6 czerwca 2009

Rozdział L - "Dym i wiatr"

Cztery dni minęły w mgnieniu oka. Były dla mnie dość niezwykłe. Z jednej strony miałam okazję odpocząć od klasycznego życia shinobi – treningów, pracy i wczesnego wstawania, z drugiej strony czułam wokół nieme odliczanie do wielkiego dnia. Podobnie jak wszyscy. Służące, z początku mojego pobytu tutaj wesołe i gadatliwe, powoli milkły i zamyślały się przy najprostszych czynnościach. Kakashi prawie nic nie mówił tylko siedział w papierach, Yahiro chodził w tę i z powrotem, ignorując mnie i gości, których, swoją drogą, z dnia na dzień przybywało. Sasuke na szczęście pozbył się swoich uprzedzeń i próbował wraz ze mną zapanować nad powoli rosnącym chaosem.

Nie było to jednak takie łatwe.

Yahiro i służba wiedzieli, że jestem kunoichi, co dawało mi wiele swobody, jednak musiałam być ostrożna w stosunku do gości. Dziewczyny starały się jak mogły bym wyglądała i zachowywała się jak prawdziwa arystokratka, lecz wiedziałam, że na dłużą metę bym tak nie wytrzymała. Moje dni w Yutatoshi wypełniły dziwne zabiegi takie jak: kąpiele błotne, ciągłe dbanie o włosy, dobieranie ubrań i szybkie lekcje etykiety. Samo chodzenie w ciężkim kimonie i zori było trudne, a dodatkowe machanie biodrami i prostowanie się jak kij od szczotki przy każdym spojrzeniu jednego z gości było strasznie męczące.

Co ja gadam. Męczący był dzień na dwie doby przed balem. Służące przypomniały sobie, że nieodłącznym elementem mianowania daimyo są tradycyjne tańce. Nie muszę chyba mówić, że nie miałam o nich zielonego pojęcia. Dziewczyny nalegały, abym przyswoiła sobie przynajmniej ich podstawy, by Yahiro miał z kim tańczyć. Poza kilkoma córkami przybyłych daimyo jedynymi młodymi kobietami w domu były właśnie służki i trochę dziwnie by wyglądało, gdyby świeżo upieczony władca tańczył z jedną z nich w najważniejszym dniu swojego życia.

Tak więc musiałam się uczyć tańca. Nie było to łatwe, i mimo wielu pochwał moich koleżanek nadal czułam się w tym niepewnie. Ale, jak już powiedziałam, nie chciałam pozostawić Kiyokawy w niezręcznej sytuacji. No, i przy okazji zrobić z siebie idiotki.

To nie było jednak moje główne zmartwienie. Problemem było, by wypełnić swoją misję tak, aby do tańców, zwykle na końcu ceremonii, w ogóle doszło. Bądź co bądź nad Yahiro wisiała groźba śmierci, dlatego nikt z wtajemniczonych w sprawę nie obwiniał go o zobojętnienie i wyciszenie.

Denerwowałam się w takim samym stopniu, co on. Kakashi nie zdołał wymyślić dla żadnego gościa odpowiedniego do oskarżeń motywu, Sasuke był tylko ochroniarzem, Yahiro i dziewczyny były bezbronne. Ode mnie zależało, jak wypadnie ceremonia. I to było w tym wszystkim najstraszniejsze.

Ani się obejrzałam, a nadszedł nasz szósty dzień pobytu w Yutatoshi. Wstałam naprawdę wcześnie i zaczęłam przygotowywać się z pomocą służek, już odświętnie ubranych w biel i czerwień, kolor szczęścia. Ubierany był na trzy okazje: ślub, narodziny lub własnie ceremonie poświęcone daimyo. Ponadto były to kolory Kraju Ognia, które widniały na kapeluszu Hokage.

Ja również musiałam ubrać się w ten sposób, oczywiście tylko z wierzchu. Pod grube kimono włożyłam krótkie spodnie i wygodną bluzkę oraz wszystkie normalne, a niezbyt odstające schowki na broń. Jeśli miała się wywiązać walka, musiałam być gotowa, a co za tym idzie - w każdej chwili móc zrzucić z siebie suknię. Problemem były buty. Musiały być to tradycyjne sandały. Nie mogłam sobie wyobrazić walki w nich, ledwo w nich tańczyłam, choć po masie odcisków na moich stopach było widać, że to nie był dobry pomysł.

Czas wlókł się tego dnia niemiłosiernie. Wszystko było już przygotowane. Stoły zastawione. Goście na miejscu. Ja też. Yahiro nie widziałam od samego ranka. Albo potrzebował trochę czasu dla siebie, albo odbywał dziwne rytuały, o których mówiły mi dziewczyny. Tak czy inaczej, czekałam obok kilkustopniowego podestu, na którym stał ważnie wyglądający mężczyzna ubrany w samą biel. Był najstarszym doradcą Hauru Kiyokawy, jego najlepszym przyjacielem, a od niedawna także kapłanem jednej z Pięciu Wielkich Świątyń. Jego zadaniem było odmówienie modlitwy do boga ognia, błogosławienie zebranych i takie tam, a następnie włożenie dziwnej czapki na głowę Yahiro. Było to aż za proste, by było prawdziwe, wiem, jednak to tak właśnie wyglądało. W tym momencie moja misja miała być zakończona. Nad prawowitym daimyo mogli dalej sprawować pieczę wyszkoleni i zaufani strażnicy.

Inaczej mówiąc, biały kapłan też nie mógł ucierpieć.

Przełknęłam ślinę, rozglądając się po tym miejscu. Nie chciałam by ktokolwiek zginął, i to było trudne, bo zebranych dookoła ludzi było multum.

Wybrano doskonałe miejsce na uroczystość. Był to swego rodzaju szeroki taras będący przedłużeniem wschodniego skrzydła pałacu. Wychodziły na niego trzy pary drzwi z górnego piętra oraz szerokie okna, między innymi z sali konferencyjnej, w której odbywały się zebrania. Patrząc od wewnątrz mogło się wydawać, że był to po prostu duży balkon, lecz zastawiony teraz i udekorowany odświętnie mógł spokojnie robić za betonowy ogród. Dwa boki tego pustego do tej pory prostokąta ogrodzone były tylko niewysoką kamienną barierką identyczną do tej na tarasie po drugiej stronie zamku. Jedyną różnicą było to, że wysunięte skrzydło sprawiało, że stojąc na krawędzi placu było się znacznie bliżej granic miasta i jeziora oddzielającego wyspę z budynkiem od reszty Yutatoshi.

Gdyby mieć długą wędkę i niezły zamach, można by łowić ryby bez wychodzenia z domu.

Uśmiechnęłam się, po chwili szturchnięta przez którąś z dziewczyn za moimi plecami. Zwróciłam się do niej, marszcząc brwi, na co blondynka wskazała mi palcem na jedyne otwarte drzwi do pałacu. Nabrałam powietrza w płuca.

W towarzystwie trzech kolejnych doradców szedł Yahiro w długiej, biało-czerwonej szacie. Miał twarz bez wyrazu i ręce schowane przed sobą w długich rękawach. Ludzie za nim ubrani byli tylko w czerwień i czerń.

Zrozumiałam, czemu tam byli. Zwykle przy mianowaniu powinna towarzyszyć rodzina. Yahiro takiej nie miał, dlatego mężczyźni zatrzymali się w połowie drogi do ‘ołtarza’ i uklęknęli, padając na twarz. Służące mówiły mi, że rodzina podchodziła aż do samego wzniesienia, więc chyba nie była to ceremonia czysto... podręcznikowa.

Szatyn zbliżył się powoli podestu, schodząc na jedno, potem na drugie kolano, aż wreszcie całując pierwszy jego stopień. Za nim podążyła cała zebrana tu grupa. To było jak fala. Ludzie upadli na kolana, znacznie szybciej niż on, i nie ruszali się. Zrobiłam tak samo. Klęczałam w pierwszym rzędzie i lekko pod kątem do innych, mogąc w ten sposób obserwować i gości, i Yahiro.

Jeśli zamach miał rzeczywiście nastąpić, mogło być to teraz. Wszyscy w jednym miejscu, pochyleni, modlący się do bóstw, których imion nie znałam, nieczujni. No, chyba, że zamachowcy woleli wielkie wejścia, jak Anko, i zamierzali wyrwać kapłanowi to coś na głowę milimetry przed włosami Yahiro.

Starałam się oddychać równo, kątem oka obserwując mężczyznę w bieli. Wykonał kilka dziwnych znaków, po czym przymknął oczy, składając ręce. Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której miałam czas obserwować znanych mi gości. Byli wszyscy: Sasumu Korito, Ediro, Kawase Soichiro, Tsubasa Seiso, Chinatsu Kokore i inni. Żadne z nich nie wydawało się przygotowywać do ataku od tyłu. Czekali. Tak, jak ja.

Tyle, że ja czekałam na coś innego.

Yahiro uniósł głowę i wstał na równe nogi, po czym pokonał kilka stopni dzielących go od kapłana. Ten zaczął swoje przemówienie, sięgając po stojącą na drobnej ladzie prostokątną czapkę.

- Niech Żywioły i Natura, Bogowie i Demony, Duchy i wszelkie stworzenie, z poddanymi na czele, uchylą głowy przed nowym Światłem Świata. Oto Ta, która zrodziła się, by nieść pokój i dobrobyt, chwałę i honor, zstępuje dziś po raz kolejny na ziemię, by zjednoczyć się z jednym z naszych pocieszycieli. Pod opieką Twych braci, Morza i Księżyca, błagamy Cię, o Pani, abyś rękoma mymi, Twego niegodnego sługi, przełożyła swą świetność i harmonię na prawowitego władcę, którego Wielcy Przodkowie oddawali Ci cześć przez wieki. Niech z Twoją pomocą, o Wielka, służy godnie swemu państwu, prowadząc nas ku kolejnym wiekom. Niech jego bystre oczy wypatrują niebezpieczeństw, niech jego jasny umysł wybiera z Twego światła najważniejsze wskazówki, a jego młode serce będzie pewne obranych dróg, którymi będzie kierował swoje i przyszłe pokolenie...

Mowa może i była wzniosła i przemyślana, ale i tak wywołała u mnie drobny uśmieszek. Uduchowiony doradca poważnie przesadzał, ale jasne było, że przemowy nie wymyślił sam ze swojego uwielbienia dla Yahiro, a po prostu takie było ono od lat. Nie miałam pojęcia o kim mówił per ‘Ty’, ‘Pani’ i ‘Wielka’, ale domyślałam się, że musi być to jakaś opiekuńcza bogini Kraju Ognia. Widziałam jej malowidła w zamku, lecz nigdy nie przyglądałam im się bliżej. Mało interesowała mnie mitologia.

Wszyscy zebrani zgodnie unieśli głowy, co pozwoliło mi obserwować sytuację pod lepszym kątem, a nie wyróżniając się przy tym zbyt bardzo. Yahiro, podczas przemowy klęczący przed kapłanem, tyłem do nas, wstał teraz na kolana i ucałował wyciągnięta rękę mężczyzny w bieli. Duchowny odsunął się lekko, dając szatynowi więcej miejsca przy krawędzi podestu, a ten obrócił się na kolanach, pokazując mi swoją twarz, na którą opadały brązowe kosmyki. Miał zamknięte oczy i usta bez wyrazu, czekał na koniec przemówienia, którego treść już dawno gdzieś zgubiłam. Gdy mężczyzna w końcu zakończył mowę, chłopak otworzył oczy, lustrując nimi zebranych ludzi. Gdy jego oczy spoczęły na mnie, zaowocowało to lekkim, ciepłym uśmiechem na jego ustach.

- W imieniu Twoim, swoim i wszystkich tu zebranych...

Nie ważne, co robił kapłan. Moje oczy były skupione na Yahiro, który miał w oczach szczęście i ekscytację. Wyglądał doskonale. Był spokojny, a jednocześnie emanował napięciem i oczekiwaniem na to, co miało się stać. Rozluźnił się, przymykając oczy, a potem uniósł wzrok nad swoich poddanych.

Wtedy jego oczy otworzyły się szerzej ze strachem. Podniósł się szybko do ucieczki, zaraz potem upadając do tyłu. Wszyscy, zdezorientowani, spojrzeli na dach.

Dokładnie nad głównym wejściem na balkon, na pochyłym dachu, stała czwórka ludzi w ciemnych strojach. Jedna z postaci wystąpiła przed resztę i zamachnęła się w stronę daimyo. Ruszyłam do niego, wyciągając spod kimona kunai i odbijając wszystkie senbon’y. Kapłan zaczął wrzeszczeć, a ludzie uciekać na wszystkie strony. Otwarte były tylko drzwi pod zabójcami, więc zaraz po pierwszej wrzawie doszedł do mnie dźwięk zbijanych okien. Goście uciekali jak tylko się dało.

Korzystając z zamieszania zeszłam z szatynem z podestu, ukrywając się między biegnącymi i krzyczącymi ludźmi i ściągnęłam z siebie kimono. Zaczęłam szukać w tłumie moich towarzyszy.

- Ty... ty jesteś... – usłyszałam za swoimi plecami.

- Tak, kunoichi. – odpowiedziałam facetowi w bieli, chowającego się za mną i Yahiro. – Uciekaj, głupcze, jeśli ci życie miłe! – wrzasnęłam. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać.

Napastnicy nie mieli chyba zamiaru urządzać masowej rzezi, bo nie wysadzili wszystkiego w powietrze, a czekali, aż ich cel, to jest Kiyokawa, wyłoni się z tłumu. W ciągu kilkunastu sekund na placu pozostałam ja, Yahiro, Kakashi i Sasuke, służące i, o dziwo, para gości.

- Odsuń się, złotko, bo to się może dla ciebie źle skończyć! – usłyszałam z góry. Pod słońce ciężko było mi to ocenić, ale jeden z napastników, raczej mężczyzna, ukucnął na brzegu dachówek i napiął łuk, celując w moją stronę. Zmarszczyłam brwi. Czułam, jak delikatna chakra Yahiro trzęsie się ze strachu. Na pewno nigdy nie był w takiej sytuacji. Nie drgnęłam, podobnie jak reszta ludzi. – Kunoichi, ka?

- Aah. Odejdźcie stąd. – warknęłam. Łucznik nie wypuścił strzały, za to przystąpiła do niego pozostała trójka. Jeden z zabójców był kobietą. – A wy – uciekajcie! – krzyknęłam w stronę służących, a zaraz potem spojrzałam na stojących tyłem do mnie gości. Znałam ich. Był to nie kto inny jak Kokore-san, kobieta w czerni i Tsubasa-san, stary filozof. Żadna z osób nie drgnęła, patrząc w górę. – Co z wami?!

- Będziemy bronić naszego pana. – usłyszałam z boku. Podeszły do mnie wszystkie służące, z dziewczyną w czerwieni na czele. To była Sora, była kunoichi Kiri. – Nie boimy się ich.

Poczułam rękę na ramieniu. Yahiro wstał i zmierzył ją stanowczym wzrokiem. Jego chakra nadal była wzburzona, ale nie dawał tego po sobie poznać.

- Zmykajcie. – wyszeptał.

- Demo, Yaihiro-sama...

- Poradzę sobie. – uśmiechnął się, nie wychodząc zza moich pleców. Jasne było, że zabójcy nie zaatakują shinobi z Konoha. To automatycznie prowadziło do otwartej walki. Chłopak wykazał się trzeźwością umysłu, każąc dziewczynom uciekać. Mogły zostać ranne.

Był naprawdę odważny.

Większość dziewczyn posłuchała się polecenia i usunęła się z drogi, nie odchodząc jednak daleko, by w razie czego nieść pomoc. Sora została na miejscu, z lekkim uśmieszkiem wyciągając kilka shuriken’ów.

Chinatsu spojrzała delikatnie w nasza stronę, uśmiechając się.

- Wiedziałam, że jesteście shinobi. Zwłaszcza ty. – wskazała na Kakashi’ego. – Masz zero elokwencji i wyniosłości. Nie pasujesz do tego miejsca. – westchnęła, odsłaniając jedną nogę zza czarnej płachty kimona. Do jej uda przypasane były jakieś dwa metalowe narzędzia, których zręcznie dobyła, a potem przełożyła jedno z nich do lewej ręki. – Ja też nie pozwolę go skrzywdzić. – dodała, patrząc na dach i wykonując zamaszysty ruch rękoma. Usłyszałam huk metalu, a w jej rękach pojawiły się dwa srebrne i ostre jak brzytwa wachlarze.

- Na mnie też możesz liczyć, Yahiro-san. – dodał od siebie Seiso, lecz nie odwracając się w naszą stronę. Wykonał kilka pieczęci, a w jego rękach pojawiła się lśniąca katana.

Więc była nas szóstka.

- Przekażcie nam młodego, a nic wam się nie stanie. – odezwał się łucznik. – Nie chcemy niepotrzebnych ofiar.

- Widzę tu kilka potencjalnych ofiar, a dokładnie to cztery! – krzyknęła Sora. To robiło się już naprawdę meczące. Wiadomo było, że mamy nad nimi przewagę, chociaż... ciężko było mi liczyć, nie znając umiejętności dwójki gości i służącej. Tak czy inaczej, wzniosłe gadanie nie miało sensu.

- Można i tak. – warknął któryś z mężczyzn, wyciągając bomby dymne, którymi zaraz cisnął w pełen krzeseł i stołów plac. Powietrze wokół przeszyły trzy krótkie wybuchy, a następnie wypełniło się cuchnącym dymem.

- Wstrzymaj oddech. – rozkazałam przyszłemu daimyo, podczas gdy Sora odbiegła gdzieś w stronę moich kolegów. Sięgnęłam po najbliższy stół i przekręciłam go, zrzucając z niego całe nakrycie i zastawę. Mógł służyć za tarczę. Wkrótce i do nas dotarł dym, który na szczęście nie okazał się trujący. W tle usłyszałam pierwsze odgłosy walki.


Zaraz po rozprzestrzenieniu się dymu nasi przeciwnicy rozdzielili się. Nie marnując czasu uaktywniłem Sharingan i ruszyłem w ich stronę, wytężając zmysły. Co chwila musiałem odrzucać z drogi krzesła i stoły, ale wiedziałem, że taras jest na tyle mały, że znalezienie wroga było kwestią czasu.

Dobiegłem do dachu budynku, na którym znajdował się tylko wysoki mężczyzna z bombami w rękach. Gdy mnie zauważył, rzucił nimi w moim kierunku. Konstrukcja zatrzęsła się od ich wybuchu, ale taras się nie zawalił. Wygenerowały one jednak kolejną porcję dymu, podczas gdy ten pierwszy zaczął już opadać. Bądź co bądź byliśmy na świeżym powietrzu.

Przykucnąłem przy ladzie z napojami, wyjmując kunai’e. Usłyszałem denerwujący świst. Facet od bomb chyba widział mnie w tym dymie, bo wysłał w moją stronę masę senbon’ów.

- Cholera, nic nie widzę! – usłyszałem z boku obcy głos. Koło mnie przeturlała się kobieta w czerni. Rozpoznałem ją jako jedną z gości Yahiro. Podniosła się z ziemi, widocznie obolała, lecz wciąż trzymająca swoje wachlarze.

W tym samym momencie wśród dymu zauważyłem potężnego mężczyznę. Miał przy sobie coś na kształt kuli na łańcuchu.

- No, no, no... kogo my tu mamy... nieładnie się tak chować! – zamachnął się bronią, a kula z kolcami uderzyła w podłogę w miejscu, w którym przed chwilą leżała kobieta. W porę zdążyłem doskoczyć do niej, wziąć ją na ręce i wbiec dalej w dym. Facet wyrwał kulę mazza z podłogi, rozkruszając przy tym część betonu.

Odstawiłem kobietę na ziemię, ciągnąc ją za rękę jak najdalej od niego. Zatrzymaliśmy się przy ścianie bocznej.

- Arigato. – westchnęła, trzymając się za brzuch. Dopiero teraz spostrzegłem, że mocno krwawiła. Ten grubas musiał ją trawić tą kulą. Doradczyni zauważyła mój wzrok i zaraz wyprostowała plecy. – Nie przejmuj się, nic mi nie jest. Teraz musimy tylko zna-...

W kłębie dymu słychać było wiele rzeczy, między innymi krzyki Kakashi’ego i uderzenia metalu o metal, lecz najbliżej nas wyróżniały się równe i szybkie kroki. Obcasów.

Przygotowałem pieczęcie, by wykonać kulę ognia.

Zanim zdołałem wyczuć przeciwniczkę usłyszałem trzask, a zaraz potem zapiekły mnie ręce uformowane w znak tygrysa. Zanim się obejrzałem sączyła się z nich krew. Przez zmarnowaną technikę uleciała ze mnie chakra.

Cofnąłem się o krok, lustrując otoczenie. Tylko dym i lekki zarys mebli. Jak atakowała? Nie było to metalowe, ani nie było jej nigdzie koło mnie...

Kolejny trzask, tym razem bliżej mojego ucha, mój policzek jakby rozciął się sam, a ja zacisnąłem z bólu zęby. Chinatsu podeszła do mnie, zakrywając się do pewnego stopnia wachlarzami.

- Nie wtrącajcie się w nie swoje sprawy, bo zginiecie. Mówię po dobroci. – zamruczał ktoś z przodu. Nadal jej nie widziałem, ani tez nie czułem jej chakry. Może jej nie miała, tak jak gościu od bomb i ten łucznik? W takim razie, jak atakowała?

- Ona ma bicz. – warknęła kobieta koło mnie, kucając, i tym samym przykrywając się bardziej metalowymi płatami. Zrobiłem tak samo, czekając na kolejny ruch zabójczyni. Na moje nieszczęście była na tyle inteligentna, by nie ruszyć się ani o centymetr.

- No chodźcie, nie będę was szukać w nieskończoność! – krzyknęła, a wokół rozległy się nieregularne trzaski. Powoli zbliżały się w naszą stronę. Skupiłem się, próbując w końcu wykorzystać moje kekkei genkai.

Wstałem, a Kokore posłała mi z dołu zdziwione spojrzenie.

Chwilę później dym przeszył świst bicza, którego koniec złapałem w ostatnim momencie. Jego prędkość rozcięła mi palce, ale szybko złapałem linę druga ręką, przyciągając zdezorientowaną przeciwniczkę do siebie.

- Ty gnojku! – ryknęła, gdy ciągnąc za broń przerzuciłem ją nad swoimi plecami, uderzając nią o ścianę. Teraz wiedziałem, iż owszem, ma chakrę, i to całkiem sporą. Pozbierała się dość szybko, z czystą wściekłością na wymalowanej twarzy. – Teme...

Dziwnie się czułem walcząc z kobietą. Na naszej pierwszej misji zajmowała się nimi Niko, potem nie było takiej potrzeby. Na szczęście koło mnie stała ta doradczyni. Zmierzyła przeciwniczkę poważnym wzrokiem i przecięła trzymany przez nas bicz na pół. Mimo małego dostępu światła jej wachlarze zabłysnęły złowrogo.

- Idź. Broń Yahiro, ja zajmę się tą tutaj. – powiedziała patrząc, jak zabójczyni podnosi się z ziemi, opierając wciąż o ścianę.

- Iie. – odparłem wbrew sobie, dobywając noży. – W tym dymie i tak nikogo nie znajdę.

- Racja.

Kobieta przed nami wyciągnęła z kieszeni drobny zwój, z którego przywołała kolejny bicz. Nie mieliśmy czasu zareagować, gdy wysłała nas za jego pomocą na bezpieczną odległość, zaraz potem atakując nas szybko i precyzyjnie.

Mogłem ponownie złapać jego koniec, nawet próbowałem, ale zakończyło się to jedynie rozciętą ręką. Kobieta poruszała się zwinnie, atakując mniej przewidywalnie i bardzo chaotycznie, uniemożliwiając nam kontratak. Mój Sharingan był teraz bezużyteczny, podobnie jak Katon, który mógł trafić któregoś z naszych sojuszników.

- Pozbądźcie się jakoś tego dymu! – krzyknęła Chinatsu, niemal czytając mi w myślach. Było to ryzykowne, bo zaraz w miejscu, w którym stała, mignęła mi końcówka bicza. Opłaciło się jednak, ponieważ po chwili otrzymaliśmy odpowiedź, i to z mniejszej odległości, niż by się wydawało.

- Robi się! – to był głos Niko. Była kilkanaście metrów na lewo, nie wydawała się zmęczona lub ranna, co mnie trochę uspokoiło. Ataki kobiety na chwilę ucichły, podobnie jak wszystko wokół nas. Inni walczący również czekali na to, co się stanie. A stało się wiele. – Fuuton: Kamikaze!

Rozpętał się potężny wiatr zabierający wraz ze swą siłą cały dym. Uformował się on na naszych oczach w trąbę powietrzną, odsłaniającą po kolei walczące ze sobą grupy. Na środku placu stała Niko z uformowaną pieczęcią smoka.

Wiatr czochrał mi włosy i niemal zrywał ze mnie ubranie. W powietrzu latały sztućce i kamienie, od których osłaniała nas doradczyni daimyo. Gdy ucichł, wszyscy rzucili się do walki.

- Teraz już sobie poradzę. – westchnęła kobieta w czerni, zamachując się metalowym wachlarzem, który jak ważka przeciął powietrze, mijając ze zgrzytem nasza przeciwniczkę zaledwie o parę centymetrów. Odpowiedź biczem spotkała się z metalem w jej drugiej ręce.

Ruszyłem w stronę Niko, gdy ta wróciła do stołu, za którym chował się niedoszły daimyo. Aż nie mogłem uwierzyć, że nie wykorzystał szansy. W tym dymie mógł łatwo uciec. Nie mógł być aż tak głupi!

- Sasuke, uważaj! – usłyszałem krzyk Kakashi’ego. Obróciłem się w samą porę, by zauważyć lecącą ku mnie strzałę. Nie zdążyłem zejść z jej toru lotu, za co przypłaciłem kolejną raną, tym razem na udzie.

- Głupi szczeniak! – przeklął łucznik, siedząc obok bombiarza na samym dachu. Wypuścił kolejną strzałę, przed którą schowałem się za drewnianą ladą. Na szczęście rana na udzie była płytka. Spojrzałem na bok. Niko krzyczała coś do Yahiro, szarpiąc go za rękaw. Kakashi i starzec walczyli z gościem z mazzą, służąca zniknęła mi z oczu.


Zrobił się straszny szum. Największym problemem musieli być shinobi atakujący z dystansu. Ja i Yahiro byliśmy najdalej i do tej pory chronił nas dym, jednak teraz wyglądało to ciut inaczej. Łucznik trzymał Sasuke w szachu, wszyscy byli zajęci, nawet Seiso robił, co mógł. Był całkiem niezłym użytkownikiem Dotona.

- Oni walczą za ciebie, nie pozwól, by ginęli na marne. – naciskałam, próbując wytłumaczyć Yahiro, że jego ucieczka będzie najlepszym rozwiązaniem. Wahał się przez dłuższy czas, ale w końcu mnie nie posłuchał.

- Jeśli zwieję, oni ruszą za mną. Nie wiadomo, czy będziecie mi w stanie pomóc. – mruknął, opierając się o blat stołu. Wydawał się wściekły, nie przestraszony.

- Co ty wygadujesz? Trzeba było uciekać, gdy miałeś okazję...

- To by nic nie zmieniło! – krzyknął, uderzając pięścią w posadzkę. – Są tu, by mnie zabić, póki jesteście w tym samym miejscu co ja, macie mnie bronić.

- Wiem, ale...

- Nie, nie wiesz! – warknął, niemal wstając do pionu. Wydawał się... jakiś inny. Dopiero po chwili zrozumiałam, że dzień, na który czekał od tylu lat, łącznie z jego planami, runął w gruzach. Yahiro był smutny, zrozpaczony i przerażony wizją swojej śmierci, i to właśnie przyćmiewało mu w tej chwili umysł. Panikował. – Ruszaj, pomóż im, na co czekasz?

- Nie ty tu obierasz strategię. – mruknęłam spokojnie, próbując jako jedyna z nas dwojga zachowywać się racjonalnie. – Nie chcą mnie zabić, sam widziałeś, i ja też nie zamierzam przelewać dziś krwi. Mam cię chronić, nie zabijać w twoim imieniu.

- Co z ciebie za kunoichi?! – wrzasnął. – Masz wykonywać moje polecenia! Idź i walcz!

Zamrugałam oczami. Dopiero teraz to do mnie dotarło. Obraz Kiyokawy takim, jakim był naprawdę. Był dobrym, silnym władcą, szanował swoich poddanych i miał wiedzę na wiele tematów, ale to wszystko. Nie był stworzony do wyzwań, nieprzewidzianych sytuacji, ryzyka. Może nie był rozpieszczony jak dziecko, ale był przyzwyczajony, że wszystko idzie po jego myśli, a ludzie wypełniają jego rozkazy, czy tego chcą, czy nie.

Nie używał przemocy, nie dlatego, że nie chciał, tylko dlatego, że nie musiał.

Teraz, gdy mu się sprzeciwiłam, nie miał wyboru. Krzyczał, wrzeszczał, histeryzował. W ciągu kilku minut jego świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, nie panował nad sytuacją, a ci ludzie chcieli go zabić.

- Idę do Hatake, on będzie wiedział, jak mnie-...

- Nie!

Przez moje zamyślenie nie zdążyłam go zatrzymać. Wstał z naszego schronienia i rzucił się pędem w stronę walczącego jounina, zupełnie bez sensu. Wstałam zaraz za nim, ale było za późno.

Shinobi na dachu zauważył nas i w mgnieniu oka wysłał w jego stronę serię senbon’ów. Słysząc mój krzyk, szatyn zatrzymał się i obrócił w moją stronę, a widząc moje spojrzenie skierowane na wroga, otworzył szeroko usta i krzyknął. Na szczęście byłam na tyle szybka, że prześcignęłam senbon’y. Znajdowałam się kilka centymetrów od Yahiro, gotowa, by go przewrócić, odpychając go z zasięgu broni, gdy chłopak złapał mnie mocno za ręce, zatrzymując mnie w miejscu.

Zamrugałam oczami i w ułamkach sekundy zostałam chwycona za ramiona i przechylona. Straciłam równowagę, gdy Kiyokawa obrócił mnie przodem do siebie, bez wyrazu na twarzy. Przez tą krótką chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. Byłam o krok od uratowania go, wszystko miało być w porządku, nie spodziewałam się jego odpowiedzi na atak.

Zanim zdążyłam wyrwać się z uścisku błękitnookiego, trafiło we mnie kilka senbon’ów, dziurawiąc mi plecy.

Wrzasnęłam z bólu, tylko po to, by zostać puszczoną i upaść twarzą na ziemię. Usłyszałam szybkie kroki odbiegającego Yahiro, ale zaraz potem nie byłam w stanie skoncentrować się na niczym innym, jak na bólu w plecach.


Zacisnąłem zęby ze wściekłości. Widziałem, co zaszło. Ten śmieć nie tylko jak ostatni idiota wyszedł zza tarczy, która miała chronić jego pieprzone życie, podczas gdy my nadstawialiśmy za niego karku, ale osłonił się Niko, gdy ta była w stanie ochronić ich oboje. Widziałem jej delikatne ciało opadające na ziemię. Wyglądała jak jeż. Zacisnąłem pięści, wciąż siedząc za drewnianą ladą. Nigdzie nie padały strzały z łuku, więc wiedziałem, że czai się na mnie ten koleś na dachu. Ale to nie było teraz ważne.

Bulgotała we mnie krew. Ten dupek zostawił ją samą na polu walki.

Gdzieś w tle zagrzmiał Doton. Ten cały Seiso nieźle sobie radził, ale grubas rozbijał tą swoją maczugą wszystko, co napotkał. Kokore też nie zdała egzaminu, bo na horyzoncie pojawiła się też zabójczyni z biczem, robiąc dodatkowy hałas. Na chwilę przykryła ją fala wody z tego podłużnego jeziora obok, lecz nie byłem pewien, kto wezwał Suiton: Kakashi czy ta służąca z Kiri.

Wróciłem wzrokiem do Niko, wciąż czując na sobie gorący oddech łucznika. Uwziął się, cholera.

Moja partnerka chyba dochodziła powoli do siebie. Wspierając się na łokciach podniosła głowę z ziemi i sięgnęła do tylu, wyciągając z sykiem senbon’y z ciała. Dziwnym trafem nikt jej nie atakował. Gdy wyrzuciła na bok wszystkie igły, oddychając ciężko ruszyła do stojącej najbliżej lady. Oparła się o nią, spuszczając głowę i drżąc z bólu. Musiałem jej pomóc, ale nie wiedziałem, jak.

Wtedy zorientowała się chyba, że siedzi idealnie na widoku naszych przeciwników, bo wstała na jedno kolano i odepchnęła się od lady, lądując zaraz niezgrabnie na posadzce. W miejscu, w którym wcześniej były jej plecy, wbiły się trzy strzały.

Chikusho, zauważył ją.

Niko uniosła brudną od pyłu twarz i zaczęła szukać wzrokiem przeciwnika. Nic nie leciało w jej stronę, więc podniosła się z trudem i usiadła, by zaraz potem wycofać się do tyłu i opaść obok strzał wbitych w drewno.

- Widzę cię, maleńka! Już po tobie! – krzyknął facet za mną.

Przez moment nie wiedziałem, co robię. Złość i troska zamgliły mi oczy. Zerwałem się na nogi i puściłem się pędem w jej stronę, gdy jak zranione, słabe zwierzę próbowała wstać. Biegłem tak szybko, że w moich oczach chyba pojawiły się łzy, a zamiast hamować upadłem na kolana, nie dobiegając, a doślizgując się do niej

Uderzyłem otwartymi, pociętymi dłońmi o drewnianą powierzchnię lady, tuż obok jej głowy. Spojrzałem na jej zdezorientowaną, obolałą twarz i uśmiechnąłem się lekko.

Zaraz potem usłyszeliśmy świst. Na chwilę mnie zamroczyło, a strzała przebiła mi prawy obojczyk, zatrzymując się w moim ciele tuż przed lotką. Nie czułem i nie widziałem nic, poza piekielnym bólem całej prawej ręki.

Niko nabrała powietrza, a jej oddech był łamany. Jakby miała zacząć płakać. Przeniosła wzrok z mojej rany na moją twarz, ze łzami w oczach.

- Sas...

Czułem, jak moje ubrania przesiąkają krwią, ale nie dbałem o to. Zapatrzyłem się w jej zielone oczy pełne łez i umalowaną, ale już rozmazaną i brudną twarz, po której spłynęła pierwsza kropla. Potem następna.

Drugi raz widziałem, jak kunoichi płacze, i drugi raz robiła to w moich ramionach.

Niezwykłe, ale przestałem na chwilę czuć ból.


Nie wiedziałam, co mam powiedzieć lub zrobić. Moje ręce i ramiona zaczęły drżeć, nie byłam pewna czy ze strachu, czy smutku. Nie kontrolowałam łez spływających po moich policzkach ani wzroku, który utkwił w czarnych i pustych oczach bruneta.

Nie umierał. Nawet nie wyglądał, jakby go coś bolało. Po prostu patrzył na mnie ze spokojem i cichą satysfakcją, że mu się udało. Po raz kolejny.

Ocalił mnie.

Strzała, która przebiła jego prawe ramię celowała w moje lewe. W serce. Nasi wrogowie dawno zapomnieli o niezabijaniu nas, shinobi Konohy, i działali instynktownie.

Co mnie jednak najbardziej powaliło, to kontrast.

Kontrast pomiędzy sytuacją, a sceną sprzed kilku minut.

Uchiha zaryzykował wszystko, by mnie ocalić. Yahiro ratował swoją skórę, zasłaniając się mną jak tarczą, po czym zostawił mnie jak nic nie warte narzędzie, które spełniło swoje zadanie. Myślałam, że wtedy byłam smutna, że wtedy byłam wściekła.

Nic nie równało się z tym, co czułam teraz.

Coś zakuło mnie w serce, i nie były to rany od igieł, które wydawały się być zadane tak dawno temu. Widok Sasuke, pochylonego nade mną w ten obronny, czuły i spontaniczny sposób nie równał się niczemu, co do tej pory widziałam.

- Doushite? – wydusiłam w końcu, choć głos załamał się w tym słowie co najmniej dwa razy. Uchiha otworzył usta, co sprawiło, że po jego brodzie spłynęła strużka krwi. Znowu zaczęłam ryczeć.

- Mówiłem, że jestem tu... – zrobił pauzę za oddech, który pewnie wiele go kosztował, z przebitym ramieniem, może nawet płucem. Skrzywił się, po czym kontynuował, spokojnie i pewnie. - ...po to, by... nic ci się nie stało.

Nabrał powietrza i zamknął oczy, warcząc z bólu, jaki powodowała strzała. Mimowolnie pochylił się, zbliżając nasze twarze do siebie. Wyciągnęłam rękę, która spoczęła na jego podbródku. Otworzył oczy, zszokowany.

Starłam krew z jego ust, podobnie jak podczas swojej amnezji. Znowu mnie ratował. Byłam mu niesamowicie wdzięczna, ale to nie oznaczało, że nie miałam ochoty go zabić. Uśmiechnęłam się, widząc, jak jego oddech się wyrównuje. Trzeba było usunąć tą strzałę i...

- Kuso! Uważajcie! – krzyknął ktoś z boku. Nie znałam tego głosu, ale uznałam, że to do nas. Spojrzałam ponad ramieniem pochylonego nade mną chuunina. Leciała ku nam kolejna strzała. Nie mogłam pozwolić, by dotarła do celu.

Objęłam rękoma szyję Sasuke, zniżając go jeszcze bardziej i dając sobie miejsce do manewrów. Wykonałam za jego głową pieczęcie do najszybszego przydatnego w tej chwili jutsu i zebrałam chakrę, rozwierając przed sobą ręce.

- Fuuton: Kami Oroshi! – krzyknęłam prosto w czoło Uchihy. Przywołałam silny wiatr, który odepchnął wszystkie meble na boki i rozwalił cześć dachu, na którym stał łucznik. O strzale nie wspominając. Siła wiatru za plecami bruneta popchnęła go w moją stronę. Zacisnął oczy, opierając głowę na moim ramieniu. Nie stracił przytomności, ale chakra wiatru musiała nieco uderzyć w jego ranę. Cóż, przynajmniej był bezpieczny.

Podniosłam się i pomogłam wstać Sasuke, po czym rozejrzałam się za wrogami. Yahiro i Sora chowali się za podium. Jakaś kobieta, nie Kokore-san, leżała nieprzytomna na posadzce niedaleko reszty walczących. Bez łucznika został tylko facet z bombami i...

...nie widziałam nigdzie grubasa.

- Co jest dzieci, też chcecie powalczyć? – odezwał się tuż za naszymi plecami. Momentalnie odskoczyliśmy na boki, dobywając broni. Strzała w ciele Sasuke obezwładniła mu prawą rękę, jednak jego Sharingan pracował na pełnych obrotach. Mężczyzna zamachał w powietrzu ciężką kulą. Przełknęłam ślinę. To on robił te dziury w podłodze. Jedno trafienie czymś takim i dla mnie gra była skończona. – No, chodźcie tu, nie skrzywdzę was!

Odbiegliśmy kawałek. Było pewne, że żaden otyły shinobi nie będzie nas w stanie dogonić, zwłaszcza taszcząc ze sobą coś tego rozmiaru. Przystanęłam przy jednej ze ścian. Mogłam uciekając odbić się od niej. Chowanie się za meblami nie miało sensu. Ten człowiek obracał wszystko w drzazgi.

Sasuke zatrzymał się jeszcze dalej. W lewej ręce trzymał shurikeny, które wysłał w stronę zabójcy, jednak żaden go nie trafił. Grubas zaśmiał się, nie robiąc ku nam żadnego kroku. Sasuke był w doskonałej pozycji do ataku, za przeciwnikiem nie było nikogo, kto mógłby zostać ranny. Mimo to bez prawej ręki nie dało się wykonywać jutsu.

Mężczyzna rozkręcił broń w powietrzu i już, gdy myślałam, że ruszy w naszą stronę, wysłał w nią trochę chakry i schylając się, przeturlał ją z niesamowitą siłą i prędkością po podłodze. Kula roztrzaskiwała wszystko na swej drodze, a zanim zdążyłam się zorientować, była pod nogami Sasuke. Kierowana chakrą wroga owinęła i zatrzasnęła łańcuch wokół jednej z jego stóp, ciągnąc go dalej ze sobą. Uchiha krzyknął z bólu, gdy upadł na brzuch, ciągnięty przez kulę. Strzała złamała się i jej część została na ziemi razem z podłużnym śladem krwi.

Naszpikowana kolcami kula zniszczyła z hukiem ogrodzenie tarasu i wyleciała za jego krawędź, pociągając za sobą Uchihę. Jedyne, co potem słyszałam, to krzyk Kakashi’ego i odgłos wody.

Ignorując wszystko wokół podbiegłam do barierki gubiąc po drodze zori. Próbowałam wypatrzyć w jeziorze mojego rywala, ale jego tafla była niewzruszona.