, by stworzyć między nami dystans i odpieczętowałem Fuma Shuriken.
        Cisnąłem bronią jak najmocniej umiałem i natychmiast napiąłem żyłkę do niego przyczepioną. Obie wersje bruneta uskoczyły przed prostym rzutem, ale wtedy zamachnąłem się i zmieniłem tor lotu broni, która wbiła się w ramię jednego Itachi’ego, przyszpilając go do ściany.
        Jego sylwetka zniknęła w kłębie dymu. No cóż. Szczęście nie było po mojej stronie.
        Wiedziałem jednak, że zbliża się kontratak. Prawdziwy shinobi poruszył się, natychmiast znikając w kłębie czarnych ptaków. Te pofrunęły wprost na mnie, blokując moje pole widzenia.
        Przez moment przed oczami miałem jego Mangekyo Sharingan.
        Usłyszałem nad sobą świst. Przygotowałem katanę, ale moje ruchy były ociężałe. Zamachnąłem się, odpędzając od ptaków, ale poczułem na ramieniu coś ciężkiego.
        Nim się zorientowałem, Itachi powalił mnie na ziemię, skacząc na mnie z góry. Strzelająca Raitonem katana została mi bezceremonialnie wytrącona z ręki, a jego pięść trafiła mój splot słoneczny.
        Straciłem oddech. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Nagle nie miałem sił.
        Otworzyłem oczy i jedyne, co widziałem, to czerwień Mangekyo Sharingana. Co on mi zrobił?
        Jedna z moich rąk była przyciśnięta do ziemi jego kolanem. Uniosłem drugą, zbierając w niej Chidori, ale natychmiast została przytrzymana i wgnieciona w podłogę. Szybko i bez litości.
        Itachi pochylił się nade mną. Jego wzrok na nowo pozbawiony był emocji. Nie było w nim zawahania czy radości z przewagi. Po prostu skupienie.
        Uniósł wolną rękę i przyłożył mi ją do oka. Moje serce biło jak szalone. Dopiero teraz, czując jego dłoń na sobie, skojarzyłem ten gest z wielokrotnym sposobem, w jaki stukał mnie w czoło, odmawiając mi treningu.
        Próbowałem się ruszyć, ale moje kończyny wydawały się jak z ołowiu. Sparaliżował mnie strach.
        Strach i coś jeszcze.
        - Wybacz mi, Sasuke… - powiedział wolno. Musiałem go powstrzymać. Poczułem nacisk na powiece. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. – To jest moja rzeczywistość… - Jego głos był ciężki i grobowy. Czułem, jak moja gałka oczna powoli przesuwa się pod jego placami. Jeszcze nie bolało, ale sama obietnica agonii, jaką widziałem u brata Madary, sprawiała, że nie mogłem oddychać. Bez oczu nie miałem szans. Nacisk się zwiększył. – Oddaj mi swoje światło.
        Jeden ruch.
        Ból był niewyobrażalny. Cała czaszka płonęła nim, rozprzestrzeniając się na resztę ciała. Żyletki i lawa. Kwaśny posmak w ustach. Rozrywające cierpienie. Pisk w uszach. Wrzasnąłem, próbując się wyrwać. Bez skutku.
        Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje.
        Krzyczałem, aż brakło mi tchu. Nigdy nie czułem czegoś takiego.
        Poczułem ciepłą krew staczającą się bokiem mojej twarzy. Dokładnie słyszałem, jak kapie na podłogę. Pod paznokciami ręki przygniatanej kolanem czułem wiórki drewna ze starej podłogi.
        - Mówiłem ci. Nigdy nie będziesz równie silny, jak ja. Nawet z tymi oczami. – Nie mogłem powstrzymać dyszenia. Całe moje ciało się trzęsło. Ból nie ustępował. Zdołałem na niego spojrzeć. – Wezmę też drugie.
        Zacisnąłem zęby. Nagle cierpienie nie było takie ważne. Poczułem odrazę, szał, nienawiść, desperację.
        Wszystkie te emocje wstrząsnęły mną. Poczułem chłód i siłę zbierające się na moim lewym ramieniu. Czułem, jak trucizna wspina się po mojej skórze. Dała mi nagłą siłę.
        Poderwałem się do góry. Wokół syknęła chakra, mieszanka ognia i czystej, przezroczystej siły. Itachi odskoczył ode mnie jak oparzony lub uderzony niewidzialną barierą. Wylądował jednak zgrabnie kilka metrów dalej, wciąż trzymając w garści moje lewe oko.
        Chwyciłem się za puste miejsce po nim, próbując oddychać głęboko.
        Nie mogłem stracić kontroli.
        Mój brat nie wydawał się zachwycony nagłą interwencją ze strony Pieczęci. Zastanawiałem się, czy wiedział o jej istnieniu. Chociaż – kto wie, co wyprawiał za swego czasu z Orochimaru. Podobno kiedyś byli razem w Akatsuki.
        Zmarszczył czujnie brwi. Znikąd dobył szklanego pojemnika z podejrzaną cieczą. Wykorzystując moment, gdy dochodziłem do siebie, otworzył go i wrzucił tam moje oko.
        - To jest różnica pomiędzy nami – mruknął mimochodem. Próbowałem wstać, ale echo bólu i jego intensywne spojrzenie trzymały mnie przy ziemi. Nagle usłyszałem jego głos za swoimi plecami. Nim się obejrzałem, jego kopia była za mną, chwytając mnie od tyłu i skutecznie unieruchamiając. Upadłem na kolana, ponownie próbując się wyrwać. Bez skutku. – I różnica pomiędzy twoimi oczami, a moimi.
        Itachi, którego wcześniej odrzuciłem, podszedł do mnie. Każdy jego krok odbijał się echem w mojej głowie. Każdy następny był wolniejszy niż poprzedni. Sięgnął po mnie swoimi zakrwawionymi palcami, tym razem dotykając nimi mojego prawego oka.
        Pieczęć zareagowała bez mojego udziału. Na myśl o ślepocie ogarnęła mnie panika. Tatuaże przemieściły się na moją twarz, jakby miały własny rozum. Moje ciało ogarnęło odrętwienie i zimno, ale mimo to po raz kolejny poczułem się silny. Chakra wystrzeliła ze mnie rażącą falą. Gdzieś w tle umysłu usłyszałem echo głosu Orochimaru. Odepchnąłem go jednak. Nie on był teraz najważniejszy.
        Itachi był widocznie zaskoczony tą przeszkodą. Jego dłoń zatrzymała się.
        Wykorzystałem moment jego nieuwagi i zebrałem w dłoni Raitona, który błyskawicznie przebił jego klatkę piersiową.
        Wszystko zamarło.
        Rzeczywistość zbledła, a potem całkowicie straciła kolory. Mój wzrok ponownie zaszedł mgłą. Popchnąłem te zmiany dalej, koncentrując chakrę i umysł, walcząc każdą możliwą komórką ciała z nieproszonym gościem w mojej głowie.
        Nie było to łatwe zadanie. Nie było to bowiem zwykłe genjutsu. Czułem wyraźnie na sobie więzy zakazanej techniki. Czułem je, więc mogłem je zerwać.
        Oczy mnie zaszczypały, Mangekyo wchłonął więcej energii, współpracując. Czułem się, jakbym składał rzeczywistość od zera, kawałek po kawałku. Wybierałem to, co prawdziwe. Kolory, temperaturę, zapach. Odgłosy lasu i ptaków, chmury i niewidoczne słońce. Nagle przestrzeń zaczęła się zmieniać, a ja razem z nią. Widziałem tylko czerń i biel.
        I nagle wszystko pękło.
        Gdy się obudziłem, od wysiłku ugięły się pode mną nogi. Było mi duszno i zimno. Mimo to byłem wolny. Pomiędzy mną a Itachi’m leżały wcześniejsze shurikeny. Ściana była cała. A ja miałem swoje oczy.
        Itachi upadł przede mną na kolana. To był najbardziej satysfakcjonujący obraz w moim życiu.
        - Złamałeś… moje Tsukuyomi?! – wysapał, niedowierzając. A więc to tak nazywała się jego zabawna technika. Zapewne mieściła się w jego oczach.
        Moje przypuszczenie się potwierdziło. Brunet skrzywił się w bólu, łapiąc się po chwili za lewe oko z grymasem na twarzy. To samo oko, które udawał, że zabrał.
        - Tak, jak ci mówiłem... – westchnąłem, gdy odzyskałem głos. - Możesz robić z tymi oczami, co chcesz. Moja nienawiść obróci iluzję w rzeczywistość.
        - Hn. Obróci iluzję w rzeczywistość, mówisz… - Itachi bez widocznego trudu wstał z powrotem na równe nogi. Mimo to na jego czole pojawiła się kropla potu. - Pozwól, że użyję tych słów przeciwko tobie. – Uspokoiłem się. Jego mięśnie widocznie drżały po wysiłku. Był na pewno zaskoczony faktem, że złamałem jego technikę. Z pewnością było to doujutsu, na pewno też przypisana było ono do jego Kalejdoskopu. Dokładnie teraz pamiętałem uczucie, gdy użył go na mnie po śmierci rodziców. – Widziałeś, jak wyłupałem ci oczy podczas Tsukuyomi. Więc… pozwól, bym zamienił to w rzeczywistość.
        Coś w jego postawie się zmieniło. Było jasne, że gierki się skończyły. Byłem pewien, że miał wcześniej zamiar obezwładnić mnie tą iluzją, by spokojnie wyjąć mi oczy. Jednak nic nie poszło po jego myśli. Mógł być nieprzygotowany na walkę wręcz i z pomocą ninjutsu.
        Ja byłem. To dawało mi przewagę.
        Ułożyłem błyskawicznie pieczęci.
        - Katon: Goukakyuu no jutsu! – W mgnieniu oka pojawiła się przede mną ogromna kula ognia. Pomknęła w kierunku Itachi’ego, nagrzewając atmosferę dookoła.
        Uskoczył i odbiegł na inny mur. Zaraz dogoniłem go kolejną techniką.
        Trzecia kula wymagała więcej chakry. Stał dość blisko muru świątyni, ciężej mu było uciekać.
        Oboje wiedzieliśmy, że musi się obronić.
        Widziałem moment, gdy zebrał w sobie chakrę, poprawił swoją pozycję i użył własnego Goukakyuu.
        Przez dłuższą chwilę nasze techniki ścierały się ze sobą w połowie dystansu między nami. Ogień buczał i trzaskał, ścierając się ze swoim bliźniakiem. Wokół zaczęły płonąć deski i materiały. Temperatura powietrza błyskawicznie skoczyła o kilkanaście stopni. Czułem gorąco i pot na twarzy. Żaden nas nie dawał za wygraną.
        Było to podstawowe, ale silne jutsu. Jedno z pierwszych, których się nauczyłem. Jedno z niewielu, jakie pokazał mi ojciec.
        Mimo to nie mogło trwać wiecznie.
        Czułem, że zyskuję przewagę. Mimo że zaczynało mi brakować oddechu, strumień płomieni zaczął stopniowo odsuwać się ode mnie. Zwiększyłem wypływ chakry ze swojego organizmu, zapierając się w ziemi.
        Byłem ciekaw, jak się z tego wykaraska.
        Wtem pojawiło się coś czarnego. Na początku pomyślałem, że to kruki. Jednak czerń wezbrała na sile i ilości, powoli konsumując unoszący się w powietrzu ogień. Szybko zorientowałem się, że to czarne płomienie. Płomienie, które paliły… ogień.
        Zapewne kolejne jutsu, jakie zapewniał Mangekyo.
        Uskoczyłem w tył, schodząc z drogi nieznanej mi dotąd technice. Wolałem nie ryzykować.
        Sylwetka Itachi’ego ukazała mi się pod samą ścianą Świątyni Masek. O dziwo był spocony i zmęczony. Oba jutsu musiały go wiele kosztować.
        Kaszlnął donośnie, pochylając się i zasłaniając usta ręką.
        Doskonale.
        Odpieczętowałem kolejny zwój. Posłałem w kierunku skulonego brata kolejną salwę ostrzy. Uspokoił się i dostrzegł niebezpieczeństwo. Przed tymi już łatwiej było uciec, więc wskoczył na dach. Jego ruchy były jednak widocznie wolniejsze.
        Pognałem za nim, wyciągając kolejny arsenał.
        Musiał być zdziwiony, gdy ku niemu poszybowało dwa razy tyle broni, ile się spodziewał.
        Kilka Kage Shurikenów go, o dziwo, dorwało.
        Uśmiechnąłem się. Czymkolwiek były te techniki, ich ryzyko było spore. Zwłaszcza, gdy stałem teraz prosto, absolutnie żywy i zdecydowanie nie ranny. Były na próżno.
        Powoli zaczynałem wierzyć, że to koniec.
        Musiałem jednak uważać. Na wszelki wypadek, jeszcze na dole, odłożyłem chakrę na klona.
        Wskoczyłem na dach, na którym czekał Itachi. Nie było sensu kontynuować walki na Katony. Spokojnie mógł je sparować.
        Rzuciłem w niego kolejną salwą ostrzy, głównie kunai. To był mój ostatni zwój. Był jednak kluczowy. Itachi przemknął po zniszczonych dachówkach zwinnie i bezszelestnie, obserwując mnie nadal ze spokojem. Broń leżąca na dachu pomknęła natychmiast za nim, poderwana w powietrze za pomocą żyłek.
        - Suiton: Sijinheki.
        Znikąd pomiędzy nim a kierowaną przeze mnie bronią wyrosła wodna bariera. Nie spodziewałem się tego. Nie wiedziałem, że kontroluje dwie natury chakry.
        Woda w istocie powstrzymała całą broń, która opadła na ziemię. Sprawiła jednak, że cały dach zrobił się mokry. Postanowiłem dodać coś od siebie do smaku.
        - Chidori Senbon!
        Igły napełniły wodę ładunkiem elektrycznym. Shinobi uskoczył, więc posłałem w jego kierunku parę kolejnych. O dziwo – ponownie oberwał. Senbony eksplodowały, paraliżując chwilowo jego ciało. To natychmiast rozpłynęło się w powietrzu, pozostawiając za sobą chmarę kruków.
        Natychmiast wytężyłem wzrok, szukając oryginału. Kiedy zdołał użyć takiego jutsu?
        - Dosyć tej zabawy – usłyszałem z lewej.
        Itachi stał na gałęzi jednego z ogromnych drzew rosnącego przy świątyni. Jego wzrok był wytężony i skupiony w moim kierunku. Czułem wpływ jego chakry. Coś znowu się zbliżało.
        Zacząłem uciekać. Miejsce, w którym przed chwilą stałem, zajęło się czarnym ogniem. Nie wykonywał znaków i nie słyszałem nazwy techniki. Jego spojrzenie po prostu spalało przestrzeń w zasięgu jego wzroku, tylko z powodu tego, że miał Kalejdoskop.
        Płomienie były coraz bliżej. W końcu dotarły do mojego ramienia. Natychmiast poczułem gorąco i oszałamiający ból.
        Uwolniłem klona. Z zaskoczeniem patrzyłem, jak czarny ogień trawi okolicę. Jednak byłem bezpieczny.
        Na ten moment czekałem.
        - Katon: Housenka! – Posłałem ze swojej kryjówki masę niewielkich kul. Itachi zorientował się, co się stało, w ostatnim momencie. Uskoczył z powrotem na dach, nie zdejmując ze mnie czujnego spojrzenia. Przez moment leciał tyłem. Wykorzystałem okazję, zbierając chakrę Raitona w Serimochi i rzuciłem się w jego kierunku.
        Katana przecięła ze świstem powietrze. Itachi był szybki, ale ja byłem szybszy. Każde pchnięcie było ważne, każde mogło być tym ostatnim. Moja nienawiść dawała mi siłę i szybkość. Powoli zaczynało mi brakować chakry. Musiałem się spieszyć.
        Brunet sparował kilka uderzeń. Gdy nasze bronie się stykały, miałem wrażenie, że uderzam o skałę. Mimo wątłej postury za jego blokami stała niesamowita siła. Nie pozwalał się odepchnąć ani odsunąć ani na krok. Jego wzrok był nadal krytycznie kalkulujący i suchy. Zupełnie nieskupiony na walce.
        Uskoczył w końcu, jak to miał w zwyczaju. W locie wydostał ze swojej kurtki kilka shurikenów. Uchyliłem się przed nimi, biegnąć najniżej i najbliżej mokrych dachówek, jak mogłem. Broń świsnęła mi nad głową, moje buty chlapnęły kilka razy na dachu. Katana cięła powietrze. Uchylił się w ostatnim momencie. Drasnąłem tylko rękaw.
        Wciąż rozpędzony, niemal lecący wprzód, wykorzystałem jego chwilowy brak równowagi. Skupiając Sharingana wycelowałem idealnie. Zamachnąłem się i zahaczyłem samym końcem katany o oczka wbitych w deski kunai. Nawlokłem w ten sposób kilka z nich, wyrzucając je gwałtownie przed siebie i raniąc niczego nie spodziewającego się Itachi’ego.
        Dwa świsnęły mu obok głowy, trzeci wpił się w obojczyk.
        Brunet upadł na mokry dach, dysząc ciężko.
        Dopiero teraz, stojąc nad nim, dostrzegłem płynącą z jego oczu i ust krew. Jego białka były przekrwione, twarz spocona od wysiłku. Kruczoczarne włosy przykleiły mu się do policzków.
        Wiedziałem, że – podobnie jak ja – prawie nie ma już chakry. Nie miał gdzie uciec.
        Wokół panowała idealna cisza. Wszystko się zatrzymało. Byłem tylko ja i on. Świat nie istniał.
        Tak długo czekałem na ten moment.
        Zniosłem tyle nienawiści. Samotności. Zła. Ponownie byłem sam, i nic mnie nie czekało. Tylko ciemność. Mimo to miałem moc. Moc, którą chciał wykorzystać przeciwko mnie. Byłem gotów ją przyjąć.
        To było moje przeznaczenie.
        - Teraz, tak jak mówiłem… - Uniosłem Serimochi nad głową. Itachi zacisnął zęby w wysiłku, próbując wstać. Jego dłoń przesunęła po śliskim dachu, nie znajdując oparcia. – …pokażę ci twoją śmierć.
        - Nie!
        Mój cios nigdy nie nastąpił. Wszystko stało się echem i mgłą. Odwróciłem wzrok w kierunku zadziwiająco znajomego głosu. Moje spojrzenie skupiło się w jednym punkcie.
        I tylko jednym.
        - Niko? – wyszeptałem ze zdumieniem.
        Wzrok Itachi’ego również przeniósł się wprost na nią. Przez ułamek sekundy kątem oka widziałem, jak zaciska w koncentracji brwi.
        To była sztuczka. Kolejne genjutsu. Nie mogło jej tu być. Nie żyła.
        Chciał się uratować durną wizją. Zaskoczyć mnie.
        Nie tym razem.
        - Kolejne Tsukuyomi, bracie? – zakpiłem, nie opuszczając broni. Nie czułem się pod wpływem genjutsu. Miałem mało chakry, ale dokładnie czułem jej przepływ. To było coś na nowym poziomie. Mogłem się jednak z tego wyplątać.
        - Sasuke, to ja! – krzyknęła fałszywa Niko, podchodząc bliżej. Była bardzo lekko ubrana, absolutnie wyczerpana i nieuzbrojona. Idealnie przekonująca wizja kobiety w opałach. Bym łatwiej uwierzył. Itachi przeszedł sam siebie. – Nie wierz w nic, co ci powiedział! On właśnie tego chce!
        Itachi natychmiast odturlał się w bok i odskoczył wysoko do tyłu. Zanim wylądował na zapadającym się kominie, już w locie formował długi rząd znaków. Przekląłem pod nosem. Pozwoliłem mu uciec!
        Sharingan skupił się na pieczęciach. Nadchodziło jutsu wody.
        Zasłoniłem się Serimochi i przygotowałem się do uniku, uginając nogi w kolanach.
        - Suiton: Suiryudan.
        Stopiony śnieg i woda z poprzedniej jego techniki w ułamku sekundy zebrały się w wirującego, błękitnego węża. Wodny stwór zakręcił pętlę w powietrzu i ruszył na Niko, bezceremonialnie zrzucając ją z dachu. Usłyszałem stłumiony pisk, a następnie jej drobne ciało poszybowało gdzieś na tyły świątyni. Po odgłosie lądowania wnioskowałem, że skończyła gdzieś w krzakach.
        Uniosłem brew. Dziwny sposób na zakończenie techniki.
        Chciał mnie zdekoncentrować. Sprawić, że przejmę się bezpieczeństwem kopii Niko i odpuszczę walkę.
        Itachi nie marnował czasu. Ruszył wprost na mnie, znikąd dobywając noża. Był jak żywioł. Poruszaliśmy się przez kilka chwil w tak równym tempie, jakbyśmy trenowali choreografię od lat. Nie nazwał bym jej jednak elegancką czy wdzięczną. Żaden krok nie był zbędny, żadne pchnięcie chybione. Obracał się, kopał i rzucał w lakoniczny, precyzyjny i brutalny sposób. Nie wygłupiał się. Na pierwszy rzut oka było widać, że ma jeden cel i dąży do niego najkrótsza drogą.
        Powoli zyskiwał przewagę. Brakowało mi tchu.
        Nadal miał ranny obojczyk. Skąd miał tyle siły?
        - Zobacz, co on robi! Daje ci wygrać! – wrzasnęła znikąd Niko. Nagle pojawiła się w koronach drzew. Kiedy miał czas skupiać chakrę na jutsu? A poza tym – po co, skoro wygrywał? – Nie pozwól mu się oszukać, Sasuke! On chce zginąć z twojej ręki, spójrz na niego.
        Zrobiłem, jak kazała. Nic takiego nie dostrzegałem.
        Bzdury. Itachi nie chciał umrzeć.
        - Przestań bawić się martwymi – warknąłem. Itachi posłał mi wymuszony, spięty uśmiech. Był widocznie czymś zirytowany. Być może po raz kolejny technika więcej go kosztowała, niż dawała efektów.
        - Nie zwracaj na nią uwagi – mruknął, zbierając chakrę.
        Nie mogłem pozwolić mu na kolejne jutsu. Wyskoczyłem z wyciągniętą przed siebie kataną przepełnioną Raitonem. Jego klon zniknął zanim do niego dotarłem, eksplodując mi przed twarzą.
        Wybuch posłał mnie kilka metrów w tył. W ostatnim momencie złapałem się krawędzi dachu. Odepchnąłem się od ściany stopami i zeskoczyłem na ziemię, trzymając się za oparzoną rękę.
        Przez chwilę przed oczami migotały mi jasne plamy i kolory. Od eksplozji szumiało mi w uszach.
        Pewnie dlatego wydawało mi się, że czuję chakrę Niko.
        Itachi pojawił się tuż przede mną po kilkunastu sekundach. Był zdyszany i brudny. Zostały mu skrawki chakry.
        Czemu nie wykorzystał okazji i nie wykończył mnie w tym czasie? Podobnie wcześniej – odepchnął iluzję, zamiast zaatakować mnie przy chwili nieuwagi. O co mu chodziło?
        Naprawdę był stuknięty.
        - Tak się kończy nasza historia, mały bracie – westchnął, nie zwalniając kroku. – Jeden zabije drugiego i zyska moc. Tak wygląda nasza historia oraz nasza przyszłość.
        Warknąłem, wstając na trzęsące się nogi. Powoli traciłem kontrolę. Wszelkie resztki chakry zdawały się skupiać na moim ramieniu. Dopiero teraz spostrzegłem, że moja lewa ręka pokryta jest czarnymi wzorami. Zacisnąłem zęby.
        Zostało mi chakry na jedno jutsu. Musiało być nieprzewidywalne i nowe. Jedno z nauczonych od Akane idealnie się do tego nadawało. W dodatku Przeklęta Pieczęć dawała mi inny rodzaj chakry. Mogło z niej w końcu wyniknąć coś dobrego.
        Ruszyłem ponownie na Itachi’ego. Z widoczną dezaprobatą przyłączył się ponownie do naszego niemego tańca przepełnionego brzękiem stali. W pewnym momencie cofnąłem wychodzący atak. Brunet ukarał mnie za to wytrąceniem mi miecza z ręki. Zanim rękojeść opuściła moją rękę, niby niechcący nadałem jej odpowiednią rotację. Katana zakręciła się kilkakrotnie w powietrzu i z głośnym stuknięciem wbiła się w drewnianą podłogę dwa metry za mną.
        Skoczyłem w tył, udając odwrót. Pozwoliłem, by Itachi podążył za mną. Spodziewał się, że wyciągnę miecz z gruntu. Ja jednak zrobiłem salto w powietrzu i wylądowałem jedną nogą na tępym końcu miecza, drugą posyłając Itachi’ego w tył.
        Mężczyzna, zdezorientowany, odleciał kilka metrów w tył, zatrzymując się dopiero na kupie gruzu.
        To była moja szansa. Skupiłem w sobie chakrę.
        - Raiton: Tenkatsu. - W jednym, ostatecznym ruchu wyrzuciłem ją z siebie, zupełnie jakbym używał Katona. Wstęgi błyszczącej energii ruszyły na sylwetkę Itachi’ego ze wszystkich stron, blokując mu ucieczkę.
        Następne, co widziałem, to wielki, biały wybuch. Ostatnia chakra, jaką miałem w sobie, połączona z tym, co wycisnąłem z Sharingana i Przeklętej Pieczęci, skupiła się w jednym miejscu. Centrum eksplozji.
        Dookoła pofrunęły deski i kamienie. Uniósł się kurz. Nie słyszałem żadnych dźwięków, nie czułem już wrogiej chakry. Jak w przypadku sztormu, i teraz chaos powoli się uspokoił. Grzmot stał się dudnieniem, a elektryczność jedynie wyładowaniem na skórze.
        Mimowolnie opadłem na jedno kolano, wspierając się na wciąż sterczącym w podłodze mieczu.
        Przymknąłem oczy, dysząc ciężko.
        Cała siła i napięcie uleciały z mojego ciała. Nie wiedziałem, co było bardziej zmęczone – ono, czy mój umysł. Ręce nadal trzęsły mi się od nadmiaru użytej energii. Odetchnąłem głęboko, po raz pierwszy zauważając, jak chłodne jest powietrze dookoła. Spostrzegłem powoli opadające płatki śniegu, które zaraz niknęły, topiąc się w licznych śladach krwi na podłodze.
        Moje myśli powędrowały do Niko. Gdziekolwiek teraz była, miałem nadzieję, że to widzi. To samo rodzice.
        To był koniec. Na pewno.
        - To jest ta śmierć, którą chciałeś mi pokazać?
        Otworzyłem oczy.
        Z kłębu dymu wyłoniła się jego sylwetka. Jeszcze przed chwilą leżał na wznak w kraterze w podłodze. Teraz podnosił się ociężale, patrząc na mnie uparcie i zupełnie ignorując krew cieknącą mu z ust.
        Moje serce się zatrzymało. To… było niemożliwe!
        - Niech cię szlag! – warknąłem, również wstając. Z wyczerpania i emocji nie mogłem ustać prosto. Itachi’ego opływała jakaś niesamowita energia, która z każdym jego krokiem stawała się coraz bardziej materialna.
        Czy to były… żebra?
        - Gdyby nie to, zginąłbym – przyznał ochrypłym głosem. Wydawał się równie wykończony, co ja. Zrobiłem krok do tyłu. Czerwona chakra zdawała się płonąć, choć nie była ogniem. Wyglądała jak duchowa energia, coś nie z tego świata. – Naprawdę stałeś się silny, Sasuke. – Zacisnąłem zęby. Wyrwałem z podłogi brudne Serimochi, wystawiając je poziomo przed siebie. Nie miałem pojęcia, co to za technika. Musiałem wymyślić nowy atak. – To mój ostatni as. Susanoo.
        Susanoo? Trzeci z głównych bogów, władca wiatru i burzy. Więc tak nazywał swoje techniki.
        Żebra zdawały się rosnąć, okalając jego mozolnie człapiącą w moim kierunku sylwetkę. Jego ubrania były przypalone i podarte, wzrok nieobecny, usta niemo rozwarte. Mimo to parł pewnie naprzód.
        Po moje oczy.
        Wyjąłem z torby kunai’e z notkami wybuchowymi i cisnąłem nimi w potwora przede mną. Nawet nie zwolnił. Wydawał się być zupełnie niezależny od siły Itachi’ego.
        Wysoko nad nami uformowała się czaszka.
        - To koniec twoich technik? – spytał świszczącym głosem. Jemu też brakowało tchu. – Jeśli masz coś w zanadrzu, nie wahaj się tego użyć. Prawdziwa walka dopiero się… zaczyna…
        Zerwał się wiatr, który przesunął zaschnięte liście pod moimi nogami. Przyniósł ze sobą zapach wilgoci i krwi, a także chakrę Niko.
        Dziewczyna ponownie pojawiła się w oddali. Wyglądała, jakby przeszła przez piekło.
        - Sasuke, to naprawdę ja!
        Prychnąłem. To robiło się nużące.
        Mimo to nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była… dobrze odtworzona.
        Ta technika jednak nie miała sensu. Jego postawa, wszystkie jego słowa i zachowanie – namawiały mnie do walki. Twierdził, że to nasze przeznaczenie, że jeden zabierze oczy drugiemu.
        Po co tworzył iluzję, która mówiła mi absolutnie co innego – że to on planuje zginać z mojej ręki i mam przestać walczyć? Co to w ogóle za pomysł?
        - Naprawdę! – żachnęła się. Widziała, że jej nie wierzę. Zacisnęła pięści, tupiąc nogą. – Nie słodzisz herbaty! Twój miecz nazywa się Serimochi. Kiepsko gotujesz, nie ogarniasz map, a jedyne kwiaty, jakie kiedykolwiek kupiłeś, to piwonie.
        Genjutsu nie czytało w myślach. Skąd Itachi mógł to wiedzieć?
        Obróciłem się ku niej, kątem oka widząc, jak Itachi zaciska zęby. Sharingan odczytał jej chakrę. Wydawała się w porządku.
        Nagle zrobiło mi się… lżej. Na nowo poczułem ciepło, łatwiej mi się oddychało. Ona… żyła? Nie zabiłem jej. Co tu robiła?
        - To ty? – spytałem dla upewnienia. Dziewczyna podparła się oskarżycielsko pod boki, taksując mnie z góry zniecierpliwionym wzrokiem. – Jakim niby cudem żyjesz? – warknąłem. Itachi zakaszlał donośnie. Dzieliło nas kilka metrów.
        Dziewczyna wydawała się być zaskoczona moim pytaniem.
        - Co? Co on ci-AH!
        Znikąd za jej plecami pojawiła się płonąca, wielka jak budynek dłoń. W jednej chwili Niko stała na dachu, patrząc na mnie, w drugiej – leciała w tył, odrzucona z niezwykłą siłą.
        Nie był to cios, by zabić. Itachi też nie złapał jej i nie użył przeciwko mnie, jako zakładniczki. Dziwne, bo mógłby tym wiele osiągnąć. Mógł ją też bez problemu zabić. Miał ku temu już trzy okazje.
        Chciał ją uciszyć.
        Czemu ją więc oszczędził? Czemu ją tolerował, odsuwając ją od pola walki i marnując przy tym energię, której teraz tak bardzo potrzebował do zabicia mnie?
        Mówił, że nie żyje. Że zabiłem ją i dlatego mam teraz Mangekyo. Kłamał. Po co? Bym był bardziej zdesperowany? Bym postawił wszystko na jedną kartę, myśląc, że nie mam nic do stracenia?
        Myślałem, że trzymał ją pod genjutsu w tym celu. By mnie zdradziła i zasłużyła na śmierć. To była nieprawda.
        Jeśli miał ją teraz w swojej technice – co było niemożliwe, bo nie miał prawie chakry – lub jednak była iluzją w mojej głowie - jej zachowanie nie miało sensu.
        Jeśli jej nie kontrolował – Niko ruszyła za nami na pole walki, by mi przeszkodzić.
        Niko, która kibicowała mojej zemście, rozumiała ją i popierała.
        Była w ANBU, a nakryłem ją na misji z Itachi’m. To możliwe, że wiedziała coś, o czym nie miałem pojęcia?
        Chakra wokół Itachi’ego zawirowała. Gołe kości stwora nagle okryły się czymś na wzór mięśni. Postać natychmiast przybrała zbroję i hełm, przez które wyzierały w moim kierunku jedynie dwa świecące punkty.
        Nie miałem chakry i pomysłów.
        - Teraz… twoje oczy będą moje. Najwyższa pora, abym je odzyskał…
        Nie słuchałem go. Moje myśli szalały. Szedł na tyle wolno, że regularnymi krokami do tyłu, nawet cały obolały, byłem w stanie zachować bezpieczny dystans.
        Nie miałem pojęcia, co się zaraz stanie. Jeśli Niko była cała, moglibyśmy go pokonać razem. Mimo Susanoo wokół niego, wydawał się wycieńczony.
        Czemu nie sprowadził posiłków? Jeszcze niedawno pracował z masą ANBU, teraz był sam. Jeśli tak bardzo zależało mu na zwycięstwie, powinien tu na mnie czekać sam Madara. Nie było go na horyzoncie. Itachi był absolutnie sam.
        W dodatku pluł krwią i utykał, jakby nasza walka doprowadziła go na skraj wytrzymałości. Tego samego człowieka, który wymordował mój klan, składający się z wielu wybitnych shinobi. Nie chodziło tu o przesadną skromność, ale… nie byłem silniejszy niż połowa mojej rodziny.
        Jaka była w tym wszystkim rola Niko? Jeśli była sobą, czemu mi nie pomagała? Czemu krzyczała w moim kierunku te bzdury? Nie atakowała też o dziwo mnie, po tym wszystkim, co jej zrobiłem.
        Jak teraz sięgałem pamięcią, w naszym mieszkaniu też nie zaatakowała ani razu. Broniła się i powstrzymywała moje ruchy, ale nie zrobiła mi krzywdy w innym celu, niż obrona własnego życia.
        W dodatku cały czas nalegała, bym jej wysłuchał.
        Itachi skrzywił się w okrutnym bólu. Złapał się za pierś, zaciskając zakrwawione zęby. Jego oczy były oszalałe i nieprzytomne. Ledwo oddychał, ale żądza mordu pchała go naprzód. Nie spodziewałem się, że ukaże mi techniki tak obce, tak potężne… a zarazem tak kosztowne.
        Staniesz się rywalem, z którym będę mógł zmierzyć swoje zdolności. Masz ten ukryty potencjał.
        Jakże prorocze słowa. Od początku planował, że zdobędę Mangekyo. Że ta walka kiedyś się odbędzie.
        Honorowo. Jeden na jednego. Nawet, jeśli był bezpieczny w wiosce i nie musiał odpowiadać na moje wezwanie.
        Ryzykował swoje życie do końca.
        Jeśli chcesz mnie zabić, być wściekłym, nienawidzić mnie i przeżyć w mroku… uciekaj. Wciąż uciekaj, chwytaj się życia.
        Nie pozostawił mi wyboru tamtej nocy. Rzucił mnie na głęboką wodę, wyznaczając kierunek, którego nieświadomie trzymałem się aż do tej chwili. Wszystko zaplanował, przewidział każdy mój ruch.
        Czy to wszystko było aż tak proste?
        Itachi zaatakował twój klan z rozkazu Rady Konohy. Uchiha planowali przewrót stanu przeciwko Trzeciemu. Uratował wielu ludzi. Jest po naszej stronie.
        Zacisnąłem szczękę. Wzrok Itachi’ego był zamglony. Nie wyglądał, jakby mnie widział. Szedł przed siebie kierowany jedynie silną wolą. Z jego czoła lał się pot. Jego sylwetka była niestabilna. Na jego ciele widać było oparzenia.
        To nie mogła być prawda. Niko oszalała. Nie wierzyłem w to.
        By przeżyć, trzymamy się tego, w co wierzymy i rozumiemy. Nazywamy to „rzeczywistością”.
        Mimo wszystko. Na zlecenie wioski… to było niemożliwe. Był zły. Bezlitosny. Był wrogiem. Członkiem Akatsuki. Mordercą bez skrupułów i uczuć.
        Po postu udawałem brata, jakiego oczekiwałeś... byś rozwinął swoje zdolności.
        Oczekiwałem… śmiertelnego wroga. Wyzwania. Celu. Przestępcy. Dzięki temu stałem się silniejszy.
        Moje oczy otworzyły się szerzej. Nagle zrobiło mi się duszno. Zacząłem szybciej oddychać, nie zdejmując z niego czujnego spojrzenia.
        To był mój brat. Itachi. To było niemożliwe, bym przez tyle lat nie widział…
        Mamy tylko siebie. Zawsze będę twoim bratem, nawet, jeśli tylko jako przeszkoda, którą będziesz musiał przezwyciężyć.
        Nie mógł wtedy tego przewidzieć… a może wręcz przeciwnie, już to planował. Wiedział, że będziemy ze sobą walczyć. Chciał tego. Uśmiechał się, gdy to mówił. Jego uśmiech był szczery. I trochę smutny.
        - To moje oczy… moje… - wysapał świszczącym głosem. Zorientowałem się, że za moimi plecami jest jedynie ściana. Nie miałem gdzie uciec. Jego ręka wyciągnięta ku moim oczom była cała we krwi. Jego własnej.
        Ja nie byłem ranny. Byłem cały.
        Jakie były na to szanse?
        Mogłem go zabić. On też to wiedział. Jego nieprzytomne oczy przemknęły na chwilę do miecza w mojej dłoni. Mimo to parł dalej. Stanąłem przy ścianie świątyni, obserwując bacznie każdy jego ruch.
        Dzielił nas nieco ponad metr. Parząca chakra Susanoo rozstąpiła się i objęła mnie. Powietrze wokół było ciężkie od energii. Jedno pchnięcie. Jeden cios. Tylko tyle wystarczyło, by odebrać mu życie. Nie był w stanie się obronić.
        Mimo to zbliżał się, a z nim jego dłoń.
        Ku mojej twarzy.
        Miałem szansę. Miałem go zabić. Chciałem tego całym sobą. Wiedziałem, że powinienem. Wiedziałem, czego pragnę. Obiecałem to sobie. To był mój cel od tylu lat.
        Twój cel jest iluzją.
        Drżące palce niemal sięgnęły mojego oka. Zmarszczyłem brwi, zamachując się.
        Kąciki ust Itachi’ego drgnęły do góry.
        Głupi, mały bracie.
        Zatrzymałem zamach tępą ostrą miecza, przykładając pięść zaciśniętą na tsuce do jego mostka i odpychając go od siebie.
        Zakrwawione palce nie zdążyły musnąć mojego czoła.
        Susanoo rozpłynęło się w powietrzu wraz z głuchym jękiem ogromnego demona. Plecy Itachi’ego wytarły mokre deski, a on zaniósł się krwawym kaszlem.
        Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Podszedłem do niego kilkoma zdecydowanymi krokami, przystawiając mu do gardła koniec katany. Patrzyłem przez moment z góry na jego zwijającą się w bólu sylwetkę, nie mogąc powstrzymać drżenia rąk.
        Miotały mną dreszcze i dziwne konwulsje. Itachi zamarł, a mimo to mało brakowało, a rozciąłbym mu krtań.
        - Nie ruszaj się stąd. I nic nie mów – rozkazałem cicho, starając się ustać prosto.
        Posłuchał. Jego ramiona opadły niezdecydowanie. Oczy były rozszerzone w szoku.
        Świadomość, co właśnie zrozumiałem, rozpalała mnie od środka. Serce łomotało mi w piersi. Zamknąłem mocno oczy, próbując przeciwstawić się tej sile, niezdolny dostrzec nic poza uderzeniem uczuć. Gdy je otworzyłem, skrzyły się niedowierzaniem i furią.
        Nie zostało ze mnie nic poza pustką. Rozdziawioną i chłodną, tak wielką, jakiej w życiu nie czułem. Obaj byliśmy zgrzani i spoceni i drżeliśmy na lodowatym wietrze świszczącym między ruinami.
        Niko pojawiła się gdzieś na horyzoncie. Spod jej włosów leciała ciurkiem krew. Utykała i dyszała, ale na nasz widok odetchnęła z widoczną ulgą i zwolniła kroku.
        Niebo było niesamowicie ciemne i szare. Nagle wiatr przestał wiać, jakby czas się zatrzymał. Młody śnieg wyglądał na brudny. Poranek wydawał się niedorzecznie ciężki.
        Byłem wykończony, a myśli i wnioski nadal szumiały mi między uszami. Byłem w szoku. Nadal z każdą sekundą przychodził nowy impuls, by poderżnąć mu gardło. Mimo to powstrzymywałem go raz za razem, przekonując się, że jeśli się mylę, to będę miał jeszcze ku temu okazję.
        Prawda była za to tak niedorzeczna i bolesna, że po raz pierwszy chciałem się mylić.
        Gdzieś w tle mojej świadomości usłyszałem kroki. Dotarły do mnie liczne chakry. Obce. Zdenerwowane. Pomiędzy drzewami mignęła mi biała porcelana.
        Przybyli po nas. Było po wszystkim.
        Odsunąłem miecz od bladej szyi, nie patrząc na zdradziecko znajomą twarz. Schowałem Serimochi za pas, odwracając się. Pomiędzy mną a telepiąca się z zimna i bólu sylwetką Niko leżała maska demona. Porcelanowa, wykończona złotem. Czarne, puste oczy spozierały wprost w moją duszę. Kły szczerzyły się w triumfie. Zdradzieckie i dwulicowe.
        Ruszyłem, otępiały, w stronę wioski, miażdżąc ją pod butem.

Obserwatorzy