Tak, jak obiecałam: z okazji 100 tys. wyświetleń strony zapraszam Was na swojego prywatnego bloga o bzdurnej nazwie i różnorodnej tematyce. Jak zwykle zapraszam do komentowania i zadawania pytań.
Mam trzy lata.
Lato jest
bardzo ciepłe. Siedzę na schodach do świątyni, bawiąc się malutkimi rączkami
drewnianą zabawką. Słońce leniwie zachodzi, ustępując miejsca migoczącym jak
małe diamenty gwiazdom. Nie mogę się na nie napatrzeć.
Wydaje się
momentami, jakby mrugały w rytm cykad kryjących się w trawie nieopodal. Wprost
w moją stronę. Do mnie.
Kątem oka
obserwuję przechodniów obmywających ręce w świętej wodzie. Nie wszyscy robią to
poprawnie, wielu się spieszy. Kilkoro podchodzi do dzwonka i dzwoni nim najpierw,
niektórzy przed tym składają ofiarę. Jakaś pani modli się wyjątkowo długo, a w
monecie, którą wrzuciła do pudełka, rozpoznaję wysoki nominał. Jej zmęczona
twarz owładnięta jest żalem i skruchą.
Mama woła mnie
do środka. Jemy kolację. Wiem, że nie czekają na mnie żadne słodycze. Narozrabiałam
tego dnia.
Świeca na ołtarzu była bardzo
ładna. Nie chciałam jej przewrócić.
Mam pięć lat.
Bawię się
ogniem pod czujnym okiem ojca. W kącie pomieszczenia mama wiąże swoje zori. Tego
wieczora tańczy z innymi kapłankami w Kagurze. Czuję słodkawy zapach kadzideł i
ryżu, który będzie ofiarowany bóstwom na festiwalu. Bardzo lubię ten okres,
jest pełen śpiewów i kolorów.
Korytarzem
przechodzi Shinken. Przez słońce padające przez shoji widzę jego sylwetkę
jeszcze zanim przystaje i opiera się o drzwi. Kłaniam mu się krótko. Wuj przygląda
się naszej trójce z enigmatycznym uśmiechem. Jego ramię wciąż obwiązane jest
bandażem po ostatnim wypadku. Nie znamy jego obrońcy. Mimo to wiele osób pomodli
się dzisiaj za niego.
W zamyśleniu
omal nie podpalam swojej czerwonej hakamy. Tata zauważa to i karci mnie
pół-ostrzegającym, pół-rozbawionym spojrzeniem. Kryje się w nim czułość i
niezwykła mądrość. Przytulam się do niego.
- Katashi,
pomóż mi z tym obi.
Tata czochra
moje włosy i podchodzi do mamy, z niezwykłą wprawą i dokładnością wiążąc na jej
talii pierwszy węzeł. Z zafascynowaniem patrzę, jak jego dłonie układają gruby
materiał w idealną kokardę. Mama przegląda się krytycznie w lustrze,
rozdzielając kosmyki hebanowych włosów i upinając je podłużnymi spinkami.
Podaję jej
świeże kwiaty z ogrodu. Będą pasować do jej kimona.
Oboje dziękują
mi uśmiechem.
Mam siedem
lat.
Dłoń
nieznajomego zakrywa oczy, z których umykają krwawe łzy. Zaciskam ze
zdenerwowania dłonie.
Wygląda, jakby
się dusił. Nie czuję jego bólu, ale widzę go dokładnie i rozumiem tak, jakby
był moim własnym. Jego palce rozwierają się i zamykają na jego oczach, jakby
chciał je wyrwać z rozpaczy.
Głosy rodziców
i Shinkena przepełnione są pilnością. Coś się dzieje, ale jeszcze nie potrafię
pojąć, co.
Czerwone oczy
wpatrują się we mnie tępo i tęskno, jakbym przypominała im o utraconym raju.
Serce bije mi szybciej, odwracam wzrok, ale atmosfera w świątyni jest napięta i
gęsta. Sama zaczynam się dusić.
Wokół wszystko
płonie. Słyszę krzyki i nawoływania, trzask łamiącego się drewna i huk lecącego
stropu. Łzy cisną mi się do oczu, od dymu i strachu. Moje ubrania są ciepłe i lepkie
od krwi. Nie mojej.
Biegnę przez
korytarze. Mama kuli się przy ścianie, dysząc i trzymając się za bok. Jej
kimono też jest czerwone. Spinki błyszczą od ognia.
Zauważa mnie.
I uśmiecha
się. Jej uśmiech przyćmiewa płomienie. Rozświetla nim całe wnętrze. Niczym ćma
lgnę do niego. Mama wyciąga ku mnie drżącą dłoń, a po chwili jestem tak blisko,
że jest w stanie pogłaskać mnie po włosach. Czuję, jak duszący węzeł w moim
sercu powoli się rozwiązuje.
- Wszystko
będzie dobrze - mówi mama. I jeśli tak mówi - ma rację. Ona zawsze ma rację.
Czuję obce
dłonie obejmujące mnie pośpiesznie od tyłu. Nagle jestem oderwana od ziemi, a
mama kiwa z wdzięcznością do osoby za mną. Zaczynam szarpać się i krzyczeć, ale
dusi mnie dym i gorąco.
Uderza we mnie
fala chłodu. Czuję i słyszę kroki, które nie należą do mnie. Policzki pieką
mnie od płaczu i sadzy. Czuję ogień buzujący w świątyni i pod skórą niosącej
mnie osoby.
Cykady milczą, a nawoływania
wydają się odległe.
Nie wiem, ile mam lat.
Leżę na wznak na cudzym łóżku, w
ledwo znajomym domu. Moja głowa huczy echem dziwnie znajomej chakry. Czuję się
senna i oszołomiona.
Nagle wiem wszystko. Tęsknię za
wieloma osobami na raz i wiem, że istnieją tylko tu, w mojej głowie. Wiem, jak
to jest mieć kogoś. Czuję się mądrzejsza. Lepsza. Czuję na sobie ich ciepły, spokojny
wzrok.
Ostatkiem sił
podnoszę się z materaca. W ciemności zrzucam z siebie koc i podchodzę do
siedzącej nieruchomo, czarnej sylwetki.
Obserwującej.
Oceniającej. Pilnującej.
Czuję ponownie
ten buzujący ogień, a smukła twarz przypomina mi o krzykach i nawoływaniach. Oczy
przenikają mnie na wskroś, do duszy. Oglądają ją niewzruszenie. Mimo to czuję
się bezpieczna. Wiem, że wszystko będzie dobrze. Tak, jak mówiła mama.
Nie mam nic do
ukrycia.
Moje objęcie
jest dla niego jak kara. Każda jego komórka sprzeciwia się aktowi czułości.
Jestem pijana wspomnieniami, wdzięczna i wściekła zarazem. Moje serce wypełnia
dziwne, pulsujące ciepło. Nie umiem go wyrazić ani poskromić.
- Dziękuję.
Ból w piersi
nie przechodził. Głosy mruczały w mojej głowie, jak przez mgłę. Nie mogłem
przestać myśleć i wspominać. Niczym masochista przywoływałem każde słowo i szczegół.
Maltretowałem się myślami „a co jeśli”, „a co gdyby” i fantazjowałem, jak by
było, gdyby było inaczej.
Uratował wielu ludzi. Jest po naszej
stronie.
Echo nie
ustawało. Moje kończyny wydawały się puste, pełne powietrza. Coś rozdzierało
mnie od środka i męczyło – nieustające dudnienie. Poczucie winy. Zagubienie.
Furia. Samotność. Niepewność.
Chciałem
krzyczeć. Miałem ochotę coś zniszczyć, jeszcze raz. Zrobić cokolwiek, by pozbyć
się tego tępego, bezsensownego bólu. Uczuć. Pamięci.
Itachi zaatakował twój klan z rozkazu Rady
Konohy.
Bzdury.
Uchiha planowali przewrót stanu przeciwko
Trzeciemu.
Była taka
dziecinna, zmienna, naiwna i uparta!
Nie mogłem
jeść. Nie mogłem spać. Jej wyraz twarzy był jak tatuaż na moich powiekach, nie
mogłem się go pozbyć.
Wstałem
ociężale z brudnego łóżka, przechodząc chwiejnie boso po gołych panelach. Pokój
śmierdział stęchlizną i kurzem. Wpadłem do łazienki, ochlapując twarz zimną
wodą.
Byłem
zmęczony. Miałem dość siebie samego i tego wszystkiego. Chciałem zasnąć i mieć w
końcu spokój, a najlepiej zabić ich wszystkich jedną myślą, bez konieczności
widzenia ich więcej na oczy. Czułem energię buzującą pod skórą, było mi od niej
niedobrze. Nie panowałem nad sobą.
Miałem dość.
Moja pięść
niczym piorun przecięła powietrze. Lustro nad umywalką stłukło się na kawałki i
spadło na kafelki u moich stóp. Odbijała się w nich moja blada skóra i cienie
pod oczami. Chwyciłem największy kawałek i wróciłem do łóżka, rzucając się na
plecy i wyciągając fragment przed siebie.
Skupiłem w
sobie resztki energii i skierowałem je do oczu. Nauki Kakashi’ego chyba po raz
pierwszy okazały się przydatne. Widziałem odbicie wirującego Sharingana. Gotowe
jutsu.
Proszę, wyjaśnię ci wszystko. Nie odchodź.
Chwilę potem straciłem
przytomność.
Pierwsze płatki
śniegu witam w ponurym nastroju. Próbuję nie myśleć o niczym i leniwie
przerzucam kartki książki, nie widząc tak naprawdę słów, jakimi są zapisane.
Kiedyś cieszyłabym się z takiego wieczoru – kanapy, koca, kubka gorącej
czekolady. Jednak nie dzisiaj.
Dni, które
mijają, są puste. Jestem w ciągłym zawieszeniu. Akane, Anko i Itachi snują się
przed moimi oczami tylko po to, by zniknąć bez słowa wyjaśnienia i pojawić się
z powrotem. Są jak szczury przebierające w miejscu nogami, szykujące się do
opuszczenia tonącego statku.
Czasami mam
wrażenie, że jestem nikim. Że gdyby mnie tu nie było, ludzie nie zauważyliby
różnicy. Łudzę się, że dla kogokolwiek jestem jeszcze ważna, ale w świetle
ostatnich wydarzeń zaczynam w to wątpić.
Swędzi mnie
prawy nadgarstek.
Na chwilę moje
serce się zatrzymuje, robi mi się gorąco w oczekiwaniu. Odstawiam kubek,
podciągam rękaw swetra i przyglądam się małej, czarnej pieczęci, przez którą przed
chwilą przemknęła zimna chakra.
Odrobina.
Przez sekundę. Nic więcej.
Był blisko,
przez moment. Przebiegał ulicą lub dachem. Pewnie wracał z treningu lub
spotkania.
Na myśl, że
mnie szukał, serce bije mi szybciej.
Chwytam kubek
w momencie, gdy czarna postać wchodzi do salonu.
Ciemne
tęczówki są chłodne i analizujące. Cierpliwe. Nic ich nie wzruszy i nie
zaskoczy. Powoli przyzwyczajam się do ich skrupulatnej i skąpej zarazem
obecności.
Udaję, że
czytam, tak naprawdę czując wokół siebie ruch. Czarnik ląduje na gazie. Kubki
szurają po chropowatej ladzie. Drzwi do pokoju otwierają się bezszelestnie,
nawet jeśli gdy ja ich używam – zawsze skrzypią.
Zastanawiam
się, jak to jest być tylko shinobi.
Cały dzień i całą noc. Nie mieć z życia nic innego. To strasznie smutne.
Woda się
gotuje. Tęczówki wracają wraz z ciemną postacią. Mimo niskiej temperatury w zupełnej
ciszy zaprasza mnie ona na balkon. Ona i zapach jaśminu z jej kubka.
Zostawiam w
książce zakładkę, doskonale wiedząc, że i tak będę musiała wrócić do co
najmniej ostatnich dziesięciu stron. Zarzucam koc na ramiona i biorę kubek bez
uszu w obie dłonie.
Pogoda nie
jest tak surowa, jak bym się spodziewała. Jest niczym w porównaniu z Yuki no
Kuni. Śnieg jest jednak rzadkością w Kraju Ognia. Gdy tu wita, jest srogi i
uciążliwy. Wszyscy zawsze narzekają.
Ten pierwszy
puch ma w sobie jednak coś kojącego. Mam wrażenie, że patrzę na inną Wioskę. Czystą.
Rześką. Pełną nowych możliwości.
- Wypuścili
Sasuke – mówię po chwili ciszy. Nie dlatego, że mi zimno i chcę uciec. Jest to
po prostu droga na skróty do tematu, który i tak wiem, że podejmiemy.
Itachi stoi
oparty przedramionami o niski mur. Po raz pierwszy widzę, by oddychał tak
głęboko. Zdaje się bezdźwięcznie wchłaniać wioskę i zimę – ich wygląd i zapach
– całym sobą. Jego twarz jest ode mnie jednak odwrócona.
Tysiące
posklejanych płatków wiruje dookoła. Z zafascynowaniem patrzę, jak kilka
nieszczęśliwych zlepków ląduje w moim parującym kubku. Czasami czuję się jak
one – bez szans, zwykła – jedna z wielu – topiąca się w lawie wydarzeń i szybko
zapomniana. Uchiha bezwiednie obraca swój kubek w smukłych palcach. Nie ze
zdenerwowania lub nudów. Wygląda jak niewidomy zapamiętujący fakturę.
Przez jakiś
czas nie rozumiem, co się dzieje. Do czasu, gdy zadaje mi pytanie.
- Co zrobisz,
gdy będzie po wszystkim?
Omal nie
parskam śmiechem w odpowiedzi. Jest to najbardziej absurdalna kwestia. Jego
pytanie – sam fakt, że je zadaje – brzmi, jakby się mną interesował. Nie wiem,
czy by pokazać mi moje wspomnienia musiał sam przeżyć je jeszcze raz i to
odrodziło jakąkolwiek – wciąż nikłą – więź między nami, czy jest po prostu
ciekawy.
Inną sprawą
jest fakt, że pyta, jakbym miała jakikolwiek wybór. Jakbym była wolna.
Albo były inne
zakończenia tej historii niż moje pogodzenie z Sasuke.
Staram się w to
nie wierzyć.
- Jakie są
moje opcje? – pytam z uśmiechem. Warto byłoby dowiedzieć się o jakiś nowych,
lepszych. I uniknąć mówienia o sprawach, o których starszy Uchiha nie chce
słuchać.
Jego brwi
zdradzają irytację. Nie lubi odpowiedzi w formie pytań. Nie lubi też rozmów ze
mną.
- Możesz
zostać w Wiosce lub wrócić do Akazuno. – Jego głos brzmi jak surowy ton
nauczyciela tłumaczącego dziecku tę samą rzecz po raz dziesiąty. Zabawne
doprawdy, bo nigdy o powrocie do świątyni nie myślałam. A tym bardziej nie
mówiłam.
- Czemu
miałabym wrócić do Akazuno? – pytam, zanim jestem w stanie ugryźć się w język.
Co ja dzisiaj mam z tymi pytaniami?
Itachi obraca
się w moim kierunku, taksując mnie z góry wzrokiem. Nie podoba mu się
odpowiedź, jaką sugeruję. Muszę być dla niego niewychowanym dzieckiem.
Jest pierwszą
osobą, jaką spotkałam i zaakceptowałam jako lepszą od siebie. Nie czuję między
nami żadnej rywalizacji. Nie mam co do niego roszczeń ani silnych uczuć. Jest
obrazem tego, czego nigdy nie znałam i nie poznam. Nie miałam i nie chcę mieć.
To człowiek, który miał wszystko i wszystko oddał
dla dobra swojego brata. Ja nigdy niczego nie miałam, aż do momentu, gdy „dostałam” jego brata. I teraz chcę mieć
wszystko, co dobre. On zrezygnował.
- Przydałabyś
się im. Mogłabyś odbudować swój dom. Swoje dziedzictwo.
- Mogę też
zostać w wiosce i skupić się na tym, co – póki co – jeszcze istnieje – odpieram z naciskiem, posyłając brunetowi znad kubka
czekolady coś, co mam nadzieję przypomina pewny siebie uśmiech.
To, że znam
swoją przeszłość, nie znaczy, że chcę ją kontynuować. Akazuno jest pełne ludzi,
których nie znam lub nie pamiętam. Ruiny świątyni są tylko tym – ruinami.
Nawet, jeśli stałaby cała, dumna – nie zawierałyby najważniejszego. Rodziny.
- Wciąż
wierzysz w swoją… wersję wydarzeń. – Nie jest to pytanie. Jest to westchnięta w
przestrzeń skarga. Zakończyliśmy już dyskusje o tym, że nie popieram jego
samobójczej misji i co sądzę o okłamywaniu Sasuke. Jakimś cudem przeszliśmy
bezpośrednio do mojej przyszłości. I na jej temat również musimy się widać
kłócić.
Wzdycham
głęboko, co daje Itachi’emu czas na skosztowanie herbaty.
- W
przeciwieństwie do ciebie jestem egoistką – mruczę. Staram się przekazać to, co
leży mi na sercu jak najgrzeczniej i najoszczędniej. Zgodne przytaknięcie
mojego rozmówcy w odpowiedzi na „oczywistą” prawdę nie pomaga mi w tym zadaniu.
Przygryzam wargę. – Jasne, że pomoc innym mogłaby mi dać dużo szczęścia. Im
także. Wierzę jednak, że najszczęśliwsza i najsilniejsza będę, jeśli będę
walczyła o coś dla siebie. – Czarne
spodki wpatrują się w horyzont. Białe płatki zatrzymują się na włosach i
ciemnoszarym swetrze. Jest przez moment taki… namacalny. – Ty też byłbyś
silniejszy, gdybyś choć przez chwilę uwierzył, że jest dla ciebie nadzieja.
- Nadzieja
prowadzi do zawodu.
- Dlatego
zgodziłeś się na plan Jiraiyi? – śmieję się. Czarne spodki raptownie wracają na
moją twarz. Znów na wskroś. – Jeśli od początku spisałeś się na straty, czemu
tu wróciłeś? Mogłeś odmówić.
- Powiedziano
mi, że w prawie Danzo jest wiele do zrobienia – odpiera natychmiast.
- Tak, ale
była pewność, że sobie nie poradzimy?
Nie. Hokage postawiła ku temu na głowie pół ANBU. A mimo to zaryzykowałeś
powrót do Wioski. Spotkanie, ostatni raz, tych wszystkich ludzi. Sasuke. Akane.
Zrobiłbyś tak, gdybyś wiedział, że nic z tego nie będzie? – Przechylam lekko
głowę, osłaniając twarz przed nagłym podmuchem lodowatego wiatru. Jego wzrok
ucieka, ale nie ze strachu. Wiem, że słucha mnie uważnie. - Naprawdę mam
uwierzyć, że pojawiłeś się na nowo w życiu tylu ludzi tylko po to, by zginąć?
Sprawić im na nowo ból?
Cisza kłuje w
uszy. Mimo to nie boję się. Itachi przez moment wydaje mi się niższy i słabszy
niż jest w rzeczywistości. Pomysł, że moje słowa mają na niego jakikolwiek
wpływ jest… przejmujący.
Widzę, jak
zaciska szczękę i otwiera usta. Nie wiem czemu, ale każda rozmowa z nim jest
jak stąpanie po krawędzi noża. Czasem łapię się na tym, że znikąd przechodzi
mnie dreszcz.
- Zrobiłbym. I
zrobiłem.
Oszust. Dobry,
ale oszust. Nie chcę wierzyć w jego prawdę. Nie pasuje mi ona. Doskonale
kłamie. Mój umysł - wszystkie zmysły - mówią mi, że mówi prawdę. Serce jednak
wie swoje. Że zwodzi. Manipuluje. Tworzy na siłę w mojej świadomości coś, co
nie ma miejsca. Ale on chce, by się stało.
Jest doskonały
w tym, co robi. W zwodzeniu, wyciąganiu informacji. Oszczędnych spojrzeniach. To
przerażające.
Czy walczy w
ten sam sposób?
Tym razem
naprawdę parskam. Ręce zaczynają mi marznąć. Dopijam do końca czekoladę.
- Skoro tak
twierdzisz. – Wzruszam ramionami. Mój rozmówca stoi nieruchomo. Opatulam się
mocniej kocem, przez chwilę delektując się spokojem i pięknym widokiem.
- Mylisz się,
jeśli sądzisz, że mnie rozumiesz – przemawia do mnie wyzutym z emocji,
wymierzonym tonem. Jest to jednak kwestia niosąca w swoim znaczeniu tyle
irytacji i apatii, że niemal wypuszczam z rąk kubek. – Nie oceniaj innych ludzi
na podstawie ich wyglądu lub własnych uprzedzeń i myśli. – Bierze łyk herbaty
jaśminowej, gdy mi staje serce. - Masz mnie za bardzo cierpliwego i stałego.
Nie doceniasz mnie.
Gdy jego wzrok
odrywa się od oprószonej śniegiem Wioski i ląduje na mojej zziębniętej twarzy,
jest jak lawa. Wypala mi w czaszce dziurę, a ja nagle czuję się, jakbyśmy
wrócili do białego pokoiku i statusu sprzed tych rozmów.
Ma rację. Grozi mi i działa na moich
emocjach – bo wie jak to robić. Ale nie zmienia to faktu, że ma. Nie mam prawa mówić mu, co ma robić.
Nie mam prawa śmiać się z jego planów. Nie wiem, co zamierza. A mogę tylko
marzyć o przechytrzeniu czy powstrzymaniu go.
Nadal, gdzieś
w środku, gdzieś w przeszłości, jest kryminalistą rangi S. Nadal ma moc, której
jeszcze nie pokazał. Nie jest moim kolegą. Nie jest szefem. Nie jest nauczycielem,
joninem, Hokage.
Jest Itachi’m
Uchihą. A sam fakt, że na tę myśl – na uświadomienie sobie, co dokładnie to
oznacza – przechodzi mnie paskudny dreszcz, mówi sam za siebie.
Kiwam pospiesznie
głową, mając nadzieję, że nie okazałam na tyle strachu, by zupełnie stracił do
mnie szacunek.
Czemu zależy
mi na jego szacunku – nie wiem, ale uznaję to za instynkt samozachowawczy.
Lepiej mieć go za sojusznika.
Po ruchu jego
sylwetki – bo nie śmiem unieść głowy na tyle wysoko, by spod grzywki widzieć
jego twarz – wiem, że obraca się z powrotem w stronę Wioski i wirujących na
wietrze płatków.
Wykorzystuję
ten moment, by ewakuować się do środka.
W salonie wita
mnie Akane. Wygląda, jakby była podekscytowana, ale w niekoniecznie pozytywny
sposób. Brakuje jej tchu, ale nie od biegu. Jej oczy na mój widok uspokajają
się trochę, jakby martwiła się, że na balkonie stało mi się coś złego.
Unoszę brew na
jej spiętą sylwetkę. Słowa, które opuszczają jej usta zaraz potem, rozjaśniają
mi wszystko.
- Powiedziałam
Kakashi’emu.
Niko siedziała
na stoliku, jedząc jogurt i machając nogami w swoim stylu. Przypomniałbym jej,
by nie siedziała na stole, na którym jemy, ale wiedziałem doskonale, że moje
uwagi nie zdadzą się na nic. Ona zawsze robiła, co chciała.
Z ciekawością obserwowałem
jej sylwetkę – ten roztargniony uśmiech do samej siebie, zadowolenie bez
powodu. Nawet nie patrzyła w moją stronę, nawet nie mówiła do mnie, a i tak
natychmiast miałem ochotę być znacznie bliżej.
Był w niej ten
irytująco urodziwy czar. Na około miałem wrażenie, że zaraz mnie czymś
zaskoczy. Nie kontrolowałem wcale tego, co mówi i myśli. Mimo że znałem ją
doskonale, nadal była niewiadomą.
- Tęsknisz za
mną – stwierdziła, nie unosząc wzroku znad plastikowego kubka, w którym
zapamiętale grzebała łyżką. Dopiero na jej głos – wibrujący, lekko rozmazany –
zorientowałem się, że coś jest nie tak.
Mieszkanie.
To, w którym się poznaliśmy. Mała lodówka, kafelki, obrzydliwe zasłony. Dawno
mieszkał tu ktoś inny. Śniłem. Nic nie było prawdziwe – posłanie Saturn leżące
w kącie, zapach jogurtu brzoskwiniowego, stolik, nawet ona.
Zacisnąłem
zęby.
Nie miałem
spokoju na jawie, nie pozwalali mi odetchnąć też w snach.
- Wynoś się
stąd – warknąłem. Wszystkimi zmysłami starałem się obudzić. Nic to nie dawało.
Jak przez mgłę widziałem własny Sharingan, który mnie tu sprowadził. Wszystko
wydawało się przez niego zaskakująco realne.
Niko uśmiechnęła
się jeszcze szerzej, nie przerywając wahadłowego rytmu nogami.
Lewa, prawa.
Lewa, prawa.
Na samą jej
bliskość, wizję jej sylwetki, świadomość, że jest obok, mrowiła mnie skóra. Nie
chciałem się tak czuć. Nienawidziłem tych uczuć, które mną miotały. Nie
chciałem pamiętać, co się naprawdę z nią stało.
Ale nie mogłem
też pozwolić sobie utonąć w fałszywej wizji.
To urojenie.
Moja projekcja. Ta Niko była mną, moim umysłem. Kłótnia z nią nie miała sensu.
A mimo to
chciałem z nią porozmawiać. Ostatni raz. A nie chciałem chcieć.
Złapałem się
na świadomości, że tak widzę rzeczywistość. Że ten obraz – jej, na stole – był po
prostu naturalny. Że podświadomie śniłem o tym, bo nie wyobrażałem sobie życia
inaczej. Bez niej.
Nawet, jeśli
ono już się zaczęło. Nawet, jeśli w tym momencie spałem samotnie, ukryty w
najbardziej odludnym budynku dzielnicy Uchiha. Nawet, jeśli sądziłem, że między
nami koniec – nie mogłem pozbyć się wspomnień. I przeczucia, że coś jest nie
tak.
- Nigdy ci nie
wybaczę – stwierdziłem. Nie byłem pewien, czy była to myśl – impuls w głowie,
czy prawdziwe słowa. Niko zdawała się je jednak słyszeć, bo kiwnęła w
zamyśleniu głową. Wszystko mnie bolało. Moje serce zaciskało się i rozluźniało
rytmicznie. Puste i nagle pełne. Zupełna sprzeczność. – Nie wiem, co robić.
Świadomość, że możesz nie żyć jest mordęgą.
A jednak… jestem wściekły. Mam
wrażenie, że mnie zniszczyłaś, że po tobie nic już nie będzie.
Skrobanie
łyżką. Lewa, prawa. Lewa, prawa.
- Czułeś się
tak kiedyś? – spytała. Jej głos był spokojny. Mruczący.
- Nie –
przyznałem zgodnie z prawdą. – Nigdy.
- A mógłbyś? W
stosunku do kogoś innego?
- Chyba bym
się zabił – prychnąłem, a myśl ta
była zaskakująco mało obca.
Dziewczyna
westchnęła, odstawiając kubek na blat. Jej zielone jak trawa oczy wpatrywały
się we mnie. Były hipnotyzująco zamglone. Nie wyglądała dokładnie tak, jak
pamiętałem.
Na pewno
pamiętałem? Szczegóły były zamazane. Była to projekcja umysłu, koncepcja Niko.
Gdy próbowałem jednak przywołać szczegóły, detale, na które spoglądałem
wielokrotnie – obraz nie wyostrzał się.
Na myśl, że
zapomniałem, jak dokładnie wygląda, poczułem ukłucie paniki.
- Kocham cię.
Wiesz to – powiedziała nagle, wpatrując się w czubki swoich butów.
- Nie ma to
znaczenia – odparłem. Gdzieś w tyle głowy zaświtało mi, że rozmowa z samym sobą
jest idiotyczna. – Zrobiłaś, co zrobiłaś. Już nawet nie chcę rozumieć,
dlaczego.
Kłamstwo.
- I ty też
mnie kochasz – mruknęła, zupełnie jakby nie słyszała moich słów.
Zacisnąłem
pięści, skupiając silną wolę. Starałem się, by zniknęła mi z oczu, została
wchłonięta przez moją świadomość. Wywołałem inne obrazy, inne miejsca, chcąc
się przenieść gdziekolwiek – ale gdy
zamrugałem, ona wciąż tam była.
Idiotyzm.
- Czy to
miłość, gdy życzy się komuś bólu, byleby wrócił?
Jej mina zdradziła,
że się tego nie spodziewała. Zaskoczyłem sam siebie. Świadomość, że pierwszy
raz mówię, co myślę, była przerażająca i ekscytująca zarazem.
Nie musiałem
udawać. I nie potrafiłem. W głębi duszy wiedziałem kim jestem i umiałem
zaakceptować najciemniejsze zakamarki swojej świadomości. Pławiłem się w nich.
Czerpałem z nich energię.
Teraz, ponownie, tą energią była
furia. Żal. Zemsta.
- Tak, Niko. Chciałbym widzieć,
jak toniesz, bylebyś musiała po mnie wyciągnąć rękę. – Zrobiłem krok bliżej. Ta
Niko nie miała odruchów oryginału. Jej źrenice nie poszerzyły się, ciało nie
drżało alarmująco. – Chcę, byś cierpiała i żałowała zdrady. Myślała o mnie i
tęskniła za mną. To jest miłość? Też tak masz?
Poczułem uśmiech wstępujący na
swoje usta w odpowiedzi na jej zdegustowaną i lekko przerażoną minę. Jeden z
tych, których nie dało się pokonać. Gorzki i pusty.
- Nie. Bo ja nie jestem
nienormalna.
Wymuszony, spięty śmiech.
- Serio, bratając się z Itachi’m?
Dziewczyna przewróciła oczami.
Miałem ochotę dać jej nauczkę jeszcze raz, choćby tu i teraz.
- Nie chodzi o Itachi’ego, prawda?
– zapytała, dochodząc nagle do siebie. Moje rozważania, cały sen, skupiał się i
rozmazywał, jak wątki myśli. Nie miały sensu jako całość, nie łączyły się w
wątki. Zabawne było obserwowanie tego tak świadomie. – Mogłabym ci się
sprzeciwić na wiele innych sposobów i doszlibyśmy w to samo miejsce. Nie on
jest problemem. Nie między nami.
- Nieprawda – warknąłem.
- Chciałbyś mieć wybór. Zraniłam
twoje ego. Czujesz się oszukany. Nie miałbyś nic przeciwko rozstaniu ze mną,
ale tylko gdybyś to ty mnie wykiwał.
Był górą. Zostawił mnie, a nie był zostawiony.
- Zamknij się.
Ku mojemu zaskoczeniu – posłuchała.
Jej sylwetka zesztywniała
widocznie na stole. Jej figura rozmazała się znacznie, jakby płakała – a ja
widziałbym świat jej oczami.
Nie miała racji. To Itachi był
problemem. Nie chodziło o nasz związek. To, co zrobiła, było zdradą w pełnej
okazałości. Nożem w plecy. Wystawieniem siebie i mnie na niebezpieczeństwo.
Właśnie. Czy groziło jej
niebezpieczeństwo?
Głupie pytanie. Niko była
oszustką, złodziejką, morderczynią – a kto z nas nie? – i miała niesamowity
talent. Nie tylko do ninjutsu, ale również do pakowania się w kłopoty.
Gdziekolwiek była – jeśli była, jeśli
klątwa mojego brata miała jakąś lukę i nie dostałem tych przeklętych oczu w
nagrodę za zamordowanie jej – miała sowicie przesrane.
Czułem jej strach aż tutaj. Strach i zagubienie.
Nie musiałem jej jednak tym razem
pomagać. Byłem oficjalnie zwolniony.
Byłem?
- Wiesz, co powinieneś zrobić.
Wiesz, że bez tego nie będziesz szczęśliwy – westchnęła łagodnym tonem.
Oryginał nigdy by go nie przyjął. Nie gdy jestem tak blisko, nie po takich słowach.
Poczułem, jakbym dostał reprymendę
od matki. Zabawne.
- Niektóre rzeczy są niemożliwe,
Niko. Nie jestem taki. Nie potrafię czuć tych rzeczy.
- Wybaczenie to nie uczucie. To
też nie całkowite zapomnienie. To niewspominanie
tego, brak poszukiwania zemsty. Zostawienie tego za sobą. To umiejętność. A
ty umiesz wiele.
- Wiem. –
Miałem wrażenie, że kłamię, ale nie mogła być to prawda. Właśnie dostawałem
wykład od samego siebie. Od strony, którą do tej pory chowałem gdzieś głęboko w
sobie, nie słuchając jej nawet w najtrudniejszych chwilach. – Nie wszyscy
jednak na nie zasługują.
- Nie zrobisz
tego dla mnie, a dla siebie – zapewniła grobowym tonem. Jej szczupłe dłonie mocno
trzymały się krawędzi stolika. – Nie wytrzymałbyś samotności. Poczucia winy i
straconego czasu. Więcej takich nocy.
Nie byłem tak
słaby, jak sugerowała. I nie byłem pewien, czy cokolwiek jeszcze zrobię dla
siebie.
- To się
jeszcze okaże – zakpiłem. Zmrużyła oczy. Cisza, która rozpostarła się między
nami, była kojąca. Przez chwilę analizowałem, co zaszło i co zrobić, by to
zakończyć.
Nie wszystkie
sceny i słowa z tej nocy zapamiętałem. Wiele rzeczy widziałem jak przez mgłę,
niedopowiedziane, niekonkretne. Widok Niko i jej huśtających się nóg został mi
przed oczami przez kolejną dobę.
Obudziłem się
z bijącym szybko sercem i bólem żołądka. Nic wokół nie miało sensu, w mojej
głowie tym bardziej. Miałem wrażenie, że niczego nie rozumiem, nic do mnie nie
dociera, a na dodatek zbliża się coś ważnego i strasznego.
Nadal nie
wiedziałem, co robić.
Stwierdziłem,
że wybór podejmę, gdy będę do niego zmuszony.
Jestem
zdyszana. Wychodzę z zatłoczonego pomieszczenia, gdzie przekrzykują się kolejni
rekruci. Od zapachu potu i krwi jest mi niedobrze. Kolejny nieudany rajd na
bazę Korzenia, kolejni zabici. Tym razem, na szczęście – nie znałam ich, a Anko
nie została ranna.
Mimo to mam
niesmak w ustach. Szpieg w szeregach wroga okazał się pułapką. Ibiki i Hokage
syczą z wściekłości. Ostatni rekonesans wskazuje, że Danzo i jego najbliżsi współpracownicy
ulotnili się.
Cwani tchórze.
Ślad za
śladem, wszystko okazuje się ślepym zaułkiem. Aż do tej nocy, gdzie wpadliśmy i
zaprzepaściliśmy wszystko.
Korzeń dobrze
szkoli swoich ludzi. Nie wszyscy są silni, sporo ucieka z pola walki. Są jednak
efektywni i skrupulatni. Braki w ludziach nadrabiają nieczystą grą –
truciznami, podstępami, pułapkami. Czasami zabijają swoich, jeśli stoją na
linii ognia. Nasi cudem pojmani przeciwnicy są zabezpieczeni. Pieczęci na ich
językach – takie, jak umieszczono na Sasuke - zapobiegają wydawaniu przez nich
tajemnic. Wielu jest agresywnych, ryzykuje własne życie, by zbiec z niewoli.
Dołuje mnie
zupełnie przypadek kunoichi, która widząc, że nie ma szansy na ucieczkę, a jest
na tyle wysoko postawioną w szeregach Korzenia, że nie dzierży żadnych pieczęci
i blokad – zabija się, szybkim i efektywnym jutsu.
Mijam
chwiejnym krokiem dwóch zamaskowanych ANBU. Nie słucham ich rozmowy. Moich uszu
dobiega jedynie „kieszonkowe samobójstwo”.
Przejęliśmy od
Korzenia pieczętowanie informacji, wywiad, hierarchię. Czy to też przejmiemy?
Robi mi się słabo.
Kiedyś
wyżaliłabym się Ryoushi’emu. Poklepałby mnie po plecach, potargał włosy. Jego
uśmiech potrafił sprawić, że życie było łatwiejsze. Teraz muszę sobie radzić
sama.
Orientuję się,
że mój uniform nie jest bardzo brudny. Nie wykazałam się w tym ataku, przegapiłam
większość walk. Nie przyczyniłam się do naszej wygranej.
Z jednej
strony to pokrzepiające – że nic nie zepsułam, nie byłam powodem naszej
porażki. Z drugiej – warto było jednak od czasu do czasu coś osiągnąć. A nie
tylko patrzeć, jak przyjaciele oddają życie, bo sprowadziło się niechcący do
bazy żądnego krwi chłopaka.
Opieram się
ramieniem o ścianę, wzdychając głęboko.
Zastanawiam
się, czemu mnie jeszcze nie wyrzucili. Często mam wrażenie, że to moje miejsce.
Lubię ANBU, szanuję i znam tu wielu ludzi. Mam w końcu okazję zrobić coś
dobrego dla Wioski, nie tylko dla rozpieszczonych daimyo. I to tylko tych,
którzy odpowiednio zapłacą. Czasami jednak – jak teraz – mam wrażenie, że
jestem za słaba. I jest mi to
wytykane, bo nie jestem na misjach sama lub z Sasuke. Każdy mój ruch jest
kontrolowany, obserwowany, oceniany, a każda misja ma z góry jasno określony
cel. Nie liczy się moje wnętrze i preferencje, liczy się efekt. A ten nie
zawsze jest pozytywny. Teraz nie jest nawet zauważalny. W dodatku ze swoim
niedoświadczeniem i lekkomyślnością narażam na niebezpieczeństwo wielu dobrych
ludzi.
Trzymają mnie
tu, tak naprawdę, Sasuke i Itachi. Nie wiem, co będzie, gdy ich konflikt się
skończy.
I jak długo
będzie on trwał.
Akane jest z
nami nader cierpliwa. Kakashi odwiedził nas raz, a przynajmniej tylko raz go
widziałam. Kto wie, czy nie rozmawia z Itachi’m pod moją nieobecność.
W sumie są
podobni. Osieroceni w brutalny sposób, niedostępni, silni, Sharingan i takie
tam… spytałam kiedyś Akane, skąd u Hatake kekkei genkai należące do Uchihów.
Stwierdziła, że to smutna historia i powinnam z nią iść do samego
zainteresowanego.
Od tego
momentu jakoś… nie było okazji. Kakashi spędzał zdecydowanie więcej czasu z
Sasuke, niż ze mną.
Przystaję na
drodze do wyjścia.
O to mogło
chodzić Akane, gdy go wtajemniczała. Kakashi jest pierwszą osobą, do której
zwróciłby się Sasuke, szukając pomocy w pokonaniu brata. Jonin zna jego styl
walki jak nikt inny, miał też na niego największy wpływ. Do tej pory traktował
go jak swoje trofeum, spadkobiercę, a Sasuke chłonął jego nauki jak gąbka.
Ironiczne, że
teraz sprzeda wszystkie tajemnice jego bratu. I to w sumie nie wiadomo po co,
skoro Itachi ma zamiar przegrać.
A przynajmniej
tak powiedział. Nie mogę wiedzieć na pewno.
Na myśl, że
skłamał i Sasuke jest w poważnych tarapatach, boli mnie serce, a całe ciało
ogarnia chłód.
Mam nadzieję,
że Kakashi wie, co robi. Wiem, że znał się z Itachi’m… Kami. Pewnie gdy żyły
jeszcze dinozaury. Serio – dwóch młodych kapitanów ANBU, geniuszy z Sharinganem,
socjopatów i świrów – tacy podobni, a tacy różni. Musieli się nienawidzić.
Jestem
niemalże miło zaskoczona, gdy w mieszkaniu nie zastaję Chodzącej Chmury Burzowej,
a rozwalonego na kanapie białowłosego. Wita mnie leniwym uniesieniem ręki, nie
odrywając wzroku od książki. Nie przejmuję się nim zbytnio, idąc wprost do
pokoju, by się przebrać. Natychmiast czuję na plecach jego skrupulatny wzrok.
Dwulicowość
shinobi.
- Dobrze ci w
tym mundurze – przyznaje po chwili mężczyzna, już gdy znikam za przymkniętymi drzwiami.
Stara się być miły. To… no, miłe.
Zza drzwi do
łazienki słyszę szum wody. To jasne, że nie jest sam.
- Dzięki.
Przynajmniej ty tak uważasz – odpowiadam na tyle donośnie, by mnie usłyszał.
Przeciskam głowę przez turkusowy golf. Sasuke nie podobał się strój ANBU. Od
początku miał złe przeczucia. Może słusznie.
Wracam do
salonu, widząc na ladzie w kuchni nierozpakowane torby. Kakashi łapie mój
wzrok.
- Byliśmy z
Akane na zakupach. Pomyśleliśmy, że wrobimy cię w ugotowanie nam czegoś dobrego.
Jak za starych, dobrych czasów. – Wiem, że pod maską czai się chytry, w ogóle
nie-przepraszający uśmiech.
- To bardzo
miłe z waszej strony – odpieram z sarkazmem, rozpakowując zakupy. Na pierwszy
rzut oka wydaje się, że chcą, bym zrobiła im ramen. Krzywię się trochę. Tak
łatwo ich zadowolić. – Myślałam, że zaraz porwiesz mnie na trening.
- Mam dość
zabawy z młodszym Mistrzem Cienia, dziękuję bardzo. – Przewraca kartkę
nonszalancko, jakby nie mówił właśnie o Sasuke, który chce nas wszystkich
zabić, a o dobrym koledze z czasów Akademii. Moja ręka zawisa w połowie drogi
do paczki makaronu. – Poza tym nie mógłbym cię porządnie wymęczyć, gdy jesteś w
jednostce specjalnej. Kto wie, kiedy cię wezwą.
Przełykam gulę
w gardle. Serce mi bije jak szalone.
Sasuke widział
się z Kakashi’m, po tym wszystkim. Rozmawiali? Wyjawił mu, co się stało? Pytał
o mnie? Nie, nie mógł. Nie z pieczęcią. Wrócił jednak do formy i jest cały i
zdrowy.
Muszę się
uspokoić. Jego temat będzie się pojawiał, nie ma na to rady.
- Więc co,
będziecie mnie niańczyć tu we dwoje, aż Hokage łaskawie zadecyduje, co dalej? –
pytam, powoli układając w głowie przepis. Akane wychodzi z łazienki z turbanem
z ręcznika na głowie i macha mi na przywitanie, znikając zaraz w swojej
sypialni.
- We trójkę.
Bo – o ile rozumiem – taki jest teraz układ lokatorów, hm?
Ah. Itachi.
Cholera.
Normalnie
człowiek by się już dawno do niego przyzwyczaił. Ale nie ja. Wątpię, czy jest
to aby do końca moja wina.
- Aah –
wzdycham. W sumie wizja starszego Uchihy siorbiącego ramen poprawia mi odrobinę
humor. Hatake odchrząkuje.
- To mi trochę
przypomina stare czasy – mówi zagadkowo po dłuższej chwili, gdy niemal
wszystkie produkty są już na swoich miejscach. Przeraza mnie, że znam tę kuchnię
na pamięć. Nie mam już swojej.
- Hm?
- Nic, nic. –
Macha ręką, czytając dalej. Tak naprawdę miał tę książkę przy mnie tyle razy,
że wątpię, by naprawdę śledził słowa. Wielce prawdopodobne, że zna ją na
pamięć, a kilkaset kartek w twardej oprawie to jego pretekst, by odizolować się
od ludzi. – Wiesz, łapie mnie nostalgia. Czuję się stary. I coraz bardziej
czuję, że jestem za was odpowiedzialny.
- Jasne –
prycham.
- Serio. Nie
możemy trenować, ale nadal jestem twoim nauczycielem. – Jego zamaskowana twarz
w końcu unosi się z nad tekstu i obraca w pełni w moją stronę. – Może bym ci zrobił
klasówkę?
- Jesteś
strasznie gadatliwy, Hatake – śmieje się Akane, wchodząc do salonu z mokrymi
włosami. Opiera się o kanapę.
- Nic nie
poradzę. Intrygi, tajemnice, romans, śmierć. Jestem podekscytowany.
Gryzę się w
policzek. Przynajmniej jedno z nas ma frajdę. Lekki sposób, w jaki wymienia
poświęcenie Ryoushi’ego…
- A ty, Niko,
zaczęłaś komunikować się pochmurnymi sylabami. Chyba kto z kim przes-…
Itachi wchodzi
do mieszkania. Nagle wszystko zamiera.
Widzę, jak
spojrzenia dwóch mężczyzn krzyżują się. Nie widzę w nich zawziętości, jedynie
ostrożność. Nie wyglądają na przyjaciół czy wrogów.
Mam wrażenie,
że wiedzą o sobie bardzo dużo. I rozumieją się bez słów.
Starszy Mistrz
Cienia pierwszy wykonuje ruch. Właściwie jego kroki są tak płynne, że tylko
przez swoje przeczulenie zauważam w jego chodzie zawahanie. Kiwa on lekko na
przywitanie Akane, mijając kanapę i wchodząc do kuchni. Po raz pierwszy jest w
odległości metra ode mnie, a mnie nie przechodzą ciarki.
Dziwne.
Akane unosi
jasną brew.
To pomieszczenie
robi się naprawdę… osobliwe. Brakuje do kompletu Anko, a mielibyśmy pełen
pokład świrów. W sumie jak dom.
Tylko na jak
długo?
Itachi wstawia
wodę na herbatę, cicho proszę go o kubek dla mnie. Przez myśl przechodzi mi, że
mógłby wykorzystać te dni oczekiwania na decyzję Shinzobu – i możliwe ostatnie
dni życia – na nauczenie mnie czegoś. Nie wyobrażam sobie jednak jego w roli
nauczyciela. Nie wyobrażam sobie też, by zniżył się do poziomu uczenia mnie
czegoś na tyle podstawowego, bym była to w stanie opanować. Nie wyobrażam sobie
siebie proszącej o to.
Słyszę kaszel.
Nie taki zwykły, jak przy grypie. Z płuc Uchihy dobiegają mnie niepokojące
dźwięki. Wiem jednak, że wszelkie współczucie nie będzie mile widziane.
Kakashi zamyka
książkę z trzaśnięciem. Akane usadawia się obok niego z pozornie zrelaksowaną
miną. Widzę jednak dokładnie, jak jej spojrzenie przemyka w stronę ocierającego
chusteczką usta bruneta. Sekundę potem jej uśmiech i spokojny wzrok wracają w
stronę Hatake.
- To co, Niko?
Trening, czy klasówka? A może znalazłaś sobie nowego nauczyciela? – przemawia
raptownie. Mam wrażenie, że się popisuje. Jego oczy łapią kontakt z sylwetką za
moimi plecami. Czyta mi w myślach?
Warczę przekleństwo.
- Nie będę się
w to bawić, Kakashi, mam dorosłych socjopatów do wykarmienia.
Akane wybucha
śmiechem, trącając go łokciem, by przestał mnie drażnić. Białowłosy wzrusza
tylko ramieniem.
- Auć. No co?
Po prostu czuję zbliżający się odwet w kradzeniu podopiecznych – tłumaczy
enigmatycznie.
Czy to wszystko naprawdę
konieczne? Aluzje do starych czasów, pół-słowa, porozumiewawcze spojrzenia,
popisy? Wiem doskonale, że jestem intruzem w tym domu, najmłodsza i najmniej
doświadczona. Mało ich znam. Ale gierki Kakashi’ego są nie na miejscu.
Przypomina swoim zachowaniem Anko.
Unoszę wymowną brew w jego
kierunku.
I omal nie
wyskakuję ze skóry, gdy moją kąśliwą uwagę przerywa sam omawiany.
- Przyzwoicie
ją wytrenowałeś, Hatake. Jestem tego świadom. Nie musisz się popisywać.
Mrugam
pospiesznie. Chciałam powiedzieć to samo. I… czy to był komplement? Tak jakby.
Prawie. „Przyzwoicie”, hm. W sumie nic takiego nie zrobiłam. Właściwie to
pierwszy raz, gdy widział moje umiejętności, to były wykorzystane przeciwko
niemu.
Łapię się za
głowę na tę żenującą myśl. Rzuciłam się na niego z pięściami!
- Jestem już
stary, a twój brat wyciska ze mnie ostatnie soki. Zabranie jej spod moich
skrzydeł byłoby mi w sumie na rękę… - Zboczona książka otwiera się leniwie
razem z przeciągniętym marzycielsko słowem. Wiem, że Kakashi widzi moje
roztargnienie i zagubienie w obecności Uchihy i próbuje rozładować sytuację.
Jednak jego
pomoc jest niepotrzebna.
Czuję
spojrzenia wszystkich osób na raz.
- Wolę jeszcze
pożyć, jeśli można – przyznaję ze zdenerwowanym uśmiechem, krojąc marchewkę.
Wiem, że gdyby Itachi miał mnie trenować – choćby na cele ANBU – nie miałabym
nic do powiedzenia. Wiem też, że to luźna sugestia – kpina - i on nawet nie
wyraził zgody.
Muszę jednak
urwać temat, zanim sama koncepcja takiej współpracy na dobre zagości w ich
umysłach.
- Co jest,
omawiamy potyczki Niko i Itasia? I nikt mnie nie zaprosił?
Podrywam
głowę. Za późno jednak, by stwierdzić, w którym dokładnie momencie Anko wlazła
przez okno. Na jej twarzy gości szeroki, zadowolony z siebie uśmieszek.
Jak zwykle.
Wydaje się na stałe przymocowany.
Zastanawiam
się, czy sprowadził ją zapach obiadu, obecność Itachi’ego, ciekawość, czy chęć
dokuczenia mi. Czy wszystko naraz. Od irytacji zaczyna mi pulsować głowa.
- Pojedynek
Niko z Itachi’m? – Kakashi nagle spogląda na nas znad książki. Wnioskując po jego
jedynym widocznym oku – obecność Anko go nie dziwi. – To by było ciekawe.
Itachi stoi
niemal nieruchomo, z założonymi rękami. Co jakiś czas spogląda, co robię, innym
razem jego wzrok ląduje na ścianie. Nie wydaje się zdenerwowany tematem. Słowa
właściwie zdają się go zupełnie omijać.
Jedyne, co
robi, to kaszle krótko. Ewentualnie odchrząkuje od czasu do czasu. Stara się to
jednak powstrzymywać. Mimo że nie liczę tych przypadków, to mam wrażenie, że
zdarzają się coraz częściej.
- Nie było
pojedynku i nie będzie – oświadczam ostro, odciągając od niego swoje myśli. To
nie mój interes. – Nasze starcie przy pierwszym spotkaniu było krótkie i
głupie. Wyobraźcie sobie mrówkę atakującą słonia.
Anko
chichocze, wskazując na Uchihę palcem.
- Właśnie powiedziała,
że jesteś gruby.
Itachi nic nie
robi sobie z uwagi, po prostu egzystuje w swojej czarnej chmurze. Czarnej
dziurze na tle mlecznych kafelków. Myśli nad czymś intensywnie.
Woda pod
bulion się gotuje, podobnie ta na herbatę. Itachi robi mi jaśminową. Nie mam
nic przeciwko.
Byłem zaskoczony długością
kolejek. Zwykle trafiałem do szpitala tylko w wyjątkowych przypadkach. Ranni
shinobi wracający z misji zawsze operowani byli niemal natychmiast. Gdy nie
było powodu, by tu zaglądać – omijałem szpital szerokim łukiem.
Teraz byłem tu jako zwyczajny
pacjent. Tylko tą drogą mogłem dostać się do tej konkretnej osoby, do której
chciałem. Wykorzystałem czas przeznaczony na oczekiwanie i rozejrzałem się po
budynku. W niektóre miejsca ciężko było się zapuścić bez wzbudzania podejrzeń.
Korytarze wyglądały jak mrowiska.
Każdy człowiek biegł w swoją stronę, paradoksalnie nie mając na uwadze innych.
Przy okienkach gromadziły się tłumy. Im bardziej zaawansowanych wiekiem ludzi
mijałem, tym wolniej się poruszali. Za to w większych grupach – chmarach – i z
większą zawziętością na twarzy.
Naciągnąłem na głowę kaptur,
chowając grymas. Kobieta przy recepcji grzmiała na cały głos. Jej gardło
niedomagało, ale wyglądała, jakby wstąpił w nią nowy, młody duch. Oczywiście im
starsza była obsługiwana osoba, tym więcej miała pytań i pretensji.
Gdy Megumi zawołała do środka
kolejną osobę, jej głos był nawet… serdeczny. Wystarczyło jednak, że stanąłem w
drzwiach, a wszelka energia i kolor odpłynęły z jej twarzy.
- Uchiha! Co ty tu-…
Uniosłem rękę, by się zamknęła,
zatrzaskując za sobą drzwi. Nie po to unikałem wszelkich znajomych i miałem na
sobie kaptur, by teraz cała wioska wiedziała, że tu jestem.
Pomieszczenie było małe i
sterylne. Z zadowoleniem stwierdziłem, że pachniało nieco mniej obleśnie niż
reszta przychodni. Rozejrzałem się uważnie. Mało szafek.
- Miałem mały wypadek. Kilka –
poprawiłem się płynnie. Mój wzrok spoczął na jej spiętej formie odzianej w
biały kitel. Wiedziałem, że mi nie wierzyła, już siedziała jak na szpilkach. To
nie miało jednak znaczenia. Nie byłem tam, by wzbudzić w niej zaufanie i
koleżeńskie uczucia.
Przeszedłem jak przystało do
kozetki, na którą oklapnąłem. Nienawidziłem szczerze medycyny i wszystkiego z
nią związanego, ale w tym akurat wypadku nie było wyjścia. Nadal nosiłem na
sobie pamiątki po walce z Niko i ANBU, a także znamiona po zapoznaniu się z ich
oddziałem wywiadowczym.
Wskazałem ogólnym ruchem ręki na
tył swojej głowy. Wiedziałem, że nie wygląda to dobrze. Nadal kołysałem się
przy niektórych gwałtowniejszych ruchach. Kakashi mnie dzisiaj wyśmiał.
Megumi z komicznym grymasem
przytaknęła i przysunęła się do mnie na jeżdżącym fotelu. Chłodnymi palcami
objęła moją głowę i pociągnęła ją w dół.
Przymknąłem oczy, pozwalając jej
odsunąć na bok włosy z mojego karku.
Po kilku sekundach mlasnęła z
niezadowoleniem.
- Kto cię wcześniej oglądał?
Mogłem przewidzieć, że o to
zapyta. Medycy z ANBU nie wykonali dobrej roboty. Raczej nie przejmowali się za
bardzo więźniami.
- Nieważne. Ważne, byś zrobiła to
lepiej – warknąłem. Nie miałem czasu na pogaduszki. Takich miejsc było jeszcze
kilka. Choćby lewy nadgarstek, który zwichnęła Niko. Moi oprawcy tylko udawali,
że próbowali go poskładać. Nie dziwne więc, że opuchlizna nie zeszła do końca.
Pomachałem chorą ręką przed oczami
Ashikagi. Od razu zrozumiała, o co chodzi.
- Co to za symbol?
- Nie mam pojęcia - odparłem
zgodnie z prawdą. Jej wzrok był trochę… zmartwiony. Przyglądała się przez
chwilę tatuażowi na mojej ręce. Widać było, że również widzi go pierwszy raz.
Po chwili wzruszyła ramionami i
sięgnęła za siebie, do stojącego na parapecie koszyka z drewnianymi patykami.
- Otwórz usta i powiedz „a” –
poprosiła.
Zmarszczyłem brwi, taksując ją
wzrokiem. Chyba nie mówiła poważnie.
Jej wzrok był nieugięty.
Posłuchałem z warknięciem irytacji.
Była widocznie zirytowana moją obecnością.
Wielokrotnie w jej oczach przemykało wahanie. Zupełnie, jakby zastanawiała się,
czy zostanie nakryta, jeśli udusi mnie stetoskopem.
- A ten?
Przewróciłem oczami. Ten durny
patyk nadal naciskał mi na język, jak miałem jej odpowiedzieć?
- Co „ten” – burknąłem, gdy
zabrała płaskie narzędzie i mogłem w końcu swobodnie poruszyć ustami.
- Masz podobny na języku.
Zerwałem się z kozetki, podchodząc
do umywalki i wiszącego nad nią lustra. Otworzyłem usta, patrząc na język.
Rzeczywiście. Podobny tatuaż jak na nadgarstku, wielkością i kolorem. Inny
symbol. Wiadome było, że powstały w tym samym czasie. Czemu były potrzebne aż
dwa – ciężko było stwierdzić.
- Nieważne. Zajmij się tym, na
czym się znasz.
Nie wiem, ile siedziałem w jej
gabinecie. Kilka osób dobijało się do jego drzwi, narzekając, że mój czas
upłynął, ale nie zwracała na nich uwagi. Chyba coś nadepnęło jej na dumę, bo
postawiła sobie za punkt honoru naprawienie każdego zadrapania i siniaka na moim
ciele. Kto wie – może też bała się mi odmówić.
Zrobiła jednak wszystko, co jej
kazałem. I to się liczyło, nie jej motywacje. Choć pewnie gdybym skłamał, że to
Niko próbowała mnie operować, ich durna rywalizacja pozwoliłaby jej na
wyleczenie mnie dwa razy szybciej.
- Nie chodź więcej do jakichś
ulicznych iryo-ninów. Czasem potrafią zrobić więcej złego, niż dobrego –
przestrzegła, myjąc ręce. Wydawała się już bardziej zrelaksowana. I w dobrym
humorze. Założyłem koszulkę, przechylając ostrożnie głowę na boki i machając
nadgarstkiem.
Jak w zegarku.
Dziewczyna obróciła się. Widząc,
że nie wstaję z miejsca, widocznie spochmurniała.
- Coś jeszcze?
- Tak – przyznałem, marszcząc
brwi. Wstałem powoli, rozmasowując sobie zastygły bark, i podszedłem do niej na
odległość kilku kroków. Jej wzrok natychmiast wyostrzył się. Widziałem, jak jej
spojrzenie kalkuluje odległość i położenie, w jakim się znalazła – pomiędzy mną
a ścianą, szafką a umywalką. Niedobrze. – Od kilku dni czuję się gorzej. Plus
te rany. Przepisz mi coś na wzmocnienie.
- Na… wzmocnienie? – powtórzyła
ostrożnie, oblizując wyschnięte wargi. Jej spojrzenie unikało mojej twarzy. –
To znaczy?
- Ty mi powiedz. Macie coś
takiego? – spytałem mocniejszym tonem. Dziewczyna skuliła się lekko.
Natychmiast poczułem satysfakcję. Dobrze, że postanowiłem przyjść z tym do
niej, nie Sakury czy Ino. One by dyskutowały. I skakały jak szczeniaki na mój
widok.
- Przy rehabilitacji przepisujemy
witaminy. Sterydy. Różne takie.
- Dobrze. Przepisz – uśmiechnąłem
się. – Tylko dużo.
- Nie potrzebujesz ich – warknęła,
prostując plecy. Uniosłem brew. Nagle w jej tonie powróciła resztka godności. Ciekawe.
- Uznajmy, że potrzebuję –
naciskałem. Tym razem zrobiłem krok do przodu. Jej chakra zafalowała. Dobrze
znaliśmy ten taniec. Mogła być pewna, że nie wygra. Przełknęła wyraźnie,
cofając się bardziej pod ścianę.
- Decyzja nie należy do mnie –
wytłumaczyła pospiesznie. Uniosła ręce, zanim zdążyłem wykonać kolejny krok. –
Musiałabym przeprowadzić badania. Krwi, moczu. Udokumentować postęp twojej
choroby. To długo by trwało. I ktoś na pewno by to sprawdził.
- Weź je więc, nie dokumentując,
dla kogo. Ani że ty je wzięłaś – syknąłem. To nie było takie trudne. Udawała
głupszą, niż jest. Lub bardzo nie chciała współpracować.
Wygięła dolną wargę.
- Prędzej czy później ktoś
dopatrzy się braków w magazynie. Nie, Sasuke, to niemożliwe!
Złapałem ją za usta, uderzając jej
głową o ścianę. Nie za mocno. W przeciwieństwie do niej nie chciałem, by nas
usłyszano.
Natychmiast nabrała powietrza
przez nos. Jej ręce wystrzeliły w górę, by złapać mnie za przedramię i
odepchnąć od siebie, ale byłem znacznie silniejszy. Jej oczy były rozszalałe.
Była przerażona, więc postarałem się mówić do niej spokojnym tonem.
- Słuchaj. Potrzebuję tych
środków. Jeśli nie dasz mi ich ty,
zaszantażuję którąś z twoich koleżanek – westchnąłem. – Albo wezmę je sobie
sam. Nie wiem tylko, czy coś zostawię po sobie poza zgliszczami, a wtedy ciężko
wam będzie ratować życie innym pacjentom. Nieprawdaż?
Wyskubane brwi spotkały się na
środku jej czoła. Brązowe oczy ciskały we mnie piorunami, ale mimo to ich
właścicielka kiwnęła ostrożnie głową. Spojrzałem na nią uważnie, czując lekkie
pociągnięcie chakry. Coś błysnęło w jej tęczówkach, na granicy otępienia i
strachu.
- Więc idź i przynieś mi wszystko,
co pomogłoby mi w walce i dałoby mi siłę. Teraz.
Puściłem ją i z przyjemnością
musiałem stwierdzić, że wyszła z pomieszczenia bez żadnej dyskusji i innych
ceregieli. Przez moment myślałem, że mnie wyda - wróci z bandą jakichś
żałosnych ochroniarzy i wyrzuci mnie z budynku.
Nic takiego się nie stało. W
akompaniamencie jęków osób czekających w wydłużającej się kolejce, po kilku
minutach ponownie pojawiła się w drzwiach, zamykając je zaraz z lekko
otumanioną miną.
Wręczyła mi niedbale paczkę i
garść leków, w tym strzykawek i dziwnych płynów w ciemnych słoiczkach. Uniosłem
brew. Nieźle.
- Ja ich używać?
- Mają recepty i opisy – mruknęła.
Spojrzałem pospiesznie, czy aby mnie nie wrabiała w jakieś soczki dla dzieci.
Sharingan prześlizgnął po nazwach, porównując je natychmiastowo ze wszystkim,
co kiedykolwiek przeczytałem na temat chemii.
Erytropoetyna, efedryna,
modafinil, nandrolon… fenylopropanolamina. Część z nich kojarzyłem. Nie mieli
dłuższych nazw?
Wszystko wyglądało jednak w
porządku. Uniosłem na nią czujny wzrok.
Jej spojrzenie utkwione było we
mnie, zupełnie jakby nie mogła się nagle oderwać. Warknąłem z irytacją.
Zakochała się, czy co? Jeszcze tego mi brakowało.
Nie, nie Megumi. Bała się mnie.
Nienawidziła mnie, nawet jeśli pogodziła się już z Niko. Coś tu było nie tak.
Skupiłem na niej wzrok, wysłałem
trochę chakry do oczu.
Jej chakra była całkowicie
uśpiona, jej bieg wstrzymany. Była pod silnym genjutsu.
Przez moment serce zaczęło bić mi
szybciej. Spodziewałem się jakiegoś ataku z zaskoczenia. Jeśli ktoś ją
kontrolował – ANBU, Itachi, Niko? – to wiedział, że tu jestem. Minęła jedna
sekunda, druga. Nikt nie przyszedł.
Ashikaga stała nieruchomo, prosto
jak podczas otrzymywania reprymendy od Hokage, acz z rozanieloną miną, czekając
któż wie na co.
Na dalsze rozkazy?
- Megumi?
- Tak?
Spojrzałem jej głęboko w oczy.
Poczułem kolejne pociągnięcie chakry.
Mojej.
Czy to było możliwe? Nie. Ale co
szkodziło spróbować?
- Stań na jednej nodze.
Nie minęła sekunda, a lewa noga w
jeansach wystających spod kitla zgięła się w kolanie. Dziewczyna zachwiała się
lekko, po chwili łapiąc równowagę i stojąc z dumą, wgapiając się wprost przed
siebie.
Doujutsu. Nowy Sharingan. Więc
taka była jego moc? O tym mówił Itachi?
Otrząsnąłem się. Spojrzałem
ostatni raz na idiotycznie wyglądającą brunetkę. Zorientowałem się, że nie mogę
jej dłużej trzymać w takim stanie. Ani pozwolić jej mnie wydać. ANBU tylko
pewnie czekało, by mnie ponownie pojmać z najgłupszego powodu.
Spojrzałem prosto w brązowe oczy.
- Opuść nogę. – Dziewczyna
posłuchała. Jej usta były lekko rozwarte. Przymknąłem je palcem. Nie mogłem
powstrzymać pełnego politowania uśmieszku. Była jak dziecko. Ileż to kar mogłem
teraz na niej wypróbować! Za wszystko, co zrobiła… eh. Nieważne, komu.
Zacisnąłem brwi, wracając myślami do obecnej sytuacji. – Z momentem, gdy zniknę
ci z oczu – zapomnisz, że tu byłem. Nie będziesz pamiętała o moich ranach ani
że dałaś mi te sterydy. Zawołasz kolejnego pacjenta jak gdyby nigdy nic.
Rozumiesz?
Pokiwała delikatnie głową.
Pokręciłem swoją z lekkim
parsknięciem.
Gdybym tylko miał takie
umiejętności wcześniej…
Wyskoczyłem przez okno, nie
martwiąc się już o nic. Moim następnym przystankiem była świątynia Nakano.
Od małego zastanawiałem się, czemu
nazywano ją Świątynią Południowego Szczęścia. W jej budowie i historii nie było
absolutnie nic radosnego.
Od wschodu witałyby mnie ogromne
posągi bóstw, których nigdy nie wyznawałem. Tu jednak, w miejscu, gdzie
zbierali się wielokrotnie moi krewni, z dala od ciekawskich spojrzeń innych
mieszkańców, były jedno solidne, powitalne torii i drzewa. Szumiały spokojnie i
równo ostatnimi liśćmi, na których widniały resztki wczorajszego śniegu. Te
opadłe już i zżółkłe szeleściły mi pod nogami i przestały dopiero, gdy zacząłem
wspinać się po kamiennych schodach do głównej bramy.
W głównym budynku Świątyni Nakano, po prawej stronie, pod siódmą matą
tatami od tyłu, jest tajne miejsce spotkań naszego klanu. Tam dowiesz się, czym
tak naprawdę są sekretne techniki klanu Uchiha i jakim służyły celom. Jeśli
obudzisz w sobie tę moc, na całym świecie będą trzy osoby – łącznie ze mną – które
posiadają Mangekyo Sharingan.
Zamknij się, Itachi.
W środku było zimno. Pochodnie i
latarnie nie paliły się od lat. Kamień i złote ozdoby wydawały się surowe. W
przeciwieństwie do świątyni z Akazuno, nie czuć było w powietrzu… nie wiem,
czego. Spokoju, ognia, może resztek kadzideł. Nastroju kultu i świętości.
Magii.
Nie. Świątynia Nakano była
przepełniona smutkiem. Mimo że nikt jej nie zburzył, stała nieruchomo,
nieużywana, porastając mchem i brudem. Była wielkim pomnikiem przypominającym o
wielkiej pustce, jaką pozostawiła w wiosce moja rodzina.
Uklęknąłem przy odpowiedniej
macie, zdejmując kaptur i plecak. Wystarczyło podważyć ją lekko nożem, by
ukazała strome stopnie w dół, do kolejnego pomieszczenia.
Było w nim ciemno jak w jaskini.
Wszechobecna był woń wilgoci i cierpki, krwisty posmak metalu. Po kilku
minutach, gdy przyzwyczaiłem się do zaduchu, rozpoznałem zapach zbutwiałego
drewna.
Zapaliłem małą kulę ognia,
znajdując w półmroku wypalone pochodnie i świece. Zapaliłem kilka z tych, które
nadawały się do użytku, rozglądając się za odpowiednimi drzwiami. Pomieszczenie
nie było duże. Wystarczające jednak, by pomieścić najważniejszą cześć klanu.
Nie wyobrażałem sobie, by w zebraniach brali udział wszyscy. Kobiety i dzieci, a także większość mężczyzn, zostawała w
domach. Ktoś by się chyba zorientował, gdyby nagle z powierzchni ziemi znikało
tyle osób. A klan był spory. Wielki,
chciałoby się rzec.
Gdy stałem tu sam, pośrodku chłodnego
kamienia, w tym samym miejscu, gdzie wiedziałem, że stali kiedyś moi rodzice… a
także ludzie, których mijałem na ulicy, których twarze pamiętałem jak przez
sen…
Ciągle ten klan i klan… ciągle ględzicie na jego temat, myląc skalę
jego potencjału. I mojego. Dlatego teraz tu jesteście, płaszczycie się.
Przerażone twarze wysoko postawionych
członków klanu. Współpracowników ojca. Znających Itachi’ego i Shisui’ego.
To chore przywiązanie do zwykłej organizacji, do klanu, do nazwiska…
takie przynależności ograniczają jednostkę i powinno się od nich stronić!
Nigdy nie widziałem go tak
wstrząśniętego. Emocje, o które bym go nie podejrzewał, nagle wypłynęły z niego
w jednym, odosobnionym i niewytłumaczalnym wybuchu. Nie pojmowałem go zbytnio,
byłem za młody, a on zbyt zamknięty w sobie. Izolował się przede mną. Przed
wszystkimi.
Nigdy przedtem nie miałem jednak aż
tak silnego wrażenia, że zupełnie go nie znam i nie rozumiem. Że jest obcy.
Miałem wtedy paskudne przeczucie. I słusznie. Po raz pierwszy się go wtedy
przestraszyłem.
Obawa i nienawiść do rzeczy, których się nie widzi lub nie rozumie,
jest zupełnie niedorzeczna!
Przeszedł mnie niekontrolowany
dreszcz. Skąd brały się te wspomnienia?
Rozejrzałem się. Pomieszczenie
miało nawet podest – już przegniły, kiedyś pewnie służący jako mównica – i
kilka mebli. Na ścianach widniały malunki przedstawiające barbarzyńskie niemal
dzieje klanów i Konohy. Zwoje były zżółkłe i przegnite. Niektóre ledwo trzymały
się na gwoździach wbitych w czyste fragmenty ścian. Inne już dawno walały się
po ziemi.
Podszedłem do jednego z nich,
kopiąc go lekko, by się rozwinął. Uciekła z niego mysz. Toczący się pergamin
ujawnił jedynie więcej pobożnych rysunków. Nic przydatnego.
Niko by się nimi zainteresowała.
Jej fioł na punkcie religii i wszelkich kultów powoli się rozwijał. Ja wolałem
praktyczne informacje. Nawet, jeśli te bzdury dotyczyły mojego klanu.
Zaskakująco mało faktów dało się jednak
znaleźć o nim w dostępnych dla wszystkich tomach w bibliotece. Informacje
wielokrotnie były tajne, przechowywane gdzie indziej. Nie byłem poza tym
zwolennikiem rozgrzebywania przeszłości. Ludzie i tak z łatwością rozpoznawali
mnie na ulicy i łączyli osiągnięcia moich przodków z moją osobą. Musiałoby mi
naprawdę odbić, bym miał się w nich na dobre zagłębiać i je wspominać.
Żadne z nich nie miały teraz
znaczenia.
Pomieszczenie na lewo było kiedyś
zamknięte. Stanowiło przedsionek i magazyn. Z niego dalej prowadziły kolejne
metalowe drzwi. Ostatnie miejsce, za drzwiami na prawo, było najdziwniejsze ze
wszystkich.
Było puste. Prawie.
Ściany wyłożone drobną boazerią,
która cudem uniknęła gnicia. Brak podłogi, tylko surowa ziemia. Na samym środku
– ciężka, kamienna płyta z wizerunkiem Sharingana na środku. I masą symboli i
pieczęci okalających go, niczym wstęgi.
Skupiłem w sobie chakrę, uaktywniłem Sharingan
i spojrzałem na jego drażniąco ogromną podobiznę. Kamień zadrżał i odsunął się
leniwie, ukazując kolejne schody na dół.
Jak lepiej chronić tajemnice klanu
przed nieproszonymi gośćmi, niż wymagać przy wejściu okazania Sharingana?
Chociaż może zabezpieczenia
powinny być silniejsze. Taki Kakashi mógłby się tu dostać bez problemu. Nie to,
że kiedykolwiek chciałoby mu się ruszyć leniwy tyłek i przeszukiwać zabytkowe
świątynie. Żadnego z odkrytych sekretów i tak by nie umiał wykorzystać.
Zarzuciłem plecak na ramię,
formując w dłoni kulę ognia.
Ale Orochimaru… jego pajace w
Lesie Śmierci, ale też te, które zaatakowały mnie w wiosce, mówiły, że mnie do
niego zaprowadzą. Nie brzmiało to jednak jak zaproszenie do współpracy.
Oślizgłe spojrzenie tego gada wskazywało, że miał on poważne plany na temat
mojego ciała. Na pewno chodziło mu o Sharingan.
Moje kroki odbijały się echem w
ciemnym korytarzu. Zastanawiałem się, w którym miejscu pod wioską jestem. I co
takiego było tu ważnego, że aż trzeba było pieczętować drzwi.
I co tak istotnego było na tej
tablicy, że aż sam Itachi o niej wspomniał.
Podłoga zmieniła się w kamienną.
Niektóre partie wyłożone były zaskakująco dobrze utrzymanym parkietem. Posłałem
kule ognia w miejsca, gdzie wiedziałem, że stoją miski z olejem. Natychmiast
całe pomieszczenie wypełniło się światłem.
Plansza z wypisaną ręcznie
informacją wisiała naprzeciw wejścia, pomiędzy starannie wymalowanymi symbolami
klanu. Na bocznych ścianach – wizerunki bóstw czy demonów – nie byłem pewien.
Pośrodku – właśnie. Zwykła
tablica. Blok kamienia, w którym kiedyś ktoś coś wyrył, a teraz wszyscy się tym
przejmowali.
Przyklęknąłem przed nią, oglądając
ją dokładnie. Nie byłem pewien, może to była moja wyobraźnia, ale moje
przeczucia okazały się słuszne. Widziałem więcej tekstu niż dotychczas.
Widziałem dodatkowe słowa, wciśnięte nowe wersy, nowe kreski, które zmieniały
znaczenia wyrazów.
Nie była to jednak zwykła lektura.
Był to język nieco odmienny od dzisiejszego, naturalnego. Tekst był formalny,
zabarwiony powagą. Opowiadał historię pierwszych ludzi na świecie i ich
potomkach. Po raz pierwszy zobaczyłem nazwiska, konkrety – Kaguya, Hagoromo.
Matka i syn. Zwykły dzieciak o niezwykłym talencie, którego nowe imię wszyscy
wymawiali z pobożnym lękiem aż po dziś dzień.
Mędrzec Sześciu Ścieżek.
Prychnąłem. Zabobony.
Tablica mówiła o jego życzeniu
pokoju na świecie i walce z Shinju zwanym Jyuubi’m. O tym, jak stał się
pierwszym Jinchuuriki i jak – w obawie przed wydostaniem się potwora z powrotem
na świat po jego śmierci – rozdzielił jego byt na dziewięć części. Nowych
bestii.
Historia następnie przeskoczyła na
jego dwóch synów – starszy odziedziczył po ojcu siłę – chakrę i moc duchową,
która manifestowała się w niezwykłych oczach. Młodszy – jego silne ciało, a
więc siłę fizyczną i regenerację.
Synowie raczej nie zrozumieli woli
ojca i nie kierowali się ku pokojowi. Ironicznie, ich nieunikniona sprzeczka
dotyczyła właśnie harmonii na świecie. Jeden uważał, że by ją osiągnąć, potrzebna
jest siła. Drugi – głupszy, według mnie – że kluczem do pokoju jest miłość.
Jak każda historia dla dzieci – i
święta tablica miała morał. Bo Mędrzec wybrał młodszego syna na swojego
następcę. Wiedział jednak, że ich konflikt jest niedorzeczny i zapowiedział, że
prawdziwa moc, równa jego własnej, ujawni się tylko w tym, który połączy ich na
nowo.
Reszta tablicy była mi
mniej-więcej znana. Historia skupiała się na starszym synu. Stał się przodkiem
mojego klanu. Jego chakra była niezrównana, a oczy zdolne do kontrolowania
najsilniejszej bestii ojca – Kyuubi’ego.
Pozostały tekst, aż do lewej
krawędzi, wydawał mi się żałosnym bełkotem. Że jesteśmy skazani na nienawiść i
walkę z drugim klanem – Senju. O tym, jaki to los jest niesprawiedliwy, jak to
Uchihom należy się siła, jak tylko przez największy ból stajemy się naprawdę silni.
Symbol Sharingana obok tej wzmianki wydał mi się wystarczająco dobitny.
Od razu przed oczami stanęła mi
zdesperowana i wygięta w bólu twarz Niko. Uczucie elektryzującej siły
gromadzącej się w moich oczach i mknącej po moim kręgosłupie aż do każdego zakątka
ciała.
Bycie najlepszym nie jest tak wspaniałe, jak się wydaje. Jeśli masz
potęgę, izolujesz się i stajesz się arogancki. Nawet, jeśli na początku jesteś
podziwiany i naśladowany.
Tak. Coś o tym wiedział.
Postanowiłem spisać tablicę na
papier, do późniejszego przeanalizowania. Pewnie popełniałem tym samym niejedno
bluźnierstwo, ale nie było raczej w okolicy nikogo, kto by mnie za to zbeształ.
Nie miałem poza tym ochoty wracać w podziemia za każdym razem, gdy coś mi się
przypomniało.
Zgasiłem ogień i wydostałem się z
piwnic świątyni. Dwa razy upewniłem się, że wszystko jest zamknięte na trzy
spusty. Rozstawiłem kilka pułapek na wypadek, gdyby Itachi odwiedził rodzinne
strony. Żadna nie była w stanie go zabić – to jasne – miałem jednak ochotę dać
mu prztyczka w nos, zanim się spotkamy.
A czas się zbliżał.
Wszedłem na dach świątyni po
śliskich dachówkach i odetchnąłem głęboko.
Czas było przejść do ofensywy.
Rozciąłem sobie kciuk, uderzając
nim o zimny metal i skupiając w sobie jak najwięcej chakry. Ukuł mnie tatuaż na
ręce, ale zignorowałem to dziwne uczucie.
Coraz mniej wierzyłem ostatnio
swoim zmysłom.
Wnet moim oczom ukazała się cała
grupa ptaków, tym bardziej i mniej mi znanych. Większe i mniejsze, egzotyczne i
popularne. Na ich czele – myszołów, Nosuri.
- Już? – spytał ptak, kłaniając mi
się lekko na przywitanie. Przytaknąłem. W mojej krwi zaczęła buzować
adrenalina. – Ofiara złożona?
- Dałem kamienie, rośliny i złoto
sowie – wskazałem na siedzącego obok summona z zakolami wokół oczu. Kilka
ptaków, widząc, że rozmowa ich nie dotyczy, zaczęło z nudów dziobać dach.
Naliczyłem ich dziesięć. Był nawet wróbel i gołąb. Zdecydowanie trudne do
wykrycia. Zastanawiałem się, czy podołają. – Po co wam w ogóle te dziwne
przedmioty?
- Budujemy gniazdo – odparła Fukurou
tonem, który wskazywał, że jest to oczywista kwestia. No bo ludzie też budowali
gniazda. Hn.
- Ze złota i klejnotów? I
biżuterii? – wymieniłem, krzyżując ręce na piersi.
- Jakoś trzeba przekonać naszą
królową, by pozwoliła nam się tu pojawiać – mruknął myszołów, rozglądając się
czujnie po okolicy.
- I by nas nie pożarła –
westchnęła sowa, strosząc pióra.
- Królową? – zainteresowałem się.
Musiała być wielka, skoro się jej bały. Niko wspominała, że wśród jej kotów
również zdarzały się olbrzymy. Nigdy ich jednak nie wzywała. No i także nie
składała dziwacznych ofiar swoim summonom. Uznałem, że od wszystkich reguł są
ustępstwa. – Jak się zwie?
- Kasasagi – odpowiedział z
nieukrywanym szacunkiem myszołów. Sroka. No tak. – Chciałaby cię poznać, Uchiha-san.
Więc jeśli znajdziesz się kiedyś w opałach…
- Nie omieszkam – uśmiechnąłem
się. Kolejny as w rękawie. Dobrze. – Jesteście gotowi? – Grupa ptaków
przytaknęła posłusznie. Kilka wzbiło się w powietrze. Zaczęły zataczać kręgi
nad moją głową. Wyglądało to dziwnie złowieszczo. Nie było się jednak nad czym
zastanawiać. – Znajdźcie Itachi’ego.
Budzę się tak raptownie, że przez
moment nie wiem, co się dzieje. Pokój jest ciemny, a w całym mieszkaniu nie
czuję żadnej obecności. Mimo to serce bije mi w niesamowitym tempie, jakbym
przed chwilą była w tarapatach.
Słowa, obrazy… śmigają mi przed
oczami. Wspomnienia? Sen. Widzę twarz Itachi’ego, pochylającą się nade mną…
mówiącą…
Nie szukaj nas.
- To
już?! – wrzeszczę, spadając z łóżka. Adrenalina buzuje mi we krwi. Słyszę
jęk i szybkie kroki za ścianą, wyplątuję się z kołdry, gdy setka myśli lata mi
po głowie.
Nie dorwaliśmy Danzo. Hokage się nie
zgodziła. Nie zaczęła go leczyć. A on już, tuż pod naszym nosem, wbrew moim
prośbom… zrobił to!
Akane otwiera z hukiem drzwi. Wszędzie jest
ciemno. Końce jej palców skrzą się iskrami Raitona. Nie daje on wiele światła.
Dopiero teraz orientuję się, że ją przestraszyłam. Myślała, że jestem w
niebezpieczeństwie.
- Gdzie Itachi? – pytam, zrywając się na
równe nogi. Moje ręce sięgają po buty zanim informacja, że wychodzę, dociera do
mojego umysłu.
- Nie wiem – przyznaje w pośpiechu. - Nie śpi
na kanapie. Myślałam, że jest z tobą.
Był. Przez moment. Obudził mnie i wyszedł.
Wnioski są proste.
- Rzucił na mnie pieprzone doujutsu – warczę,
ściągając z siebie piżamę i zakładając w pośpiechu spodnie. Zegar wskazuje czwartą
rano. Za oknem prószy śnieg. – Powiadom ANBU.
Blondynka nie rusza się. W jednym momencie
trzęsie się równie mocno, co ja, w następnym zastyga, jakby ktoś zatrzymał
nagle czas.
- Hokage dowie się, że ja i Kakashi wiemy. To
nie nasza walka.
Oczy omal nie wyskakują mi z orbit. Chwytam
pierwszą-lepszą bluzkę i wciskam ją przez głowę. Nawet nie przejmuję się jej
obecnością i moją golizną.
- Odbiło ci? – Potrącam ją przy wybieganiu z
pokoju. W mig jestem przy drzwiach, mam na sobie kurtkę. – Itachi zginie. Jest walniętym samobójcą, ot co!
Wywinie ponownie ten sam numer. Cierpiętnik jeden!
Zaskakuje mnie, jak bardzo łamie mi się głos.
- Wiem.
Tym razem to ja zastygam.
- Co?
Akane stoi, obejmując się rękami. Powoli nad
wioską wstaje pochmurny, mroźny poranek. Zagląda do salonu swoją wszechobecną,
jasnoszarą obecnością. To nie jest czas na walkę. Jest tak spokojnie.
- Wiem, co robi Itachi. Szanuję jego wybór.
Ty też powinnaś. – Jej głos nie niesie oceny czy reprymendy. Jest spokojny i
głęboki. Zrezygnowany. Czuję w nim ukryty smutek.
Zastanawiam się, czy się pożegnał.
- Myślałam, że jesteś jego przyjaciółką –
warczę. Na początku chcę otwierać drzwi. Wtem moje nogi niosą mnie w kierunku
okna. Tego samego, przez które weszłam tu kilka tygodni temu. Zdruzgotana.
Zrujnowana. Zobojętniała. Kobieta chce coś odpowiedzieć, ale powstrzymuję ją
ręką. – Nie zostawię tego tak. Sasuke by mi tego nie wybaczył.
To jest
moja walka. Czuję to całą sobą.
Wyskakuję
na parapet i wspinam się po ścianie, aż docieram do schodów pożarowych.
Niewiele budynków je ma, ale ten jest niezwykle wysoki. Z każdą parą
przeskoczonych stopni na górę wracają kolejne słowa. Wyszeptane,
skoncentrowane, przemyślane.
Nie
szukaj nas. Nie zrobię mu krzywdy. Gdy będzie po wszystkim – zajmij się nim. Uwierzy,
że rzuciłem na ciebie doujutsu. Nie mów mu prawdy. Inaczej stanie się
niebezpieczeństwem dla wioski.
Nic więcej. Wierzę mu. Nie ma na to rady. Nie
jest złym człowiekiem. Mógł spokojnie zrobić mi krzywdę wiele razy. Mi i Akane.
Jest głównym nerwem ANBU, ale jest w stanie i tak to wszystko zostawić,
wyłącznie dla swojego brata.
Tylko czemu teraz?
Rozglądam się, ale nic nie widać. Niebo jest
pochmurne, wszystko przykryte jest rzadką mgłą. Spokój, gdzie okiem nie
sięgnąć.
W tym momencie muszę sobie pogratulować, że
wpadłam z Anko na pomysł z pieczęcią. Z początku myślałam, że będzie tylko
zabezpieczeniem - będzie ostrzegała, jeśli Sasuke będzie zbyt blisko. Hokage
też martwiła się o moje bezpieczeństwo.
Nie mówiłam o niej Itachi’emu. Nie było
potrzeby.
Teraz się cieszę. Wiem, że jeśli poślę w ten
symbol odpowiedni typ chakry, tej najcichszej, najbardziej czułej i szukającej,
odnajdę go. Gdziekolwiek jest on, jego chakra i bliźniaczy symbol na ręce –
poczuję go.
A Itachi o tym nie wie.
Szukam więc w skupieniu, czując mrowienie i
otępienie w ręce przepełnionej chakrą. Symbol świeci. Zamykam oczy,
przeczesując kolejne obszary. Trwa to kilka minut. Serce bije mi bardzo szybko,
oddycham płytko, by nie zakłócić procesu. Nadal buzuje we mnie adrenalina.
Każda sekunda ma znaczenie. To decydujący moment.
Mam wrażenie, że zniknął z powierzchni ziemi.
Już mam się poddać, biec do bazy ANBU, gdy czuję to.
Delikatny sygnał. Muśnięcie. Odległe jak
bzyczenie komara. Jednak jest, dość daleko na wschód, stanowczo za murami
wioski.
A teraz muszę je pokonać i ja.
Zeskakuję stopniowo z dachów, kierując się do
wschodniej bramy. Docieram do niej w mgnieniu oka, zanim w mojej głowie utworzy
się jakiekolwiek składne wytłumaczenie, które przekona strażników, by mnie nie
zatrzymywali, ale sprowadzili pomoc.
Historia Itachi’ego jest tajemnicą. Zbyt
długą tajemnicą. A patrol chuuninów nie wydaje się być wzburzony. Nie wiedzą,
że Sasuke uciekł.
Zatrzymuję się, sapiąc. Miliony pomysłów.
Każdy zły.
Ich zaciekawiony wzrok zatrzymuje się na
mnie.
Co, jeśli zostanę nuke-ninem?
Zagryzam wargę. Kierują ku mnie swoje kroki.
- Cześć, coś się stało? – woła jeden, zanim
jestem w zasięgu normalnego głosu.
Raz kozie śmierć.
Formuję symbol, skupiając chakrę. Nie mam ze
sobą żadnej broni i zwojów. Nie chcę ich uszkodzić ani wywołać zamieszania,
wiec ninjutsu nie wchodzi w grę.
- Oi, co ty wyprawiasz?!
Zaczynają biec. Nie dość szybko, by mnie
powstrzymać.
Nie wiem, na jakim są poziomie. Jest tak
wcześnie, że nie mają szansy na pomoc. Na wszelki wypadek używam dużej ilości
chakry. Stres robi też swoje.
Genjutsu dochodzi do skutku. Mężczyźni – na
oko niewiele starsi ode mnie – zatrzymują się. Wysyłam do ich umysłu kilka
informacji, wymazuję swoją twarz.
Walka dwóch shinobi, na wschód od wioski.
Możliwi ranni. Dyskrecja. Trzeba iść bezpośrednio do Hokage. Liczy się czas.
Trzeba ich rozdzielić i sprowadzić z powrotem. Dodaję do tych informacji
uczucie powagi i pilności. Desperacji. Ważkości. By byle uderzenie w głowę
pustą butelką po sake od zaspanej Tsunade-shishou ich nie powstrzymało.
Wymijam ich ostrożnym krokiem i odrobinę
usypiam.
Obudzą się w kilka minut, od najmniejszego
szmeru. Zapamiętają jeszcze mniej.
Wybiegam przez otwartą bramę, wskakując w
ciemny i chłodny las.
Jesteś pewien, że to tu? – spytałem cicho. Sokół wylądował
mi na ramieniu, kiwając po jakimś czasie głową. Nie czułem żadnej obecności.
Świątynia wyglądała na od dawna opuszczoną i zrujnowaną. Kilka jej fragmentów
jeszcze stało, ale brama wejściowa nad kamiennymi schodami była już od dawna
zapadnięta i nie nadawała się do użytku.
Zastanawiał mnie spiralny kształt widniejący na głównym frontonie
bramy.
Wyczekałem chwilę, poszukując jakichkolwiek oznak ostatniej
obecności. Na nic. Po kilku minutach na zimnie znalazła nas Fukuro. Przysiadła
na jednej z grubszych gałęzi, przyglądając się uważnie ruinom.
Ostatnie godziny były dla mnie momentem wyciszenia. Moja
chakra była ukryta, oddech i bicie serca – minimalne. Czekałem na ten moment
przez większość swojego życia. Wszystko musiało być idealne.
Nie przewidziałem jednak, że to Itachi wybierze pole walki.
- To Świątynia Masek klanu Uzumaki – oświadczyła cicho sowa,
widząc moje pytające spojrzenie. Uniosłem brew. No proszę. Tajemnicza pozostałość
po martwym klanie. Pasowało jak ulał. – Zachowała się po zniszczeniu
Uzushiogakure, wioski pozostającej w sojuszu z Konohą.
- Jest tu coś ważnego? – spytałem, średnio zainteresowany w
tym momencie historią rodziny Głupka. Nie miałem pojęcia, czemu prowadzę dialog
z ptakami. Nie chciałem oddalać tej chwili.
Mimo to miałem jednak dziwne przeczucia.
- Poza tradycyjnymi maskami - niewiele. Myślę, że wszystko,
co drogocenne, zostało już rozkradzione – odparła sowa krytycznym tonem.
Zabawne, że summon gardził niektórymi zrachowaniami ludzi, w międzyczasie
wyłudzając ode mnie błyskotki dla swojej pani.
Mgła powoli znikała. Większość terenu usypana była świeżą,
cienką warstwą śniegu. Wiatr świszczał między gołymi gałęziami drzew, a na wschodzie
robiło się coraz jaśniej. Biały puch w dole migotał powoli. Nie było na nim
żadnych śladów.
- Na pewno tu jest? – sprawdziłem ostatni raz, zaciskając
zęby.
- Tak.
Westchnąłem.
- Znikajcie.
Dwa uwolnienia chakry i małe kłęby dymu sprawiły, że zostałem
sam.
Wiatr poruszył drzewami dookoła, zrzucając z nich ostatnie
liście. Cisza była przejmująca.
Wstałem, rozglądając się uważnie. Przez krótki, nieznaczący
moment miałem nadzieję, że jednak go tu nie ma. Musiałem wygrać tę walkę. Przez
Niko odpuściłem jednak treningi. Nie byłem w szczytowej formie.
Jednak miałem determinację i nienawiść. To mnie napędzało.
To i preparaty od Megumi.
Zeskoczyłem z drzewa, wychodząc z lasu i kierując się
brukowaną drogą w stronę świątyni. Przeskoczyłem zawaloną bramę i skierowałem
się do największego ostałego po zburzeniu pomieszczenia.
Kilka filarów dawno rozpadło się, a dach osunął się w dół.
Brakowało dachówek, dekoracje na drewnianych ścianach były w fatalnym stanie.
Jednak budynek stał, jakimś cudem. Nie był jednak główną salą ani sypialnią.
Jedynym obiektem na tej niewielkiej przestrzeni był
drewniany, zniszczony podest podobny do tego w świątyni Nakano. Był on w
przeciwieństwie do tego z Konohy pieczołowicie przystrojony. Ściana, przy
której stał, przedstawiała ciemny malunek tańczących płomieni. Powyżej nich
wisiały maski udające najróżniejsze demony i bóstwa. Płaczące, wściekłe,
chichoczące. Straszne i paskudne. Rogate. Z kłami. Niektórych brakowało, inne
były zniszczone. Jeszcze inne wyglądały na zupełnie niedotknięte przez czas.
Nad kolekcją masek – zapewne używanych do rytuałów lub nawet
jutsu – wisiała zasłona udekorowana kolejnymi spiralami. Brzegi podestu
przypominały drzewa i ukrywały boczne ściany. Wglądało to na scenę, na której
wystawiano spektakle lub z której główny mnich prowadził obrzędy.
Wszedłem powoli na górę.
Drewno zaskrzypiało pod moim ciężarem. Dotknąłem jednej z masek, przejeżdżając palcami
po porcelanie. Była lodowata w dotyku. Złote kły błyszczały złowieszczo w
świetle nadchodzącego poranka, a czarne, puste ślepia zdawały się przezierać
wprost do mojej duszy.
I ten bezlitosny uśmiech.
- Witaj, bracie.
Krew zamarzła mi w żyłach. Przymknąłem na sekundę oczy i
zacisnąłem pięści. W jak najkrótszym czasie, z jak najmniejszym ruchem,
wykonałem pieczęci do klona. Gdy się odwracałem, moja twarz przybrała już apatyczny
wyraz.
Był tam. Siedział na krawędzi zawalonej ściany jak na tronie,
patrząc na mnie z góry. Jego spojrzenie było pozbawione emocji i jakiegokolwiek
zainteresowania. Wydawał się – jak zawsze – być ponad wszystkim.
- Przyjąłem twoje zaproszenie, Sasuke. Jaki jest jego powód?
– zapytał znudzonym głosem, nie ruszając się nawet o milimetr. Jego wzrok
prześlizgnął się po mojej zdrętwiałej sylwetce. W dużej części zakrytej
płaszczem. Wydawał się… rozczarowany. Zacisnąłem zęby.
- Przyszedłem cię zabić – opowiedziałem prosto, również nie
ruszając się z miejsca. W takim układzie na pewno spodziewał się ataku. Widział
każdy mój ruch, był w stanie skontrować go Sharinganem. Nie mogłem pozwolić, by
zyskał przewagę choćby na ułamek sekundy tylko dlatego, że byłem niecierpliwy.
Wspomnienia wspólnie spędzonego czasu, wszystkie jego słowa z
tamtej nocy próbowały wypłynąć na wierzch. Nie pozwoliłem im.
Zdjąłem kaptur, obserwując go uważnie. Miał na sobie czarne
ubranie, w tym kurtkę. Nie rozpoznałem na nim żadnych symboli – czy to
Akatsuki, czy ANBU.
- Głupi młodszy bracie… myślisz, że to możliwe?
Jego głos był spokojny. Zupełne przeciwieństwo tego, co
czułem, patrząc na niego. Wściekłość bulgotała już w moich żyłach. Zrobiło mi
się gorąco i duszno. A on po prostu siedział jak król, obserwując mnie z
wyższością.
Sharingan włączył się z moim minimalnym udziałem. Wystarczyło
jedno uderzenie serca, a wciągnął jeszcze trochę mocy, zmieniając swoją formę w
Kalejdoskop.
- Masz więc te oczy. Ile widzisz z ich pomocą? – spytał
monotonnym, zrelaksowanym głosem. Wziąłem głęboki oddech, po czym powoli
wypuściłem powietrze z płuc, próbując się uspokoić. Wiedziałem, że próbuje
wyprowadzić mnie z równowagi.
Nogi same rwały się do biegu. Wszystko działo się stanowczo
za wolno. Robił pauzy przed słowami. Pauzy, przez które cały napinałem się w
oczekiwaniu na atak z zaskoczenia.
- Jedyne, co widzę,
Itachi, to twoja śmierć.
- Moja śmierć? –
powtórzył, przymykając oczy. Gdy je otworzył, jego wzrok się nie zmienił. Pusty
i apatyczny, ze zwykłym Sharinganem. Jakbym nie był wart niczego więcej. – Cóż
więc…
Jego chakra się zawahała. Mój Sharingan wyczuł ruch, a ręka
sama sięgnęła po Serimochi wiszące u mojego boku.
Nim się obejrzałem – już go nie było. Miejsce na ścianie było
puste, a ja czułem ruch za moimi plecami.
- …spróbuj.
Uśmiechnąłem się. Byłem wystarczająco szybki. W jego ręku
znikąd pojawił się kunai. Sparowałem błyskawiczny cios. Jego riposta była
natychmiastowa – metal przeciął powietrze obok mojej twarzy. Z wytrenowaną
łatwością wyciągnąłem katanę, którą zablokowałem pchnięcie. Na styku metali
błysnęły iskry.
Itachi był silny. I nie owijał w bawełnę. Oba uderzenia
kierowane były w moją twarz.
Przez moment jednak – ale tylko przez moment – gdy patrzyłem
na niego zza ostrza – widziałem na jego twarzy zdumienie.
Nie spodziewał się, że zajmie mu to dłużej niż sekundę.
Przeliczył się, i to mocno. Cóż, przynajmniej wiedziałem, jakie są jego
intencje. Był gotowy do walki. I może – choć raz – był gotowy wziąć mnie na poważnie.
Poczułem chwyt na prawej ręce. Zamyśliłem się, i szybko to
wykorzystał. Zaskoczył mnie zupełnie, wspierając się na moim ramieniu i
odrywając się od ziemi. Był zwinny jak kot i niesamowicie szybki – obroniłem
się przed dwoma pierwszymi kopnięciami, ale trzecie posłało mnie metr w tył.
Nie straciłem jednak równowagi. Zatrzymałem się natychmiast i
wzmocniłem chwyt na rękojeści miecza, zamachując się na jego pozostającą w
ruchu sylwetkę. Itachi, by uniknąć pchnięcia, zrobił salto tuż przed moim nosem.
Ponownie wsparł się na moim ramieniu, by zmienić kierunek swojego skoku i
wylądować za moimi plecami.
Serimochi przecięło ze świstem puste miejsce po jego ciele.
Natychmiast poczułem szarpnięcie za płaszcz. Z nadludzką siłą uniósł mnie i
odrzucił w bok. Tym razem przekoziołkowałem kilka metrów, tracąc chwyt na
katanie, która odleciała w tył i wbiła się w drewnianą ścianę świątyni.
Wylądowałem jednak na jednym kolanie, twarzą w odpowiednim
kierunku. Wykonałem odpowiednie pieczęci i skupiłem chakrę w lewej ręce.
- Chidori! -
Natychmiast przestrzeń wypełniło niebieskie światło oraz charakterystyczny
hałas przypominający ptaki. Wzrok Itachi’ego był kamienny. Warknąłem, ruszając
przed siebie z chakrą w podeszwach stóp. Nim go dosięgnąłem, przekierowałem
większość chakry z migoczącej kuli w dłoni na podłogę. Akane wprowadziła kilka
poprawek do moich Raitonów. – Chidori
nagashi! - Piorun z impetem i niezwykłą szybkością pokonał odległość między
nami, mknąc po posadzce w taśmach iskier. Itachi z łatwością uskoczył przed
zasięgiem jutsu, nie spodziewając się czyhającej na niego niespodzianki.
Klon zniknął, a ja czekałem już przy katanie, wyciągając ją
spomiędzy desek. Doskoczyłem do swojego brata, wciskając ją między jego żebra,
tuż obok serca.
To był krytyczny cios.
Pozwoliłem mu upaść z impetem na ziemię. Docisnąłem dla
pewności miecz głębiej, tak, by wyszedł niedaleko kręgosłupa. Usiadłem na nim, patrząc
na niego z góry. W końcu. Jego sylwetka zaczęła delikatnie drżeć.
Od hałasu, jaki narobiliśmy, z pobliskich drzew spłoszyły się
ptaki.
Mój umysł był pusty.
Nie docierało do mnie, że to koniec. Coś było nie tak. Za
łatwo poszło.
Jego wzrok był jednak zaspały. Otępiały.
- Stałeś się… silny – westchnął, nie ruszając się z miejsca. Prychnąłem.
Oczywiście, że byłem silny.
Spojrzenie Itachi’ego utkwione było w moim Sharinganie, jakby
do końca nie wierzył, że go posiadłem. Ominąłem jego serce, miał więc jeszcze
minutę lub dwie życia. Mogłem je dobrze wykorzystać.
- Mam jedno ostatnie pytanie – warknąłem, powstrzymując chęć,
by obrócić miecz w jego klatce piersiowej. Z krzykiem bólu lub podczas
wykrwawiania się mógłby nie zdążyć odpowiedzieć.
Zaskoczył mnie, zmuszając się z widocznym trudem do
uniesienia leżącej do tej pory wzdłuż jego ciała ręki. Jego drżąca dłoń zbliżyła się do mojej twarzy z dwoma wyciągniętymi
palcami. Zupełnie, jak zwykł robić, gdy stukał mnie w czoło.
Jego twarz wyprężyła się w skupieniu. Nie mógł jednak
sięgnąć. Zamarłem, gdy palce obróciły się w bok, wskazując na coś niedaleko
nas. Zmarszczyłem brwi i podążyłem wzrokiem w kierunku, w którym wskazywał.
Siedział tam. Na popękanej, zrujnowanej ścianie. Na tle chmur
oświetlonych od tyłu wschodzącym, bladym słońcem. Siedział i bezczelnie patrzył
na mnie z góry, ze spokojnym niezainteresowaniem. Pogardą.
Wstałem z falsyfikatu, zamachując się kataną i strząsając z
niej podrobioną krew. Oczy klona zrobiły się czarne i puste – zupełnie jak te
wiszących nieopodal masek – a z jego rozwartych ust wydostał się… kruk. Wnet
całe ciało przemieniło się w hałaśliwe ptaszyska, odlatujące we wszystkich
kierunkach świata. Na podłodze nie zostało nic.
Genjutsu.
- Co takiego chcesz wiedzieć?
Skupiłem chakrę w Sharinganie. Nikt nie mówił, że ten Itachi
był prawdziwy. Miałem wystarczająco dużo zajęć z Kakashi’m i Akane, a także
sparingów na iluzje z Niko, by wyjść z tych tarapatów. Wystarczyło się skupić.
Skupić i uspokoić. Jedno dobre spojrzenie, a iluzja rozpływała się.
To ja kontrolowałem tę walkę.
- Ta trzecia osoba z Mangekyo Sharinganem. Kto to taki? –
warknąłem z dołu, próbując zyskać trochę czasu.
- Skąd zainteresowanie
tą sprawą?
- Zabiję go zaraz po tobie. Stąd – odparłem. Itachi spojrzał
na mnie przeciągle, przechylając lekko głowę. Wydawał się nie tylko znużony,
ale też zirytowany. Ciężko było jednak cokolwiek odczytać z postawy jego ciała.
Była… nienaturalna.
- Zabijesz? – powtórzył
zaskoczony. Z niedowierzaniem. Nadal mnie nie doceniał, czy może nie rozumiał
moich pobudek? Dla mnie były oczywiste.
- Nie zabiłeś go ty, a tylko o nim wspomniałeś. Musi więc być
twoim wspólnikiem – oświadczyłem. – Poza tym nawet ty nie byłbyś w stanie zabić
całego oddziału policji.
Wszyscy byli Uchihami. Były ich dziesiątki. Wyszkolonych,
silnych, zdyscyplinowanych ludzi z Sharinganem. Itachi musiał mieć pomoc z zewnątrz. Lub – pomyślałem z obrzydzeniem – z wewnątrz.
Kąciki jego ust uniosły się do góry. Przez moment wyglądał na
zadowolonego. Totalny psychol. Uśmiechał się na samo wspomnienie o rzezi, którą
wywołał.
- A więc się domyśliłeś… - westchnął. Nadal nie odpowiedział
mi na pytanie.
- Kto to jest? – warknąłem z naciskiem. Ręce aż świerzbiły
mnie, by sięgnąć po katanę i odrąbać mu łeb. Poczułem nagły przypływ chakry
spowodowany irytacją. Wziąłem specyfiki ze szpitala zgodnie z instrukcjami.
Powoli zaczynały działać. Czułem się pobudzony, moje zmysły były wyostrzone.
Itachi też musiał wyczuć zawahanie w mojej energii, bo
odpowiedział bez dalszego naciskania.
- To Uchiha Madara.
To imię rozbrzmiało między nami, a wiatr, który zaszeleścił
drzewami dookoła, poniósł je jeszcze dalej. Zmrużyłem oczy. Wydawało się
znajome, ale nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego.
Nie dało się jednak zaprzeczyć, że było w nim coś
niepokojącego.
- Jeden z założycieli Wioski Ukrytej w Liściach. Człowiek,
który jako pierwszy posiadł Mangekyo Sharingana – wytłumaczył z powagą Itachi.
- Założyciel? – zdziwiłem się. – Więc ten Madara powinien być
już dawno martwy – syknąłem. – Żartujesz sobie ze mnie?
Co za niedorzeczność. Wioska miała ze sto lat. Aktualna
Hokage była po pięćdziesiątce, a Senju Hashirama, Pierwszy Hokage – człowiek z
pokolenia tego całego Madary – był jej dziadkiem. Matematyka nie była konikiem
shinobi. Jednak jasne było, że to niemożliwe.
- Madara żyje – odparł ze spokojem Itachi. – Możesz w to
wierzyć lub nie. To twoja sprawa.
- Przestań sobie kpić! – krzyknąłem.
Itachi poruszył się. Zeskoczył ze swojego bezpiecznego
miejsca na ruinie, lądując na podłodze z zadziwiającą lekkością. Zachował
dystans. Na tyle duży, bym go nie zaatakował, ale na tyle mały, by było
wygodnie nam rozmawiać. Wiedziałem, że jego czujność nie osłabnie. Mimo to
każdy jego ruch obserwowałem i analizowałem z podwyższoną czujnością. Nie
mogłem stracić żadnej okazji.
- Cóż. Tak już jest. By przeżyć, trzymamy się tego, w co
wierzymy i rozumiemy. Nazywamy to „rzeczywistością” – westchnął. W jego głosie
czułem pretensję i ukryty żal. Brzmiał jak ojciec lub matka tłumaczący
podstawowe prawdy swojemu niedojrzałemu dziecku. - Ale wiedza i zrozumienie są
niejednoznaczne. Taka rzeczywistość może być iluzją – stwierdził. Jego wzrok
uniósł się na mnie, sprawdzając, czy go rozumiem. Dawno nie słyszałem, by z
jego ust padło na raz tyle słów. Byłem ciekaw, czy mówi to do mnie, czy samego
siebie. I co to ma do nas. - Wszyscy ludzie żyją w złych przekonaniach. Czyż
nie można patrzeć na to z tej strony?
- Co chcesz przez to powiedzieć? – warknąłem, zirytowany.
Moje ciało paliło się do walki. Wiedziałem jednak, że Itachi musi też być na
nią nastawiony. Mógł próbować uciec. Jeśli ceną za zwycięstwo było słuchanie
tych bzdur – musiałem wytrzymać.
- Tylko w twoim przypuszczeniu Madara nie żyje – zauważył
brunet, krzyżując ręce. Oparł się o ścianę. – Dokładnie tak samo
przypuszczałeś, że jestem twoim kochanym, starszym bratem. A ja po postu udawałem
brata, jakiego oczekiwałeś... byś rozwinął swoje zdolności. – Zacisnąłem zęby.
To, co mówił, może było szalone, ale i tak zabolało. Świadomość, jakim było się
ślepym i głupim nigdy nie była miła.
I jeszcze jego ton i postawa. Jakby to, co zrobił i przez co
przez niego przeszedłem było niczym nadzwyczajnym. Jeśli miałem kiedykolwiek
jakieś wątpliwości co do tego, czy ma w sobie resztki ludzkich uczuć – właśnie
zniknęły.
Zebrała się we mnie fala chakry. Sylwetki zabitych na nowo
stanęły mi przed oczami. Ich krzyki i ubrania skąpane we krwi. Zachwiałem się
na nogach, moja zaciśnięta pięść zadrżała. Coś było nie tak. Powietrze się
zmieniło, czułem to całym sobą.
To, co stało się tamtej nocy… myślałem, że to okrutna iluzja.
Genjutsu. Byłem taki młody. Chciałem
w to wierzyć. Jednak to była okrutna rzeczywistość.
Mógł sobie mówić, co chciał. Jego gierki na mnie nie
działały. Wiedziałem od zawsze, w jakiej jestem sytuacji. Jaki jest mój cel.
Jaka rzeczywistość mnie czeka. Widziałem na własne oczy namacalne dowody jego
zbrodni. Nie mogło być inaczej.
Zamachnąłem się Serimochi, rzucając się w przód. Powietrze
zdawało się nie sprawiać oporu, szczupła, blada szyja też. Głowa upadła na
ziemię, a ja obróciłem się natychmiast, wyciągając przed siebie drugą rękę
przesączoną Raitonem.
Chidori Eisou.
Biała błyskawica przecięła powietrze, uderzając w zrujnowaną
ścianę tuż obok głowy Itachi’ego.
- Moje oczy nie są już takie, jak kiedyś – warknąłem, dysząc.
Kolejna iluzja złamana. Ile miał ich jeszcze w zanadrzu? – Mój Sharingan
potrafi przejrzeć twoje genjutsu, Itachi.
- Jesteś bardzo pewny siebie – stwierdził brunet. Zdawał się
nic nie robić sobie z Raitona szalejącego niecałe dziesięć centymetrów od jego
policzka. Jego postawa nadal była znudzona. I szalenie irytująca. – Dobrze,
wezmę cię za słowo.
- Nie bierz mnie za nic tylko walcz. Zakończmy tę farsę – mruknąłem, cofając technikę. Mogła się
jeszcze przydać.
Itachi westchnął z dezaprobatą.
- Mówisz z takim przekonaniem… – szydził spokojnie. – Widzę,
że masz już oczy, jednak nie wiesz do
końca, jak ich używać.
- Kazałeś mi przyjść do siebie, gdy je zdobędę, więc jestem –
odparłem z szalejącym sercem. – Co zrobisz? Pstrykniesz mnie znowu w czoło? –
zadrwiłem z uśmieszkiem.
- Na pewno spróbuję – obiecał, przechylając głowę. – Ale nie
ucieknę. Szkoda, by twoje poświęcenie poszło na marne – uśmiechnął się. W jego
wyrazie twarzy wyczułem coś podejrzanego. Coś knuł. Nie czuł się zagrożony
przez mój Kalejdoskop. Wręcz przeciwnie – oczekiwał go. Nie odwracał ode mnie
spojrzenia, niemal napawał się jego widokiem.
Zaraz.
- Poświęcenie?
- Zabiłeś najbliższą osobę, by je dostać. Tak, jak mówiłem.
Brawo – przyznał z widoczną niechęcią. I… aprobatą?
Naprawdę był szurnięty.
I niedoinformowany.
- Nie musiałem nikogo zabijać – odparłem. Itachi uniósł brew.
Widocznie się tego nie spodziewał. – Nie jestem taki jak ty. Idę własną ścieżką.
Kąciki wąskich ust ponownie uniosły się do góry. Tym razem z
widocznym politowaniem.
Przełknąłem słyszalnie. Zrobiło mi się duszno. Czułem, co
zaraz powie.
- Nie ma innych sposobów, Sasuke. Mogłeś nie widzieć tej
śmierci na oczy, ale ją spowodowałeś – zapewnił. Straciłem oddech. – Widać
jednak, że jesteś zbyt słaby, by stanąć oko w oko z prawdą o sobie.
Jego głos rozpłynął się. Przez moment chłonąłem, co mówi, a
następne, co słyszałem, to tępy pisk w uszach.
To musiał być jakiś rodzaj szoku. Przez moment zdawało mi
się, że obserwuję go i słyszę z końca długiego i ciemnego tunelu. Skupiłem się
na oddychaniu, bo to było łatwe.
Wdech i wydech. Wdech i wydech.
Fakt śmierci Niko istniał tuż obok granicy mojej świadomości,
czekając cierpliwie, aby pochłonąć mnie w całości. Czułem jego wytrwały i
uparty wzrok. Nie byłem jeszcze w stanie spojrzeć mu w oczy.
Rozstanie z nią mogłem przeżyć. Było trudne, bolesne, ale do
zniesienia.
Myśl o jej braku na tym świecie… o tym, że jej nie zobaczę…
Dręczyły mnie myśli. Od dawna. Myśli i słowa, których nigdy
nikomu nie powiedziałem, a ona była jedyną osobą, która kiedykolwiek powinna
była je usłyszeć. Coś paliło mnie od środka na samą myśl o niej. Sądziłem, że
jej zdrada jest zapłatą, jaką jestem winien losowi za te kilka miesięcy
szczęścia. Że to ponownie mi coś
odebrano.
Tymczasem ona została… poświęcona. Zniknęła. Przez mój brak
samokontroli. Rozsądku. Podłe manipulacje Itachi’ego i wioski. Z moich rąk.
Teraz nie byłem w stanie jej nic powiedzieć, za nic ją
przeprosić, zwymyślać czy podziękować.
Paskudna desperacja zebrała się w moim żołądku. Podskoczyła
mi do gardła, próbując mnie udusić. Gorycz. Rozpacz.
Nigdy jej nie zobaczę.
Ta myśl posłała prawdziwy, fizyczny, rozdzierający ból przez
całe moje ciało. Miałem wrażenie, że podłoga pod moimi stopami się zapada.
Próbowałem skupić się na tym, co tu i teraz, wrócić do
rzeczywistości. Nawet, jeśli jej tu
nie było.
Jaki był jednak sens myślenia o niej w ogóle? Nie było jej.
Nie miało to znaczenia. Nic nie miało
znaczenia. Żadnego. Nie było w planach zemsty. Nie było odbudowy klanu.
Wszystko zniszczyłem ja sam, własnymi
łapskami, którymi teraz ledwo podpierałem się na wbitej w podłogę, brudnej
katanie.
Chciałem, by tu była. Tu lub gdziekolwiek. Potrzebowałem
świadomości, że jest. Nie mogłem o
tym więcej myśleć. Nie było powrotu. Jeśli naprawdę nie żyła, ten ból miał się
nigdy nie skończyć.
Jedyną ucieczką był koniec.
Poczułem chłód rozpościerający się złowieszczym podmuchem po
moim lewym ramieniu. Był obezwładniający i palący jednocześnie. Ocucił mnie z
koszmaru, jakim były moje myśli.
Nie mogłem zemścić się za Niko. Zostali jednak moi rodzice.
- Zamknij się – wyszeptałem. Rzeczywistość była potworna. A
jego twarz była paskudna.
Nie mogłem jednak okazać słabości. Nie teraz.
- Jesteśmy tacy sami. Możesz mnie nienawidzić i oceniać, ale
kieruje nami to samo przeznaczenie. – Usłyszałem kroki. Nie kierował się ku
mnie, raczej zataczał szeroki łuk wokół miejsca, w którym stałem. Nadal nie
mogłem się ruszyć. Moje ciało mnie zdradziło. – Ja zabiłem, by zyskać moc, ty zrobiłeś
to samo. Zmieniłeś się.
- Nie. To ty mnie
zmieniłeś.
- Możliwe. Widać jednak, że nadal brakuje ci nienawiści.
Pewności. Determinacji. Nie będziesz władał Mangekyo tak sprawnie, jak ja.
- W takim razie pospiesz się i spróbuj mnie nim zabić –
zachęciłem, machając ręką. Sam nie wiedziałem, czy mówię serio. Nic to nie
zmieniało. Jeśli chciał – mógł próbować. – Czy to tylko blef i jest to nadal
zbyt trudne?
Żaden z nas nie poruszył się przez dłuższą chwilę. Mimo to
mój umysł szalał. Obserwowałem go bacznie, każdy ruch jego ubrań na wietrze, by
nic mnie nie ominęło. Nie byłem pewien, czy to rzeczywistość, czy kolejne
genjutsu. Musiałem czekać, aż sam rozpocznie atak. Szarża w kierunku podróbki
wystawiłaby mnie z pewnością plecami w stronę prawdziwego niebezpieczeństwa.
- Mangekyo Sharingan – zaczął Itachi, nie odrywając ode mnie
swojego świdrującego spojrzenia. Wypuściłem powietrze z płuc. A więc jeszcze
nie był czas. – Te oczy są wyjątkowe. Od momentu, kiedy się przebudzą, idą
stale w kierunku ciemności. – Uniosłem brew. Co to miało znaczyć? – Im więcej
się ich używa, tym bardziej się zapieczętowują.
Poczułem na plecach chłodny dreszcz niepokoju. Ślepota.
Najpierw w złości sięgnąłem po tę moc, a dopiero teraz dowiadywałem się, jakie
są jej koszty. Typowe.
W dodatku możliwość kontrolowania Dziewięcioogonowej Bestii.
Nic jednak nie mogło być w naturze idealne.
Zwłaszcza człowiek.
Twarz Niko mignęła mi przed oczami. Potrząsnąłem głową,
wracając do teraźniejszości. Nie teraz.
- Madara – warknąłem. – Kim on jest?
- Pierwszym człowiekiem, który użył tych oczu, aby okiełznać
Kyuubi’ego. Nieśmiertelnym shinobi, moim partnerem i zarazem mentorem. –
Zacisnąłem zęby. Ah tak? – Poza tym jedynym na świecie, który zgłębił pozostałe
sekrety Mangekyo Sharingana.
- Jakie to sekrety? – Zmrużyłem oczy. Mój brat był bardzo
rozmowny, biorąc pod uwagę aktualną sytuację. Z jednej strony byłem ciekaw, co
ma mi do przekazania. Musiał wiedzieć masę przydatnych rzeczy, których nie
dałoby się z niego wyciągnąć po jego rychłej śmierci.
Z drugiej – kilka razy na minutę powtarzałem sobie, że muszę
być uważny. Mógł w ten sposób usypiać moją czujność. Szykować się, by uderzyć z
zaskoczenia.
Mimo że nie było to w jego stylu.
- Pozwól, że opowiem ci trochę historii. Naszej historii. –
Jego głos przeciął przestrzeń między nami niczym gilotyna. Wsłuchałem się w
jego znajomy, a jednocześnie irytująco obcy ton, gdy ten nagle zadrgał w
powietrzu, załamując czas i światło. – Dawno temu, Madara miał brata. Młodszego
brata…
Przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, byłem już w innym
miejscu.
Nie było to widowiskowe genjutsu. Mimo że stałem na ganku
tradycyjnej willi w słoneczny dzień, nie czułem na plecach ciepła. Drzewa nie
szumiały, były nieruchome. Brakowało zapachów i detali. Wszystko wydawało się
blade i bez serca.
Zastanawiałem się, czy tak rzeczywistość widzi mój brat.
Usłyszałem odgłosy walki i podążyłem za dźwiękiem, za róg
domu. Nie wydawało się, by Itachi zamierzał mnie zaatakować. W razie czego
odłożyłem sobie trochę chakry, by móc się wyplątać z tego jutsu.
Przystanąłem za rogiem. W ogrodzie trenowało dwóch chłopaków.
Mieli czarne włosy i ciemne, staromodne stroje. W lot zrozumiałem, kim są i
gdzie się znalazłem.
- Od kiedy Madara i
jego brat byli mali, rozwijali swoje umiejętności i rywalizowali ze sobą.
Mangekyo Sharingan zbudził się u nich obu. – W istocie, mimo spokojnego sparingu
dostrzegłem u nich czerwone tęczówki. Żaden nie miał widocznej przewagi, mimo
że Madara był podobno starszy i silniejszy. – Nie minęło wiele czasu, zanim zostali uznani za wyjątkowych.
Westchnąłem. Głos Itachi’ego dochodził wprost z mojej głowy.
Gdyby nie był tak wyzuty z uczuć i barw, mógłbym pomyśleć, że to jego
autobiografia.
Nagle znalazłem się w cichym, ciemnym lesie. Zza bambusowego
pnia widziałem sylwetki tych samych młodych Uchihów. Walczyli z innymi
członkami klanu. Właściwie to… bezlitośnie ich mordowali. Czemu?
- Obaj szukali sposobu,
by doszlifować swoje talenty. Zabili w tym celu swoich najbliższych, budząc moc
Kalejdoskopu. Nikt pośród klanu nie widział wcześniej takich rzeczy. Bracia
wykorzystali swoją moc, by przejąć nad nim kontrolę, czyniąc Madarę liderem.
Jednak… – Znowu zmiana przestrzeni. Nagle byłem w surowo urządzonej sypialni.
Madara był już starszy. Nie widziałem jego twarzy – poznałem go po włosach.
Bardzo cierpiał. Trzymał się kurczowo za oczy, trzęsąc się z bólu. - …w Madarze zaczęły zachodzić pewne zmiany,
mimo że nie był chory. Jak już wcześniej wspomniałem, te oczy są wyjątkowe. Im
więcej się ich używa, tym bardziej prowadzą do kompletnej ciemności. To
ostateczne przeznaczenie Kalejdoskopu. – To samo pomieszczenie, inna pora
roku i dnia. Jedynym źródłem światła był tradycyjny lampion. Jego żółta
poświata oczyszczała w pewien sposób sylwetki przede mną, rzucając na ściany
głębokie cienie. Powoli przyzwyczajałem się do tych skoków, były łagodne i
nieinwazyjne. – Ceną za tę moc jest jej
samoistny koniec. Brak światła. – Lampion przygasł. Przy łóżku Madary czuwał
jego brat. Pielęgnował go i pocieszał, gdy ten walczył z agonią. Nie tak sobie
wyobrażałem tę historię. To Madara był jej głównym bohaterem. Miał wyznaczać
przyszły los Itachi’ego – trudno było nie zauważyć współzależności – a mimo to,
zamiast świecić przykładem – umierał w męczarniach. Nie widziałem w nim w tej
chwili wielkiego bohatera. – By odzyskać
wzrok, Madara próbował wszystkiego. Lecz nic nie poskutkowało. Był…
zdesperowany. Dręczony przez Mangekyo Sharingan, poszukiwał światła.
Mimo bólu w sylwetce przodka widziałem niezwykłą ambicję.
Wtem mężczyzna podniósł się z poduszek, wspierając się na
drżących ramionach. Po omacku wyciągnął rękę, która - ku mojemu zdumieniu -
wylądowała na twarzy młodszego Uchihy. Wstrzymałem oddech, gdy jego palce okoliły
rozwarte w niemym zaskoczeniu oczy.
- Wybacz mi.
Nie dotarło do mnie to, co zobaczyłem potem. Było mi
niedobrze, a jednocześnie nie mogłem ze zdumienia oderwać wzroku. Ból i powolna
śmierć miały miejsce tuż przed moimi oczami, a Itachi pokazywał mi te obrazy z
taką łatwością i lekkością, jakby były mu obojętne.
Musiało mieć to jakiś cel.
- Zabrał oczy młodszemu
bratu. Znalazły one wieczną moc, gdy tylko zmieniły właściciela. Wieczny Mangekyo Sharingan. W ten sposób odzyskał
światło. I już nigdy go nie utraci.
Ponownie las. Znowu ciemność. Tym razem czułem zapachy, igły,
wiatr. Madara stał tuż obok mnie, nie widząc mnie wcale. Był całkowicie sam, w
absolutnej ciszy. Emanowała z niego przytłaczająca energia. Przez moment zapomniałem,
że to jedynie projekcja.
- To było przyczyną wielu
zmian. Narodziło się nowe, unikalne doujutsu. Madara użył swych mocy i zaczął
podbijać inne klany shinobi, jeden po drugim. W końcu stworzył sojusz z Leśnym
Klanem Senju, który uważany był za najsilniejszy klan ninja. Założono nową
organizację.
Konoha. Jak na tablicy w Nakano. Zjednoczenie sił, braci.
- Stoczył walkę z przywódcą
Klanu Senju - przyszłym Pierwszym Hokage - o panowanie nad wioską. I przegrał.
Mimo to wciąż żył ze swoimi nieniknącymi mocami. - Nie było w jego głosie
potępienia. Mówił z wyraźnymi głębokimi emocjami. Smutkiem i żalem, jakby
bolało go same wspominanie o takich porażkach. - Stworzył nową organizację i nazwał ją Akatsuki, kryjąc się w jej
cieniu. Siedemnaście lat temu zainicjował atak Dziewięcio-ogoniastego na Konohę.
Ale został powstrzymany przez Czwartego Hokage. Czyli w skrócie...
Otrząsnąłem się bez żadnego wkładu chakry z mojej strony.
Nagle świat był wyraźniejszy - od twardych, spróchniałych desek pod moimi
nogami, poprzez niespokojne, poranne niebo. Gdzieś w oddali zaskrzeczała wrona.
- Madara jest zgorzkniałym nieudacznikiem... – Uniosłem brew.
Jego zdanie na temat cudownego mentora diametralnie się zmieniło. Jego ton nie
wskazywał już żalu, a irytację i ledwo kontrolowaną furię. - Nie jest godny,
aby być najlepszym spośród Uchihów. Ja. Ja
jestem tym jedynym, który może przewyższyć Madarę i stać się największym shinobi!
– Spojrzał z uśmiechem na swoją dłoń, której palce zacisnął, a potem rozwarł,
jakby testując, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Zrobiłem krok w tył.
Poczułem niekontrolowane zachwianie chakry z jego ciała. - I teraz, w końcu! –
krzyknął. Jego emocje nie były stabilne. Zastanawiałem się, czy jest zdrowy na
umyśle. Jego wzrok przyszpilił mnie do miejsca, w którym stałem. Czy on
naprawdę miał zamiar… - Teraz mogę wreszcie uzyskać moc, która przewyższy moc
Madary! Sasuke! Ty jesteś moim nowym światłem! – Uniósł rękę. Słowa zdawały się
wypływać z niego w szybkim, zdesperowanym bełkocie. Nie wiedziałem, czy je
kontrolował. Właśnie powiedział mi, co zrobi. I był szalony. - Oddasz mi swoje
oczy! – Zza jego pleców wyrosła dziwna, migocząca postać. Przypominała demona
przedstawionego za pomocą pobliskich masek. Była ogromna i nabrzmiała od
chakry, która dymiła na chłodnym powietrzu. Zacisnąłem zęby, widząc dwie pary
oczu u bestii – jedne puste. Wolne. -
Od wieków Klan Uchiha zabijał swoich przyjaciół, aby posiąść Mangekyo
Sharingan. Rodzice i rodzeństwa zabijali innych, aby posiadać wieczne wzrokowe
moce... Jesteśmy przeklętym klanem! – Z potwora wyskoczyły macki, które ruszyły
w moim kierunku. Byłem zbyt skoncentrowany na próbie powstrzymania genjutsu, by
zauważyć jedną z nich, która przemknęła nisko i obwiązała się wokół mojego
tułowia. Nie było sensu jej atakować. To nie potwór był moim wrogiem, a Itachi.
Mimo to shinobi był poza moim zasięgiem. - Także ty, z dniem swoich narodzin, stałeś
się nierozłącznie powiązany z tym splamionym krwią przeznaczeniem! – Uścisk demona
miażdżył mi kości. Nie mogłem się uwolnić. Wiedziałem, że to nie jest
prawdziwe. Musiałem się uspokoić i złamać technikę. Macki sięgnęły ku mojej
twarzy, a potem lewemu oku, zupełnie jak Madara w przedstawionej mi wizji.
Odchyliłem się do tyłu, nie mogąc powstrzymać drżenia całego ciała. – No dalej,
mój mały bracie! Zabiję cię... i uwolnię się od tego przeznaczenia, by
przynieść prawdziwe zmiany! – Skoncentrowałem się, ignorując widoczne
niebezpieczeństwo. - Będę wolny od więzów, które mnie krępują!
Więc to po to było to wszystko. Po to zostawił mnie przy
życiu. Po to skontaktował się z Niko. Bym odkrył ich relacje i zwrócił moją
nienawiść przeciwko niej. Może nawet użył na niej genjutsu, by działała w ANBU wbrew
swojej woli.
A ja ją zabiłem. Tak, jak chciał. Stworzył iluzję, w którą
uwierzyłem. Bym aktywował Kalejdoskop, dając mu szansę uzyskania jeszcze
większej siły. Moim kosztem.
- Mamy swoje zapasowe oczy! Każdy z nas jest częścią
drugiego! To jest prawdziwa więź pomiędzy braćmi Uchiha! – wrzeszczał jak
opętany. Nigdy nie widziałem go takiego.
Ponieważ wszystko do tej pory było iluzją.
Cały świat zaszedł białą mgłą. Powoli zaczynałem czuć swoje
ciało na nowo. Wziąłem głęboki wdech, otwierając oczy. Stałem tam, gdzie
wcześniej, gdzie na początku. Itachi ponownie siedział na murze, który niby uszkodziłem.
Po Raitonie nie było śladu.
Wziąłem kolejny wdech, rozpinając płaszcz.
- Nareszcie – warknąłem. Nie obchodziło mnie, czy słucha. Nienawiść
buzowała mi w żyłach jak narkotyk. Czułem się silniejszy. Kolejne genjutsu
złamane. Marnował tylko chakrę. - To jest ten
moment. Moment, w którym osiągnę swój cel.
- Mówisz wciąż o mojej śmierci… - Jego głos był na nowo
zrównoważony. Wiatr delikatnie poruszał jego włosami. Zastanawiałem się, które
jego oblicze jest tym prawdziwym, co jest w jego sercu. Spokojna kalkulacja i
chłód, czy szaleństwo i pragnienie krwi. I czy te dwie strony aby na pewno mogły
istnieć bez siebie. - …ale mnie nie pokonasz. Twój cel jest iluzją.
- Możesz bawić się swoimi oczami ile chcesz. Lecz moja
nienawiść obróci tę iluzję w rzeczywistość. Twoją
rzeczywistością jest śmierć.
Nie było potrzeby mówić nic więcej.
Wyciągnąłem z kurtki zwój, z którego odpieczętowałem shurikeny.
Nie było sensu do niego podbiegać, trzeba było go stamtąd zdjąć, a najlepiej
ranić go i spowolnić jego ruchy.
Salwa broni pomknęła w jego kierunku. Sharingan pozwolił mu
uniknąć ataku. Zeskoczył ze zrujnowanej ściany i pomknął w bok, unikając
kolejnych ostrzy. Te wbijały się w kolejne partie drewnianych ścian, przy
których się pojawiał.
Wtem przystanął, a w jego dłoniach znikąd pojawiła się jego
własna broń. Kolejne gwiazdki zatrzymywały się w powietrzu, idealnie sparowane
jego własnymi. Wokół rozbrzmiał dźwięk rytmicznego stukania metalu o metal.
Broń trzaskała iskrami i padała na ziemię niczym zabite ptaki.
Gdy skończyły mi się shurikeny, chwyciłem Serimochi i
ruszyłem wprzód, pomiędzy znajdującymi się wciąż w powietrzu shurikenami.
Itachi był jednak szybki. Wyciągnął kunai’a, którym chciał mnie zaatakować z
flanki. Złapałem go za nadgarstek, ale on to samo zrobił z moją prawą ręką,
chwytając mnie w miażdżący uścisk.
Przez moment siłowaliśmy się. Każdy chciał dorwać drugiego.
Nie było to możliwe z jedna ręką zajętą.
Był wyższy ode mnie. Patrzył na mnie ponownie z niesamowitym
spokojem, zupełnie, jakby potyczka byłą jedynie formalnością. Był pewien, że
osiągnie swój cel.
Spodziewałem się, że będę czuł coś więcej. Że przypomną mi
się szczęśliwe chwile. Gdy wciąż udawał mojego brata, gdy uczył mnie. Gdy
pocieszał mnie, gdy coś mi nie wyszło. Gdy opatrywał moje rany, po tym jak
skaleczyłem się, próbując go doścignąć.
Nic takiego się nie stało. Miałem wrażenie, że widzę obcego
człowieka. Nigdy nie nienawidziłem kogoś tak bardzo, jak jego. Przed oczami
widziałem tylko chęć zemsty i krew wszystkich, których zabił.
Musiałem go powstrzymać. Dla nich wszystkich. Dla Wioski. Dla
Niko. Dla siebie. Dla rodziców. Był szalony. Chciał mnie zabić, zabrać mi oczy.
Mordować kolejnych ludzi. Kto wie, co miało wyniknąć z jego sojuszu z Madarą.
Zza jego pleców wyskoczył klon. Nie miałem pojęcia, kiedy
zdołał wykonać pieczęci. Nie patyczkował się jednak. W ułamku sekundy leciały
ku mnie trzy ostre noże.
Nie było czasu kontratakować genjutsu. Uniosłem nogę i obiłem
się od klatki piersiowej Itachi’ego, pociągając go za sobą. Musiał mnie puścić
– inaczej posłużyłby za tarczę przeciwko własnym kunai’om. Te wbiły się w
podłogę, a ja natychmiast ruszyłem przed siebie, napełniając katanę chakrą
Raitona.
Każdy cios spotykał się z unikiem. Każde zamachnięcie – z
metalem jego noża. Wkrótce znalazłem się pomiędzy dwoma klonami Itachi’ego,
atakującymi mnie bez ustanku. Wyskoczyłem w powietrze, by stworzyć między nami
dystans i odpieczętowałem Fuma Shuriken.
Cisnąłem bronią jak najmocniej umiałem i natychmiast napiąłem
żyłkę do niego przyczepioną. Obie wersje bruneta uskoczyły przed prostym
rzutem, ale wtedy zamachnąłem się i zmieniłem tor lotu broni, która wbiła się w
ramię jednego Itachi’ego, przyszpilając go do ściany.
Jego sylwetka zniknęła w kłębie dymu. No cóż. Szczęście nie
było po mojej stronie.
Wiedziałem jednak, że zbliża się kontratak. Prawdziwy shinobi
poruszył się, natychmiast znikając w kłębie czarnych ptaków. Te pofrunęły
wprost na mnie, blokując moje pole widzenia.
Przez moment przed oczami miałem jego Mangekyo Sharingan.
Usłyszałem nad sobą świst. Przygotowałem katanę, ale moje
ruchy były ociężałe. Zamachnąłem się, odpędzając od ptaków, ale poczułem na
ramieniu coś ciężkiego.
Nim się zorientowałem, Itachi powalił mnie na ziemię, skacząc
na mnie z góry. Strzelająca Raitonem katana została mi bezceremonialnie
wytrącona z ręki, a jego pięść trafiła mój splot słoneczny.
Straciłem oddech. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Nagle
nie miałem sił.
Otworzyłem oczy i jedyne, co widziałem, to czerwień Mangekyo
Sharingana. Co on mi zrobił?
Jedna z moich rąk była przyciśnięta do ziemi jego kolanem.
Uniosłem drugą, zbierając w niej Chidori, ale natychmiast została przytrzymana
i wgnieciona w podłogę. Szybko i bez litości.
Itachi pochylił się nade mną. Jego wzrok na nowo pozbawiony
był emocji. Nie było w nim zawahania czy radości z przewagi. Po prostu
skupienie.
Uniósł wolną rękę i przyłożył mi ją do oka. Moje serce biło
jak szalone. Dopiero teraz, czując jego dłoń na sobie, skojarzyłem ten gest z
wielokrotnym sposobem, w jaki stukał mnie w czoło, odmawiając mi treningu.
Próbowałem się ruszyć, ale moje kończyny wydawały się jak z
ołowiu. Sparaliżował mnie strach.
Strach i coś jeszcze.
- Wybacz mi, Sasuke… - powiedział wolno. Musiałem go
powstrzymać. Poczułem nacisk na powiece. Wszystko działo się w zwolnionym
tempie. – To jest moja rzeczywistość…
- Jego głos był ciężki i grobowy. Czułem, jak moja gałka oczna powoli przesuwa
się pod jego placami. Jeszcze nie bolało, ale sama obietnica agonii, jaką
widziałem u brata Madary, sprawiała, że nie mogłem oddychać. Bez oczu nie
miałem szans. Nacisk się zwiększył. – Oddaj mi swoje światło.
Jeden ruch.
Ból był niewyobrażalny. Cała czaszka płonęła nim,
rozprzestrzeniając się na resztę ciała. Żyletki i lawa. Kwaśny posmak w ustach.
Rozrywające cierpienie. Pisk w uszach. Wrzasnąłem, próbując się wyrwać. Bez
skutku.
Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje.
Krzyczałem, aż brakło mi tchu. Nigdy nie czułem czegoś
takiego.
Poczułem ciepłą krew staczającą się bokiem mojej twarzy.
Dokładnie słyszałem, jak kapie na podłogę. Pod paznokciami ręki przygniatanej
kolanem czułem wiórki drewna ze starej podłogi.
- Mówiłem ci. Nigdy nie będziesz równie silny, jak ja. Nawet
z tymi oczami. – Nie mogłem powstrzymać dyszenia. Całe moje ciało się trzęsło.
Ból nie ustępował. Zdołałem na niego spojrzeć. – Wezmę też drugie.
Zacisnąłem zęby. Nagle cierpienie nie było takie ważne.
Poczułem odrazę, szał, nienawiść, desperację.
Wszystkie te emocje wstrząsnęły mną. Poczułem chłód i siłę
zbierające się na moim lewym ramieniu. Czułem, jak trucizna wspina się po mojej
skórze. Dała mi nagłą siłę.
Poderwałem się do góry. Wokół syknęła chakra, mieszanka ognia
i czystej, przezroczystej siły. Itachi odskoczył ode mnie jak oparzony lub
uderzony niewidzialną barierą. Wylądował jednak zgrabnie kilka metrów dalej,
wciąż trzymając w garści moje lewe oko.
Chwyciłem się za puste miejsce po nim, próbując oddychać
głęboko.
Nie mogłem stracić kontroli.
Mój brat nie wydawał się zachwycony nagłą interwencją ze
strony Pieczęci. Zastanawiałem się, czy wiedział o jej istnieniu. Chociaż – kto
wie, co wyprawiał za swego czasu z Orochimaru. Podobno kiedyś byli razem w
Akatsuki.
Zmarszczył czujnie brwi. Znikąd dobył szklanego pojemnika z
podejrzaną cieczą. Wykorzystując moment, gdy dochodziłem do siebie, otworzył go
i wrzucił tam moje oko.
- To jest różnica pomiędzy nami – mruknął mimochodem.
Próbowałem wstać, ale echo bólu i jego intensywne spojrzenie trzymały mnie przy
ziemi. Nagle usłyszałem jego głos za swoimi plecami. Nim się obejrzałem, jego
kopia była za mną, chwytając mnie od tyłu i skutecznie unieruchamiając. Upadłem
na kolana, ponownie próbując się wyrwać. Bez skutku. – I różnica pomiędzy
twoimi oczami, a moimi.
Itachi, którego wcześniej odrzuciłem, podszedł do mnie. Każdy
jego krok odbijał się echem w mojej głowie. Każdy następny był wolniejszy niż
poprzedni. Sięgnął po mnie swoimi zakrwawionymi palcami, tym razem dotykając
nimi mojego prawego oka.
Pieczęć zareagowała bez mojego udziału. Na myśl o ślepocie
ogarnęła mnie panika. Tatuaże przemieściły się na moją twarz, jakby miały
własny rozum. Moje ciało ogarnęło odrętwienie i zimno, ale mimo to po raz
kolejny poczułem się silny. Chakra wystrzeliła ze mnie rażącą falą. Gdzieś w
tle umysłu usłyszałem echo głosu Orochimaru. Odepchnąłem go jednak. Nie on był
teraz najważniejszy.
Itachi był widocznie zaskoczony tą przeszkodą. Jego dłoń
zatrzymała się.
Wykorzystałem moment jego nieuwagi i zebrałem w dłoni
Raitona, który błyskawicznie przebił jego klatkę piersiową.
Wszystko zamarło.
Rzeczywistość zbledła, a potem całkowicie straciła kolory.
Mój wzrok ponownie zaszedł mgłą. Popchnąłem te zmiany dalej, koncentrując chakrę
i umysł, walcząc każdą możliwą komórką ciała z nieproszonym gościem w mojej
głowie.
Nie było to łatwe zadanie. Nie było to bowiem zwykłe
genjutsu. Czułem wyraźnie na sobie więzy zakazanej techniki. Czułem je, więc
mogłem je zerwać.
Oczy mnie zaszczypały, Mangekyo wchłonął więcej energii,
współpracując. Czułem się, jakbym składał rzeczywistość od zera, kawałek po
kawałku. Wybierałem to, co prawdziwe. Kolory, temperaturę, zapach. Odgłosy lasu
i ptaków, chmury i niewidoczne słońce. Nagle przestrzeń zaczęła się zmieniać, a
ja razem z nią. Widziałem tylko czerń i biel.
I nagle wszystko pękło.
Gdy się obudziłem, od wysiłku ugięły się pode mną nogi. Było
mi duszno i zimno. Mimo to byłem wolny. Pomiędzy mną a Itachi’m leżały
wcześniejsze shurikeny. Ściana była cała. A ja miałem swoje oczy.
Itachi upadł przede mną na kolana. To był najbardziej
satysfakcjonujący obraz w moim życiu.
- Złamałeś… moje Tsukuyomi?! – wysapał, niedowierzając. A więc
to tak nazywała się jego zabawna technika. Zapewne mieściła się w jego oczach.
Moje przypuszczenie się potwierdziło. Brunet skrzywił się w
bólu, łapiąc się po chwili za lewe oko z grymasem na twarzy. To samo oko, które
udawał, że zabrał.
- Tak, jak ci mówiłem... – westchnąłem, gdy odzyskałem głos.
- Możesz robić z tymi oczami, co chcesz. Moja nienawiść obróci iluzję w
rzeczywistość.
- Hn. Obróci iluzję w rzeczywistość, mówisz… - Itachi bez
widocznego trudu wstał z powrotem na równe nogi. Mimo to na jego czole pojawiła
się kropla potu. - Pozwól, że użyję tych słów przeciwko tobie. – Uspokoiłem
się. Jego mięśnie widocznie drżały po wysiłku. Był na pewno zaskoczony faktem,
że złamałem jego technikę. Z pewnością było to doujutsu, na pewno też
przypisana było ono do jego Kalejdoskopu. Dokładnie teraz pamiętałem uczucie,
gdy użył go na mnie po śmierci rodziców. – Widziałeś, jak wyłupałem ci oczy
podczas Tsukuyomi. Więc… pozwól, bym zamienił to w rzeczywistość.
Coś w jego postawie się zmieniło. Było jasne, że gierki się
skończyły. Byłem pewien, że miał wcześniej zamiar obezwładnić mnie tą iluzją,
by spokojnie wyjąć mi oczy. Jednak nic nie poszło po jego myśli. Mógł być
nieprzygotowany na walkę wręcz i z pomocą ninjutsu.
Ja byłem. To dawało mi przewagę.
Ułożyłem błyskawicznie pieczęci.
- Katon: Goukakyuu
no jutsu! – W mgnieniu oka pojawiła się przede mną ogromna kula ognia. Pomknęła
w kierunku Itachi’ego, nagrzewając atmosferę dookoła.
Uskoczył i odbiegł na inny mur. Zaraz dogoniłem go kolejną
techniką.
Trzecia kula wymagała więcej chakry. Stał dość blisko muru
świątyni, ciężej mu było uciekać.
Oboje wiedzieliśmy, że musi się obronić.
Widziałem moment, gdy zebrał w sobie chakrę, poprawił swoją
pozycję i użył własnego Goukakyuu.
Przez dłuższą chwilę nasze techniki ścierały się ze sobą w
połowie dystansu między nami. Ogień buczał i trzaskał, ścierając się ze swoim
bliźniakiem. Wokół zaczęły płonąć deski i materiały. Temperatura powietrza błyskawicznie
skoczyła o kilkanaście stopni. Czułem gorąco i pot na twarzy. Żaden nas nie
dawał za wygraną.
Było to podstawowe, ale silne jutsu. Jedno z pierwszych,
których się nauczyłem. Jedno z niewielu, jakie pokazał mi ojciec.
Mimo to nie mogło trwać wiecznie.
Czułem, że zyskuję przewagę. Mimo że zaczynało mi brakować
oddechu, strumień płomieni zaczął stopniowo odsuwać się ode mnie. Zwiększyłem
wypływ chakry ze swojego organizmu, zapierając się w ziemi.
Byłem ciekaw, jak się z tego wykaraska.
Wtem pojawiło się coś czarnego. Na początku pomyślałem, że to
kruki. Jednak czerń wezbrała na sile i ilości, powoli konsumując unoszący się w
powietrzu ogień. Szybko zorientowałem się, że to czarne płomienie. Płomienie,
które paliły… ogień.
Zapewne kolejne jutsu, jakie zapewniał Mangekyo.
Uskoczyłem w tył, schodząc z drogi nieznanej mi dotąd
technice. Wolałem nie ryzykować.
Sylwetka Itachi’ego ukazała mi się pod samą ścianą Świątyni
Masek. O dziwo był spocony i zmęczony. Oba jutsu musiały go wiele kosztować.
Kaszlnął donośnie, pochylając się i zasłaniając usta ręką.
Doskonale.
Odpieczętowałem kolejny zwój. Posłałem w kierunku skulonego
brata kolejną salwę ostrzy. Uspokoił się i dostrzegł niebezpieczeństwo. Przed
tymi już łatwiej było uciec, więc wskoczył na dach. Jego ruchy były jednak
widocznie wolniejsze.
Pognałem za nim, wyciągając kolejny arsenał.
Musiał być zdziwiony, gdy ku niemu poszybowało dwa razy tyle
broni, ile się spodziewał.
Kilka Kage Shurikenów go, o dziwo, dorwało.
Uśmiechnąłem się. Czymkolwiek były te techniki, ich ryzyko
było spore. Zwłaszcza, gdy stałem teraz prosto, absolutnie żywy i zdecydowanie
nie ranny. Były na próżno.
Powoli zaczynałem wierzyć, że to koniec.
Musiałem jednak uważać. Na wszelki wypadek, jeszcze na dole,
odłożyłem chakrę na klona.
Wskoczyłem na dach, na którym czekał Itachi. Nie było sensu
kontynuować walki na Katony. Spokojnie mógł je sparować.
Rzuciłem w niego kolejną salwą ostrzy, głównie kunai. To był
mój ostatni zwój. Był jednak kluczowy. Itachi przemknął po zniszczonych
dachówkach zwinnie i bezszelestnie, obserwując mnie nadal ze spokojem. Broń leżąca
na dachu pomknęła natychmiast za nim, poderwana w powietrze za pomocą żyłek.
- Suiton: Sijinheki.
Znikąd pomiędzy nim a kierowaną przeze mnie bronią wyrosła
wodna bariera. Nie spodziewałem się tego. Nie wiedziałem, że kontroluje dwie
natury chakry.
Woda w istocie powstrzymała całą broń, która opadła na
ziemię. Sprawiła jednak, że cały dach zrobił się mokry. Postanowiłem dodać coś
od siebie do smaku.
- Chidori Senbon!
Igły napełniły wodę ładunkiem elektrycznym. Shinobi uskoczył,
więc posłałem w jego kierunku parę kolejnych. O dziwo – ponownie oberwał.
Senbony eksplodowały, paraliżując chwilowo jego ciało. To natychmiast
rozpłynęło się w powietrzu, pozostawiając za sobą chmarę kruków.
Natychmiast wytężyłem wzrok, szukając oryginału. Kiedy zdołał
użyć takiego jutsu?
- Dosyć tej zabawy – usłyszałem z lewej.
Itachi stał na gałęzi jednego z ogromnych drzew rosnącego przy
świątyni. Jego wzrok był wytężony i skupiony w moim kierunku. Czułem wpływ jego
chakry. Coś znowu się zbliżało.
Zacząłem uciekać. Miejsce, w którym przed chwilą stałem,
zajęło się czarnym ogniem. Nie wykonywał znaków i nie słyszałem nazwy techniki.
Jego spojrzenie po prostu spalało przestrzeń w zasięgu jego wzroku, tylko z
powodu tego, że miał Kalejdoskop.
Płomienie były coraz bliżej. W końcu dotarły do mojego
ramienia. Natychmiast poczułem gorąco i oszałamiający ból.
Uwolniłem klona. Z zaskoczeniem patrzyłem, jak czarny ogień
trawi okolicę. Jednak byłem bezpieczny.
Na ten moment czekałem.
- Katon: Housenka!
– Posłałem ze swojej kryjówki masę niewielkich kul. Itachi zorientował się, co
się stało, w ostatnim momencie. Uskoczył z powrotem na dach, nie zdejmując ze
mnie czujnego spojrzenia. Przez moment leciał tyłem. Wykorzystałem okazję,
zbierając chakrę Raitona w Serimochi i rzuciłem się w jego kierunku.
Katana przecięła ze świstem powietrze. Itachi był szybki, ale
ja byłem szybszy. Każde pchnięcie było ważne, każde mogło być tym ostatnim.
Moja nienawiść dawała mi siłę i szybkość. Powoli zaczynało mi brakować chakry.
Musiałem się spieszyć.
Brunet sparował kilka uderzeń. Gdy nasze bronie się stykały,
miałem wrażenie, że uderzam o skałę. Mimo wątłej postury za jego blokami stała
niesamowita siła. Nie pozwalał się odepchnąć ani odsunąć ani na krok. Jego
wzrok był nadal krytycznie kalkulujący i suchy. Zupełnie nieskupiony na walce.
Uskoczył w końcu, jak to miał w zwyczaju. W locie wydostał ze
swojej kurtki kilka shurikenów. Uchyliłem się przed nimi, biegnąć najniżej i
najbliżej mokrych dachówek, jak mogłem. Broń świsnęła mi nad głową, moje buty
chlapnęły kilka razy na dachu. Katana cięła powietrze. Uchylił się w ostatnim
momencie. Drasnąłem tylko rękaw.
Wciąż rozpędzony, niemal lecący wprzód, wykorzystałem jego
chwilowy brak równowagi. Skupiając Sharingana wycelowałem idealnie. Zamachnąłem
się i zahaczyłem samym końcem katany o oczka wbitych w deski kunai. Nawlokłem w
ten sposób kilka z nich, wyrzucając je gwałtownie przed siebie i raniąc niczego
nie spodziewającego się Itachi’ego.
Dwa świsnęły mu obok głowy, trzeci wpił się w obojczyk.
Brunet upadł na mokry dach, dysząc ciężko.
Dopiero teraz, stojąc nad nim, dostrzegłem płynącą z jego
oczu i ust krew. Jego białka były przekrwione, twarz spocona od wysiłku.
Kruczoczarne włosy przykleiły mu się do policzków.
Wiedziałem, że – podobnie jak ja – prawie nie ma już chakry.
Nie miał gdzie uciec.
Wokół panowała idealna cisza. Wszystko się zatrzymało. Byłem
tylko ja i on. Świat nie istniał.
Tak długo czekałem na ten moment.
Zniosłem tyle nienawiści. Samotności. Zła. Ponownie byłem
sam, i nic mnie nie czekało. Tylko ciemność. Mimo to miałem moc. Moc, którą
chciał wykorzystać przeciwko mnie. Byłem gotów ją przyjąć.
To było moje przeznaczenie.
- Teraz, tak jak mówiłem… - Uniosłem Serimochi nad głową.
Itachi zacisnął zęby w wysiłku, próbując wstać. Jego dłoń przesunęła po śliskim
dachu, nie znajdując oparcia. – …pokażę ci twoją śmierć.
- Nie!
Mój cios nigdy nie nastąpił. Wszystko stało się echem i mgłą.
Odwróciłem wzrok w kierunku zadziwiająco znajomego głosu. Moje spojrzenie skupiło
się w jednym punkcie.
I tylko jednym.
- Niko? – wyszeptałem ze zdumieniem.
Wzrok Itachi’ego również przeniósł się wprost na nią. Przez
ułamek sekundy kątem oka widziałem, jak zaciska w koncentracji brwi.
To była sztuczka. Kolejne genjutsu. Nie mogło jej tu być. Nie żyła.
Chciał się uratować durną wizją. Zaskoczyć mnie.
Nie tym razem.
- Kolejne Tsukuyomi,
bracie? – zakpiłem, nie opuszczając broni. Nie czułem się pod wpływem genjutsu.
Miałem mało chakry, ale dokładnie czułem jej przepływ. To było coś na nowym
poziomie. Mogłem się jednak z tego wyplątać.
- Sasuke, to ja! – krzyknęła fałszywa Niko, podchodząc
bliżej. Była bardzo lekko ubrana, absolutnie wyczerpana i nieuzbrojona.
Idealnie przekonująca wizja kobiety w opałach. Bym łatwiej uwierzył. Itachi przeszedł
sam siebie. – Nie wierz w nic, co ci powiedział! On właśnie tego chce!
Itachi natychmiast odturlał się w bok i odskoczył wysoko do
tyłu. Zanim wylądował na zapadającym się kominie, już w locie formował długi
rząd znaków. Przekląłem pod nosem. Pozwoliłem mu uciec!
Sharingan skupił się na pieczęciach. Nadchodziło jutsu wody.
Zasłoniłem się Serimochi i przygotowałem się do uniku,
uginając nogi w kolanach.
- Suiton: Suiryudan.
Stopiony śnieg i woda z poprzedniej jego techniki w ułamku
sekundy zebrały się w wirującego, błękitnego węża. Wodny stwór zakręcił pętlę w
powietrzu i ruszył na Niko, bezceremonialnie zrzucając ją z dachu. Usłyszałem
stłumiony pisk, a następnie jej drobne ciało poszybowało gdzieś na tyły
świątyni. Po odgłosie lądowania wnioskowałem, że skończyła gdzieś w krzakach.
Uniosłem brew. Dziwny sposób na zakończenie techniki.
Chciał mnie zdekoncentrować. Sprawić, że przejmę się
bezpieczeństwem kopii Niko i odpuszczę walkę.
Itachi nie marnował czasu. Ruszył wprost na mnie, znikąd
dobywając noża. Był jak żywioł. Poruszaliśmy się przez kilka chwil w tak równym
tempie, jakbyśmy trenowali choreografię od lat. Nie nazwał bym jej jednak
elegancką czy wdzięczną. Żaden krok nie był zbędny, żadne pchnięcie chybione.
Obracał się, kopał i rzucał w lakoniczny, precyzyjny i brutalny sposób. Nie
wygłupiał się. Na pierwszy rzut oka było widać, że ma jeden cel i dąży do niego
najkrótsza drogą.
Powoli zyskiwał przewagę. Brakowało mi tchu.
Nadal miał ranny obojczyk. Skąd miał tyle siły?
- Zobacz, co on robi! Daje ci wygrać! – wrzasnęła znikąd
Niko. Nagle pojawiła się w koronach drzew. Kiedy miał czas skupiać chakrę na
jutsu? A poza tym – po co, skoro wygrywał? – Nie pozwól mu się oszukać, Sasuke!
On chce zginąć z twojej ręki, spójrz na niego.
Zrobiłem, jak kazała. Nic takiego nie dostrzegałem.
Bzdury. Itachi nie chciał umrzeć.
- Przestań bawić się martwymi – warknąłem. Itachi posłał mi
wymuszony, spięty uśmiech. Był widocznie czymś zirytowany. Być może po raz
kolejny technika więcej go kosztowała, niż dawała efektów.
- Nie zwracaj na nią uwagi – mruknął, zbierając chakrę.
Nie mogłem pozwolić mu na kolejne jutsu. Wyskoczyłem z
wyciągniętą przed siebie kataną przepełnioną Raitonem. Jego klon zniknął zanim
do niego dotarłem, eksplodując mi przed twarzą.
Wybuch posłał mnie kilka metrów w tył. W ostatnim momencie
złapałem się krawędzi dachu. Odepchnąłem się od ściany stopami i zeskoczyłem na
ziemię, trzymając się za oparzoną rękę.
Przez chwilę przed oczami migotały mi jasne plamy i kolory.
Od eksplozji szumiało mi w uszach.
Pewnie dlatego wydawało mi się, że czuję chakrę Niko.
Itachi pojawił się tuż przede mną po kilkunastu sekundach.
Był zdyszany i brudny. Zostały mu skrawki chakry.
Czemu nie wykorzystał okazji i nie wykończył mnie w tym
czasie? Podobnie wcześniej – odepchnął iluzję, zamiast zaatakować mnie przy
chwili nieuwagi. O co mu chodziło?
Naprawdę był stuknięty.
- Tak się kończy nasza historia, mały bracie – westchnął, nie
zwalniając kroku. – Jeden zabije drugiego i zyska moc. Tak wygląda nasza
historia oraz nasza przyszłość.
Warknąłem, wstając na trzęsące się nogi. Powoli traciłem
kontrolę. Wszelkie resztki chakry zdawały się skupiać na moim ramieniu. Dopiero
teraz spostrzegłem, że moja lewa ręka pokryta jest czarnymi wzorami. Zacisnąłem
zęby.
Zostało mi chakry na jedno jutsu. Musiało być
nieprzewidywalne i nowe. Jedno z nauczonych od Akane idealnie się do tego
nadawało. W dodatku Przeklęta Pieczęć dawała mi inny rodzaj chakry. Mogło z
niej w końcu wyniknąć coś dobrego.
Ruszyłem ponownie na Itachi’ego. Z widoczną dezaprobatą
przyłączył się ponownie do naszego niemego tańca przepełnionego brzękiem stali.
W pewnym momencie cofnąłem wychodzący atak. Brunet ukarał mnie za to
wytrąceniem mi miecza z ręki. Zanim rękojeść opuściła moją rękę, niby niechcący
nadałem jej odpowiednią rotację. Katana zakręciła się kilkakrotnie w powietrzu
i z głośnym stuknięciem wbiła się w drewnianą podłogę dwa metry za mną.
Skoczyłem w tył, udając odwrót. Pozwoliłem, by Itachi podążył
za mną. Spodziewał się, że wyciągnę miecz z gruntu. Ja jednak zrobiłem salto w
powietrzu i wylądowałem jedną nogą na tępym końcu miecza, drugą posyłając
Itachi’ego w tył.
Mężczyzna, zdezorientowany, odleciał kilka metrów w tył,
zatrzymując się dopiero na kupie gruzu.
To była moja szansa. Skupiłem w sobie chakrę.
- Raiton: Tenkatsu.
- W jednym, ostatecznym ruchu wyrzuciłem ją z siebie, zupełnie jakbym używał
Katona. Wstęgi błyszczącej energii ruszyły na sylwetkę Itachi’ego ze wszystkich
stron, blokując mu ucieczkę.
Następne, co widziałem, to wielki, biały wybuch. Ostatnia
chakra, jaką miałem w sobie, połączona z tym, co wycisnąłem z Sharingana i
Przeklętej Pieczęci, skupiła się w jednym miejscu. Centrum eksplozji.
Dookoła pofrunęły deski i kamienie. Uniósł się kurz. Nie
słyszałem żadnych dźwięków, nie czułem już wrogiej chakry. Jak w przypadku
sztormu, i teraz chaos powoli się uspokoił. Grzmot stał się dudnieniem, a
elektryczność jedynie wyładowaniem na skórze.
Mimowolnie opadłem na jedno kolano, wspierając się na wciąż
sterczącym w podłodze mieczu.
Przymknąłem oczy, dysząc ciężko.
Cała siła i napięcie uleciały z mojego ciała. Nie wiedziałem,
co było bardziej zmęczone – ono, czy mój umysł. Ręce nadal trzęsły mi się od
nadmiaru użytej energii. Odetchnąłem głęboko, po raz pierwszy zauważając, jak
chłodne jest powietrze dookoła. Spostrzegłem powoli opadające płatki śniegu,
które zaraz niknęły, topiąc się w licznych śladach krwi na podłodze.
Moje myśli powędrowały do Niko. Gdziekolwiek teraz była,
miałem nadzieję, że to widzi. To samo rodzice.
To był koniec. Na pewno.
- To jest ta śmierć, którą chciałeś mi pokazać?
Otworzyłem oczy.
Z kłębu dymu wyłoniła się jego sylwetka. Jeszcze przed chwilą
leżał na wznak w kraterze w podłodze. Teraz podnosił się ociężale, patrząc na
mnie uparcie i zupełnie ignorując krew cieknącą mu z ust.
Moje serce się zatrzymało. To… było niemożliwe!
- Niech cię szlag! – warknąłem, również wstając. Z
wyczerpania i emocji nie mogłem ustać prosto. Itachi’ego opływała jakaś
niesamowita energia, która z każdym jego krokiem stawała się coraz bardziej
materialna.
Czy to były… żebra?
- Gdyby nie to, zginąłbym – przyznał ochrypłym głosem. Wydawał
się równie wykończony, co ja. Zrobiłem krok do tyłu. Czerwona chakra zdawała
się płonąć, choć nie była ogniem. Wyglądała jak duchowa energia, coś nie z tego
świata. – Naprawdę stałeś się silny, Sasuke. – Zacisnąłem zęby. Wyrwałem z
podłogi brudne Serimochi, wystawiając je poziomo przed siebie. Nie miałem
pojęcia, co to za technika. Musiałem wymyślić nowy atak. – To mój ostatni as.
Susanoo.
Susanoo? Trzeci z głównych bogów, władca wiatru i burzy. Więc
tak nazywał swoje techniki.
Żebra zdawały się rosnąć, okalając jego mozolnie człapiącą w
moim kierunku sylwetkę. Jego ubrania były przypalone i podarte, wzrok
nieobecny, usta niemo rozwarte. Mimo to parł pewnie naprzód.
Po moje oczy.
Wyjąłem z torby kunai’e z notkami wybuchowymi i cisnąłem nimi
w potwora przede mną. Nawet nie zwolnił. Wydawał się być zupełnie niezależny od
siły Itachi’ego.
Wysoko nad nami uformowała się czaszka.
- To koniec twoich technik? – spytał świszczącym głosem. Jemu
też brakowało tchu. – Jeśli masz coś w zanadrzu, nie wahaj się tego użyć.
Prawdziwa walka dopiero się… zaczyna…
Zerwał się wiatr, który przesunął zaschnięte liście pod moimi
nogami. Przyniósł ze sobą zapach wilgoci i krwi, a także chakrę Niko.
Dziewczyna ponownie pojawiła się w oddali. Wyglądała, jakby
przeszła przez piekło.
- Sasuke, to naprawdę ja!
Prychnąłem. To robiło się nużące.
Mimo to nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była… dobrze
odtworzona.
Ta technika jednak nie miała sensu. Jego postawa, wszystkie
jego słowa i zachowanie – namawiały mnie do walki. Twierdził, że to nasze
przeznaczenie, że jeden zabierze oczy drugiemu.
Po co tworzył iluzję, która mówiła mi absolutnie co innego –
że to on planuje zginać z mojej ręki i mam przestać walczyć? Co to w ogóle za
pomysł?
- Naprawdę! – żachnęła się. Widziała, że jej nie wierzę.
Zacisnęła pięści, tupiąc nogą. – Nie słodzisz herbaty! Twój miecz nazywa się
Serimochi. Kiepsko gotujesz, nie ogarniasz map, a jedyne kwiaty, jakie
kiedykolwiek kupiłeś, to piwonie.
Genjutsu nie czytało w myślach. Skąd Itachi mógł to wiedzieć?
Obróciłem się ku niej, kątem oka widząc, jak Itachi zaciska
zęby. Sharingan odczytał jej chakrę. Wydawała się w porządku.
Nagle zrobiło mi się… lżej. Na nowo poczułem ciepło, łatwiej
mi się oddychało. Ona… żyła? Nie zabiłem jej. Co tu robiła?
- To ty? – spytałem dla upewnienia. Dziewczyna podparła się
oskarżycielsko pod boki, taksując mnie z góry zniecierpliwionym wzrokiem. –
Jakim niby cudem żyjesz? – warknąłem. Itachi zakaszlał donośnie. Dzieliło nas
kilka metrów.
Dziewczyna wydawała się być zaskoczona moim pytaniem.
- Co? Co on ci-AH!
Znikąd za jej plecami pojawiła się płonąca, wielka jak
budynek dłoń. W jednej chwili Niko stała na dachu, patrząc na mnie, w drugiej –
leciała w tył, odrzucona z niezwykłą siłą.
Nie był to cios, by zabić. Itachi też nie złapał jej i nie
użył przeciwko mnie, jako zakładniczki. Dziwne, bo mógłby tym wiele osiągnąć.
Mógł ją też bez problemu zabić. Miał ku temu już trzy okazje.
Chciał ją uciszyć.
Czemu ją więc oszczędził? Czemu ją tolerował, odsuwając ją od
pola walki i marnując przy tym energię, której teraz tak bardzo potrzebował do
zabicia mnie?
Mówił, że nie żyje. Że zabiłem ją i dlatego mam teraz
Mangekyo. Kłamał. Po co? Bym był bardziej zdesperowany? Bym postawił wszystko
na jedną kartę, myśląc, że nie mam nic do stracenia?
Myślałem, że trzymał ją pod genjutsu w tym celu. By mnie
zdradziła i zasłużyła na śmierć. To była nieprawda.
Jeśli miał ją teraz w swojej technice – co było niemożliwe,
bo nie miał prawie chakry – lub jednak była iluzją w mojej głowie - jej
zachowanie nie miało sensu.
Jeśli jej nie kontrolował – Niko ruszyła za nami na pole
walki, by mi przeszkodzić.
Niko, która kibicowała mojej zemście, rozumiała ją i
popierała.
Była w ANBU, a nakryłem ją na misji z Itachi’m. To możliwe,
że wiedziała coś, o czym nie miałem pojęcia?
Chakra wokół Itachi’ego zawirowała. Gołe kości stwora nagle
okryły się czymś na wzór mięśni. Postać natychmiast przybrała zbroję i hełm,
przez które wyzierały w moim kierunku jedynie dwa świecące punkty.
Nie miałem chakry i pomysłów.
- Teraz… twoje oczy będą moje. Najwyższa pora, abym je
odzyskał…
Nie słuchałem go. Moje myśli szalały. Szedł na tyle wolno, że
regularnymi krokami do tyłu, nawet cały obolały, byłem w stanie zachować
bezpieczny dystans.
Nie miałem pojęcia, co się zaraz stanie. Jeśli Niko była
cała, moglibyśmy go pokonać razem. Mimo Susanoo wokół niego, wydawał się
wycieńczony.
Czemu nie sprowadził posiłków? Jeszcze niedawno pracował z
masą ANBU, teraz był sam. Jeśli tak bardzo zależało mu na zwycięstwie, powinien
tu na mnie czekać sam Madara. Nie było go na horyzoncie. Itachi był absolutnie
sam.
W dodatku pluł krwią i utykał, jakby nasza walka doprowadziła
go na skraj wytrzymałości. Tego samego człowieka, który wymordował mój klan,
składający się z wielu wybitnych shinobi. Nie chodziło tu o przesadną
skromność, ale… nie byłem silniejszy niż połowa mojej rodziny.
Jaka była w tym wszystkim rola Niko? Jeśli była sobą, czemu
mi nie pomagała? Czemu krzyczała w moim kierunku te bzdury? Nie atakowała też o
dziwo mnie, po tym wszystkim, co jej zrobiłem.
Jak teraz sięgałem pamięcią, w naszym mieszkaniu też nie
zaatakowała ani razu. Broniła się i powstrzymywała moje ruchy, ale nie zrobiła
mi krzywdy w innym celu, niż obrona własnego życia.
W dodatku cały czas nalegała, bym jej wysłuchał.
Itachi skrzywił się w okrutnym bólu. Złapał się za pierś,
zaciskając zakrwawione zęby. Jego oczy były oszalałe i nieprzytomne. Ledwo
oddychał, ale żądza mordu pchała go naprzód. Nie spodziewałem się, że ukaże mi
techniki tak obce, tak potężne… a zarazem tak kosztowne.
Staniesz się rywalem, z
którym będę mógł zmierzyć swoje zdolności. Masz ten ukryty potencjał.
Jakże prorocze słowa.
Od początku planował, że zdobędę Mangekyo. Że ta walka kiedyś się odbędzie.
Honorowo. Jeden na jednego. Nawet, jeśli był bezpieczny w
wiosce i nie musiał odpowiadać na moje wezwanie.
Ryzykował swoje życie do końca.
Jeśli chcesz mnie
zabić, być wściekłym, nienawidzić mnie i przeżyć w mroku… uciekaj. Wciąż
uciekaj, chwytaj się życia.
Nie pozostawił mi wyboru tamtej nocy. Rzucił mnie na głęboką
wodę, wyznaczając kierunek, którego nieświadomie trzymałem się aż do tej
chwili. Wszystko zaplanował, przewidział każdy mój ruch.
Czy to wszystko było aż tak proste?
Itachi zaatakował twój
klan z rozkazu Rady Konohy. Uchiha planowali przewrót stanu przeciwko
Trzeciemu. Uratował wielu ludzi. Jest po naszej stronie.
Zacisnąłem szczękę. Wzrok Itachi’ego był zamglony. Nie
wyglądał, jakby mnie widział. Szedł przed siebie kierowany jedynie silną wolą.
Z jego czoła lał się pot. Jego sylwetka była niestabilna. Na jego ciele widać
było oparzenia.
To nie mogła być prawda. Niko oszalała. Nie wierzyłem w to.
By przeżyć, trzymamy
się tego, w co wierzymy i rozumiemy. Nazywamy to „rzeczywistością”.
Mimo wszystko. Na zlecenie wioski… to było niemożliwe. Był zły. Bezlitosny. Był wrogiem. Członkiem Akatsuki. Mordercą bez
skrupułów i uczuć.
Po postu udawałem
brata, jakiego oczekiwałeś... byś rozwinął swoje zdolności.
Oczekiwałem…
śmiertelnego wroga. Wyzwania. Celu. Przestępcy. Dzięki temu stałem się
silniejszy.
Moje oczy otworzyły
się szerzej. Nagle zrobiło mi się duszno. Zacząłem szybciej oddychać, nie
zdejmując z niego czujnego spojrzenia.
To był mój brat. Itachi. To było niemożliwe, bym przez tyle
lat nie widział…
Mamy tylko siebie.
Zawsze będę twoim bratem, nawet, jeśli tylko jako przeszkoda, którą będziesz
musiał przezwyciężyć.
Nie mógł wtedy tego przewidzieć… a może wręcz przeciwnie, już
to planował. Wiedział, że będziemy ze sobą walczyć. Chciał tego. Uśmiechał się,
gdy to mówił. Jego uśmiech był szczery. I trochę smutny.
- To moje oczy… moje… - wysapał świszczącym głosem. Zorientowałem
się, że za moimi plecami jest jedynie ściana. Nie miałem gdzie uciec. Jego ręka
wyciągnięta ku moim oczom była cała we krwi. Jego własnej.
Ja nie byłem ranny. Byłem cały.
Jakie były na to szanse?
Mogłem go zabić. On też to wiedział. Jego nieprzytomne oczy
przemknęły na chwilę do miecza w mojej dłoni. Mimo to parł dalej. Stanąłem przy
ścianie świątyni, obserwując bacznie każdy jego ruch.
Dzielił nas nieco ponad metr. Parząca chakra Susanoo
rozstąpiła się i objęła mnie. Powietrze wokół było ciężkie od energii. Jedno
pchnięcie. Jeden cios. Tylko tyle wystarczyło, by odebrać mu życie. Nie był w
stanie się obronić.
Mimo to zbliżał się, a z nim jego dłoń.
Ku mojej twarzy.
Miałem szansę. Miałem go zabić. Chciałem tego całym sobą.
Wiedziałem, że powinienem. Wiedziałem, czego pragnę. Obiecałem to sobie. To był
mój cel od tylu lat.
Twój cel jest iluzją.
Drżące palce niemal
sięgnęły mojego oka. Zmarszczyłem brwi, zamachując się.
Kąciki ust Itachi’ego drgnęły do góry.
Głupi, mały bracie.
Zatrzymałem zamach tępą ostrą miecza, przykładając pięść
zaciśniętą na tsuce do jego mostka i odpychając go od siebie.
Zakrwawione palce nie zdążyły musnąć mojego czoła.
Susanoo rozpłynęło się w powietrzu wraz z głuchym jękiem
ogromnego demona. Plecy Itachi’ego wytarły mokre deski, a on zaniósł się
krwawym kaszlem.
Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Podszedłem do
niego kilkoma zdecydowanymi krokami, przystawiając mu do gardła koniec katany.
Patrzyłem przez moment z góry na jego zwijającą się w bólu sylwetkę, nie mogąc
powstrzymać drżenia rąk.
Miotały mną dreszcze i dziwne konwulsje. Itachi zamarł, a
mimo to mało brakowało, a rozciąłbym mu krtań.
- Nie ruszaj się stąd. I nic nie mów – rozkazałem cicho,
starając się ustać prosto.
Posłuchał. Jego ramiona opadły niezdecydowanie. Oczy były
rozszerzone w szoku.
Świadomość, co właśnie zrozumiałem, rozpalała mnie od środka.
Serce łomotało mi w piersi. Zamknąłem mocno oczy, próbując przeciwstawić się
tej sile, niezdolny dostrzec nic poza uderzeniem uczuć. Gdy je otworzyłem,
skrzyły się niedowierzaniem i furią.
Nie zostało ze mnie nic poza pustką. Rozdziawioną i chłodną,
tak wielką, jakiej w życiu nie czułem. Obaj byliśmy zgrzani i spoceni i
drżeliśmy na lodowatym wietrze świszczącym między ruinami.
Niko pojawiła się gdzieś na horyzoncie. Spod jej włosów
leciała ciurkiem krew. Utykała i dyszała, ale na nasz widok odetchnęła z
widoczną ulgą i zwolniła kroku.
Niebo było niesamowicie ciemne i szare. Nagle wiatr przestał
wiać, jakby czas się zatrzymał. Młody śnieg wyglądał na brudny. Poranek wydawał
się niedorzecznie ciężki.
Byłem wykończony, a myśli i wnioski nadal szumiały mi między
uszami. Byłem w szoku. Nadal z każdą sekundą przychodził nowy impuls, by
poderżnąć mu gardło. Mimo to powstrzymywałem go raz za razem, przekonując się,
że jeśli się mylę, to będę miał jeszcze ku temu okazję.
Prawda była za to tak niedorzeczna i bolesna, że po raz
pierwszy chciałem się mylić.
Gdzieś w tle mojej świadomości usłyszałem kroki. Dotarły do
mnie liczne chakry. Obce. Zdenerwowane. Pomiędzy drzewami mignęła mi biała
porcelana.
Przybyli po nas. Było po wszystkim.
Odsunąłem miecz od bladej szyi, nie patrząc na zdradziecko
znajomą twarz. Schowałem Serimochi za pas, odwracając się. Pomiędzy mną a
telepiąca się z zimna i bólu sylwetką Niko leżała maska demona. Porcelanowa,
wykończona złotem. Czarne, puste oczy spozierały wprost w moją duszę. Kły
szczerzyły się w triumfie. Zdradzieckie i dwulicowe.
Ruszyłem, otępiały, w stronę wioski, miażdżąc ją pod butem.