20 kwietnia 2015

Rozdział XC - "Lekarstwo"

            - Oi, temee, uważaj!
Uzumaki był bardziej irytujący niż zazwyczaj.
Kiedyś byłbym w stanie stwierdzić, że spędzenie poranka na celowaniu w tego głupka zasięgowymi Raitonami to idealna rozrywka. Jednak kolejno znikające z dymem bunshiny okazały się mało satysfakcjonujące. Mój pot przylepił mi włosy do czoła i w połączeniu z lodowatym wiatrem omiatającym co minutę opustoszałe pole treningowe irytująco mroził mi skórę. Nad wioską unosiła się gęsta mgła, a wszyscy inni poza naszą dwójką zdawali się jeszcze spać.
Ten kretyn też by jeszcze spał, gdybym nie pofatygował się do jego mieszkania, siadając na parapecie nad jego łóżkiem i ochlapując go zimną rosą na nim zebraną.
       Jakby tego było mało, prawdziwy blondyn co jakiś czas podchodził do mnie. Nie ogarniał zupełnie, jego mina wyglądała jeszcze bardziej idiotycznie niż zwykle, a jego oddech cuchnął, jakby chlał od tygodnia.
Zebrałem w sobie chakrę, używając kolejnego Raitona przekazanego mi przez Niirochi. Tym razem dzięki mojej irytacji sięgnął on znacznie dalej. Powoli traciłem chakrę, a z każdym ubywającym jej gramem czułem coraz wyraźniejsze szarpanie na lewym barku. Lepiej było nie przesadzać.
Mimo wszystko takie okresowe… wyładowanie się – gra słów niezamierzona – uspakajało mnie. Bez treningu miałem wrażenie, że energia związana z moimi nowymi oczami rozsadzi mnie od środka.
- Słyszałeś, że będzie u nas egzamin na chuunina? – zagaił Naruto, opierając się leniwie o drzewo. Jego zaspany głos kontrastował z wrzaskami jego klonów rozdzieranych przez pioruny. Właściwie to brutalnie przerywał coś, co było muzyką dla mojego ucha.
- Czemu miałoby mnie to obchodzić… - westchnąłem, debatując ze sobą, ile lat więzienia dostałbym za zabicie go podczas treningu. W sumie zawsze można było skłamać, że to wypadek…
...nie to, że ktoś by mi uwierzył. Zapewne dziesiątki ludzi planowały w myślach jego niechybny koniec.
- No bo będzie na co popatrzeć. Kakashi-sensei mówił, że pójdzie popodglądać kilka jutsu.
- Nie umiem kopiować technik tak dobrze, jak on – warknąłem, ostatkiem sił przerzucając się na Katona. Płomień strawił kilku biegających w kółko blondynów i mokrą trawę.
Kiedyś uważałem egzaminy za głupotę. Nie wierzyłem we wzniosłe hasła o zawiązywaniu między-wioskowych przyjaźni i wspólnej nauce. Na wielkie wydarzenie polityczne też mi to nigdy nie wyglądało. Poza tym do rozmów na temat gospodarki czy wojny nie potrzeba było pretekstu w postaci walczących ze sobą dzieciaków.
Dopiero teraz rozumiałem sens wysyłania ich do obcych państw. Były to pewnego rodzaju misje. Kandydaci zapoznawali się ze sposobem funkcjonowania – nie oszukujmy się – przeciwnych wiosek, zbierali informacje. Nie bez powodu wysyłano też swoich najlepszych, uprzednio prowadząc dokładną selekcję. Wybrane osoby były wizytówkami swoich państw. Były frontem zabezpieczającym przed konfliktem, swoistą zasłoną, pusząca się i mówiącą: „patrzcie - nasi najmłodsi posiadają taką moc; wyobraźcie sobie, jak wygląda reszta wioski”. Im lepiej wyszkoleni byli prezentowani genini, tym większy respekt budziła wioska i wydajniej zbierali oni przydatne dane. Nie zdradzali oni nigdy jednak sekretnych i rzadkich jutsu. Unikano prowokowania nadmiernego strachu, zgorszenia czy ciekawości.
Jednak realni przeciwnicy nie byli na arenie. W prawdziwym życiu nikt nie walczył fair, nie wyznaczał momentu rozpoczęcia gry. Tak naprawdę walkę prowadziło się z zaskoczenia, brutalne i od tyłu, i to nigdy przeciwko godnym przeciwnikom, a zawsze tym najsłabszym.
- Ale przydałaby ci się jakaś rozrywka. I towarzystwo ludzi – mruknął Naruto posępnie. Jego uwagi aż ociekały niewypowiedzianym stwierdzeniem, że do innej zabawy niż oglądanie mordujących się wyrostków niebyłym zdolny. – Zwłaszcza teraz.
Przerwałem unicestwianie tępych klonów kryjących się we mgle, by spojrzeć na niego z uniesioną brwią.
Domyślił się czegoś? Poszła jakaś plotka? Może Niko lub Hokage wykonały jakiś ruch i jak zwykle mnie wykiwały?
Nie – jego postawa nie zdradzała zaniepokojenia, a zadowolenie.
- Nie udawaj zaskoczonego. Myślisz, że czemu pozwalam ci się na mnie powyżywać? Wszyscy już wiedzą. – Wzruszył ramionami, brzmiąc, jakby naprawdę robił mi łaskę.
            - Niby o czym? – warknąłem.
            - O tobie i Niko. – Hn. Szybki był. – Podobno znalazła sobie nowego kolesia. Współczuję.
            Uniknąłem przyjacielskiego poklepania po ramieniu o milisekundę. Moja ręka zacisnęła się na jego nadgarstku niczym imadło. Chłopak pisnął, a jego okoliczne klony zniknęły.
            Nagle wszystko widziałem na czerwono. Zabrakło mi oddechu, zupełnie jakbym oberwał pięścią w brzuch.
            Była kradzież, kłamstwa, knucie, ucieczki i morderstwa. Zdrada Niko? To było coś nowego.
            - Hej, przecież to nie moja wina!
            - Skąd takie niedorzeczne informacje? – syknąłem, nie widząc do końca jasno, ale mimo to łapiąc go za przód kurtki i przyciągając go bliżej siebie. W chwili, gdy jego łamany oddech omiótł moją twarz, natychmiast tego pożałowałem, więc odrzuciłem go w tył zanim zdążył odpowiedzieć.
            Chłopak zatoczył się, ale nie upadł. Wyglądał za to, jakby szykował się, by mi oddać.
            - Kiba i Megumi-chan tak mówili. Piliśmy wczoraj w Kareki, Niko też tam była – wytłumaczył zwięźle. Zmarszczyłem brwi. Megumi mogła mówić wiele rzeczy, ale Inuzuka – jak durnym kundlem by nie był - nie miał powodów, by kłamać. Czemu Niko poszła z tymi nieudacznikami na imprezę? - Podobno ten typ zrobił coś dla niej ważnego, nie ogarniam, co. Ale uspokój się, stary, bo naprawdę przesadzasz.
            Prychnąłem, sięgając po swoje rzeczy. Musiałem ją jak najszybciej znaleźć i wytłumaczyć tę sprawę. Nie miałem jak fizycznie przesadzić jeśli chodziło o jakiegoś „nowego kolesia” Niko. Był to policzek dla mojego ego. Czułem, jak piecze mnie kark i oczy. Drobinki energii wydostawały się ze mnie nieskoordynowanymi falami. Wiedziałem, że póki nie dowiem się, co znowu nabroiła, nie będę mógł normalnie funkcjonować.
            - I tak po prostu sobie pójdziesz? – jęknął Uzumaki, rozkładając z niedowierzaniem ręce. – Mieliśmy iść na ramen…
            Ruszyłem w kierunku najbliższego pola treningowego, nie oglądając się za siebie.
            Nie mogłem znieść jego wzroku. Wyglądał, jakby coś o mnie wiedział, a trochę jakby mi współczuł. Nie starałem się być dla niego miłym. Nie był mi potrzebny. Ruchome cele można było zorganizować sobie w inny sposób.
            - Teme!
            Przystanąłem, biorąc głębszy wdech. Musiałem myśleć logicznie. Było przed ósmą rano. Nie było możliwości, by kunoichi była już na nogach, zwłaszcza jeśli poprzedniego dnia piła alkohol.
            W dodatku absolutnie nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Nachodzenie jej u Akane było logicznym rozwiązaniem, ale to by oznaczało, że wracam, wyciągam do niej rękę. Nie – musiałem sprawić, by wyglądało to, jakbym spotkał ją przypadkiem.
            - Oi, co z tobą?
            Zacisnąłem i rozprostowałem parokrotnie pięści. Paznokcie powoli wbijały mi się w skórę. Musiałem jakoś przeczekać, rozejrzeć się i może wyciągnąć coś z Sakury. A skoro Naruto i tak zorganizował z nią spotkanie…
            - Idziesz, czy nie?
            Niko była moja. Nie miałem zamiaru jej nikomu oddać choćby na moment. Jeśli nie umiała odpowiednio korzystać z danej jej wolności, trzeba było ją doprowadzić do porządku.
            Kłamstwo, więzienie, tortury, przesłuchania, utrata domu, rezygnacja z zemsty, zatrucie – wystarczająco już zostałem ostatnio upokorzony. Strata kunoichi była kroplą, która mogła przepełnić czarę. Kpiną. Niedorzecznością.
            - Idę.
            Śniadanie w postaci fast-foodu nie bez powodu nie było dla mnie tradycją. Już po pierwszej misce klusek było mi niedobrze. Albo takie miało na mnie wpływ nieustające gadanie shinobi obok. Jeśli można było ich tak nazwać.
            Na szczęście posiłek był ciepły. Mogłem ogrzać sobie ręce i uspokoić trochę skołatane myśli.
            - Sasuke-kun?
            Odwróciłem zirytowany wzrok na wgapiającą się we mnie różowowłosą. Dziewczyna miała czelność unieść wyczekująco brew.
            - Pytałam, o czym myślisz – wytłumaczyła, widząc mój zły humor. Nie miałem pojęcia, że wyłączyłem się z rozmowy. Wyglądało na to, że od kilku minut mój wzrok był utkwiony w pojemniku z sosami.
            Nic tylko Itachi, Niko, Itachi, Niko. Ewentualnie ten dupek, o którym ani razu nie wspomnieli. Kim on był? Skąd się tu wziął? Niko nie miała żadnych znajomych poza tymi, o których wiedziałem. Hn. No i znowu. Niko, Itachi, Niko, Itachi…
            - O niczym – skłamałem. Zgadywałem, że odpowiedzi „o swojej głupiej partnerce” lub „jak wydajnie roztrzaskać wasze głowy o ladę, by się przy tym nie pobrudzić” nie spotkałyby się z aprobatą.
            - Teme od rana jest taki – zapewnił blondyn z ustami pełnymi makaronu. Przewróciłem oczami, opierając się na łokciu. Było po dziewiątej. Może już gdzieś była. Może trzeba było jej szukać. Może trzeba było ich spytać.
            - Coś się stało? – Głos Sakury był przepełniony w równej mierze troską, co ciekawością.
            - Zdenerwował się przez plotki Megumi-chan. Będzie żył.
            Moje oczy spotkały czujne spojrzenie Haruno. Przez chwilę kalkulowała, czy to prawda i jak może pomóc w sytuacji, która – według niej – wpędzała mnie w pochmurny humor. Nie to, że jakikolwiek wysiłek z jej strony mógł zmienić moje nastawienie do niej – lub kogokolwiek w sumie -      ale obserwowanie, jak się stara mogło być zabawne.
            Przez zielone tęczówki przemknęła iskra zrozumienia.
            - Megumi wspominała o jakimś shinobi. Wydawała się podekscytowana, więc nie sądzę, by to były plotki. – Silne zaciśnięcie mojej szczęki i odsunięcie niedokończonej porcji przykuły uwagę wszystkich dookoła. To jednak nie powstrzymało Detektyw Haruno. – Sasuke-kun, to ktoś, kogo znasz?
            - Nie wiem – wypuściłem powietrze nosem, starając się zachować pozory spokoju. To spotkanie miało rozwiązać moje problemy, nie je spotęgować. Niko, dupek, Niko, dupek. – Jeszcze go nie spotkałem.
            - Ale już wiadomo, że koleś ma przesrane – zaśpiewał Uzumaki, unosząc swoją trzecią miskę do ust i wysiorbując pozostałą w niej zupę. Gdy zakończył swoje zadanie, odstawił ją z brzękiem na ladę i niechlujnie wytarł usta. - Chciałbym to zobaczyć. Ej, głąbie, potrenujemy jeszcze wieczorem? Będę w Dojo o dwudziestej.
            - To ty jesteś tu głąbem, głąbie.
            - Formalności. – Machnął na mnie ręką. Nie spodziewałem się tak długiego słowa z jego ust. Nawet się lekko uśmiechnąłem. – To będziesz czy nie?
            - Hn.


           - To na pewno wszystko?
            - Aah. Chyba tak. – Zawiązuję lniany worek. Akane oddala się gdzieś wzrokiem, myśląc intensywnie, czy na pewno nie ma jeszcze czegoś, co mogłoby mi się przydać. Uśmiecham się lekko. I tak zrobiła za dużo. – Jeśli pojawi się Sasuke, nie mów mu, gdzie jestem.
            Uchiha jest niereformowalny. Wykrzyczałam mu wszystko w twarz, wypłakałam mu się jak kretynka w ramię i opowiedziałam mu całą historię, a on się ulotnił. Pokazał środkowy palec moim planom, gościnności Akane oraz zmartwieniu Shizune i po prostu wyszedł.
            Wiem, że jest gdzieś w dzielnicy swojego klanu. Nie mam jednak zamiaru go szukać. Upadłam już wystarczająco nisko. Dałam się podejść i udobruchać, a potem po raz kolejny zostawić. Nie mam złudzeń - to jego dotyk tak na mnie zadziałał. To przez to jego idiotyczne ciepło pozwoliłam sobie na to wszystko. Było dokładnie takie, jak zapamiętałam. Mimo tego, co zrobił i powiedział.
            Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłam pomyśleć nad konsekwencjami.
            Mówił, że żałuje. Nie wierzyłam mu. Było w nim tyle uprzedzeń i nienawiści, że byłam pewna, że nie obchodzi go nikt poza nim samym. No i może mną. Okazjonalnie. Gdy jest to wygodne i współliniowe z jego planami.
            Przyznał jednak, że mnie kocha. Ile było w tym prawdy – nie wiem. Nie jestem specjalistką od tych spraw.
            - Oczywiście – odpowiada Niirochi z wszechwiedzącym uśmiechem. – Jeśli będę mogła ci jeszcze jakoś pomóc, daj znać. – Pojedynczy klucz ląduje w mojej ręce. To kolejna rzecz, jaką od niej pożyczam. Mój bagaż jest pełen nie-moich ubrań i nie-mojej broni. Czeka mnie cały dzień na zakupach. Jedyne, co mam swojego na dzień dzisiejszy, to część książek i zwojów ocalonych z biblioteki, w tym trochę z Akazuno.
            Odrzucam w myślach widok spalonego pokoju i moich rzeczy. Niech no piorun trafi Uchihę i jego gwałtowność.
            On się nigdy nie zmieni. Wiem to doskonale. Jednak moje uczucia też nie.
            Minęło kilka dni. Niedługo wizyta u Shinzobu i dyskusja o przyszłości.
            - Kim jest Shisui? – pytam na głos. Akane nie raz zaskoczyła mnie swoją wiedzą oraz swobodą, z jaką zachowuje się obok starszego Uchihy. Może nasza znajomość da mi przewagę. – Hokage o nim wspomniała na spotkaniu – wyjaśniam, widząc jej zdziwione spojrzenie. Pewnie spodziewała się, że zaraz wyjdę.
            Kobieta otacza się ramionami. W mieszkaniu jest chłodno - od dawna chodzi w błękitnym, grubym swetrze. Wiem jednak, że to jedynie jej sposób na reakcję z niewygodnym lub osobistym tematem.
            Przez chwilę widzę, jak szykuje odpowiedź. Nie chce powiedzieć zbyt wiele, ale też wyjść na niemiłą. Czasami w każdym z moich znajomych budzi się - raz na jakiś czas - wojownik lub polityk.
            W przypadku Akane niemal zawsze jest to polityk. Szpieg. Dyplomata. Nic dziwnego, że wysłano ją do Kiri.
            - Był najlepszym przyjacielem Itachi’ego – odpowiada pragmatycznie.
            Był. Czyli nie żyje, co było do przewidzenia. Bardziej niż fakt, że Itachi Uchiha kiedykolwiek miał przyjaciela.
            - Zabił go? – pytam ostrożnie, zdziwiona po chwili łatwością, z jaką pozyskuję taką informację. Kiedyś wizja morderstwa na bliskiej osobie przyprawiłaby mnie o furię i mdłości. Po wizycie we wspomnieniach moich i bruneta jestem już zahartowana.
            - Nie. – Odpowiedź jest natychmiastowa. W fioletowych tęczówkach odbija się chłodne, urażone światło. Nigdy nie zrozumiem ich relacji. – Shisui… sam odebrał sobie życie. I miał ku temu powody – dodaje z naciskiem. Odbieram to jako sygnał: „nie drąż”.
            To wyjaśnia Mangekyo w posiadaniu Itachi’ego. Oraz odrobinę jego stan psychiczny, biorąc pod uwagę to, co przeszedł. Z każdym moim pytaniem w czyimkolwiek kierunku lista jego traum, porażek i śmierci wokół tylko się wydłuża. Czasami wątpię, czy kiedykolwiek się skończy.
            Niirochi mówi o Shisui’m z szacunkiem i łagodnością. Jasne jest dla mnie, że był dobrym człowiekiem.
            Nie wiem jednak, czy mogę zdradzić, że mamy jego oko.
            Cholerne oko.
            Obiecuję sobie sprawdzić historię klanu Uchiha jeszcze raz, dokładniej. Przestudiować wszelkie informacje na temat Sharingana. Może będę musiała zrobić kolejny rajd na bibliotekę Hokage, trudno. Mam dość błagania o informacje, które mi się należą.
            Oraz tego, że mimo moich próśb ani Akane, ani Kakashi nie zgłosili się do Shinzobu z ofertą pomocy. Brakuje mi tam oparcia, a Hokage rąk do pracy. Czego się obawiają? Myślałam, że to dla nich sprawa osobista, a więc dość ważna.
            - Skąd wiesz to wszystko?
            - Byłam z nim w jednej klasie. – Na twarz blondynki wpływa ciepły uśmiech. - Itachi był w ANBU pod Kakashi’m, a Shisui zawsze plątał się nieopodal. Gdy Itachi został kapitanem, moja siostra już nie żyła. Zbliżyłam się do Kakashi’ego i gdy przyjęto mnie do ANBU, moim kapitanem był…
            - Itachi – zgaduję z westchnięciem. Odpowiada mi blady uśmiech. Mówi o tym z taką łatwością, jakby była to cudza historia. Lub jakby powtarzała tę formułkę tyle razy, że zniknęły z niej emocje.
            Kakashi był w drużynie z jej siostrą, Rin, i innym Uchihą. Potem był dowódcą kolejnego Uchihy w ANBU. Potem dostał jako ucznia jeszcze jednego. Akane znała Shisui’ego ze szkoły, Kakashi’ego przez Rin, a dowodził nią Itachi. Ja sprowadziłam jej pod nos Sasuke.
            Czemu miałam wrażenie, że to wszystko nie jest przypadek?
            - Dokładnie. Wkrótce wszystko się połączyło i wszędzie chodziliśmy we czwórkę. Nawet, jeśli on i Kakashi zaczęli ze sobą rywalizować.
            - A ty z Anko – zaśmiałam się. Gdzie mieściła się jej rola w tym wszystkim? Czemu – wiedząc, w jakiej jestem sytuacji – wyruszyła na misję bez pożegnania, zostawiając mnie samą z Braćmi Mroku?
            Niirochi widzi moją smętną minę i macha ręką.
            - Anko to osobna historia. Od zawsze wtrącała się w nieswoje sprawy.
            Oh, wiem to doskonale. Czemu jednak tego nie robi, gdy tego potrzebuję?
            Muszę wiedzieć więcej. Bez Ryoushi’ego i Anko zostałam sama. Nie mam nikogo poza Sasuke, na którym nie mogę polegać. Jest stroną w konflikcie, który próbuję rozwiązać.
            Czuję, że coś mi umyka. Że ponownie jestem wodzona za nos. Nie znam dziejów wioski, historii Uchihów, a ich kekkei genkai jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Nie wiem, jak się przed nimi bronić, jak im pomóc, ani nawet czym był płonący gigant, którego wezwał Itachi.
            Nie wiem nic, a czas płynie.
            - Jeszcze raz dziękuję. – Ściskam klucz w ręce, zarzucając torby na ramię. – Widzimy się jutro na treningu?
            - Mhm. Pole trzecie. Narazie.
            Pogoda jest fatalna. W pierwszym odruchu chcę cofnąć się i poprosić Akane o jakiś ciepły płaszcz, ale szybko uznaję, że nie będę już nadwyrężała jej dobroci.
            Jest istna plucha. Opadłe liście gniją na ulicach pod spadłym trzy dni temu śniegiem. Moje buty ślizgają się na bruku przez błoto. W powietrzu unoszą się malusie kropelki wody, tak delikatne, że nie czuć ich nawet jako mżawkę. Wiatr wieje może i bardzo delikatnie, a jednak temperatura mi doskwiera.
            Mam szczęście, że nie muszę iść daleko.
            To ironiczne, jak pogoda doskonale oddaje moje samopoczucie. Na sam widok szarugi i żałości chce mi się płakać. Już po kilkunastu metrach trzęsę się z zimna, a każdy mój krok chlupocze. Przyspieszam kroku, wolną dłonią zaciągając golf wyżej na szyję.
            Sama stawiam sobie kropkę nad „i” biorąc szybki zakręt w wąską uliczkę i wpadając na kogoś z impetem. Moja ofiara nie wydaje żadnego dźwięku, bardziej skupiona na patrzeniu, jak próbuję zachować równowagę i uchronić swoje bagaże przed wylądowaniem w brunatnej kałuży. Mimo że trwa to ze dwie sekundy, w moim umyśle już widzę osoby, którymi okrutny los mógł mnie obdarować.
            Sasuke. To by było najbardziej kłopotliwe. Itachi – niemożliwe, ale – cholera – nie zdziwiłabym się. Anko jest na misji, ale co jej szkodzi pojawić się przede mną i zacząć mi gderać? Ktoś z ANBU – Kapitan, Ibiki, może Nara? Na pewno przynieśliby ze sobą złą wiadomość. Błagam też, by nie był to Sai. Napadłam na bazę jego jednostki, nawet nie powinno być go w wiosce. Kami, jeśli to Naruto-…
            - O. Hej.
            Nieco wyższa ode mnie, granatowy kaptur, pokryte błyszczykiem usta, brązowe, przebiegłe oczy, duże piersi.
            - Megumi. Cześć. – Staram się brzmieć naturalnie, przyrzekam. Słabo mi wychodzi. Żadna z moich i nie-moich rzeczy nie jest umorusana błotem, ja nie wylądowałam na tyłku po środku ulicy, a osoba, na którą wpadłam, nie chce mnie zabić. Przynajmniej już nie.
            Zanim się orientuję, szczerzę się jak głupia. Trzeba doceniać małe, codzienne cuda.
            - Gdzie idziesz? – Wydaje się to normalnym pytaniem. Odpowiadam też normalnie.
            - Do nowego mieszkania. – Pokazuję klucz, jakby miała mi nie uwierzyć. Jej widok jest… orzeźwiający. Ściąga mnie na ziemię.
            Jej wyregulowane brwi lekko się marszczą.
            - A co się stało z twoim poprzednim? – pyta podejrzliwie. Nie wiem, czy wieść o pożarze obiegła już wioskę, czy dopiero się do tego szykuje. W pierwszym odruchu chcę skłamać – wypadek. Kiepska próba jutsu. Przypalony stek. Romantyczna kolacja przy świecach skończona pożarem przy świecach.
            Jednak ona może już wiedzieć albo może kiedyś wiedzieć i wyjdę na kłamczuchę. Znowu. Tyle że tym razem zasłużenie.
            Poza tym – hola – czemu instynktownie próbuję go bronić, usprawiedliwiać? Jest dorosłym facetem, podobno. Jakim prawem mam brać na siebie odpowiedzialność za jego durne wybryki?
            - Sasuke je spalił – odpowiadam, ruszając we wcześniej obranym kierunku. Zaczynają mi kostnieć kolana. Megumi natychmiast łapie moje tempo. Wydaje się przejęta.
            - Co? Czemu?!
            - Nie wiem. – Wzruszam ramieniem. – Jego zapytaj.
            Przez moment idziemy razem, w stosunkowej ciszy. Odgłosy wrzeszczących ptaków i chlupanie naszych butów nie dają mi nawet myśleć. Chcę już tam być.
            - On… nie jest normalny, Niko. – Głos Ashikagi jest wyważony i opiekuńczy. Omal się nie przewracam z szoku. Unoszę brew, czekając, jaką jeszcze niewiarygodną nowinę mi przekaże. – Powinnaś trzymać się od niego z daleka.
            No proszę. Lata wrogości, uprzykrzania mi życia, wrobienie mnie w porażkę na misji, kłamstwa na mój temat i wykurzenie Kiro z wioski, a potem jedne przeprosiny, a Megumi już przyznaje sobie rangę mojej przyjaciółki i powierniczki w kwestiach sercowych.
            Już szykuję jakąś sarkastyczną ripostę, ale przyszpila mnie jej wzrok.
            Ona mówi poważnie. Jej przeprosiny nastąpiły późno, to prawda, ale nastąpiły. To więcej, niż można powiedzieć o Sasuke. Poza tym były szczere, a jej ciężka praca przyczyniła się do mojego wyzdrowienia po zatruciu.
            Nie wiem, co zafundował jej Sasuke tym swoim nowym jutsu, ale wiem, że potraktował ją fatalnie, gdy moje życie było zagrożone. Widziałam strach w jej oczach, gdy zobaczyła go na sali szpitalnej. Czułam jej zachwianą chakrę.
            Ona go nienawidzi. Widać to w jej postawie, tuż obok lęku. Nie próbuje nas rozdzielić z zazdrości czy przewrażliwienia. Ona naprawdę jest przekonana, że Sasuke mi zagraża.
            Tym razem chęć wyprowadzenia jej z błędu nie nadchodzi. Czuję lekkie pieczenie w pięciu punktach na szyi, to wszystko.
            Moja cisza musi być wymowna, bo po chwili Megumi zmienia temat.
            - Co tam masz? – pyta, jednocześnie zaglądając do otwartej torby z książkami. To akurat te starsze, wyniesione z Akazuno. – Kojiki? – pyta po chwili z niedowierzaniem. Nie wyciąga całego oprawionego w skórę tomu na wierzch w obawie przed wilgocią, ale uchyla wieko tobołu na tyle, by zobaczyć tytuł. (Kojiki to spisana za pomocą pieśni mityczna historia powstania Japonii uznawana za podstawy shintoizmu).
            - Aah, nawet dość wartościowy egzemplarz. Pomyślałam, że postudiuję religię, biorąc pod uwagę…
            Zacinam się, patrząc w orzechowe tęczówki.
            Po raz pierwszy ktoś słucha mnie tak uważnie. Megumi chłonie każde moje słowo. Wygląda przy tym, jakbym absolutnie zbiła ją z tropu. No tak - pewnie u wielu osób jestem na ostatnim miejscu pretendentów do bycia religijną.
            Dopiero teraz orientuję się, jak ona mało mnie zna. Kiedyś nie miałyśmy wyboru – wiedziałyśmy o sobie wszystko. Byłyśmy razem w Akademii, potem w drużynie. Spędzałyśmy ze sobą znacznie więcej czasu, niż obie byśmy chciały. Trenowałyśmy razem, wykonywałyśmy misje, spotykałyśmy się z Kiro. Teraz dzieliłyśmy nawet summony, a mimo to stałyśmy się sobie zupełnie obce.
            Mam ochotę dać jej drugą szansę. Nie wiem jednak, jak ma to działać. Nigdy nie miałam przyjaciółki. Dogadywałam się tylko z Kiro, potem przyszedł Sasuke. Teraz mnie wystawił, a ja – po raz kolejny – orientowałam się, jak bardzo sama jestem.
            Bez niego nie miałam nikogo. Jakież to było żałosne.
            Megumi nie wie o mnie już nic. Odkąd spotkałam Uchihę, moje życie wywróciło się do góry nogami. Nie mogę jej oczywiście powiedzieć o moich misjach w ANBU ani o Shinzobu, a tym bardziej Itachi’m. Myślę jednak, że porozmawianie z kimś o mojej przeszłości… z kimś, kto dla odmiany będzie słuchał, nie tylko oceniał i wywyższał się nade mną, może okazać się kojące.
            - Biorąc pod uwagę…? – przypomina, nie odstępując mnie na krok. Jesteśmy już prawie na miejscu. Wydaje się niezwykle ciekawa.
            - Mój dom. Urodziłam się w rodzinie kapłańskiej. – Uśmiecham się na jej zszokowaną minę.
            - Skąd…
            - Z południowego-zachodu od Konohy, jak się okazuje, z miasteczka Akazuno. Miejsce już jest w ruinach, ale kiedyś stała tam Świątynia Płonących Kwiatów. Właściwie to-…
            - Chodziło mi o to, skąd wiesz – naciska dziewczyna, patrząc na mnie krytycznym wzrokiem. Wydaje się podejrzliwa. Myśli, że ją wkręcam. Oh, to nawet zabawne. – Myślałam, że nic nie pamiętasz.
            - Bo tak było, jeszcze do niedawna. Potem uderzyłam się w głowę i kilka rzeczy… wróciło. – Wykonuję losowy gest obok mojej skroni. Wątpię, by cokolwiek wytłumaczył. Po raz kolejny nie mogę powstrzymać uśmieszku. Jej wzrok aż krzyczy „wiem, że uderzyłaś się przez tego wstrętnego Uchihę!”. I – o, Kami – to nawet prawda! – Wybrałam się tam. Okazało się, że cała moja rodzina zginęła, a mnie ktoś uratował w ostatniej chwili. – Mój głos przybiera irytująco nostalgicznej nuty. Nic nie mogę na to poradzić. W wyrazistych oczach Ashikagi widać spod kaptura cień współczucia. Nie podoba mi się to, więc kieruję opowieść na inny tor. Nie muszę kłamać. Wystarczy, że nie powiem całej prawdy. – Wszystkie wspomnienia wróciły, gdy spotkałam tego, który mnie uratował.
            - Jest tu, w wiosce? – Jej mina również się rozjaśnia, jakby nagle zrozumiała wszystko, co się dzieje dookoła. Tak, moją nagłą humorzastość i pewność siebie można w pewien sposób wytłumaczyć powrotem mojej przeszłości. Czuję się… kompletna. Silniejsza. Nie wiem, czy bez świadomości tego, kim jestem, bez tych obrazów w głowie, byłabym w stanie zrobić to wszystko.
            Czy byłabym w stanie stanąć przeciwko Sasuke na równi, powiedzieć „dość”. Być samą, choć na jakiś czas.
            - Tak. Właściwie od niedawna – przyznaję. Spokojnie, ploteczki o moim „zbawcy” nie nakierują jej na Itachi’ego. Nigdy.
            Megumi kiwa głową. Po raz pierwszy odkąd pamiętam rozmowa z nią nie jest absolutnie irytująca. Jest nawet… miła. Idziemy razem, ramię w ramię, już dłuższy kawałek, właściwie odprowadza mnie na miejsce, zapominając o własnym celu podróży.
            Czy to możliwe, że będzie dobrym zastępstwem? Wiem, że próbuje mnie przeprosić za swoje zachowanie, trochę się podlizać. Ale mogę to wykorzystać, choć trochę, prawda? Nie chcę być sama. Nie chcę polegać na przełożonych. Chcę stanąć na nogi.
            Kto by pomyślał, że pomoże mi w tym stary wróg.
            - To wiele tłumaczy – wzdycha Megumi. Jesteśmy już pod odpowiednim budynkiem, więc przystaje razem ze mną. Na jej twarzy widnieje posępny uśmiech. Ten, który zakłada się na twarz, gdy najgorsze przeczucia stają się rzeczywistością, a ty jesteś cynikiem. – Rozumiem, że Uchiha jest niezrównoważony, ale nie przypuszczałam, że z zazdrości o ciebie posunie się do kradzieży i podpalenia.
            Zaraz. Co?
            - Nie, nie, nie. – Macham rękami. W moim brzuchu powstaje śmiech, ale nie pozwalam mu się wydostać. – To zupełnie nie tak. Tamten jest-…
            - Oczywiście, że „nie”. – Tym razem jej błyszczący uśmieszek jest pobłażliwy. Brakuje tylko, by poklepała mnie po ramieniu. – Mężczyźni to dumne istoty, Niko. – Już mam zacząć protestować, odkręcać to wszystko, gdy jej oczy roziskrzają się na nowo. – Dobrze mu tak. Nie mogę się doczekać, aż spotka jeszcze jego.
            - Kogo? – Czuję się nagle strasznie głupio. Deszcz zaczyna bardziej padać, ale my ignorujemy go, stojąc pod zardzewiałym, blaszanym daszkiem przy klatce. Właściwie… - Może wejdziemy na górę? – Wskazuję na drzwi. – Mam gdzieś odłożoną herbatę.
            Po raz pierwszy widzę wahanie.
            Gdyby ktoś mi pół roku temu powiedział, że zaproszę Megumi Ashikagę na herbatę, podpaliłabym mu tyłek Katonem i odesłała do psychiatryka. Jednak ona nie jest już moim wrogiem. Przyznała się, przeprosiła, wychowała mi kota, a w dodatku mój chłopak zrobił jej sporą krzywdę.
            Były chłopak. Obecny? Oh, już sama nie wiem.
            - Jasne. Czemu nie? – Ściąga kaptur, gdy wchodzimy na schody. Kakashi mieszka na czwartym piętrze, moje nowe jest na górze, na szóstym. Idealnie nad jego. Zastanawiam się, jak długo miał je w zanadrzu i czemu nie mówił mi o nim wcześniej. Albo inaczej – co – poza Akane – nakłoniło go, by mi je teraz wypożyczył. Czy wyglądałam aż tak żałośnie? – Więc. – Głos Megumi ma o wiele większą werwę niż zazwyczaj. Kojarzę skądś ten ton, z misji i z Akademii. Kojarzy mi się z pewnym tematem, przy którym szatynka była zawsze podekscytowana. – Zgadnij, kto wraca z długiej misji zagranicą.
            Przystaję, obracając się na stopniu. Jej uśmiech mówi absolutnie wszystko.
            Kwintesencja cichej przyjaźni. Metr siedemdziesiąt radości, szczerości, czułości i rozsądku oprószony złocistą czupryną, pięknym uśmiechem i niebieskimi jak morze oczami, w których od zawsze doszukiwałam się spokojnej głębi oceanu.
            - K-Kiro? – To imię brzmi obco w moich ustach. Ile czasu minęło? Dwa lata? Trzy?
            Moje serce nie funkcjonuje prawidłowo. Kołacze się w klatce piersiowej jak dzikie. Przez moment nie rozumiem, czemu. Nie jestem w nim zakochana, to mój przyjaciel. Nie jestem też zaskoczona – wiedziałam, że kiedyś wróci. Ekscytuję się, to jasne, ale…
            Boję się. Nie tego, że go zobaczę, a tego, że on zobaczy mnie. Nie jestem tą Niko, którą znał i lubił. Uchiha odmienił mnie i nie jestem dumna z tego, kim się stałam.
            Patrzę po sobie ukradkiem. Przemoknięte, zachlapane błotem i podarte stare jeansy, bluza, buty z setek misji. Włosy posklejane i nieumyte, skóra bledsza niż zazwyczaj, wymięta stresem i troskami.
            Nie pozna mnie.
            - Oh, daj spokój, będzie cudownie! – Megumi klepie mnie w bok. Przez chwilę muszę potrząsnąć głową, by nie stracić równowagi. Kiro. Tu, w wiosce. Przecież nawet ona jest teraz dla mnie innym miejscem. Jest tu tak… szaro. Źle. Niebezpiecznie. – Będzie zachwycony tym, że już nie skaczemy sobie do gardeł. Poza tym – na pewno dorósł i stał się niesamowitym shinobi.
            Czuję w trzewiach, że nie chodzi jej o jego umiejętności, a o wygląd.
            - Tak. Na pewno.
            Jego misja zakończyła się sukcesem. Kilka razy tłumaczono mi, na czym polega, ale byłam zbyt rozjuszona zdradą Megumi i zaślepiona przekonaniem o własnej krzywdzie, że nie słuchałam dokładnie. Kojarzyłam tylko, że opiekuje się nim nasz sensei, a misja jest polityczno-szpiegowska.
            Przed oczami stają mi lekko turkusowe oczy, zawsze zmrużone, przyzwyczajone do ciągłego uśmiechu i patrzenia na świat przez wachlarz jasnych rzęs. Kiro obserwował w ten sposób wszystko w ciszy, wylegując się na trawie, gdy jego włosy były czochrane wiatrem. Kiedyś śmiałam się, że wygląda na sennego lub naćpanego.
            Teraz, doroślejsza, rozumiem, że to idealna osoba do tych misji. Kiro budzi zaufanie i wydaje się bezbronny, dobry. Nie widać po nim ostrej jak brzytwa inteligencji. Jest niepozorny. Doskonały agent.
            Przekręcam klucz w drzwiach z kwaśną miną. Nawet po jego powrocie otaczać będą mnie shinobi, nie ludzie. Czy będę mogła mu cokolwiek opowiedzieć? Jak mogłabym zrzucić na niego takie brzemię, sama ledwo sobie z nim radząc? Czy to znaczy, że będę musiała kłamać? Znowu?
            - Ho ho, ktoś dawno nie sprzątał – śmieje się Megumi, machając sobie ręką przed nosem. To prawda – mieszkanie pachnie zastałym powietrzem i stęchlizną, ale i drewnem i papierem. Do środka przez zasunięte kotary wpada mało światła, a w jego smugach widać tańczące w powietrzu drobinki kurzu.
            - Prędzej bym się spodziewała po Hatake trzymania tu zgrai pelikanów, niż utrzymywania tego miejsca w czystości – mruczę pod nosem, zrzucając sobie torby z ramienia. Rozmasowuję sobie bark, wchodząc w głąb salonu. – Co za leń.
            Mieszkanie nie jest duże, trzeba to przyznać. Wygląda na kawalerkę, czyli znacznie mniejszy standard, niż ten, do którego jestem przyzwyczajona. Na szczęście gdy Megumi odsłania zasłony, niewielki salon okazuje się jasny i w miarę niezniszczony. Pod ścianą naprzeciwko długiego tarasowego okna stoi stara, bordowa kanapa. Poza nią i niskim stolikiem do kawy z surowego drewna pod drugą ścianą stoi pomalowana na biało szafa z książkami i zwojami. Podstawowe siedlisko kurzu.
            Otwieram drzwi na taras, wdychając głęboko rześkie powietrze. Niesie ze sobą zapach liści i chłodu, ten charakterystyczny posmak wiszącej w oddali srogiej zimy.
            - Sprawdź, czy w kranie jest woda. Ja tu ogarnę – wzdycham, kumulując w sobie chakrę. Wywołuję przed sobą niewielki wicher, którym omiatam z grubsza całe pomieszczenie, stopniowo zabierając z niego kurz i wszelkie nieczystości i wyrzucając je na zewnątrz. Słyszę, jak Ashikaga odkasłuje z niewielkiej kuchni.
            - Jest. Wstawię trochę na herbatę.
            Wyjmuję wszystkie książki i odkładam je na wolne miejsca w białej komodzie, mimochodem omiatając wzrokiem tytuły tych pozostawionych na miejscu. Większości pozycji nie kojarzę, ale kilka pokrywa się z moim dążeniem do zapoznania się z historią, więc mogę tylko się cieszyć, że poprzedni mieszkaniec nie zabrał ich ze sobą.
            Kto wie, może należą do Kakashi’ego, tylko jest zbytnim leniem, by je wynieść. Lub ma u siebie taki bałagan, że się po prostu nie mieszczą.
            Wzdycham głęboko.
            Powinnam coś czuć, cokolwiek. Kiedyś chciałam mieszkać samodzielnie, być niezależna. Lubiłam zmiany. Jednak ile można? To moje czwarte mieszkanie w przeciągu roku. Miałam nadzieję poczuć się, jakbym zaczynała od początku, jednak jedyne, co mnie ogarnia, to pustka.
            - Idziemy dzisiaj do Kareki. – Megumi oświadcza znikąd. Mrugam, by się ocucić. Z mojego gardła wydostaje się odgłos potwierdzający, że słucham. Ten w wykonaniu Uchihy jest o wiele przyjemniejszy. – Powinnaś się z nami zabrać.
            - „My”, „nami”? – Unoszę brew. Megumi zwykle myśli tylko o sobie. Albo ewoluowało to w mówienie o sobie w liczbie mnogiej, albo coś jej się stało i polubiła innych ludzi.
            Może ona też szuka ukojenia.
            - Tak – ja, Kiba, może Naruto… - Nie widzę dokładnie z tej odległości, ale wydaje mi się, że po pierwszym imieniu Megumi się delikatnie uśmiecha. No, proszę. – Mają świetny bar i niezłą muzykę. A wyglądasz, jakbyś… potrzebowała odrobiny rozrywki. - To… najbardziej eufemistyczny sposób na przyznanie, jak absolutnie brzydka, zmęczona i zestresowana jestem. – Możesz też wziąć ze sobą swojego tajemniczego bohatera…
            Oczami wyobraźni widzę siebie samą, pojawiającą się na imprezie u boku Itachi’ego Uchihy. Cieszę się, że nie piję jeszcze herbaty, bo cała zawartość kubka wylądowałaby na podłodze. Nie wiem, czy ten obraz jest bardziej komiczny, czy przerażający.
            Zaraz wyobrażam sobie minę Sasuke, gdyby to zobaczył i naprawdę parskam.
            - Wątpię, imprezy nie są w jego stylu. – Chyba zaraziłam się eufemizmami. W sumie nie są też w stylu jego brata, więc nie ma ryzyka, że go spotkam. Nagle wizja upicia się i wytańczenia w spokoju nie wydaje mi się zła. – Ale ja – chętnie.


            Straciłem poczucie czasu. Miałem ją znaleźć, a zamiast tego spędziłem kilka godzin przed Dojo, załatwiając każdego, kto chciał się ze mną zmierzyć. Lee i Naruto trenowali ze mną w środku taijutsu, ale gdy zgłodnieli, kazali mi wyjść z ninjutsu na ten mróz. Spotkałem Neji’ego i Kibę, którym dałem wycisk, potem pojawiła się Tenten chętna choć raz trafić osobę z Sharinganem.
            Nic z tego.
            Znikąd zrobiło się z tego zbiegowisko, z którego po kolei wyłaniali się kolejni cwaniacy chcący spróbować swoich sił. Połowy z nich nie kojarzyłem, a moja chakra kurczyła się z godziny na godzinę, ale nie miało to znaczenia. Większość z nich mogłem załatwić gołymi rękami. Nie mogłem się powstrzymać.
            Nie miałem pojęcia, która jest godzina, ale zaczynało się ściemniać. Założyłem kurtkę i zarzuciłem na spocone włosy kaptur, chwytając swoją torbę. Zrobiło się niezłe zbiegowisko pełne krzyków i różnorodnych chakr. Wszędzie roiło się od gapiów i komentatorów, łatwo było mi zniknąć w tłumie.
            Wydawało się, że większość kretynów ma dosyć, a jeśli poziom decybeli przy tych szamotaninach utrzyma się, jounini zaczną nas stąd rozganiać. Powinienem wrócić do domu, przebrać się, zjeść coś i rozejrzeć się za…
            Niko. Stała tam, pod drzewem, na obrzeżu tego samego pola treningowego, co ja. Obok niej była inna dziewczyna, chyba Megumi. Teren był słabo oświetlony, a mimo to bez problemu dostrzegałem jej błyszczące w ciemnościach, kocie oczy, skierowane na…
            No właśnie.
            Nie były same – obok nich stał wysoki, szczupły chłopak o jasnej czuprynie. Nie poznawałem jego rysów twarzy, zwłaszcza, że były zdeformowane przez szeroki uśmiech.
            Wydawali się być ze sobą blisko. Opierali się o drzewo w tym samym miejscu, rozmawiając z odległości kilkunastu centymetrów i nie zdejmując z siebie wzroku.
            Poczułem ogarniający mnie od środka chłód.
            Wziąłem głęboki wdech, patrząc, jak z moich ust wydostaje się obłok pary wodnej. Żałowałem, że nie mam ze sobą papierosów. Przydałyby się przed tą rozmową. I kolejnym mantem.
            Tłum zawrzał głośniej, co sprawiło, że Megumi odwróciła się w moją stronę. Mimo kaptura rozpoznała mnie natychmiast, co łatwo było poznać po jej przestraszonym spojrzeniu. Odwróciła się raptownie do towarzyszącej jej dwójki, szturchając Niko w ostrzeżeniu.
Byłem szybszy.
            Zanim otworzyła usta, już byłem obok nich. Niko poczuła moją chakrę, odsuwając się od drzewa i uderzając plecami o moją klatkę piersiową. Ode mnie też odskoczyła, zajmując ponownie pozycję pomiędzy mną a blondynem.
            Uniosłem wyczekująco brew.
            - Oh. To… - Wskazała na mnie z mniejszym strachem, niż się spodziewałem. Czuła mnie wcześniej? – To jest mój… Em… - Było na to wiele słów, naprawdę. Sądziłem, że określenie „partner” zadziała w obu aspektach naszej znajomości i nie wprowadzi zbędnego zamieszania. Chyba, że na tym właśnie Niko zależało. – To ten dupek, o którym ci mówiłyśmy – wydusiła wreszcie, siląc się na wredny uśmieszek.
            Odparowałem go z góry pełnym politowania i chłodu spojrzeniem. Jej brew drgnęła.
            Gdy z niechęcią oderwałem od niej wzrok i uniosłem go do poziomu, w kierunku obcego mi chłopaka, do moich zmysłów dotarło na raz wiele informacji.
            Po pierwsze – miał spokojne, gładkie rysy. Wyglądał na młodszego ode mnie, mimo że był mojego wzrostu. W dodatku był niesamowicie szczupły, niemalże jakby nie był shinobi, a zwykłym cywilem. Jedyne, co wskazywało na jego zawód, to kabura na shurikeny i dziwny kołczan na plecach.
            Po drugie – jego spojrzenie już na mnie czekało. Paliło mnie przez te kilka sekund, które poświęciłem na przywołanie Niko do ładu i nie mogłem się oprzeć, by odpowiedzieć mu odważnie swoim własnym. Jego oczy były żywe, skupione, chłonące mój wygląd jak gąbka. Widziałem w nich inteligencję i kalkulację, dobrze wiedział kim jestem, może nawet z nazwiska. Wiedział też, co tu robię.
            Mimo że lampiony oświetlające ulicę w dali rzucały na nas żółtawe światło, jego oczy były absolutnie błękitne.
            Ja też już wiedziałem, kim był. Była tylko jedna osoba, która mogła tak wyglądać i rozmawiać jednocześnie z Niko i Megumi.
            Żadna z tych obserwacji nie wyjaśniała jednak trzeciej rzeczy, jaką zauważyłem.
            Chłopak, patrząc na mnie, zarumienił się.
            Na chwilę wszystko się wyłączyło. Krzyki w oddali ucichły, niespokojna chakra Niko się rozpłynęła, ścisk w moich brwiach zelżał. Obcy nie był zagrożeniem.
            - Uchiha Sasuke. – Wyciągnąłem ku niemu rękę, przerywając niezręczną ciszę. Kątem oka widziałem, jak Megumi taksuje mnie potępiającym spojrzeniem. Ze swojego punktu patrzenia nie była w stanie zauważyć, jaką reakcję wywołałem u jej ukochanego. Niko za to widziała doskonale. Przez sekundę czy dwie gapiła się tępo w pień drzewa za jego plecami, łypiąc jakby ktoś uderzył ją w twarz.
            Aż słyszałem myśli kołaczące się w jej głowie. Chyba nigdy przedtem nie zauważyła faktu, że ona i jej przyjaciel strzelają do tej samej bramki.
            Widać przyciągała ludzi tego pokroju, biorąc pod uwagę Sai’a...
            - Utezuki Kiro. Miło poznać. – Jego głos był słabszy, niż się spodziewałem, a ręka nieco spocona. Kącik moich ust uniósł się lekko do góry w triumfie, na co blondyn odwrócił wzrok.
            Nawet zabawne.
            Mimo to nie ścisnął mojej dłoni ani za mocno, ani za lekko. Nie drżała. Jego twarz nie wyrażała zakłopotania, tylko obojętność. Różne reakcje mieszały się na nim z zaskakującą łatwością.
            - Jeszcze się udławisz na tych słowach – ostrzegła Megumi, biorąc chłopaka pod rękę. Odsunęła go trochę ode mnie, widocznie go broniąc. – Czy te barbarzyństwa już się kończą? Umieram z głodu.
            Irytował mnie sam dźwięk jej głosu. Czemu Niko w ogóle spędzała z nią czas? Była bezużyteczna i niebezpieczna.
            - Też chętnie coś zjem – przyznał Kiro, uśmiechając się wesoło. Doszedł do siebie w kilka sekund. Nie czułem absolutnie jego chakry, a po jego ciele nie widać było żadnego spięcia. Ciekawe. – Uchiha-san, zabierzesz się z nami?
            - Aah – odparłem bez namysłu. W sumie to byłem głodny i wiedziałem, że dołączenie do nich zdenerwuje i Niko, i Megumi. Trzy pieczenie na jednym ogniu.
            Zielonooka spojrzała na mnie ostrym spojrzeniem, które na moment przeniosła na Ashikagę. Od jej obecności mrowiło mnie całe ciało. Wszystkie zmysły były wyostrzone.
            - Idźcie przodem, zaraz was dogonimy – mruknęła, a druga kunoichi przytaknęła jej bez protestu, z nieukrywaną ulgą odchodząc w stronę centrum miasta i ciągnąc za sobą Kiro. Nie widziałem wcześniej między nimi takiego porozumienia. Coś musiało się stać.
            - Czemu mi to robisz? – spytała zielonooka, gdy tamta dwójka była spokojnie poza zasięgiem jej głosu. Jej wzrok mnie palił i zjadał od środka. Miała nowe ubrania ciasno okalające jej szczupłą sylwetkę, aż wołającą o to, bym otoczył ją ramionami – naprawdę musiała je zakładać? I znowu zawiązała warkocz. Nie przepadałem za nim, a mimo to wyglądała doskonale. To powinno było być nielegalne - jedno spojrzenie i całe moje ciało rwało się, by przekroczyć barierę, którą ustanowiliśmy. Opuchlizna z policzka do końca nie zeszła, co sprawiało, że robiąc to złamałbym jej zasady. Tradycyjnie – takie rozwiązanie kusiło.
            Dopiero teraz, gdy mierzyliśmy się zdeterminowanymi spojrzeniami w półmroku, a jej cięty wzrok na ułamek sekundy stracił na intensywności i przemknął przez moje obojczyki i usta, zrozumiałem, że Niko też miała takie myśli. Że ona też – mimo tego wszystkiego, co mówiła i robiła – twierdziła, że mnie kocha. Kiedyś dotarło to już do mojego umysłu, a jednak dopiero teraz, mogąc porównać to z własnymi uczuciami i wiedzą na temat tego, co dla mnie – lub przeciwko mnie, zależy jak na to patrzeć – zrobiła, miałem pełen obraz jej osoby.
            Przecież spaliśmy ze sobą po tej misji. Po tym, jak wróciła ze starcia z Akatsuki z ANBU, gdy poznała Itachi’ego. Oddała mi się wiedząc, że mnie oszukuje i zdradza. Wiedząc, że kiedyś się dowiem. Bała się, że ją wtedy zostawię? Że po tym nie będzie już szansy? Może był to sposób na uśpienie mojej czujności?
            Jak głupi widziałem w niej objawienie, jakiś pieprzony warunek mojej egzystencji i szczęścia, a ona manipulowała mną od kto wie jak dawna. I to w dodatku tak prostymi środkami. Podręcznikowymi.
            I teraz to znowu ja byłem niby tym winnym. Nawet jeśli to ona, jej durni znajomi i plotki kazały mi za nią gonić.
            - Sama sobie to robisz. Wiesz, jak się skończy spędzanie czasu z tą żmiją – warknąłem, opierając się o drzewo w miejscu, które wcześniej zajmował Kiro. Nasze twarze znalazły się niemal tak samo blisko siebie. Było to konieczne, by rozmawiać bez unoszenia głosu. Niko jednak uznała to za afront.
            - Musisz być dla niej milszy – zaprotestowała. – Zwłaszcza teraz, gdy Kiro wrócił do wioski.
            Jakie to miało znaczenie? Wszyscy już znali prawdę, cała historia z rozpadem ich drużyny nie miała racji bytu.
            Może nie o to chodziło? Może ubzdurało jej się, że stworzymy nową drużynę, że Kiro znajdzie miejsce wśród nas? Albo jeszcze gorzej – może łudziła się, że mnie zastąpi?
            Cholera. Ten kretyn pewnie myślał, że to ja zastąpiłem jego.
            Megumi byłaby w siódmym niebie, nie ma co.
            - Niby, kurwa, czemu? Pamiętam dobrze, jak cię potraktowała. Ty też powinnaś.
            To była cała Niko. Pakowała się w nieznane nie badając wcześniej wody. Nagle dostała zastrzyk świeżej energii, ktoś przypomniał jej o starych, dobrych czasach, więc robiła dobrą minę do złej gry. A ta jędza pewnie już się szykowała, by tej naiwniaczce uprzykrzyć życie.
            Nam uprzykrzyć życie.
            Czemu w ogóle kłóciliśmy się o taką bzdurę? Ashikaga była nikim. Była sto razy mniej ważna niż Itachi i Shinzobu oraz całe to szambo, w którym tkwiliśmy. Mimo to Niko zdawała się naprawdę wczuć w temat. Szukała, co zrobić, by nie myśleć o prawdziwych problemach.
            - Nie powinnam – syknęła. Zawiał mroźny wiatr rozrzucający jej niesforną grzywkę dookoła jej twarzy. – Nie jestem taka dumna, jak ty, Uchiha. Nie mogę sobie na to pozwolić.
            Zignorowałem fakt, jak oschle brzmiało moje nazwisko w jej ustach. Aż trudno było uwierzyć, że niedługo będzie sama je nosić.
            - Hn, a to niby od kiedy?
            I – co najważniejsze – czemu?
            Dziewczyna wzięła głęboki wdech pełen rezygnacji, jakby musiała zaraz powiedzieć coś, czego początkowo nie miała w planie. Jej postura wyraźnie zmiękła, jakby naprawdę miała zamiar się wytłumaczyć i tym samym mnie uspokoić.
            - Nie jestem tobą – zaczęła, akcentując ostatnie słowo. Nie było w nim agresji, ale pewien dystans. – Nie mam biliona ludzi, którzy mnie uwielbiają.
            - A ja mam? – przerwałem jej.
            - Tak, cholera, masz – prychnęła. – Naruto i Sakura rzuciliby się za tobą w ogień, nawet jeśli masz ich w dupie. Jesteś oczkiem w głowie Kakashi’ego, nawet jeśli wcale na to nie zapracowałeś. Nawet Itachi wrócił do wioski, by ci pomóc, choć ty tego nigdy nie docenisz. – Zmarszczyłem brwi. Tu zdawała się chcieć coś dodać, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie byłem pewien, czy chce dopisać coś do zamiarów mojego brata, czy uznała, że doda samą siebie do listy. Wzięła kolejny głęboki wdech. – Dla mnie nikt nie wrócił. Za mną nikt nie biega, o każdą uwagę muszę prosić. Nie mam nikogo poza tobą, a jeśli mam, to najchętniej byś te relacje popsuł.
            Bo jesteś moja.
            Bo jesteś głupia.
            Megumi, naprawdę? Ze wszystkich osób?
            Co ona mogła wiedzieć o samotności i zagubieniu? Odzyskała wspomnienia, w końcu była kompletna, podczas gdy ja po raz pierwszy byłem skołowany. Wszystko, w co wierzyłem, było podważane. To prawda, że nie mieliśmy rodzin i nikt na nas nie czekał. Jednak jej rodzina do końca była honorowa. Byli pieprzonymi bohaterami, których wszyscy opłakiwali. Pamiętało o nich całe miasto. Mogła do niego wrócić i być jebaną księżniczką. Moi rodzice byli zdrajcami, o których zamiarach bano się mówić. Zamachowcami, których trzeba było się pozbyć tak wymagającymi środkami, że aż stworzono dla mnie alternatywną historię.
            Ona mogła wybrać, czy należeć do swojej przeszłości, czy nie. Nic jej w niej nie trzymało. Była absolutnie wolna, podczas gdy moje nazwisko, geny i twarz były jednoznaczne. Byłem skazany na ten klan, na Itachi’ego, na wtrącanie się Shinzobu w każdy mój krok i w tworzenie przyszłości wioski.
            To prawda, Niko nie była tu dla nikogo ważna. Po tylu latach w wiosce nie stworzyła żadnej więzi. Nie miała rangi i respektu. W każdej chwili mogła pieprznąć to wszystko i uciec. Mogła stać jak teraz – pośród mroku, sama, przygryzając niepewnie wargę – i długi czas nikt by się nie zorientował, że jej nie ma. Dla Shinozbu była mięsem armatnim. Dla moich rówieśników - obcą twarzą w moim towarzystwie. Dla wioski narzędziem, które zostało zahartowane.
            Ja wiedziałem najlepiej, kim jest. Znałem ją i zakątki jej umysłu tak dobrze, że nawet teraz, gdy staliśmy w ciszy, czułem jej uczucia jak własne.
            Dla mnie była ważna.
            - Czyli co, odseparujesz mnie od wszystkich dziedzin swojego życia, bym ci się nie wtrącał w trójkąt z tamtą dwójką? – Skrzyżowałem ręce na piersi, na co dziewczyna przewróciła oczami. – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Należy mi się trochę rozrywki.
            Wydawało się, że nie ma zamiaru nic powiedzieć. Jej spojrzenie było intensywne, ale nie w uwodzicielski sposób. Było absolutnie skupione, ale z nutą wyzwania w tle.
            - Nie planuję trójkąta – zapewniła mnie po kilkusekundowej, dramatycznej przerwie. Jej postawa była całkiem pewna siebie. – Z tobą też. Jak bardzo Kiro by tego nie chciał – dodała z uśmieszkiem, którym natychmiast się zaraziłem. Jej oczy zdradziły zaskoczenie i zadowolenie z tego efektu. Odchrząknęła zaraz, odwracając wzrok w kierunku, w którym zniknęli jej byli partnerzy. Obecni. Przyszli? – Ale myślę, że się dogadacie. Jest naprawdę miłym chłopakiem.
            - I takich chłopaków lubisz? – spytałem, przechylając głowę. Kpiący uśmieszek nadal pałętał mi się po twarzy. – Miłych?
            Przeniosła na mnie potępiające, iskrzące spojrzenie, ale nie drgnąłem, cierpliwie je wytrzymując. Oboje czuliśmy to napięcie między nami. Tamta rozmowa wiele wyjaśniła, ale niczego nie naprawiła.
            Niko była… inna. Dzika. Silniejsza. Mimo to coś mnie powstrzymywało.
            Nie chodziło o jej zasady i siniaka na mojej twarzy. Nie chodziło też o to, że ją zranię. Nie narzucałem się i nie starałem, bo jej nie ufałem. Wyciągnięcie do niej ręki oznaczało przegraną, danie jej sygnału, że może robić, co chce.
            Nie. To ja musiałem być górą. Sprawić, by to ona starała się, bym się do niej przyłączył. Inna lojalność zawsze stałaby pod znakiem zapytania, a na kolejne wątpliwości nie mogłem sobie pozwolić.
            Ruszyła kilka kroków w stronę miasta.
            - Idziesz? – spytała przez ramię. Nie byłem pewien, czy specjalnie, ale wypięła przy tym biodro w efektowny sposób.
            Nie odpowiedziała na moje pytanie.
            - Czasami naprawdę cię nienawidzę – stwierdziłem pod nosem, wyrównując z nią kroku. Niko odpowiedziała uśmiechem skierowanym wyłącznie przed siebie.
            - A czasami naprawdę nie.
            Miała rację.
            Niko zdawała się nieźle orientować po okolicy. Dotarliśmy do knajpy, w której wcześniej nie jadłem, a ona zaprowadziła mnie do odpowiedniego stolika, przy którym siedzieli już obok siebie Megumi i Kiro.
            Byliśmy zmuszeni usiąść po przeciwnej stronie i zadbałem, by unosząc wzrok nie spotykać twarzy Ashikagi. Ta posłała mi spojrzenie mówiące dobitnie, że również tak to zaplanowała.
           

            Nie mogę się z powrotem do tego przyzwyczaić. Uchiha jest tuż obok, nasze łokcie czasami ocierają się o siebie przy jedzeniu. Megumi zachowuje się niezwykle kulturalnie, a Kiro uśmiecha się szczerze, obserwując nas spod niesfornej grzywki. Natychmiast zwracam uwagę, w jaki śmieszny sposób – od góry - trzyma czarkę z herbatą i nieudolnie próbuję go naśladować.
            Wszystko jest takie… normalne.
            Poza wzrokiem Uchihy.
            W jednej sekundzie wygląda, jakby chciał mnie pożreć, a przynajmniej rozedrzeć na kawałki i dokładnie każdy przeanalizować, a następnie jakby był mną absolutnie niezainteresowany.
            Chakra, która wirowała w powietrzu przy jego walkach nadal zdaje się muskać moje ciało. Widziałam jego pewny siebie uśmiech, gdy pokonywał kolejnych chłopaków z rozbrajającym, powalającym spokojem. Mam wrażenie, że czuję od niego pot i cudzą krew – nie jest ranny. To wszystko, razem z jego krzywym uśmieszkiem spod drzewa, który zachował się na moich powiekach sprawia, że nie panuję nad sobą.
            Przez chwilę nasze spojrzenia spotykają się, a wierzch mojej dłoni parodiującej uchwyt Kiro uderza o mój nos. Kilka kropel ciepłego napoju stacza się po porcelanie i ląduje na moim biuście.
            - Masz za swoje, nie pij jak ja – parska Kiro, a Megumi po chwili – na wyrost, sztucznie – mu wtóruje.
            Sięgam po chusteczkę, wycierając plamę. Wzrok dwóch palących węgli mnie irytuje. Na twarzy Uchihy po raz kolejny widnieje pewny siebie, szelmowski półuśmiech. Szybko jednak ginie, zupełnie jakby mi się przewidział.
            - Mógłbyś przynajmniej udawać żal – wzdycham. To absolutnie jego wina.
            - Mam jedną, domyślną minę, obawiam się.
            - Nie śmiem się spierać.
            Kiro patrzy na nas z iskierkami w oczach, zupełnie jakbyśmy byli przednią rozrywką. Nie kryje się z tym wcale. Kiedyś ciężko było skupić na sobie jego uwagę – zwłaszcza, gdy pił herbatę, jest jej równie wielkim koneserem jak ja – teraz czuję się bacznie pilnowana. Czy może chodzi o Uchihę?
            Gwar rozmów i uderzanie sztućców ma jednak kojący charakter. Jedzenie jest tak dobre, jak trzy lata temu, gdy chodziliśmy tu z naszym sensei’em. Zmienił się trochę wystrój, tak samo obsługa, ale mimo to mam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie. Zabawne, jak bardzo my też się zmieniliśmy.
            Nawet bez mojego udziału wszyscy przy stole prowadzą spokojną pogawędkę. Kiro poskromił nawet Sasuke, który odpowiada mu niskimi mruknięciami pomiędzy kęsami. Rozmawiają o misjach, o egzaminie, o Kakashi’m – którego Kiro nie zna, ale o nim słyszał – i o treningach.
            Okazuje się, że blondyn opanował dość rzadko używaną przez shinobi w Konoha broń – łuk. Brunet natychmiast postanawia sprawdzić tę tezę i umawiają się na wspólny trening. Wzdycham, przewracając oczami i dopiero wtedy – łaskawie – Kiro zaprasza na to spotkanie również mnie.
            Sasuke jest taki, jak dawniej. W negatywnym sensie. Nie szuka ze mną kontaktu, nie uśmiecha się niemal w ogóle. Mimo że sam się zgodził tu przyjść, jest widocznie spięty i zirytowany moim towarzystwem. Bije od niego ta chłodna, ciemna aura, którą pamiętam tak dobrze z pierwszych dni naszej znajomości.
            Nie zmienia to faktu, że nadal jest Uchihą i przez bliskość jego ciała, ciepła… to, jak zaciska mocno zarysowaną szczękę i jak kosmyki jego kruczoczarnych włosów opadają mu na czoło… mam ochotę… sama nie wiem.
            To jak połączenie dwóch biegunów. Zachowuje się jak nieprzystępny nieznajomy, a mimo to wiem, pamiętam – i moje ciało też – jak się czułam, gdy mnie całował i dotykał. To, że jest tak blisko a ja wiem, że nie ma zamiaru nawet na mnie spojrzeć w ten sposób, jest… nie do zniesienia.
            Lubię kształt jego twarzy. Lubię jego zapach. Lubię znany mi już na pamięć prąd jego parzącej chakry.
            - Gap się bardziej, a nuż moja czaszka eksploduje i będziesz miała spokój.
            Łapię powietrze, mrugając kilkakrotnie. Nieświadomie się na niego zagapiłam. Kiedyś by go to rozbawiło, teraz mnie z tego powodu atakuje. Czuję się jak idiotka.
            Nie czuję ciepła na twarzy. Chce mi się krzyczeć i śmiać. Już przyzwyczaiłam się do tej naszej wrzącej rywalizacji. Mogłam się spodziewać, że Uchiha zrobi wszystko, by poniżyć mnie przed znajomymi.
            Zakrywam twarz rękami, warcząc w nie cicho. Gdy je zabieram, natychmiast łapię porozumiewawcze spojrzenie Kiro znad naczynia, w które dmucha. Mimo napięcia panującego przy stole – on jest pogodny. Przesyła mi delikatny uśmiech. Uśmiech, nie uśmieszek. Nie mogę sobie przypomnieć osoby, z którą ostatnio przebywałam, która byłaby zdolna do takiej miny. Wszyscy patrzą na innych z pogardą, rozbawieniem, wyższością. Kiro – nie. Kiro nie ocenia, nie kpi. Kiro tylko obserwuje, cierpliwie pilnuje.
            - Wygrałaś zakład, Meg – stwierdza po chwili, zarzucając głową, by pozbyć się figlarnych kosmyków opadających mu na oczy. Dziewczyna obok promienieje. – Wiszę ci piwo. Przyniosę ci je jutro.
            To takie w jego stylu – mówić zagadkami. Nie wiem, o co się założyli, ale wiadome jest, że dotyczyło to mnie lub Sasuke. Nie dam im jednak satysfakcji i nie zacznę dopytywać się o wyjaśnienia. Poślę za to Megumi ostrzegawcze spojrzenie mówiące, że wiem, co jest grane.
            Zrobione.
            - Oh, daj spokój. Pójdziemy na nie razem. – Moja groźna mina jest absolutnie zignorowana. Megumi widzi tylko blondyna. - Idę do łazienki.
            Hałas restauracji zagłusza pisk jej krzesła po panelach. Ashikaga odchodzi rytmicznym, bujającym krokiem, łudząc się, że któryś shinobi odprowadzi ją spojrzeniem.
            Nie, tylko starszawy, szczerbaty mężczyzna dwa stoliki obok.
            Sasuke wzdycha, sięgając po własną herbatę. Jako jedyny przy stole nie słodzi.
            - Dobrze kombinuje. Warto byś też się przy tym upił, inaczej nie miałaby u ciebie szans.
            Moje oczy omal nie wyskakują na wierzch. Zabawna uwaga, rozpoczęcie rozmowy, a nawet wyraźna sugestia na temat prywatnych spraw Kiro. W co ten Sasuke pogrywa?
            Przez chwilę martwię się, że będę musiała za niego przepraszać. Kiro nie obraża się łatwo, jest niesamowicie inteligentny i tolerancyjny, jednak wiem, że to może nie być typ konwersacji, której spodziewał się od nieznajomego. W dodatku takiego, którego przedstawiałam mu ja – koleżanka sprzed lat.
            Łagodny uśmiech nie schodzi jednak z jego delikatnie opalonej twarzy.
            - Powstrzymałbym się z uwagami, Uchiha-san. – Utezuki drapie się po głowie, po czym poprawia fryzurę przeczesując ją palcami. Ich oczy spotykają się, ale bez wrogości. - Gdybyś spędził tyle czasu co ja pomiędzy nimi dwiema, też byś pewnie zaczął kwestionować swoje preferencje.
            Mrugam szybko. Kolejny żart?
            - Hn. Możliwe.
            Jest pomiędzy nimi dziwne porozumienie. Nie wielka przyjaźń znikąd, ale niewypowiedziany rozejm, jakby doskonale znali całą sytuację i wszystkie relacje panujące przy stole i jednocześnie zdecydowali nie dolewać niepotrzebnie oliwy do ognia. Żartują otwarcie na nasz temat, ale nie jest to testowanie się nawzajem. To potwierdzenie pokoju. Przynajmniej chwilowego.
            Nigdy bym się tego nie spodziewała. Nigdy.
            Są jak dwie strony yin-yang. Sasuke z skórą białą jak śnieg, kruczoczarnymi włosami i ciemnymi jak węgiel, płaskimi oczami. Z tym swoim markowym grymasem, którego nie potrafię nadal przypisać do absolutnego braku emocji lub odczuwania z irytacją po odrobinie wszystkich. Naprzeciwko niego Kiro – z uśmiechem zarówno zapraszającym, jak i trochę dziwnym, ze skórą muśniętą słońcem, jasnymi włosami oraz oczami o kolorze i głębi oceanu. Nie tego tajemniczego i niebezpiecznego – tego spokojnego i przyjaznego.
            Jestem sceptykiem. Ostatnie miesiące mnie tego nauczyły. W moim sercu powinna pojawić się radość i spokój, a ja powinnam je na siłę zdusić, martwiąc się, czy nie cieszę się przedwcześnie.
            Nie pojawiają się. Nie mam z czym walczyć. Wiem, że niedługo wydarzy się coś złego.
            Megumi wraca i zamawiamy kolejne napoje. Nie siedzimy długo, ale podczas naszego pobytu knajpa powoli wyludnia się. Za oknem po raz kolejny prószy śnieg, co niesamowicie mnie dobija.
            - Niko. – Podskakuję na głos swojego imienia i od razu mam ochotę uderzyć się w twarz za swoje reakcje. Nienawidzę ich i nienawidzę jego głosu. Uchiha stoi przy stole, z rękoma w kieszeniach kurtki, patrząc na mnie wyczekująco. Gdy nasze spojrzenia się krzyżują, w jego oczach jest jedynie pustka. Jest jak robot, gdy ruchem szyi wskazuje drzwi, które Kiro otwiera dla Megumi. Bez słowa podąża za nimi.


            Shinzobu było jak sieć pająka. Pośrodku siedziała Hokage, to było jasne, ale ona tylko decydowała, którą nić pociągnąć i w którym kierunku rozpiąć kolejne. To nie pająk był problemem, a cała konstrukcja, bez której pająk nie byłby bezpieczny. Kolejne nici rozwidlały się, plątały, zależały od siebie. Niektóre były ważniejsze, inne zupełnie podrzędne.
            W przeciwieństwie do Niko nie byłem naiwny. Wiedziałem, że każda organizacja – nawet ta pozornie przyzwoita – miała dwie strony. Tą reprezentacyjną - czystą, legalną, praworządną, oraz tą prawdziwą - wewnętrzną, pełną ludzi z krwią na rękach, niehonorowych zagrań i ciemnych plam na historii. Moja kunoichi była im wierna, ale było to spowodowane tym, że w swoim pędzie poznawczym zapewne jedynie zarysowała skorupę, jaką otoczyła się organizacja zwana Shinzobu. Była manipulowana i wykorzystywana, a za jej plecami mogły się dziać najróżniejsze rzeczy.
            Dzisiaj, przechodząc przez skrzętnie ukryty próg bazy, pierwszy raz miała mnie u swojego boku. Wszystkie moje zmysły były na najwyższych obrotach. Nie miałem zamiaru odpuścić. Byłem jej oczami, ostatnim głosem rozsądku. Mogłem odczytać ich zamiary I ułożyć naszą przyszłość po swojemu.
            Było więcej strażników, niż się spodziewałem. Każdy miał na sobie typowy strój ANBU, niektórzy płaszcze. Normalnie bym pomyślał, że jest to typowe spotkanie, a o zamiarach instytucji wie każdy w wiosce.
            Odgłosy naszych kroków odbijały się echem w pustych, wąskich korytarzach. Ktokolwiek kopał te tunele, nie bawił się w wykwintnego architekta. Miały być funkcjonalne i nieco zagmatwane, aby uniemożliwić znalezienie odpowiedniej drogi osobom nieupoważnionym.
            Kilkoro mijanych przez nas wojowników kiwało porozumiewawczo na Niko. Ich ilość stopniowo zmniejszała się z każdym naszym krokiem. Jej biała maska wisiała u jej boku i musiałem zauważyć, że wzrok większości mężczyzn najpierw przeskakiwał do niej, by dopiero potem spocząć na pozornie spokojnych rysach dziewczyny. Mogli nie wiedzieć, kim jest, znać ją tylko z anonimowej podobizny kuny. Mogli być zaskoczeni jej wiekiem i urodą.
            Potem jednak ich wzrok przenosił się na mnie, idącego parę kroków za nią. Bardziej doświadczeni nie zmieniali tempa, wstrzymując jedynie oddech. Młodsi, drobniejsi, widocznie zwalniali, zaskoczeni, a ich chakra jeżyła się w ledwo dostrzegalnej ostrożności.
            W przeciwieństwie do niej nie byłem anonimowy. Denerwujące, jak często o tym zapominałem.
            Niko zatrzymała się przed dwuskrzydłowymi drzwiami. Wydawała się pewna siebie. Nie założyła maski, ale też nie wykonała ruchu, jakby chciała je otworzyć.
            - Nie rób niczego głupiego – przypomniała, wzdychając głęboko. – I słuchaj ich uważnie.
            Nie odpowiedziałem. Nie było warto. Gdyby naprawdę martwiła się o to, czy odwalę coś nieodpowiedzialnego lub niebezpiecznego, nie przyprowadzałaby mnie tutaj.
            Nie. Po prostu przypominała o swojej pozycji, że to jest jej rewir. Nie mówiła za dużo teraz ani wcześniej. Była równie nieprzygotowana co ja.
            I tak nie chciałem jej słuchać. Musiałem zasięgnąć informacji u źródła. Póki co nie mogłem jej ufać, ze zbyt wielką łatwością mogła nagiąć fakty na swoją lub ich modłę.
            Otworzyła drzwi, które z drugiej strony przytrzymało dwóch strażników. Weszliśmy do środka.
            Sala była nieduża, obwieszona mapami, notatkami i wachlarzami. Na środku stał ogromny stół w kształcie podkowy, u którego szczycie siedziała widocznie znudzona Hokage. Poza jej asystentką siedzącą po jej prawej oraz facetem od tortur nie poznawałem nikogo. Mogłem się jedynie domyślać, że to członkowie ANBU lub głowy wysoko postawionych w wiosce rodzin.
            Tak jak się spodziewałem – rozmowy ustały, a wszystkie spojrzenia skierowały się na nasza dwójkę. Niko pod ich ciężarem schyliła skromnie głowę, człapiąc na – domyśliłem się – swoje miejsce obok jakiegoś potężnie zbudowanego mężczyzny.
            Drzwi za nami zatrzasnęły się z hukiem.
            Stanąłem na środku, z rękoma w kieszeniach spodni, nie mogąc powstrzymać kpiącego uśmieszku. Już patrzyli na mnie, jakbym coś przeskrobał.
            - Mamy dobry humor, Uchiha? – spytała Hokage, splatając ręce na stole. Nie widziałem jej od tygodni. Nie dostawałem misji, byłem wykluczony z życia wioski. Kakashi mówił zagadkami, nie mogąc zdradzać poufnych informacji. Dopiero teraz nadszedł moment konfrontacji. – Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej – dodała, nie czekając na moją odpowiedź.
            - Doskonale wręcz – mruknąłem, prostując plecy. Mogli sobie o mnie myśleć, co chcieli. Nie byłem słaby. Byłem w szczytowej formie, a moje nowe moce aż rwały się, aby je wypróbować. Choćby na niej. Jeśli byłoby trzeba.
            - Świetnie. Nie marnujmy czasu. Siadaj. – Wskazała na jedno z krzeseł bez ładu ustawionych w okolicy stołu do obrad. Jedno z miejsc przy nim było wolne, ale nie zaproponowała mi go.
            - Postoję – warknąłem, nie wyjmując rąk z kieszeni.
            - Tsk. – Blondynka nawet nie starała się ukryć negatywnych emocji, jakie w niej wywoływałem. – Masz szczęście, że ja też nie lubię długich narad, bo mam ochotę wziąć cię za słowo i dyskutować przez kilka godzin. – Jej uśmieszek byłby może zdolny mnie zastraszyć, gdym nie miał w swoim arsenale lepszego. Kilkoro ludzi przy stole wierciło się niecierpliwie na miejscach. Ciekaw byłem, czy Hokage rozmawiała tak ze wszystkimi, którzy stawali przed Shinzobu. Kobieta machnęła ręką. Była dziś całkiem żywa. – Nieważne. Zanim przedstawię wam nasz plan, musimy się dowiedzieć, ile wiesz. Masz prawo zadawać pytania.
            Przewróciłem oczami. To nie był sąd. Oczywiście, że miałem zamiar i pełne prawo zadać im kilka pytań. Mało tego – oczekiwałem prawdziwych, wyczerpujących i satysfakcjonujących mnie odpowiedzi.
            Nie musiałem długo myśleć.
            - Gdzie jest mój brat?
            Nikt się nie ruszył. Na kilku twarzach zauważyłem za to zdziwienie na takie określenie Itachi’ego. Mnie też ono trochę zdziwiło, ale dopiero gdy słowo „brat” opuściło moje usta, zorientowałem się, jak obco ono brzmiało. Jak osobiście.
            Nie można było się jednak sprzeczać, że było prawdziwe.
            Jeden z mężczyzn miał kozią bródkę i ciemne włosy upięte w wysoki kucyk. Można byłoby go pomylić z Shikamaru, wiec oczywistym było, że jest z nim spokrewniony. Obok niego siedziało dwóch również obcych mi mężczyzn – z których ten po lewej wyglądał, jakby niedawno pożarł jeszcze dwóch. Klan Akimichi, prawdopodobnie. Bacznie obserwujący mnie blondyn najdalej ode mnie musiał być więc z rodziny Yamanaka. Nie dałem się zastraszyć, wytrzymując kalkulujące spojrzenie.
Jedyną osobą, która nie mogła na mnie patrzeć, była Niko. Odchyliła się w krześle, gdy tylko na nim zasiadła, nagle stwierdzając, że bardzo interesują ją jej splecione dłonie i zielony lakier na paznokciach.
            Wiedziałem, że nie ma co liczyć na jej pomoc.
            Nawet jej nie potrzebowałem.
            - Twój uroczy brat jest w ciężkim stanie, ale na szczęście pod moją opieką. Biorąc pod uwagę, iż chcieliście się pozabijać, zrozumiesz chyba, że na razie nie zdradzę ci jego położenia. – Hokage uśmiechnęła się kpiąco. Jej asystentka obok przełknęła ślinę. Dopiero dzięki temu detalowi spostrzegłem, że uruchomiłem Sharingana. Nie było to dziwne, musiałem odpowiadać na ostrzał wielu spojrzeń z niebywałą precyzją i spokojem.
            - A więc jest gdzieś tutaj – zgadłem, wytężając automatycznie chakrę. Brew Hokage drgnęła, potwierdzając moje przypuszczenia. Rozejrzałem się wokoło, a potem w górę i w dół, próbując – choćby na przekór – wyczuć jego obecność w bazie. Nie był ze mnie światowej klasy sensor, ale warto było mieć w zapasie każdą informację, której nie chcieli mi udzielić. Mężczyzna siedzący obok Niko raptownie wstał, gdy mój wzrok na chwilę spoczął na lewej ścianie. Musiałem powstrzymać uśmieszek triumfu. Byli tak przewidywalni… - Spokojnie. – Machnąłem na niego ręką. – Nie mam zamiaru go widzieć. A nawet jeśli, to Niko z pewnością go obroni – warknąłem z jadem. Głowa dziewczyny uniosła się powoli, by spojrzeniem udającym obojętność zakryć urazę i pokazać, że słucha. – Co macie zamiar z nim zrobić?
            - Jeśli uda się go postawić na nogi? – podpowiedziała Hokage. Wszyscy inni milczeli. Nie wiedziałem, czy tak wyglądała każda „rada”, czy nie uznali mnie za na tyle godnego, by zabrać w mojej obecności głos. – Prawdopodobnie zaprzęgniemy go do naszej machiny zwanej Shinzobu i zmusimy do pomocy.
            - W czym? – spytałem, choć chyba znałem odpowiedź.
            - W walce, oczywiście – odparła natychmiast. Wiadome było, że Itachi nie nadaje się do niczego innego, ale wolałem się upewnić. – Mamy chwilowo, jak pewnie wiesz, mały konflikt wewnętrzny. Stary system i stara rada przestały dobrze funkcjonować. – Ucichła na chwilę, jakby wnioskując z mojej miny, że absolutnie mnie to nie interesuje. Słusznie. – Co ty byś z nim zrobił?
            Od zielonych, czujnych oczu mrowiła mnie skóra. Zacisnąłem pięści w kieszeniach.
            To było niespodziewane i trudne pytanie.
            - Jeszcze się zastanowię. Co z resztą rady? Sądzę, że nie składała się jedynie z Danzo?
            Blondynka naprzeciwko mnie uniosła brew, delikatnie zerkając w stronę mojej partnerki. Widocznie Niko przekazała mi coś, czego nie powinna była mówić. Jeśli Hokage martwiła się, że za pomocą samego imienia winowajcy zmiotę go na odległość z powierzchni ziemi, to znacznie mnie przeceniała.
            Było przecież wiele innych, ciekawszych sposobów.
            - Są pod naszym nadzorem. Nie sprawują już władzy – wytłumaczyła powoli Hokage, ważąc każde słowo. Jasne było, że nie ma zamiaru się ich pozbyć. Oznaczałoby to negację całego działania rady w tej sprawie, a więc i obciążenie winą Trzeciego Hokage. – Twierdzą, że Itachi podjął decyzję sam. Myślę, że więcej się dowiemy, gdy schwytamy Danzo.
            Zacisnąłem zęby. Mówiła o „decyzji”, jakby chodziło o zwykłe sprzeczki prawne. Naciskanie na Itachi’ego i grożenie mu, a tym samym doprowadzenie do brutalnej śmierci wielu osób, zniszczenia mi życia i wygnania jednego z najlepszych shinobi wioski to nie była „decyzja”. Tak samo wymordowanie rodziny Niko.
            To była zdrada. Zamach.
            Ktoś musiał jej to zasygnalizować.
            Na samą myśl o tym, że ten głodny władzy cham dożyje późnej starości w przytulnym więzieniu, serce zaczęło mi bić szybciej.
            - Jeśli zaangażujecie mnie w walkę, to go nie schwytacie – mruknąłem, żałując w duchu, że nie jestem tak spokojny, jak brzmię. Hokage zmarszczyła na sekundę brwi w zadziwieniu, ale zaraz potem na jej twarz wpłynęło zrozumienie.
            Po mojej lewej usłyszałem szepty dyskusji.
            Niko przyszpiliła mnie karcącym wzrokiem. Wiedziałem, że nie chodzi jej o chęć zabicia Danzo – co na pewno sama by chętnie uczyniła – a o otwarte przyznawanie się do swoich zamiarów przed Shinzobu. Może jednak nie była tak zaślepiona, jak sądziłem, skoro nadal ukrywała przed nimi swoje cele. I przewidywała i aprobowała moje.
            - Ładnie powiedziane, Uchiha – przyznała Hokage z uśmiechem. Nie wydawała się oburzona chęcią zabicia radnego. Miałem rację, gdy mówiłem o ciemniejszych stronach władzy. – Zobaczymy, co z tego będzie. Coś jeszcze?
            Zmierzyłem moją przełożoną czujnym wzrokiem, zaraz kątem oka patrząc na Niko. Dziewczyna złapała moje porozumiewawcze spojrzenie, ale natychmiast uciekła na bok, rozglądając się dookoła, jakby nie wiedziała nagle, gdzie jest. Westchnąłem.
            - Nie.
           

            Bogowie zdają się nagle do mnie uśmiechać.
            Bardzo miło z ich strony, naprawdę, biorąc pod uwagę tony szamba, przez które mnie ostatnio przeciągnęli.
            Jeszcze na początku tygodnia nic nie miało sensu – byłam na bakier z moim chłopakiem, który wypiął się na wszystkich i zaszył w swoim starym domu, do którego bałam się zbliżać. Podobno trenował samodzielnie, wyciskając z siebie ósme poty. Informację tę dostałam od szpiegującego go dla mnie Kakashi’ego, który nigdy nie doceniał ani nie zauważał naszych wysiłków, więc te pełne uznania słowa miały silny wydźwięk. Ja mieszkałam sama, na absolutnym minimum, kręcąc się wokół Megumi, Kiro i Shinzobu i cały czas spędzony w domu poświęcając na odsypianie stresu. Nasz niedawny największy wróg jest w stabilnym stanie w szpitalu – przeniesiony w inne miejsce bazy, na przekór Sasuke – będąc ciągle absolutną enigmą.
            Zero sensu. Tylko niepewność, zawieszenie, czekanie.
            Teraz trzymam w dłoni list od Anko, informujący Shinzobu o ruchach dwóch ludzi Orochimaru, na południu Kraju Dźwięku.
            Do listu jest załączona mapa z ich dotychczasowymi lokacjami. Przewidywanymi kolejnymi. Szkicowo opracowanym planem ich „schwytania”. Dla małego zespołu.
            Nawet nie mówiła, że wyrusza na misję. Wiem doskonale, że jest idealnym szpiegiem i ma na pieńku z Orochimaru, ale takie wypuszczanie jej na zwiady – zwłaszcza teraz, gdy Sannin zbratał się z Danzo – wydaje się mocno niebezpieczne. Aż dziwne, że śpię z taką łatwością, wiedząc, co ona wyprawia gdzieś na północy.
            Po raz kolejny: sama.
            - Cudnie – mruczę pod nosem, doczytując ostatnie linijki jej raportu. Kartka jest trochę pogięta. Łatwo stwierdzić, że przeszła już przez wiele par rąk. Nie mam złudzeń – jestem dość daleko w informacyjnym łańcuchu pokarmowym. – Zawsze jakiś krok naprzód. Kogo wysyłamy? – pytam szczerze. Wielkie wojsko będzie zauważone zarówno przez szpiegów jak i samego Orochimaru. Musi to być mały, zgrany zespół, mobilny i wprawiony w walce, by unieszkodliwić tę dwójkę popaprańców.
            Już nawet nie udaję przed sobą, że nie dojdzie do mordu. Widziałam na własne oczy, do czego zdolni są ludzie – jeśli nadal można ich tak nazwać – Sannina. Każdy, kto wyszedłby im naprzeciw nie dając z siebie stu procent, byłby głupcem.
            - Dlatego właśnie cię wezwaliśmy. – Hokage uśmiecha się jak kocica, która dostała spodek mleka. Po moim kręgosłupie przechodzą ciarki ekscytacji. Chyba wiem, co się zbliża. – Nasze siły są skromne, a ludzie wtajemniczeni w konflikt z Shimurą stanowią jeszcze mały procent tego. Chcemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
            Obie kobiety – i Tsunade, i Shizune – wglądają w dziennym świetle o wiele żywiej i zdrowiej. Mam wrażenie, że też się ostatnio wyspały.
            - To znaczy?
            - Wyślemy was w dwóch celach – do likwidacji szpiegów Orochimaru, a potem do infiltracji jego bazy. – Blondynka ocieka pewnością siebie, jakby rozwiązała jakąś wielką zagadkę. Chciałabym podzielać jej entuzjazm.
            Nie uśmiecha mi się misja z ANBU. Po Sai’u zniknął ślad, Kapitan patrzy na mnie jak na wycieraczkę, a sam mundur, nie wspominając o masce, przypominają mi o Ryoushi’m. Poza tym zostawię w wiosce Sasuke, który z pewnością wykorzysta moją nieobecność do rozpoczęcia Czwartej Wielkiej Wojny Shinobi.
            - Czy śmierć szpiegów nie zaalarmuje Orochimaru? – wzdycham. Mam silne wrażenie, że to kiepski pomysł. No i trochę się boję. Bez urazy dla Surotaiki-taichou i ANBU… możemy sobie nie poradzić. – Chyba nie podróżują w celach turystycznych, przemieszczają się między bazami, przekazują informacje albo coś mu dostarczają… - myślę na głos, a Tsunade tylko przytakuje mi z uśmiechem. Jej oczy skrzą się wesoło. Zawsze tak robi. Specjalnie milknie w rozmowach, pozwala ludziom trochę się pomęczyć, dojść do prawdy w mękach, po swojemu. Na pewno rozkoszuje się tym dramatycznym efektem, tym momentem, gdy człowiek sam dojdzie do tego, co sobie ubzdurała… - No tak. – Wzdycham jeszcze głośniej, przewracając oczami. – Przejmiemy te informacje. Lub towar. – Iskry nie nikną. Shizune też się delikatnie uśmiecha. – A Orochimaru nie dowie się i nie ucieknie… lub nie podwoi straży, bo… - Jedna sekunda, dwie. – Bo będziemy udawać jego szpiegów. Sprytne.
            - Tak jest. – Hokage przyklaskuje w dłonie. – Dlatego wyślę tylko waszą dwójkę. Oro-chan może i jest tępy, ale umie liczyć do dwóch i więcej agentów niż zamawiał może go troszkę zdziwić.
            - Naszą dwójkę – powtarzam automatycznie, unosząc brwi. Shizune już jest w połowie drogi do mnie, by wręczyć mi zwój ze szczegółami misji.
            Naszą dwójkę. Ja i kto? Ja i Kapitan? Ja i Doshaburi? Ja i Shizune? Ja i…
            - Mhm. Ty i twój kochaś. – Kobieta odchyla się na krześle, krzyżując ręce pod piersiami, co tylko uwydatnia jej biust. Zasycha mi w ustach. Serio? – Przy okazji pozbędziemy się tego rozjuszonego wilka sapiącego nam na kark. Tylko ty go potrafisz opanować, sama mówiłaś. No to masz.
            - I Sasuke się na to zgodził? – pytam z powątpiewaniem, miętosząc zwój w dłoniach. Moje myśli już skaczą pomiędzy przeciwnościami losu. Współpraca. Wspólna walka. Długie cisze. Rozmowy. Kami, noclegi.
            - Nie. I to też twoja działka. Powodzenia!


            Pot lał się ze mnie strumieniami. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie wpadał mi do oczu. Uniosłem jedną rękę, by przetrzeć twarz, a moje drugie ramię zaczęło się trząść pod ciężarem ciała na nim opartego. Nie liczyłem powtórzeń, ale widać było doskonale, że powoli traciłem równowagę.
            Był to znak na zmianę ćwiczenia. Lub obiad. Nie byłem pewien.
            - Kami, jaki tu zaduch. – Nie poruszyłem się na boleśnie znajomy głos. Poczułem za to na swoich nagich plecach łaskotanie świeżego powietrza z korytarza. Drzwi zasunęły się z powrotem.
            Nie spodziewałem się jej tu tak szybko.
            Co nie oznaczało, że nie miałem nadziei, że przyjdzie.
            - Jest sprawa.
            Wypuściłem powietrze nosem, kręcąc głową. Jeśli chodziło o zepsucie idealnie budowanej i planowanej w myślach sytuacji, wystarczyło zostawić pierwszą kwestię Niko.
            - Słucham. – Nie odwracając się przodem do niej wstałem i pomaszerowałem pod drugą ścianę pomieszczenia, schylając się po wodę. Pot kapał z moich włosów na surowe drewno pod moimi stopami. Widok ten przywodził mi na myśl saunę.
            Usłyszałem kroki w pokoju, Niko prawdopodobnie buszowała już w moich rzeczach. Nie była to sauna czy sala do ćwiczeń, ta stara spłonęła podczas upadku klanu. Kiedyś był to salon jakiegoś kuzyna. Spałem w nim, jadłem i miałem w nim wszystko, co z dnia na dzień potrzebne.
            Wyjaśnienia nie nastąpiły, więc wyrównałem swój oddech i zebrałem się w końcu, by na nią spojrzeć. Była ubrana tak, jak ostatnio. Miała jednak rozpuszczone włosy, mieniące się w błysku jednej, samotnej lampy.
            Jej dłonie muskały obce nam przedmioty zostawione tu przez moich krewnych, a potem ekipę sprzątającą. Starała się niczego nie przestawiać i doskonale wiedziałem, że nie ogląda tych antyków z zainteresowaniem, a tylko błądzi myślami.
            Zatrzymała się przy ramce. Tak, jak przewidziałem.
            - To… twoja mama?
            Nie skomentowała nas. Nie drwiła z tego, jak wyglądałem w wieku pięciu czy sześciu lat. Nie patrzyła na młodego Itachi’ego, po którym nie widać było ilości kłamstw i gówna, które siedziało w jego głowie. Jej wzrok ugrzązł w ciemnowłosej kobiecie, której delikatna mimo lat ciężkiej pracy dłoń spoczywała na moim wątłym ramieniu.
            Kunoichi stała jak wryta, jakby koncepcja naszej dwójki posiadającej coś tak zwykłego i codziennego jak matka była dla niej absolutnie abstrakcyjna.
            - Jest… piękna.
            Słyszałem emocje w jej głosie. Nie potrafiłem ich zrozumieć.
            Mimo to spodobało mi się, że nie mówiła o niej w czasie przeszłym.
            Może nie dopuszczała do siebie tego, co się z nią stało. Lub wcale nie chodziło jej o jej wygląd. Może dopiero teraz dotarło do niej, dzięki jej wspomnieniom, jak to jest mieć matkę i co tak naprawdę straciłem.
            Dookoła panowała cisza. Odnalazłem swój głos, gdy Niko wznowiła wędrówkę wzdłuż zakurzonego regału, ponownie przyglądając się starociom.
            - Czegoś ode mnie chciałaś? – przypomniałem. Pot na moim ciele już ostygł i zaczął się wchłaniać. Potrzebowałem jedzenia i prysznica, a z nią na głowie nie byłem w stanie załatwić żadnej z tych rzeczy.
            - Chcę, byś wyruszył ze mną na misję – stwierdziła od razu, z taką łatwością, jakby to było oczywiste. A wręcz przeciwnie. To była chyba ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałem.
            Wiedziałem, że chodziło o Shinzobu. Hokage nie wypuściłaby nas z wioski z błahego powodu. Wiadomo było jednak, że to nie takie proste.
            Omal jej nie zabiłem. Itachi wrócił. Prawda wyszła na jaw, a ja zamordowałem prawdopodobnie jej jedynego - poza Kiro - przyjaciela. Na jej oczach. Mimo to chciała ze mną spędzać czas.
            - Chcesz czy zostałaś do tego zmuszona?
            - Chcę przez rozsądek. – Opuszki palca sunęły po dziwacznej rzeźbie, zostawiając ciemne smugi po kurzu. – Wiem, że nie dostaniemy żadnej innej, bo nasze sprzeczki wyłożyłyby Megumi lub Kiro nasze problemy jak na tacy. Wiem też, że staczasz się, żyjąc tu jak pustelnik, w okropnych warunkach. Wycieczka poza wioskę dobrze ci zrobi. – Widziałem po jej profilu, że się uśmiecha. Sięgnąłem po bluzę, nie pamiętając, gdzie położyłem koszulkę. – A co najważniejsze: wiem, że jesteśmy idealni do tego zadania, a wszystko co zrobimy przyspieszy walkę z Danzo. Siedzenie bezczynnie doprowadza mnie do szału.
            Mnie do szału doprowadzała ta wioska. I wszyscy w niej, włącznie z Niko. Miałem wrażenie, że z każdym dniem ściany okupowanego przeze mnie domu się zwężają. Każdy detal otoczenia przypominał mi o mojej słabości. Tej z pamiętnej nocy, gdy byłem dzieckiem – nikim – ale też każdej następnej. Każdy cień miał dziwny, podejrzany kształt. Non stop czułem w dłoniach katanę, gdy jej drżący, srebrny koniec ocierał się o krtań Itachi’ego.
            Nie mogłem spać. Nie mogłem jeść. Od myślenia czujem dziwny, pulsujący ból.
            Miałem cichą nadzieję, że lek na to wszystko stał właśnie przede mną i sugerował to, co zrozumiałem.
            - Tylko my? – upewniłem się, zaciskając rękę na rękawie bluzy.
            Jej oczy znalazły moje. Odbijało się w nich pomarańczowe światło lampki, łudząco przypominające ogień.
            Przytaknęła.
            Miałem wrażenie, że to kolejny test. Że sprawdza, czy jestem w stanie stanąć po jej stronie w słusznej sprawie. Może za ścianą po raz kolejny miała wsparcie, gotowe wyprowadzić mnie stąd siłą, gdybym nie chciał iść po dobroci.
            Jej oczy mówiły jednak co innego. Jej oczy przywodziły mi na myśl jej ostatni warunek i paraliżującą świadomość, że go spełniłem.
            Czułem, jakby coś rozrastało się w moich płucach, gorącego i pulsującego, a potem znikało, zostawiając po sobie ostre mrowienie. I tak w kółko.
            Jej oczy nie opuszczały moich przez dobrą minutę, nie kryjąc się z uczuciem i ufnością we mnie pokładaną.
            - Zgoda.


            - Cześć, kociaki! Dobrze, że jesteście. Już zaczynałam się nudzić.
            Głos Anko jest bardzo donośny – tak bardzo, że niemal drapie mnie gdzieś za uszami - ale nie mogę ukryć faktu, że cieszę się, że nic jej nie jest. Bo jeśli ma siły na zaskakiwanie mnie w ten sposób, to z pewnością jest cała i zdrowa.
            - Miałam nadzieję, że to was wybiorą… nawet specjalnie tak formułowałam raport, by Tsunade pomyślała o was… stęskniłam się, ha ha!
            Hotel, w którym umówiliśmy spotkanie, jest hotelem tylko w nazwie. Rozpadająca się, cuchnąca rudera ma za jedyne chyba zadanie powstrzymanie deszczu przed kapaniem na głowę dilerom, prostytutkom i złodziejom szukającym w niej schronienia za marne grosze. Szczerze wątpię, by tak wygodnicka osoba jak Anko zatrzymała się tu na choć jedną noc. Mimo wszystko jednak kocha szokować, więc takie miejsce mnie nie dziwi.
            Dziwi mnie natomiast jej towarzystwo.
            - To Kaimei, moja… koleżanka – stwierdza, gdy zauważa nasze spojrzenia spoczywające na drobnej, rudej postaci. Umalowane głęboką fuksją usta drgają delikatnie do góry. Dziewczyna unosi rękę na powitanie, nie ruszając się jednak bardziej w naszą stronę. – Wyhaczyłam ją w mieście, nada się idealnie.
            - Do czego? – wzdycha Uchiha, rozkładając się wygodnie w fotelu, zanim ja zdążyłam dokładnie rozejrzeć się po pomieszczeniu. Poza zajmowanym przez niego miejscem nie ma absolutnie gdzie usiąść. Kanapa, na której siedzi obca kobieta, cała zawalona jest… kosmetykami?
            - Do stylizacji. – Mitarashi klaszcze w ręce. Jej znajoma rzuca na mnie okiem ostatni raz i wraca do dłubania w jakimś pudełku. Przysiadam na oparciu obitego skórą fotela. Od podróży bolą mnie nogi. – Wasz pierwszy cel jest znakomitym sensorem. Ukrywanie się za henge lub genjustu byłoby absolutnie bezużyteczne. Ba – podziałałoby jak płachta na byka.
            - Po co w ogóle się zakradać? – pytam, nieufnie spoglądając na kosmetyki, których przeznaczenia nie mogę sobie wyobrazić. Sasuke wzdycha, opierając się o drugie oparcie łokciem. Przez całą podróż nie dotknął mnie palcem. – Wątpię, by inne kraje miały nasze dane i każdy żołnierz rozpoznał nas po twarzy.
            - Może nie każdy żołnierz, ale zaufany szpieg Orochimaru – tak.
Anko nie boi się mówić o naszym planie przy tej kobiecie. Ruda głowa nawet nie obraca się w jej stronę, gdy Kaimei słyszy imię Sannina. Jesteśmy jednak blisko granicy z Dźwiękiem. Mimo wszystko bardziej bym uważała.
- Pracowałam z nim, mała, i wierz mi, że zwraca on uwagę na szczegóły. Zwłaszcza na wygląd ludzi, na których musi mieć oko. Na mnie ma oko od zawsze, na twojego kochasia tym bardziej. – Uchiha warczy cicho, zirytowany nowym pseudonimem. - Ciebie zabiłby bez wahania, chociażby za to, jak ukróciłaś jego plany, gdy wysłał na was tych wariatów…
- Nie zdziwiłabym się, gdyby plakaty z twoją podobizną wisiały w każdej kryjówce – wcina się Kaimei, mieszając coś w słoiku. Mimo że mówi do Uchihy, nie patrzy na niego wcale, skupiona na swojej pracy. Wygląda, jakby chciała się stąd jak najszybciej ulotnić. – Podobno ma na twoim punkcie obsesję.
Powinien dołączyć do szerokiego klubu nastolatek w Konoha. Mimo wszystko wizja potężnego Sannina śliniącego się do Uchihy wstrząsa moim żołądkiem.
Sasuke oczywiście nic sobie z tego nie robi.
- Więc wezwanie mnie tu było idiotycznym pomysłem.
- Może! – Anko rozkłada ręce. – Ale to decyzja Hokage i naszego kociaka, a ja nie ukrywam, że bycie świadkiem twojej… transformacji… da mi niebywałą satysfakcję.
Nie mogę powstrzymać chichotu. Ciemne brwi Sasuke spotykają się nisko na jego czole, a zimne oczy lustrują masę narzędzi do stylizacji, jakby były jego nowym śmiertelnym wrogiem.
- Ciebie też zrobię. - Śmiech zastyga mi w gardle. Ruda kobieta wstaje z krzesła, idąc w naszą stronę z dziwnym słoikiem. - Jeśli nie dla bezpieczeństwa, to dla sprawiedliwości. Kto pierwszy?


            Od początku mówiłem, że to gówniany pomysł.
            Nawet, jeśli zamiary tej kobiety były słuszne, i przez cały ten mizerny proces zapewniała mnie, że nie zrobi nam nic… ekstrawaganckiego… to siedzenie bez ruchu przez dobre pół godziny, podczas gdy obca osoba kręciła się wokół mnie, dotykając mnie bez pytania i nakładając na mnie jakieś mazidła…
            Efekt nie był piorunujący. Miałem ciemniejszą skórę, pomalowaną na naturalnie brązowawy, ale nadal obcy dla mnie kolor. Moje włosy zostały zaczesane i przylizane jakimś paskudztwem do tyłu. Pudry i inne papki nałożone na moją twarz imitowały rysy, których nie miałem, a nawet lekki zarost. Wyglądałem jak jakiś laluś zdjęty z okładki magazynu dla tępych bab. Mimo to machnąłem na to wszystko ręką, nie mając ochoty przechodzić tego ponownie, i zacząłem przeglądać stertę ubrań w walizce nieznajomej, próbując znaleźć jakieś cywilne ciuchy, które nie wzbudziłyby niczyich podejrzeń.
            W tym czasie Niko usiadła na zwolnionym przeze mnie miejscu, sycząc cicho, gdy ruda nieznajoma brutalnie szczotkowała jej włosy, układając z nich potem pozornie potargany kok.
            Stanąłem pod ścianą, czekając cierpliwie, aż z nią skończą. Paradoksalnie jej rozjaśniono cerę, podkreślając potem jej oczy czernią i granatem. Kobieta próbowała namówić dziewczynę na soczewki, ale kunoichi popłakała się zakładając je i szybko z nich zrezygnowały. Po wszystkich zabiegach Niko wyglądała dziesięć lat starzej, zwłaszcza z ciemną szminką na ustach, których nigdy wcześniej nie malowała.
Gdy przebrała się w skórzaną kurtkę i jeansy, wyglądała jak typowa nastolatka-rebeliantka, która uciekła z domu.
            Szybko też się okazało, że pierdoła ma problemy z noszeniem butów na obcasie. Tu jednak ruda nie dała za wygraną. Kunoichi chodziła więc po pokoju w kółko, trenując równowagę i słuchając przy okazji informacji o naszych celach.
             - Agentka, którą musicie zlikwidować, służy zwykle Orochimaru w kryjówce, do której się udajecie. Nie wiemy, co się w niej znajduje, ale prawdopodobnie pełni tam ważną rolę, bo nigdy nie znika na długo. – Mitarashi podała mi plik dokumentów. Na pierwszej stronie widniała twarz młodej kobiety w okularach. Poza czerwonymi włosami i oczami nie wyróżniała się szczególną urodą. – Jest doskonałym sensorem. Wykrywa chakry i chowa swoją. Moje źródła mówią też, że posiada niesamowitą zdolność regeneracji i jest niegłupia. Nie wiadomo, czy Oro na niej eksperymentował, ale przy walce z nią nastawiłabym się na wszystko.
            Przyjrzałem się dokładnie dziewczynie. Nie wyglądała na silną. Miałem przeczucie, że prędzej zacznie uciekać, niż stanie do walki. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jej mało bojowe umiejętności.
            - Na pewno nie przyda się w wiosce? Może nam przekazać sporo informacji – mruknęła Niko, przystając na chwilę przy moim boku i przyglądając się sylwetce wrogiej kunoichi. Ciężko było mi ocenić, czy sugeruje to z litości, czy nagłego pragmatyzmu.
            - Jeśli się uda, możecie na miejscu spróbować coś z niej wyciągnąć. Wiecie… plany Orochimaru i Danzo, lokalizacje jego kryjówek. – Anko machnęła ręką, jednak nie ignorując jej pomysłu. - Słyszałam, że nasz kocur ostatnio zabawiał się jutsu wymuszającym posłuszeństwo… - Uśmiechnąłem się pod nosem, przewracając kartki dotyczące drugiego celu. – Nie łudziłabym się jednak, że ją unieszkodliwicie bez zabijania. Wymknie się wam przy najbliższej okazji i utrudni wam infiltrację bazy. Ja bym się jej pozbyła.
            - Ja nie, ale Sasuke mnie oleje i i tak zrobi po swojemu – westchnęła dziewczyna o twarzy Niko. Obróciła się na obcasie, oglądając w lustrze plecy swojej kurtki.
            Prawda nie wymagała komentarza. Niko znała mnie bardzo dobrze. Czasami było to irytujące, czasem bardzo wygodne.
            - Tak czy inaczej: Karin powinna pojawić się w knajpie po drugiej stronie ulicy dziś wieczorem. To jedyne miejsce w okolicy, gdzie można coś zjeść i zachować posiłek w żołądku na następny dzień. Jeśli podróżowała tą drogą wcześniej – a podróżowała na pewno – będzie o tym wiedzieć. – Anko wyrwała dokumenty z moich dłoni, podsuwając kolejne zdjęcie pod nos Niko. – Następny cel powinien być łatwiejszy. Facet specjalizuje się w Suitonach i walce bronią białą. Gdy dorwiecie Karin, lećcie do wioski na północy – Esagashi. To obowiązkowy przystanek na jego trasie. Gdy już go załatwicie, przemienicie się – Sasuke w Suigetsu, Niko w Karin… lub odwrotnie, zależy co was kręci… - Oboje przewróciliśmy oczami. – I wyruszycie do kryjówki, którą zaznaczyłam wam na mapie. Oczywiście z Suigetsu również możecie coś wydobyć, ale nie łudziłabym się, że wie coś przydatnego. To raczej Karin jest osobą, którą Orochimaru wtajemniczyłby w swoje plany.
            - Co mamy zrobić w kryjówce? – spytała Niko, wznawiając swój rytmiczny chód po pokoju, po drodze oddając mi stos kartek, już obróconych na mapę. Z niechęcią skupiłem się na niej, zapamiętując punkty orientacyjne i okolicę. Chwiejące się biodra dziewczyny były znacznie ciekawszym widokiem.
            - Staracie się nie zdemaskować. Szukacie Danzo, by potwierdzić jego zdradę, dowiadujecie się jak najwięcej o jego planach co do Konohy, a potem uciekacie, zabierając ze sobą to, co wyda się przydatne. Dokumenty, eksperymenty, mapy, notatki, broń…
            - To wszystko? – przerwałem jej monolog. Od ciągłego biadolenia bolała mnie głowa.
            - W sumie to tak. – Anko popukała się palcem w usta, odbiegając wzrokiem w zamyśleniu. Niko zachwiała się na obcasach, podpierając się chyboczącej szafki, co przerwało pozorną ciszę. Rzuciłem jej potępiające spojrzenie, na co odpowiedziała wystawieniem języka. – Mówię całkiem serio, gdy odradzam wam walki. Ludzie Orochimaru są bezwzględni i całkowicie oddani. Nie zawahają się przed śmiercią pod gruzami, jeśli będzie to oznaczać zabranie was i jego tajemnic do grobu.
            - Unikanie konfliktu? Z nim? – Niko rzuciła mi pobłażliwe spojrzenie. – Już mogę sobie wybierać epitafium na głaz, która mnie przygniecie. – Warknąłem, gdy jej ręka zatoczyła w powietrzu majestatyczny łuk, wywołując parsknięcie u obu kobiet. – „Mówiłam, że tak będzie”. Niko, niekochana, niepamiętana.
            Zatrzasnąłem folder z aktami.
            - Powinniście już iść. Jeśli Karin przybędzie godzinę wcześniej, nie powinna nas raczej zobaczyć razem – mruknęła Kaimei, gdy tylko przestała chichotać. – Łap szminkę. Gratis. – Rzuciła błyszczący przedmiot w stronę Niko. – I uważaj na spadające kamienie.
             - Arigato.
            - „Shinobi zakały, a na nich skały” – zaproponowała Anko, klepiąc kunoichi po plecach. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, otaczając ją szybko ramieniem. Nic wylewnego, raczej odruch. – Gdy skończycie, pędem do wioski.
            - Tak, mamo.
            Na zewnątrz było potwornie zimno. Wszystko jednak – nawet mróz – było lepsze od zatęchłego smrodu dziury, w której spędziliśmy ostatnią godzinę. Powoli, udając brak pośpiechu, skierowaliśmy swoje kroki do knajpy, którą wcześniej wskazała Mitarashi. Niko po kilku uliczkach zaczęło już telepać z zimna. Mimo zgrzytania zębów wydusiła z siebie jeszcze jeden fatalny żart a propos naszego nagrobka.
            - „Z misji wyszła kicha, oto Niko i Uchiha”. – Wypuściłem powietrze nosem, co stworzyło wokół mojej twarzy obłok białej pary. Rzuciłem dziewczynie z góry potępiające spojrzenie, na co odpowiedziała pewnym siebie uśmiechem. – Chciałam z tobą zrymować „u licha”, ale nikt już tak nie mówi – wytłumaczyła po chwili, pospiesznie wyciągając dłoń z kieszeni kurtki, by podrapać się w nos. Zmarznięta kończyna zaraz potem błyskawicznie schowała się przed wiatrem.  
            - „Kicha” też nie cieszy się ostatnio powalającą popularnością – burknąłem, otwierając przed nią drzwi do knajpy. Natychmiast wskoczyła do środka, strząsając z siebie kurtkę. – Chyba że wśród starszych facetów, z którymi ostatnio się zadajesz.
            - Zadaję, ale niemal w ogóle nic nie mówią.
            Nikt nie zainteresował się naszym przyjściem. W środku było w miarę ciepło dzięki buzującemu pod dalszą ścianą ognia w kominku. Zdjąłem własny płaszcz i przeszedłem do jednego z wolnych stolików.
            - Czemu nie usiedliśmy przy oknie? – spytała kunoichi, rozsiadając się na obitej wyblakłym materiałem kanapie. Na horyzoncie pałętał się kelner, ale był zajęty innym stolikiem.
            - Jeśli nie jest sama, ktoś mógłby nas przez nie obserwować. – Usiadłem naprzeciwko niej, opierając się wygodnie o stół i pochylając na tyle, by nikt w okolicy nie słyszał naszej rozmowy. – Poza tym gdyby ona coś podejrzewała, mogłaby nigdy tu nie wejść. W ten sposób, nawet jeśli nas zobaczy i rozpozna, to my zobaczymy też ją.
            Dziewczyna przytaknęła powoli, sygnalizując, że rozumie.
            Kelner w luźnej koszuli podszedł do naszego stolika i ułożył przed nami karty. Nie poświęcił nam nawet ułamka sekundy więcej, niż potrzeba było. Z naszym dziwacznym wyglądem musieliśmy tu idealnie pasować.
            Odruchowo podrapałem się w podbródek, przeglądając kartę.
            - Co, broda drapie? – zachichotała Niko. Gdy podniosłem na nią wzrok, zakryła dolną część swojej twarzy własnym menu. Jej oczy nadal były roześmiane.
            - Zamknij się – warknąłem, wracając do listy piw.  
            Kelner wrócił, zamówiliśmy jakieś przekąski i piwo i wróciliśmy do rozmowy.
            - Co zrobimy, gdy się zjawi? – Kunoichi na nowo zainteresowała się moim sztucznym wyglądem, nie spuszczając mnie z oka. – Będziemy udawać znajomych? Rodzeństwo? Zakochaną parę? – Uniosła brew.  
            - Rób co chcesz, byle nie wyglądało to podejrzanie. Nie wgapiaj się w nią też za bardzo i nie rozglądaj po sali. Poinformuję cię, gdy wejdzie.  
            Z naszego miejsca siedzenia tylko ja widziałem drzwi wejściowe. Nie powiem, by był to przypadek. Trochę wątpiłem w spokój chakry i subtelność Niko.
            Przyniesiono nam piwo. Niko poprosiła o rurkę. Posłała kelnerowi swój szczery uśmiech, który chyba po raz pierwszy nie zadziałał – bez wątpienia przez rozczochrane wiatrem włosy i rozmazany od mrozu makijaż. Mężczyzna odburknął coś pod nosem, co wzięliśmy za sygnał, że niedługo wróci z rurką.
            - Paskudne miejsce – westchnęła zielonooka, widocznie nie mogąc znieść dłuższej ciszy. Tak jak normalnie nie mógłbym oderwać od niej wzroku i chętnie bym wykorzystał szansę, by pobyć z nią sam-na-sam, aktualnie nie miałem na to ochoty. Nadal jej nie ufałem, nadal byłem ostrożny. No i jej dziwaczny wygląd. Ocucał mnie. – Co jeśli się nie zjawi? Idziemy po Suigetsu, mając nadzieję, że mieli jakiś plan spotkania?
            - Byłoby ciężko – burknąłem. Kelner przyniósł bez słowa rurkę, za co dziewczyna podziękowała serdecznie. Poczekałem aż odejdzie przed kontynuowaniem. – Mogłaby nas ubiec. Poza tym – póki jedno z nas nie zrobiłoby Henge na jego podobieństwo, do spotkania by nie doszło. A sama słyszałaś, że na nią by nie podziałało.
            - Co jeśli ona już tu jest? Też pod Henge? – spytała dziewczyna, przekrzywiając lekko głowę i siorbiąc piwo przez rurkę. W tym momencie nie wyglądała nawet tak źle. Tylko te czarne plamy pod oczami…
            - Nie ruszaj się – westchnąłem cicho. Po jej zestresowanej reakcji – zesztywniałemu ciału – od razu widać było, że pomyślała, że chodzi mi o Karin. Pochyliłem się bardziej, sięgając zmarzniętą od zaszronionej szklanki dłonią do jej twarzy. Przeciągnąłem kilkakrotnie kciukiem po jej ciepłej skórze pod okiem, zmazując plamy od tuszu. – Wyglądasz jak panda.
            - A ty jak… jak… - Jej oczy zaiskrzyły się, a skóra podgrzała pod jej drugim okiem, nawet gdy szukała dla mnie dobrej obelgi. – Sutener.
                         Nie powstrzymałem uśmieszku.
            - Alfons? Serio? – Tym razem to ja przekrzywiłem głowę, przyglądając się jej krytycznym wzrokiem. Znad obdrapanego blatu wystawały jej piersi w obcisłej, błyszczącej bluzce. – W sumie… w twoim towarzystwie…
            Niko pacnęła mnie w rękę, wciąż leżącą na blacie między nami.
            - Nie mogę doczekać się walki – przyznała cicho, uciekając wzrokiem do swojej szklanki, w której obróciła kilkukrotnie pomarańczową słomkę. – Po tym wszystkim, co ostatnio… - urwała, szukając dobrego słowa, ale chyba poddała się, kontynuując myśl z przekonaniem, że rozumiem. – Mam ochotę się na kimś wyżyć.
            - Nie ty jedyna – przyznałem, starając się zdusić w sobie wrogość, jaka tylko wychylała się w moim umyśle, gdy Niko zaczynała się nad sobą użalać. Minęło kilka chwil, których żadne z nas nie kwapiło się wypełnić. Po raz pierwszy od dłuższego czasu byliśmy sami, w teoretycznej zgodzie. Mimo to każde z nas tkwiło we własnych myślach. Wiedziałem, że powinniśmy porozmawiać o czymś ważnym – o Itachi’m, Shinzobu, Orochimaru… wiedziałem jednak, że to drażliwe tematy i kłótnia w tym momencie niewiele nam pomoże.
            - Jak twoje oczy? – Niko przerwała milczenie, upijając zaraz kilka łyków piwa. Zamówiliśmy jakieś kanapki i koreczki, które w międzyczasie – choćby dla zajęcia czymś rąk – w większości zniknęły. Dziewczyna obracała między smukłymi palcami kolejną wykałaczkę. Gdy patrzyłem na ten ruch, od razu chciało mi się palić.
            - Nie bolą – odparłem odruchowo, sadząc, że o to jej chodzi. Jej uniesiona brew wskazała, że wcale nie. – Nie wiem – poprawiłem się. – Nie trenowałem ich. Zauważyłem jednak dziwną energię z nimi związaną. A co?
            - Nic. – Wiedziałem, że to nieprawda. Z nią zawsze było coś. Westchnęła. – Wypytywałam ostatnio Shizune. Kakashi’ego i Akane też. Podobno Itachi ma ze sobą Oko Shisui’ego. Kojarzysz?
            Bohater klanu znany z teleportacji, biegłości w walce i zasług podczas wojny. Ten, którego list pożegnalny napisany przed domniemanym samobójstwem w rzece Nakano wywołał burzę. Był ostatecznym pchnięciem w kierunku katastrofy. Sygnałem – nawet dla mnie – głupiego, naiwnego dzieciaka – że coś jest nie tak. Najlepszy przyjaciel mojego brata. Jego idol. Może ofiara.
            - Coś kojarzę – wychrypiałem, zaraz jednak odchrząkując. - Co w związku z tym?
- Cóż… o waszym klanowym jutsu jest naprawdę niewiele… w książkach w sensie, i pewnie nie bez przyczyny. Jednak przeprowadziłam pewne śledztwo i doszłam do wniosków, którymi chciałabym się z tobą podzielić. – Odłożyła wykałaczkę, bawiąc się teraz palcami. Zerknęła na mnie spod kosmyków na czole, widocznie szukając w moim spojrzeniu aprobaty.
            - Słucham. – Rozsiadłem się wygodniej, krzyżując ręce i pochylając się bardziej. Przez bliskość – lub dzięki niej, zależy jak na to patrzeć – po raz pierwszy od dawna poczułem jej zapach. Mieszał się z jej piwnym oddechem. Nie zapomniałem kątem oka obserwować wejścia do knajpy.
            - Shisui – tak, jak Itachi – już od młodego wieku doświadczył horroru, jakim jest wojna. Obaj starali się więc powstrzymać konflikt między waszym klanem a władzami wioski. Nie wiem, kiedy ujawnił się u niego Mangekyo, ale odpowiedział on na jego potrzeby. Shisui chciał sprawić, by Uchiha zmienili zdanie i nadal żyli w pokoju. Był gotów uciec się do manipulacji i otrzymał od losu odpowiednie do tego środki: Kotoamatsukami – wyjaśniła. Nie słyszałem nigdy o tym jutsu. – Jego technika wpływała na właściciela zmieniając jego uczucia, poglądy i nastrój. Robił on to, czego chciał Shisui, do końca nie orientując się, że ktoś nim manipuluje. Jutsu to wymagało jednak masy chakry i koncentracji. Było tak silne, że można było go używać tylko w dużych odstępach czasowych. Mimo to Danzo go zapragnął. Ukradł mu jedno oko i osłabił go. Wtedy pewnie Shisui poddał się i oddał drugie oko Itachi’emu.
            - Czyli Danzo ma to jutsu? – upewniłem się. Bulgotała we mnie wściekłość. Więc co, wystarczyło wyrwać komuś z mojej rodziny oko i przywłaszczyć sobie, a reszta wioski nie widziała w tym nic dziwnego? Jak nisko byliśmy poważani, by traktowano nas jak pojemniki na cenne organy i jutsu? To było chore.
            - Możliwe, ale nie o to mi chodzi – mruknęła szatynka, dopijając piwo. – Itachi zyskał swój Kalejdoskop dzięki Shisui’emu. Jego śmierć obudziła w nim kolejną moc zdolną uratować wioskę. Tylko… w inny sposób.
            Nie musiała nawet tłumaczyć. Doświadczyłem jej niedługo potem na własnej skórze.
            - Co hipnoza zadająca ból była w stanie zrobić dla wioski? – prychnąłem. Jego jutsu były ohydną oznaką tchórzostwa.
            - Myślę, że Itachi potrzebował sposobu na zastraszenie Rady bez brudzenia sobie rąk. Było to… elokwentne. Nie mówiąc już o zabijaniu rodziny w szybki, bezbolesny sposób, a także wystraszenie ciebie – wtedy jeszcze dziecka – tak, by cię nie okaleczyć. – Posłałem jej mroczne spojrzenie spod zaciśniętych brwi. – Przynajmniej nie fizycznie.
            - Cudownie.
            - Nie mówię, że go absolutnie popieram. Po prostu wiem, że jakby to na mnie spoczywało takie brzemię, też wolałabym stać dobre kilka metrów od umierających przeze mnie bliskich niż… brodzić po kolana we krwi.
            Nie byłem pewien, czy chce mi się teraz o tym słuchać.
            Nie kiedy jeszcze kilka tygodni temu jego krtań była w zasięgu mojego miecza.
            - Co to ma do mnie?
            Na twarz Niko wpłynął przemądrzały uśmiech. Aż widziałem te małe zębatki pracujące za jej ślicznymi, zielonymi oczami.
            - Twoje Mangekyo objawiło się w momencie wielkiego stresu, ale nie spowodowanego odpowiedzialnością. Byłeś wkurzony i zraniony. Uważałeś, że cię zdradziłam i że nic nie idzie po twojej myśli.
            - Ciągle tak uważam – przerwałem jej, przewracając oczami. – I co sugerujesz, że nasza krew daje nam to, czego chcemy? Jutsu spełniające życzenia? I ja zażyczyłem sobie czego?
            - Władzy. Jak zawsze – warknęła. O, to było coś nowego. - Chciałeś kontroli. Obojętne, czy nad denerwującą cię Megumi, czy nade mną i moim życiem. – Uniosła w emocjach głos, ale szybko opadł, zastąpiony przejętym szeptem. – Problem w tym, że ciebie gówno obchodzą uczucia. Ba, twoje jutsu nawet pomija fakt, że ludzie dowiadują się, że ich kontrolowałeś. Shisui chciał, aby ludzie byli dobrzy, chciał ich zmienić, ale nie dla siebie, a dla dobra wioski i ich samych. – Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie, wskazując na mnie. – Ty chcesz, by po prostu cię słuchali. Nie ważne, co czują i myślą.  
            Czy ona właśnie mnie obrażała? Ta moc była niezwykła. Nie wybrałem jej sam, ale szczerze mówiąc wydawała mi się logiczna. Tym bardziej, jeśli naprzeciwko nas na polu walki miał stanąć uzbrojony w równie legendarne jutsu Danzo.
            - I co, może powiesz mi, że to nieprzydatne? Że powinienem się tego wstydzić?
            Niko zacisnęła usta.
            Nie miałem zamiaru wstydzić się siły. W walce o życie wszystkie ruchy były dozwolone. I po tym wszystkim, co Niko przeszła przez Megumi, nie miała prawa być na mnie zła, że akurat - zupełnym przypadkiem - to na niej odkryłem moją nową umiejętność. Nie po to przez tyle lat poszukiwałem mocy, pragnąłem jej i pracowałem na nią, by teraz Niko ją ograniczała jej moralizatorskimi śpiewkami. Byłem gotów jej używać przeciwko wszystkiemu i wszystkim.
            - Mógłbyś się chociaż przejąć tym, że najpierw użyłeś jej na mnie. I zastanowić się, czy nie iść z nią w innym kierunku – syknęła.  
            Zdawało się, że wszelki jej lęk związany z moją mocą zniknął. Miałem rację – próbowała mnie kontrolować. Miała jednak inne uzasadnienie, niż się spodziewałem.
            - Użyłem na tobie Mangekyo? – zdziwiłem się. Przytaknęła posępnie. Poczułem dziwne gorąco w brzuchu. – Niby kiedy?
            - Nie wypowiedziałeś rozkazu, ale pomyślałeś go – żachnęła się, odsuwając się trochę od stolika. – Rozkazałeś mi w myślach cierpieć. I posłuchałam się. Gdyby nie ANBU, pewnie wycierpiałabym się na śmierć. – Jej mina była cierpkim grymasem niosącym ze sobą cień kpiącego uśmiechu. Czy to był ten moment, gdy ją przepraszałem? Ciężko było stwierdzić. Z jednej strony nie życzyłem jej śmierci i gdybym mógł cofnąłbym czas i jej nie przydusił. Z drugiej – po raz kolejny – ciężko było przepraszać za moc. I to w dodatku tą niekontrolowaną. Jeszcze.
            - Czego ode mnie oczekujesz? – spytałem, widząc, że w końcu się trochę uspokoiła.
            Jak przez mgłę pamiętałem jej udział w mojej walce z Itachi’m. Mimo że nie zamierzał zrobić jej krzywdy, utrzymywała dystans, niepewna, do czego był zdolny. Na widok płonącego olbrzyma wyglądała na wgniecioną w ziemię. Było jasne, że boi się tego, czego nie rozumie. Teraz coś nowego pojawiło się u mnie. Ale moja nowa moc – zwłaszcza w pełni kontrolowana i nawet niegroźna – była zbyt wygodna, by ją sobie odpuścić, jak bardzo Niko na to nie nalegała.
            - Że nie zrobisz tego więcej. Ani mi, ani moim znajomym – odparła niemal natychmiast. Szczerze mówiąc wiedziałem, że tak naprawdę chciałaby ode mnie o wiele więcej.  
            - Co do nich mogę obiecać. – Jej brwi spotykały się na środku czoła. – Jednak ty możesz się kiedyś okazać niegrzeczna.
            Nie zdążyłem przyjrzeć się jej reakcji zanim gwałtownie wstała od stolika.
            – Idę do łazienki. Możesz zamówić kolejne piwo.  
             
             
            Wzdycham głęboko. Uchiha czasami potrafi być zaskakująco uroczy. Muszę się jednak na nowo przyzwyczaić, że przez większość czasu jest po prostu palantem.  
            Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co by było, gdyby nie stał teraz po naszej stronie. Durne jutsu. Wystarczyłoby jego jedno spojrzenie, rozkaz, a wyśpiewałabym mu wszystko. Tyle że gdyby musiał mnie do tego zmuszać, jego reakcja na uzyskane informacje byłaby pewnie zupełnie inna.
            Poprawiam palcami rozmazany makijaż, który nagle – przez moje łzawiące na mrozie oczy – zdecydował roznieść się dookoła. Nakładam na usta kolejną warstwę koloru szminką od Kaimei. Przyglądam się sobie przez chwilę. Z lustra spogląda na mnie niemalże obca osoba. Moje oczy wyglądają agresywnej, zmrużone powoli ulatniającą się ze mnie wściekłością. Włosy przy bladej skórze wydają się ciemniejsze niż zwykle.  
            Nie wiem, co mam robić. Nie wiem, jak mam się zachować. Nie wiem, czego chcę i co mu powiedzieć. Jest między nami tyle nieporozumień i niedopowiedzeń, że nie mam ochoty do niego wracać.
            Czuję… dystans. I nie jest mi z tym źle. Wiem podświadomie, że to reakcja na ból który mi zadał. Wiem, że jeśli go pokonam, jeśli zaryzykuję i wrócę – poświęcę się jeszcze raz – i Uchiha znowu mnie zawiedzie, będzie mi się jeszcze trudniej po tym pozbierać.
            Po chwili namysłu wchodzę do kabiny – piwo robi swoje. Gdy wychodząc otwieram drzwiczki na zewnątrz, uderzam w stojącą po drugiej stronie osobę.
            - O, oh. Gomenasai.  
            Moje oczy koncentrują się na fioletowej kurtce i ogniście czerwonych włosach. Dziewczyna z irytacją poprawia na nosie okulary.
            - Nic nie szkodzi.  
            Karin.
            Błyskawicznie dochodzę do siebie, zniżając lekko głowę w geście zakłopotania i wymijając ją sprawnie. Myję ręce udając, że się nie spieszę i wychodzę z łazienki, szybkim krokiem lądując przy stoliku.
            - Karin się zjawiła – oświadcza Sasuke, pstrykając i wskazując na drzwi do toalety. W drugim ręku ma nowe piwo. Wydaje się załamująco spokojny.  
            - Ah tak? No co ty nie powiesz! Praktycznie uderzyłam ją drzwiami od kibla! – syczę, starając się nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Chłopak posyła mi spojrzenie pełne politowania.
            - No i co miałem zrobić? Pojawiła się zaraz po tym, jak zniknęłaś. Nie mogłem przecież wejść za nią do łazienki.
            Nagle przytomnieję. Zapada chwila ciszy.
            - Czemu nie? – pytam poważnie.
            Chłopak omal nie krztusi się piwem. Jest na to za mało ekspresywny. Widzę jednak, jak jego brwi marszczą się na środku czoła w niedowierzaniu. Na chwilę czas spowalnia.
            - Tak się nie robi – parcha, odstawiając szklankę z piwem na stół. Z irytacją zauważam, że w mojej nowej nie ma rurki. Znowu. Co za…
            - I postanowiłeś wybrać akurat ten moment na zostanie gentlemanem? Mogliśmy ją załatwić w toalecie i mieć to z głowy. – Zerkam ukradkiem na drzwi do łazienki, jako że to ja z naszej dwójki mam je w zasięgu wzroku. Co prawda w łazience ciężko byłoby ją przesłuchiwać… i gdyby nie udało jej się uciszyć lub wykończyć jednym ruchem, pewnie podniosłaby alarm i pół restauracji zbiegło by się, by jej pomóc… – Teraz nie wiadomo, ile Karin spędzi w łazience. I w tej knajpie, rzecz jasna.
            - Hn. Mówisz, jakby moje towarzystwo było nie do zniesienia.
            - Bo jest – odpowiadam, dokładnie w tym momencie, w którym drzwi do toalety otwierają się z rozmachem. Przybieram naturalną pozę, w geście desperacji kładąc dłoń na leżącej przede mną ręce Uchihy. Chłopak wzdryga się lekko z zaskoczeniem, ale nie ucieka przed dotykiem. Jego skóra jest zaskakująco ciepła. – Musimy porozmawiać o twoim bracie – mówię to z takim przekonaniem i czułością, by wiedział, że udaję. Lekki uśmiech wstępuje na jego usta. Przykrywa moją dłoń swoją drugą, a Karin przechodzi obok nas do swojego stolika. Brzemię obserwowania jej spada na Uchihę, a mi – paradoksalnie – od razu lepiej.
            - No to gadaj – brzmi jego niski głos, na wszelki wypadek, gdyby poza idealnym czuciem chakry agentka Orochimaru posiadała doskonały słuch. Przygryzam delikatnie wargę, czując się niezręcznie z dłonią uwięzioną w jego prześmiewczym, żelaznym uścisku. Wzrokiem sygnalizuję, że czekam na raport. – Usiadła niedaleko okna. Albo na kogoś czeka, albo ją wystraszyłaś i chce być gotowa do szybkiej ucieczki.
            - Albo lubi nocne widoki na tę melinę – wzdycham, z trudem wyciągając swoją spoconą dłoń z dwóch ogromnych kleszczy na blacie. Natychmiast sięgam po swoje piwo. – Nie zaatakujemy jej w środku, więc naprawdę moglibyśmy o nim pogadać.
            - Wołałbym nie – pada od razu odpowiedź. I, nie powiem, zaskakuje mnie ona. Uchiha nigdy nie obawiał się wygłaszania na głos swoich racji i planów, a tym bardziej kłócenia się ze mną na delikatne tematy. Czyżby po raz pierwszy naprawdę nie wiedział, co powiedzieć? Już kilka razy twierdził, że pomyśli. Że jeszcze nie zdecydował.
            Cały czas trzymam chakrę pod kontrolą, idealnie zduszoną i uspokojoną. Muszę panować nad emocjami, ruchami, a także nie przesadzać z czujnością, by moja moc sama nie „wychyliła się”, by wyczuć inne.
            Sasuke z przyzwyczajenia przeczesuje włosy palcami i krzywi się lekko, gdy na ręce pozostaje mu odrobina żelu. Próbuję powstrzymać śmiech.
            - Gapi się na nas – stwierdza po chwili brunet, sięgając po ostatnią kanapkę.  
            - Raczej na ciebie – odpowiadam automatycznie. I nie chodzi tylko o to, że mnie dziewczyna nie widzi zza mojej sofy. Uchiha – nawet dziwacznie przerobiony – może spokojnie przyciągać kobiece spojrzenia. Staram się powstrzymać chęć, by się obejrzeć – to całkowicie by zniszczyło nasze przebranie.  
            Musimy jednak wykombinować, co zrobić, by zatrzymać ją dłużej w knajpie i uspokoić jej ewentualne podejrzenia. Przez moment naprawdę rozważam zaangażowane udawanie zakochanej pary – jakieś czułości, może kłótnia, pocałunek…
            Moje oczy spoczywają na jego wąskich ustach i szczerze mówiąc nie odpycha mnie ten pomysł.  
            Ślad po moim ciosie zniknął.
            - Połóż pieniądze na stole, by w razie czego nasze nagłe wyjście nie zaalarmowało kelnera – instruuje Uchiha, patrząc mi głęboko w oczy. Jego usta są wygięte do góry już gdy zaczyna mówić i zastanawiam się, czy przybrały ten kształt pod naciskiem mojego zamyślonego wzroku. Korzystając z ukrycia za wysokim oparciem siedziska, wykonuję jego polecenie. – Możliwe, że jesteśmy zbyt charakterystyczni. Lub za mocno uderzyłaś ją drzwiami. – Chichoczę donośnie, choćby po to, by podsycić iluzję, że rozmawiamy o jakichś romantycznych błahostkach. – Tak czy inaczej – wydaje się siedzieć na szpilkach. Gdy tylko dam ci znać, biegniemy za nią. Chyba, że wolisz podejść do niej już.
            - I rozegrać scenę tutaj? Raczej nie – wzdycham. – Jeśli wyjdzie pierwsza, będzie starała się nie wzbudzać podejrzeń – odejdzie wolno i nie będzie się oglądać. To da nam przewagę w pogoni – myślę na głos. – Gdybyśmy skoczyli do niej teraz, uciekałaby natychmiast gdzie pieprz rośnie. Mało korzystne.  
            Chłopak myśli przez chwilę, wodząc opuszkiem kciuka po zroszonej szklance.
            - Masz rację – stwierdza po chwili. W reakcji na nutę zdziwienia w jego głosie posyłam mu karcące, acz rozbawione spojrzenie. – No to siedzimy. Chciałaś gadać o…
            - Itachi’m – podpowiadam cicho, dobrze wiedząc, że nie zapomniał. – Nie poświęciliśmy mu do tej pory zbyt dużo czasu. – Shinobi naprzeciwko mnie nawet nie drgnie, słuchając, co mam mu do powiedzenia. A to on powinien mówić, do cholery. Chcę wiedzieć, co zamierza. – Pewnie nie zdziwi cię, co teraz powiem, ale… jego los nie jest mi obojętny.
            - Mało komu jest. To oszust i morderca.
            - Ale nadal twój brat – naciskam, na co otrzymuję tylko zirytowany pomruk i przewrócenie oczami. Nagle cała jego sylwetka pokazuje brak zainteresowania tą sprawą. Wiem, że to na pokaz. Wiem, że umie kłamać całym ciałem – ramionami, brwiami. Nie wiem, po co ukrywa przede mną, że jest bezsilny i niezdecydowany, ale… - Nie powiesz mi, że wielka nienawiść przerodziła się w nic. Że jest ci nagle wszystko jedno.  
            Poważny wzrok spod ściśniętych brwi i silny uścisk na szklance dają mi do zrozumienia, że Sasuke może mi powiedzieć w tym momencie wszystko, bylebym zmieniła temat.
            - Nie zgadzam się, by dalej cierpiał za cudze błędy. To nie fair – warczę, pochylając się, by nie musieć unosić głosu. Mimo wszystko czuję, jak trochę trzęsą mi się ręce. To walka o cudzy los. Człowieka, który w jakiś popieprzony sposób stał się dla mnie kimś ważnym. Abstrakcyjną postacią brata, którego nigdy nie miałam. – Wiem, że będzie trudno mu wybaczyć, ale chciałabym, abyś dał mu chociaż szansę.
            - To nie będzie „trudne”, tylko „niemożliwe” – przerywa mi lodowatym, zdecydowanym tonem. Jego rozbrajająco spokojne spojrzenie spotyka moje po drugiej stronie stołu. Przez moment widzę, jak Sasuke kalkuluje, co mi powiedzieć, jak mi wytłumaczyć coś, co powstało w jego umyśle. Chyba nie przychodzi mu na myśl nic nowego, bo po chwili potrząsa lekko głową, jakby w wewnętrznym dialogu z samym sobą zmieniając taktykę. – To przez Itachi’ego ja… - Znowu przerwa, odchodzi wzrokiem w bok, bo chciał powiedzieć za dużo lub złymi słowami. Już czuję, że się zamyka, że to jedno pół-zdanie było maksymalnym obrazem tego, co dostanę dzisiaj na temat jego uczuć. Zaraz obróci to w zupełnie inną walkę lub w rozmowę o mnie. O nas. Bo to łatwiejsze. – To przez niego taki jestem. Za wszystkie cechy, których we mnie nienawidzisz, możesz podziękować jemu.
            Nie wiem, czy uśmiecham się przez to, że to przewidziałam, przez to, że Sasuke znowu myśli tylko o sobie, czy przez to, że następne moje słowa są prawdą.
            - Nie ma takich.
            Wypuszczenie powietrza nosem. Prychnięcie, by ukryć nieco czulszy uśmieszek.
            - Kłamczucha.
            W tym momencie żałuję, że jesteśmy tak daleko od siebie, bo chcę go dotknąć.
            Przez moment jesteśmy cicho. Nie patrzymy na siebie, a mimo to jest między nami harmonia. Parę banknotów, dwa niedopite piwa, dwa talerze, wymiętoszone przeze mnie wykałaczki.
            I znikąd następna sekunda jest wypełniona ruchem.
            - Ucieka.
             
             
            Wypadliśmy przez drzwi nie sięgając po kurtki. Poczułem, jak moje buty grzęzną w błocie przy każdym kroku. Sharingan natychmiast dostrzegł zdesperowaną chakrę i fragment karminowych włosów.
            Niko wyrównała ze mną biegu, przeciskając się sprawnie przez tłum, który w konsternację wprowadziła Karin. Zamaszystym ruchem wskazała na dach budynku, za którym zniknęła wroga kunoichi. Wybiegłem w bok, ignorując krzyczących mężczyzn, którzy odepchnięci na bok uderzyli o drewniane skrzynie. W kilku susach wspiąłem się po ścianie, by kontynuować pościg na dachu. Chakra Niko od razu wysunęła się naprzeciw, witając moją i pozwalając mi natychmiast znaleźć ją w krętej uliczce.
            Nadrobiłem stracony na wspinaczkę czas, przeskakując z jednego dachu na drugi i pędząc równolegle do Niko, która z dołu pilnowała uciekającej dziewczyny. Karin absolutnie schowała swoją energię, zapewne próbując zniknąć na obrzeżach miasta. Nie mogła jednak zwiększyć dystansu pomiędzy sobą a szatynką.
            Po minucie dachy zaczęły topnieć, zatęchłe miasteczko przerodziło się w slumsy. Niko zaczęła ginąć w morzu brunatnych kurtek i czapek. Biegła jednak równo, dzięki smukłej sylwetce, zwrotności i szybkości unikając przeszkód i przechodniów.  
            Nagle przystanęła – coś ją powstrzymało – ale szybki ruch w górę, błysk zielonych oczu w ciemności – sprawdziła po mnie, czy biegnie w dobrym kierunku i wznowiła szaleńczy pościg.
            Z góry dostrzegłem zardzewiałą bramę – otaczała cmentarz. Karin musiała albo się na nią nadziać i być złapaną przez Niko, albo skręcić w prawo. Ściąłem drogę przez zardzewiałą kładkę łatającą dziurę w dachu i wyskoczyłem naprzód, kierując się w miejsce, gdzie musiała się udać.
            Nie pomyliłem się – Karin uniknęła ślepego zaułku, pokonała sprintem wąską alejkę, próbując dostać się do lasu. Niko była szybsza, siedziała jej na ogonie. Jednak wystarczyło dostać się za kilka pni, za róg, za worki ze śmieciami.
            Chyba że właśnie bym zdecydował zeskoczyć z dachu i wylądować na śniegu tuż przed nią, odcinając jej drogę.
            Jak teraz.
            Dziewczyna zaczęła coś mówić, ale zanim dotarło do mnie, co chciała powiedzieć, byłem już metr przed nią. Automatycznie odwróciła się, by uciec w kierunku, z którego przebiegła – słusznie oceniła, że większe szanse miałaby z Niko – ale zanim zdążyła się ruszyć, moja wyciągnięta dłoń chwyciła ją za włosy.
            Zaciągnąłem ją w cichą, ciemna uliczkę, bez ceregieli przyciskając jej twarz do brudnych cegieł. Niko zmaterializowała się tuż obok.
            - Sasuke – upomniała mnie ostro, nie zdejmując wzroku z zaczerwienionej od wysiłku i mrozu twarzy obcej dziewczyny. Nie powstrzymała mnie jednak.
            - Czego chcecie – wyjęczała Karin, siłując się z moją ręką wplątaną w jej włosy. Uderzenie stłukło jej jedno szkło w okularach.  
            Uśmiechnąłem się lekko. Normalne pytanie brzmiałoby może „kim jesteście?”, ale widać agentka Orochimaru była dobrze poinformowana. Ciekawe jak dużo czasu zmarnowaliśmy na tę farsę. Mogła rozpoznać nas przecież od razu. Trzeba było jednak pognać za nią jak najszybciej, a nie bawić się w kotka i myszkę.
            - Informacji o Orochimaru – przyznała cicho Niko, uspokajając powoli swój oddech po biegu. Jej lekka zadyszka była niczym przy sapiącej ze strachem czerwonowłosej dziewczynie. Już było wiadomo, że nie czeka nas tu ekscytująca walka. – Czy Danzo jest w południowej kryjówce?
            Karin nie odpowiedziała. Jej chwyt na mojej ręce zelżał, jakby kontemplowała, czy wydać tajemnice swojego szefa.  
            Zaraz potem poczułem szarpnięcie chakry, dziwny, cierpki zapach, a obraz przed moimi oczami zawirował.
            Spostrzegłem, jak gładkie kosmyki wysuwają się spomiędzy moich palców.
            Zanim w pełni dotarło do mnie, że to genjutsu, z którego muszę się wyplątać, Niko uderzyła z impetem w plecy wrogiej kunoichi, ponownie dociskając ją do ściany. Dziewczyna krzyknęła z zaskoczeniem, a jej okulary spadły w brudny śnieg. Jej koncentracja rozsypała się na kawałki, a ja nawet nie musiałem łamać jej techniki.
            Anko miała rację – niektórych ludzi nie dało się pojmać żywcem.
            Wprawnym ruchem odsunąłem Niko i szarpiąc Karin za rękaw kurtki obróciłem ją, przyciskając ją teraz do zapleśniałego muru plecami. Kunoichi natychmiast zamknęła oczy, broniąc się przed Sharinganem. Nie była wcale taka głupia.
            - Odpowiedz nam, a nic ci nie zrobimy – ponagliła Niko. Miała naprawdę kojący głos. Na tyle, że sam byłem w stanie uwierzyć w jej litość. – Nie chodzi nam o was, a o zdrajcę naszej wioski.
            Minęła krótka chwila. Wroga agentka nie uniosła spuszczonej głowy. W końcu powiedziała pospiesznie, zrezygnowana:
            - Nic wam nie powiem.
            To była strata czasu.
            Szarpnąłem ją za przód kurtki, uderzając jej głową ponownie o lodowate cegły. Moje przedramię ulokowało się idealnie na jej krtani, unosząc jej głowę w kierunku opadających powoli płatków śniegu. Dziewczyna zaczęła łapczywie chwytać oddech, ale nie otworzyła zaciśniętych oczu.
            Niko zamilkła.  
            - Gdzie w Esagashi spotykasz się z Suigetsu? Jeśli ty nam nic nie powiesz, on to zrobi. – Blade ręce zaczęły siłować się z moim ramieniem. Na próżno. Z takiej odległości na odkrytym fragmencie jej ręki dostrzegłem dziwny znak. Jakby… ugryzienie? Hn. Nieważne. – Masz ostatnią szansę. Zabiję cię bez mrugnięcia okiem, a twój pan nawet tego nie doceni, bo nigdy się nie dowie.
            To spowodowało jakąś reakcję – dziewczyna na chwilę przestała wierzgać. Jej zaciśnięte oczy zadrżały. Wiedziałem, że było jej duszno, więc zachęciłem ją do współpracy ledwo wyczuwalnym zelżeniem uścisku. Kunoichi wzięła głęboki, zipiący oddech pełen ulgi i uchyliła na próbę jedną powiekę.
            Karminowe oko spotkało Sharingan, który natychmiast wślizgnął się do jej umysłu.
            - Nie ruszaj się.  
            Puściłem ją wolno. Dziewczyna stanęła jak wryta, mrugając z otępieniem i biorąc spanikowane, szybkie oddechy. Mimo że doskonale powinna była wiedzieć, co się stało, z jej ust polały się bezsensowne pytania.
            - Co się dzieje? Co mi zrobiłeś? – Jej brwi zmarszczyły się srogo, a zęby obnażyły z jadem. Dopiero teraz przypominała wierną agentkę Orochimaru. – To nie jest genjutsu… Wypuść mnie!
                        - Wypuściłem cię – odparłem spokojnie, podnosząc jej okulary z ziemi. Niko nadal nie ruszała się, widocznie zszokowana moimi umiejętnościami. Podszedłem do wrogiej kunoichi, zakładając jej okulary na nos. Trochę się uspokoiła. Nie miało to znaczenia, ale przyjemnie było się trochę zabawić – widzieć, jak tli się w niej jeszcze nadzieja na przeżycie. Być może jej też wpojono fałszywe przeświadczenie, że shinobi z Konohy byli łaskawsi i delikatniejsi niż pozostali. Absolutna bzdura. – Teraz powiesz nam wszystko, co chcemy wiedzieć – mruknąłem, patrząc jej głęboko w oczy.
            Dziewczyna przytaknęła posłusznie.
            Zerknąłem z zadowoleniem na Niko, która nadal patrzyła na mnie spode łba jak naburmuszona i zdegustowana kotka. Uniosłem brew, ignorując jej fochy i zapraszając ją szerokim ruchem ręki do interrogacji naszego więźnia. Ja swoją część wykonałem.
            Zielonooka z prychnięciem podeszła do wyższej od niej kunoichi, niechętnie przystępując do jednostronnej rozmowy. Nie spuszczała mnie jednak z oka, starając się zakończyć to jak najszybciej. Karin odpowiadała szybko i metodycznie, szczerze i bezwładnie jak marionetka, a pomiędzy odpowiedziami wierzgała i krzyczała, byśmy ją wypuścili.
            Odpaliłem papierosa, patrząc na ten cyrk z końca alejki. Żaden z nielicznych przechodniów – na swoje szczęście - nie zainteresował się dzikimi odgłosami dochodzącymi z ciemności.
            - Myślę, że to już wszystko. – Twarz Niko wynurzyła się zza obłoku białego dymu przy akompaniamencie przekleństw i stęknięć Karin. Kazałem jej się nie ruszać, ale zapomniałem jej zamilknąć poza odpowiedziami na pytania. – Co z nią robimy? – Przechyliła głowę, patrząc na mnie wyczekująco z dołu i otulając się ramionami. Nasze kurtki zostały w knajpie. Jej nos był różowy od mrozu. Miałem ochotę go dotknąć. – Mógłbyś rozkazać jej zapomnieć o tym wszystkim i… odejść?
            Zgasiłem peta na zniszczonej cegle.
            - Może mógłbym. – Ruszyłem w miejsce, gdzie stała Karin, po kilku krokach zatrzymując się naprzeciwko niej. Mimo tego, co jej zrobiłem, jej zapał do walki i wściekłość nie zostały stłumione przez strach. Wiedziałem, że była sensorem – widziała moją chakrę, wiedziała, że jestem o wiele silniejszy od niej. Mimo to nie poddała się. Zyskała tym trochę mojego szacunku. Odrobinę. – Ale Ashikaga przypomniała sobie o wszystkim zaledwie dobę później. Skąd pewność, że to się nie powtórzy? – Podjąłem decyzję. Karin zauważyła to w mojej energii, bo jej źrenice poszerzyły się ze strachem, a sylwetka wbiła mocniej w mur. Niko drgnęła przy mnie. Widziałem kątem oka, jak jej ręka unosi się w kierunku mojego ramienia, ale zaraz potem opada.
            Ona też, na swój sposób, podjęła decyzję.
            Chwyciłem Karin jedną ręką za tył głowy, drugą oparłem na jej brodzie.
            Dziewczyna wzięła szybki wdech, szykując się do ostatniej walki o życie.
            - Nie krzycz.
            Jej zęby stuknęły razem, usta zamknęły. Sekundę później w ciemnej alejce rozległo się chrupnięcie złamanego karku.
            - To było do przewidzenia – warknęła z pretensją Niko, patrząc jak ciało wrogiej kunoichi opada bezwładnie na ziemię. Wsadziłem zmarznięte ręce do kieszeni, odwracając się w jej stronę.
– Miałaś jakąś lepszą propozycję? Mieliśmy ją związać i zabrać ze sobą pod ręką? – Zrobiłem kilka kroków, stając tuż przed nią. Nasze klatki piersiowe prawie się zetknęły. Nawet nie mrugnęła okiem. - Może przekonałabyś ją, by stanęła po naszej stronie?
- Może – przyznała, patrząc na mnie z dołu. Płatki śniegu zatrzymały się na jej rzęsach. – Chodź, do Esagashi mamy kawałek drogi.


            Esagashi jest o wiele większym i ładniejszym miasteczkiem. Znajduje się w połowie drogi od granicy Kraju Dźwięku do kryjówki, którą zaznaczyła dla nas na mapie Anko. Karin potwierdziła jej lokalizację, dając mi dodatkowo – pod przymusem - kilka wskazówek, jak ominąć straże.
            Nie podoba mi się to, co zrobił Uchiha, nawet gdy dobrze wiem, że nie miał wyboru. Może po nim to wszystko spływa. Dla mnie jednak każdy – nawet szpieg Orochimaru – jest żywą osobą, której śmierci można uniknąć. Nie mówię, że nie zabijam – po prostu bawienie się z kimś, czerpanie przyjemności z przewagi siły… trochę mnie przeraża ta strona jego osobowości.
            Zwłaszcza w połączeniu z tą mocą.
            Czy wszystkie nasze misje będą teraz tak wyglądały? Spojrzenie w oczy i po kłopocie? Czy Sasuke będzie też walczył w ten sposób - rozkazując ludziom, by się podali, uciekali lub zacierpieli na śmierć? Czy będzie zwracał ich przeciwko sobie? Czy będzie próbował manipulować Shinzobu w ten sposób?
            Może już manipuluje mną, tylko o tym nie wiem?
            - Myślisz, czy użyję na tobie Kamiumi.
            Podnoszę wzrok na chłopaka. Jest już ciemno, a większość jego głowy zakrywa kaptur oprószony śniegiem. Jego rysy są ledwo widoczne – i to tylko dzięki padającemu z dołu, z ulicy pod nami, światła.
A więc to tak nazwał tę przeklętą technikę.
            - Właściwie to czy już to zrobiłeś – przyznaję cicho, wracając wzrokiem na drogę do pubu, którą obserwujemy. Ani śladu Suigetsu.
            Uchiha wzdycha ze znużeniem, kręcąc lekko głową. Boję się na niego spojrzeć bardziej niż kątem oka. Obiecał mi, że tego nie zrobi, a jednak podświadomie wolę nie kusić losu.
            To, jak przyparł Karin do ściany, trzymając ją pod gardłem – drżenie jej rąk, jego spokojny głos… chakra wydobywająca się z jego Mangekyo… to wszystko mnie sparaliżowało. Za bardzo przypominało mi o tym, że jedna seria niefortunnych zdarzeń, parę kłamstw i mogłam być ponownie osobą opartą o mur. Nie chciałam oglądać tego na co dzień, zdecydowanie.
            - Gdybym miał nad tobą kontrolę, robilibyśmy o wiele ciekawsze rzeczy niż siedzenie na dachu i czekanie na tego dupka.
            Przechodzi mnie przyjemny dreszcz i obce ciepło. Jego niski głos wydaje się być bliżej mojego ucha niż powinien. Mimo to odmawiam odruchowi, by na niego spojrzeć – nawet jeśli wiem, że już wygląda normalnie – dawno zdarł i zmył z siebie mazidła od Kaimei.
            - Tak, to mnie trochę uspokaja. – Palce u stóp zaczynają mi drętwieć. Podciągam kolana do klatki piersiowej, opierając na nich głowę. – To i fakt, że jesteś zbyt dumny, by cieszyć się sukcesem zdobytym w ten sposób.
            Uchiha otwiera usta, by odpowiedzieć. Widzę w wyobraźni jak skóra blisko jego ust rozciąga się wokół uśmiechu.
W tym momencie mężczyzna z wielkim mieczem na plecach wyłania się zza rogu. Jego chód jest sprężysty i wyluzowany. Niestety – jego sylwetka zakryta jest przez ciężki, czarny płaszcz. Wstrzymuję oddech, wyciszając swoją chakrę, nawet jeśli shinobi nie wygląda na specjalnie czujnego. Moja ocena potwierdza się, gdy zsuwa z głowy kaptur i mierzwi sobie białe włosy jeszcze przed pchnięciem drzwi prowadzących do speluny.
            Odczekujemy w spokoju kilka minut. Gdy Sasuke daje znak, zmieniam się w Karin i schodzę z dachu. Słyszę jego kroki tuż za mną, a jego ręka zaciska się na moim ramieniu, obracając mnie ku niemu.
            Nienawidzę małego ukłucia strachu gdzieś pod mostkiem na tak gwałtowny ruch.
            Jego twarz jest skupiona, ale spokojna.
            - Nie siedź tam za długo – przypomina mi, patrząc głęboko w moje oczy. To musi być dla niego dziwne – mówić do Niko, a widzieć Karin. Okulary na moim nosie parują od jego oddechu. Dopiero ten fakt przypomina mi, jak blisko jesteśmy. – Będę czekał za tym budynkiem. Odciągnij go jak najdalej możesz.
            Przytakuję niemo, niechętna, by słyszeć obcy głos dobiegający z mojego gardła.
            Głos dziewczyny, której śmierć widziałam niecałą dobę temu. Dziewczyny niewiele starszej niż ja, którą nieco wcześniej uderzyłam drzwiami w toalecie.
            Przez moment Sasuke nie puszcza moich ramion, patrząc na mnie uważnie. Mam wrażenie, że chce coś jeszcze zrobić – lub powiedzieć, ale decyduje się dać sobie spokój.
            Prostuję plecy i zbieram w sobie pewność siebie, patrząc na jego oddalającą się sylwetkę i małe światełko papierosa.
            Pub nie jest najgorszym, w jakim byłam. Dookoła kręci się nawet sporo ludzi, biorąc pod uwagę puste ulice. Wszystko jest wykonane w drewnie i to jego zapach – jego i alkoholu – przesiąka powietrze.
            Staram się wyglądać na zorientowaną w budynku, idąc przed siebie z uniesioną głową. Moje obcasy stukają rytmicznie o surową podłogę, odwracając niektóre głowy. Szukam mojego partnera. Jestem u siebie. Spieszy mi się, jestem profesjonalistką.
            Kępa białych włosów na końcu lady barowej przykuwa moją uwagę. Zwalniam trochę kroku, by upewnić się, że to on. Podejście do niewłaściwej osoby byłoby strzałem w stopę.
            Suigetsu unosi wzrok znad drinka, w ułamku sekundy krzyżując ze mną spojrzenie. Jego twarz natychmiast przeszywa szeroki, nieco sadystyczny uśmiech pełen ostrych zębów. Nie było ich na jego zdjęciach. Są… nietypowe. I przerażające.
            Podchodzę bliżej, z udawaną wprawą siadając na stołku obok niego. Jego oczy nie odstępują mnie na krok. Są fiołkowe – jak te Akane - ale napełnione większą ekscytacją niż kiedykolwiek widziałam u niej.
            Dopiero w tym momencie orientuję się, że nie wiem, jak się zachować. Wiem, że muszę wyprowadzić go na zewnątrz, ale nie mam pojęcia – nie zapytałam – jakie relacje łączą go z Karin. Znają się z nią, czy widzą pierwszy raz? Darzą się sympatią, czy nienawidzą? Nie znam nawet jej charakteru. Nie wiem, co mam robić.
            Pierwszą wątpliwość rozwiewa jego zgryźliwe przywitanie.
            - Kurde, Okularnico. Wyglądasz jeszcze gorzej niż zwykle. Nie wiedziałem, że to w ogóle możliwe.
            Mimo kąśliwej uwagi uśmiech nie schodzi z jego twarzy. Nie mówi tego na serio. Albo jest do tego tak przyzwyczajony, że wie, że nic mu nie grozi.
            - Stul paszczę, Pijawko. – Obrażanie obcej osoby przychodzi mi łatwiej niż myślałam. Mimo to czuję adrenalinę we krwi i szybsze bicie serca. Moje ręce cudem nie drżą. – Sam mógłbyś zainwestować w lustro.
            - Hahaha „pijawko”, dobre! – Suigetsu uderza otwartą dłonią o blat, mimo hałasu nie zwracając niczyjej uwagi. Właściwie to cały pub jest dość głośny. Wątpię, by ktoś nas mógł podsłuchać. Kątem oka widzę, jak barman za ladą zauważa moje przybycie i kieruje ku mnie swoje kroki.
            Szybkim ruchem ręki każę mu odejść.
            - Dziękuję, słodziutki, zaraz wychodzę.
            Suigetsu posyła mi zdziwione spojrzenie. Może Karin lubi pić.
            - A to czemu? – pyta pół-szeptem, patrząc na mnie spode łba. Jest niebrzydki i całkiem inteligentny. Zaczynam żałować losu, jaki go czeka.
            Ogromny, lśniący miecz wciąż wiszący na jego plecach przypomina mi jednak, bym nie była zbyt łaskawa.
            - Wydaje mi się, że widziałam dwóch facetów z Konohy – odpowiadam szeptem, pochylając się trochę niżej. Jego źrenice poszerzają się z zainteresowaniem. Lubi walkę. – Musimy ich jak najszybciej zgubić.
            - Czyli co? Zmykamy? – Pospiesznie patrzy na swój niedokończony trunek.
            - Dopij to i wyjdźmy nie zwracając na siebie uwagi. Mogą być już w środku – odpowiadam, podsuwając mu szklankę pod nos. Jego silne palce łapią ją mocno. Patrzę uważnie, jak shinobi wychyla cokolwiek w niej miał w kliku łykach i pospiesznie ociera usta tą samą ręką.
            Zbieramy się czym prędzej. Czuję za sobą jego obecność, gdy przechodzimy przez bar. Nadal gram pewną siebie, nadal jestem nastawiona na cel.
            Poszło zaskakująco gładko.
            Zimne powietrze uderza we mnie z impetem. Suigetsu zatrzaskuje za nami drzwi, gdy ja zarzucam na głowę kaptur.
            - Tędy. – Wskazuję kierunek, w którym czai się Sasuke. Robię kilka kroków, ale nie słyszę Suigetsu na świeżym śniegu i błocie. Obracam się do niego, widząc jego twarz w słabym świetle. Nie ma na niej żadnego wyrazu. Serce podchodzi mi do gardła, ale gram dalej. – Czego?
            - Co takiego jest w tamtą stronę? – pyta śmiertelnie poważnie, nie ruszając się z miejsca.
            Myśl, Niko, myśl. I zachowuj się naturalnie.
            - Nic. Nie wiem. Wiem, że prawdopodobnie nas dogonią, jeśli nie ruszysz tyłka! – warczę, na pokaz rozglądając się nerwowo. Chłopak nadal nie wydaje się zdecydowany, ale mimo to rusza naprzód. W końcu.
            Moje wewnętrzne westchnienie ulgi przerywa odgłos odpinania jego miecza. Suigetsu szykuje się do walki. Jeszcze nie ze mną, chyba na wszelki wypadek. Mimo to widok tak ogromnej broni w jego niepozornej ręce przyprawia mnie o dreszcze na plecach.
            Wracam do zdecydowanego chodu w odpowiednią stronę. Światła latarni i cienie, jakie rzucają nasze ciała, pozwalają mi ocenić odległość między nami. Jeśli będzie chciał mnie zaatakować od tyłu – zauważę.
            - Dziwne, że nie mogłaś wyczuć tych psów w pubie, Karin – jęczy za mną białowłosy. Po jego cieniu wnioskuję, że zarzucił miecz na ramię. Nie zwalniam kroku. Jest podejrzliwy. To jeszcze nic nie znaczy. Nie oddaliliśmy się za bardzo, ale… do cholery, gdzie jest Sasuke?
            - Dobrze ukryli swoją chakrę – odwarkuję, nie schodząc z uliczki. Jego kroki przyspieszają. Moje całe ciało się spina.
            - Tak jak ty – zauważa szybko. Widzę jego cień tuż za mną. Nie wykonuje żadnego ruchu, by mnie zaatakować. Jeszcze. – Eeeeh… jesteś coś nie w sosie. – Omal nie podskakuję. Idzie tuż za mną, trochę na prawo, pochylając głowę, by widzieć moją twarz. Zagryzam dolną wargę, patrząc na niego z ukosa. – Dobrze się czujesz?
            - Co cię to obchodzi? – prycham. – Zamknij się i szukaj, gdzie możemy się schować.
            Jego kroki ustają.
            Obracam się. Twarz Suigetsu rozpromienia szeroki, cwany uśmiech. Powoli zdejmuje miecz z pleców, jakby delektując się jego ciężarem, po czym wbija go o ziemię u swoich stóp, opierając się o niego nonszalancko.
            - Jesteś niezła.
            - Słucham? – Czy ja się przesłyszałam? Mam nadzieję, że w moim głosie słychać bardziej oburzenie i zaskoczenie niż strach.
            - Karin wyczułaby każdego. Nawet jeśli dobrze się kryje. I nie kryłaby się z tym, jest przemądrzałą suką. – Przechyla głowę na bok, uważnie patrząc na moją twarz ukrytą za okularami. Ostre zęby wystają z ciemności. - Na pewno nie usiadłaby obok mnie w barze. I co najmniej raz dostałbym od niej w mordę. Jeśli nie za pyskowanie, to za opieszałość.
            - Nie wiem, o czym mówisz – warczę. Sasuke, gdziekolwiek jesteś, to jest moment, aby zareagować. Skąd miałam wiedzieć, że ludzie Orochimaru doskonale się znają, a Karin na co dzień bije Suigetsu po twarzy?!
            - Zmień się z powrotem. – Shinobi macha na mnie ręką jak na wytrenowanego psa. Wydaje się absolutnie pewny siebie. Zero stresu. Zero strachu. Musi być bardzo silny lub mocno mnie nie doceniać, skoro w ogóle nie obawia się konfrontacji. – Na pewno jesteś śliczna.
            Nie mówi tego w wulgarny sposób. Jest po prostu zaskoczony i rozbawiony tą sytuacją. Czuję, że na moją twarz też powoli wpływa uśmiech. Formuję znak do uwolnienia Henge w tym samym momencie, gdy czarny cień przecina uliczkę.
            - Nawet nie wiesz, jak bardzo.
            Suigetsu natychmiast unosi miecz, broniąc się przed atakiem. Cios kataną wyprowadzony przez Sasuke posyła go na ziemię. Przez moment widzę jak siłują się, jeden na drugim, a ich miecze niemal scalają się w jedność pod naporem ich siły.
            Zanim dociera do mnie, co się dzieje i co mogę zrobić – nic, najprawdopodobniej, nie przy ciemnym kołtunie płaszczy i kończyn – ręce białowłosego spinają się i rosną, pompując się niczym balon. Sylwetka Uchihy drży przez ułamek sekundy w widocznym wysiłku, a zaraz potem zostaje odrzucona w tył z niewyobrażalną siłą.
            Nie mam jak mu pomóc, wiem, że wyląduje gdzieś nieopodal. Skupiam w sobie chakrę ognia, by powalić Suigetsu jakimś jutsu, ale wstaje on z ziemi niemal w mgnieniu oka, ruszając pędem w stronę Sasuke i zupełnie mnie ignorując.
            Posyłam Katona w jego plecy, ale śnieg dookoła nas, zalegający na ziemi, parapetach i dachach, w sekundę topi się, tworząc dla niego wodną tarczę. Suigetsu nie wykonuje żadnych pieczęci, a mimo to woda go słucha. Nigdy nie słyszałam o takim kekkei genkai.
            Ich miecze ponownie się spotykają. Sasuke natychmiast zostaje odepchnięty – po jego butach zostają w błocie głębokie rynny. Skąd Suigetsu ma tyle siły?! Katon nie pomaga, więc korzystam z Fuutona. Wolę nie zbliżać się do wymieniającej ciosy dwójki. Suigetsu nie jest jednak głupi – obserwuje mnie kątem oka, chowając się za Uchihą w odpowiednich momentach i starając się nie dopuścić do sytuacji, gdy będzie mógł zostać trafiony.
            W cichym mieście rozlegają się regularne brzęki metalu. Widzę, jak Sasuke próbuje złapać kontakt wzrokowy – spowalnia swoje ruchy, koncentruje się – jednak jego przeciwnik naciera na niego jak szalony, śmiejąc się i wierzgając. Wygląda przy tym, jakby jego ogromny miecz ważył tyle, co piórko. Włosy wchodzą mu do oczu, okręca się i skacze, doprowadzając Sasuke do szału.
            Jestem zmęczona bezczynnością. Przywołuję shurikeny i kunai’a, rzucam ostrzami w białowłosego, lecz mijają go o włos. Nie mam wyboru – rzucam się w ich kierunku, próbując dosięgnąć go z drugiej strony. Uchiha wyłapuje moje ruchy. Jesteśmy na tyle zgrani, że wie, co chcę osiągnąć. Kieruje swoimi atakami tak, by wystawiły mi Suigetsu jak na tacy.
            W końcu dosięgam jego pleców. Woda ponownie jednak robi mi na złość, odpychając mnie na bok i zbijając z toru moją rękę. Doskakuję do niego ponownie, niemal sięgając ostrzem noża jego pleców, ale woda owija się wokół mojego kolana, powalając mnie na ziemię.
            Mam tego dosyć. I też mam kilka sztuczek w rękawie.
            Nie daję za wygraną. Skupiam w sobie chakrę, wyciągając nóż przed siebie. Widzę, jak woda unosi się, by mnie zablokować, a Suigetsu wraca do walki z Sasuke.
            Kieruję chakrę do noża i przedłużam go, kumulując wokół niego ostry jak brzytwa wiatr. Dosięgam nim boku Suigetsu w ostatnim momencie. Woda – jak żywa – zamiera z zaskoczeniem. Cały ciężar i siła białowłosego spoczywają na Sasuke, więc obowiązek jest mój.
            Zaciskam zęby, zamykam oczy i zapieram się w gruncie nogami. Zbieram w sobie całą siłę i wykonuję zamaszysty ruch, od jednego boku do drugiego.
            Uchylam powieki dopiero, gdy ogromny miecz upada w błoto razem z ciałem jego właściciela. Staram się nie patrzeć na dwie połówki człowieka, z którym jeszcze przed momentem niemal flirtowałam.
            Sasuke nie ma problemu z patrzeniem.
            Właściwie to nie może oderwać od niego wzroku.
            - Nieźle – przyznaje po krótkim namyśle. Możliwe, że słyszę w jego głosie nutkę podziwu, ale chwilowo mnie on nie obchodzi. Ręce drżą mi z wysiłku, a wokół unoszą się kłęby pary. Jest mi zimno, niedobrze i smutno. Uchiha chyba to zauważa, bo odciąga mnie za ramię, przestępując nad ciałem Suigetsu z taką nonszalancją, jakby był on kłodą drewna. – Wróćmy do tego pubu, może dostaniemy coś zdatnego do picia. – Kiwam głową bez przekonania, czując na plecach jego rękę. Mam ochotę się na niej wesprzeć, bo jest mi trochę słabo. Muszę patrzeć pod nogi, by się nie przewrócić.
            I może dzięki temu widzę, jak woda bezszelestnie przesuwa się pod naszymi podeszwami.
            - Sas-…
            Odwracam się w momencie, gdy wielki miecz opada na ramię Sasuke jeszcze przed chwilą otaczające moje plecy. Dookoła tryska krew, błyska chakra i rozbrzmiewa donośny śmiech.
            Powietrze świszczy, a ku mojej głowie szybuje ogromne ostrze. Uchylam się w ostatnim momencie, pociągając ze sobą Uchihę, który trzymając się za swoje ramię upada w błoto.
            Suigetsu wykonuje kolejny zamach – miecz wbija się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą było kolano bruneta. Mimo głębokiej rany i strugi krwi w wodzie Sasuke odturluje się i staje na równych nogach, odskakując zaraz do mojego boku.
            Kątem oka widzę, jak na próbę odkleja swoje zakrwawione palce od wiszącego bezwładnie u jego boku ramienia. Po jego minie wnioskuję, że nie wygląda to dobrze. Zwłaszcza, że to jego główna – lewa – ręka. A katany jedną ręką się nie używa. Zwłaszcza przeciwko tak silnemu przeciwnikowi.
            Nie mam czasu się zastanowić, jak Suigetsu przeżył. Szarżuje na nas, a gdy rozdzielamy się, wybiera sobie łatwiejszy cel – mnie.
            Czuję się urażona.
            Wiem, że blokowanie pośle mnie w błoto lub złamie mi ramię – unikam wszystkich zamachów, co nie jest łatwe przy szybkości przeciwnika. Jego łapska ponownie zwiększyły swoją objętość, pokryły się dziwacznymi żyłami – po moim cięciu nie ma śladu, a Suigetsu jest… mokry.
            - To Suiton, przecinanie go lub palenie nic nie zdziała! – krzyczę, o włos unikając kolejnego zamachu. Koniec miecza uderza w metalowy parapet, a wokół rozlega się wibrujący brzęk. Przywołuję kilka shurikenów, wykorzystując chwilę oddechu, by odepchnąć od siebie Suigetsu. Broń zatrzymuje się w jego ciele i powoli, przy akompaniamencie cieknącej wody, wysuwa się z powrotem na zewnątrz, upadając zaraz w błoto. Suigetsu wzrusza ramieniem z miną parodiującą żal. – To trochę nie fair, przyznasz – kpię, łapiąc oddech. Sasuke zawiązał sobie ramię i szykuje jakiś plan z tyłu. Mimo to białowłosy nie zwraca na niego uwagi.
            - To nie ja zaprosiłem trzecią osobę do tanga – wzdycha chłopak, rozmasowując sobie ramię i kiwając dla rozgrzewki na strony głową. Dookoła rozlega się ciche strzyknięcie. – Ale nie mam ci tego za złe, też jest fajnie.
            - Nie zapytasz, kim jesteśmy? I czego chcemy? – pytam z pretensją. To, że kilka razy miałam szczęście i jeszcze wszystkie kończyny są przymocowane do mojego ciała nie znaczy, że z tego tańca wyjdę cała. Wolę pogadać z nim ile się da, zanim mój Pan Ciemności wymyśli, jak pozbyć się nieśmiertelnego pupilka Orochimaru.
            - Mmmm… nie.
            To, że go nie widzę jest jedyną wskazówką, że mam uciekać.
            Instynktownie odskakuję w bok, a w miejsce, w którym stałam, uderza z impetem ciężka rękojeść tej bestii, którą włada. Są na niej nadal ślady krwi Sasuke.
            Sasuke, który się leni.
            Suigetsu nie daje mi ułożyć żadnych pieczęci. Uchiha posyła za to w jego kierunku kilka próbnych kul ognia, których białowłosy nie musi dzięki pracującej dla niego wodzie unikać. Tu, gdzie odbiegliśmy, jest jej trochę mniej, ale i tak…
            Uchiha nie marnował chakry. Nie bronił też mnie. Sprawił, że Suigetsu odsunął się trochę w kierunku, gdzie wcześniej go powaliłam.
            Już rozumiem.
            Rzucam kolejne shurikeny, których chłopak z łatwością unika. Ruszam pędem po parapetach, a Sasuke osłania mnie swoją Housenką. Woda tańczy wokół roześmianego chłopaka, zderzając się z każdą kulką i parując z sykiem. Wkrótce dookoła robi się gorąco, a para osadza się na szybach stojących wokół domów.
            - Tylko na tyle was stać? – mruczy shinobi, przystając na chwilę. Tym razem Sasuke rusza się z miejsca, z Serimochi w zdrowej dłoni rzucając się na jego plecy. Muszę pomóc mu zagonić Suigetsu w miejsce z jak największą ilością wody. Odpieczętowuję kolejnego kunai’a. – Właśnie, może spróbujcie razem, e?
            Skupiam na sobie uwagę białowłosego, licząc na to, że nie doceni rannego Uchihy. Nie mylę się – kilka kłopotliwych ciosów wspomaganych Fuutonem i przez ułamek sekundy jego uwaga skupiona jest całkowicie na mnie.
            Uchiha jest szybszy niż błyskawica – jego cięcie wygląda jak atak na ramię, może głowę. Suigetsu wysuwa profesjonalną, wysoką gardę. Wtedy Sasuke schyla się maksymalnie, z całą siłą wbijając katanę w ziemię, prosto przez stopę przeciwnika. Przez moment chłopak nie wie, co się dzieje – nie okazuje bólu, zastyga w kontemplacji, cóż takiego Sasuke chciał tym osiągnąć. Z całego swego zdziwienia nie skupia się jeszcze na tym, by uwolnić stopę. Może przecież walczyć z nami w tym miejscu.
            Wszystko chyba staje się dla niego jasne w momencie, gdy z całej siły, z chakrą w nogach, odbijam się od ziemi, by wylądować na dachu, a dookoła roznosi się przerażający, elektryczny świergot.
            Widzę, jak metal katany rozbłyska jasnym błękitem, a jego światło i iskry roznoszą się przez wodę rozlaną dookoła i wsiąkają w ciało Suigetsu. Widzę jego ostatnią próbę ucieczki – jego ciało się topi, trzęsie na wszystkie strony, w jękach – jednak otoczone jest wodą pod napięciem.
            Gdy wszystko cichnie, ciało agenta Orochimaru upada na ziemię w formie przypominającą zwęgloną białą galaretę. Przez moment miotają mną różne uczucia – obrzydzenie, trochę współczucie, sporo podejrzliwości – bo przecież mógł nas oszukać drugi raz.
            Do momentu, gdy do mojego nosa dociera obrzydliwy smród ryb i spalonego ciała.
            - Ugh. Kami.
            Zeskakuję z dachu, natychmiast podbiegając do Uchihy, nadal wspartego na katanie. Z jego prowizorycznego opatrunku krew leje się ciurkiem. Obok starych, zwęglonych krwawych kleksów widzę w wodzie nowe, żywo czerwone.
            W oddali słyszę głosy. Pewnie z pubu.
            Może brzęk metalu i rozmowy nie obudziły wszystkich dookoła, ale wielkie wyładowanie elektryczne i przerażający wrzask – nie wspominając o odorze – na pewno zwróciły czyjąś uwagę.
            Przyklękuję przy brunecie. Jest blady. To znaczy… bledszy. Stracił dużo krwi.
            Nie podoba mi się to.
            - Mogłaś go zabić mocniej. – Uchiha ma zaciśnięte zęby. Ciężko mi powiedzieć, czy jest zlany potem, czy zmoczył go Suigetsu.
            - Przepraszam – mówię poważnie, pomagając mu wstać. Pozwala mi na to.
            I to też mi się nie podoba.
            - Musimy znaleźć nocleg i to opatrzyć – mruczę, już rozglądając się za dogodnym miejscem. Zgodnie ruszamy w kierunku przeciwnym do pubu, skąd dobiegają do nas odgłosy zainteresowania. – Możesz nią ruszać?
            Pochmurne spojrzenie spod czarnej grzywki mówi mi, że nie.
            Bez medyka jego ręka nie wróci do zdrowia. Medyka nie mamy jak znaleźć, nie w cywilnej wiosce, nie w kraju wroga. Bez ręki Uchiha nie będzie walczył, a tym samym udawał, że jest szpiegiem Orochimaru. Bez walki i udawania misja bierze w łeb.
            Gdybyśmy tylko byli uważniejsi. Gdybyśmy pokonali go szybciej, wzięli z zaskoczenia…
            Wszystko sprowadza się do tego, że nie uderzyłam Suigetsu w twarz.
            Poczucie winy. Cudownie.
            Za rogiem jest jakiś hostel, wchodzimy do niego z ponurymi minami. Na mój widok mężczyzna stojący za prowizoryczną ladą jest nieco zmartwiony. Na widok Sasuke omal nie wychodzi na zaplecze, by zmienić spodnie.
            - Pokój. Dwie osoby. Szybko – warczy brunet, nadal kurczowo trzymając się za rękę. Nie panikuje. Jest wściekły. Nie wiem tylko, czy na ból, na siebie, na Suigetsu czy na mnie. Na wszelki wypadek, nie zdejmując oczu z jego rany, szepczę:
            - Przepraszam.
            - Tak, wiem. Wspominałaś.
            Dlaczego tak jest, że zawsze muszę się czuć słabsza? Gdy oberwę – czuję się balastem, kulą u nogi, pokraką. Gdy Sasuke oberwie zamiast mnie – i tak jest mi fatalnie, bo podświadomie wiem, że mogłam coś zrobić, by temu zapobiec.
            Czy on też czuje się tak paskudnie?
            Nie mam pojęcia. Nie wiem, jak go zapytać.
            Dostajemy kluczyk z tandetną zawieszką. Sasuke odchodzi niczym burza, ale przystaje, widząc stojącą na półce za ladą napoczętą butelkę wódki. Łapie ją mocno za szyjkę i wkłada sobie pod pachę, posyłając właścicielowi okrutne spojrzenie. Tylko ja jestem w stanie stwierdzić, że nie stoi za nim ta siła, co zwykle. Jest zbyt niewyraźne.
W ciszy przemierzamy schody i korytarze do odpowiedniego pokoju.
            Drzwi zatrzaskują się za nami. Uchiha wzdycha ciężko, ze spuszczoną głową kierując kroki do łazienki, by przemyć ranę. Rozglądam się, bo wypada. Tak naprawdę wygląd pokoju mnie nie obchodzi. Nie dociera do mnie. Wszystko robię mechanicznie.
            Nie mając co ze sobą zrobić, idę za nim. Łazienka jakimś cudem jest na tyle duża, byśmy mogli zmieścić się w niej razem. Sasuke nie ma już na sobie górnej części ubrań. Płucze ramię z krwi pod bieżącą wodą, a ja przywołuję apteczkę. Nie mam pojęcia, co robić.
            - Będzie trzeba szyć – stwierdza cicho chłopak, ze zmarszczonym nosem i zaciśniętymi zębami czyszcząc głęboką ranę. Popełniam ten błąd i patrzę w jej kierunku – gdy strzępy materiału i grudy krwi nie zasłaniają już niczego – i kolana niemal uginają się pode mną.
            Powiedzieć, że Sasuke trochę oberwał to jak stwierdzić, że Suigetsu się oparzył.
            Widziałam w życiu wiele ran, sporą część sama spowodowałam. Nigdy nie byłam jednak tak blisko, tak długo… nie na ciele Uchihy. To dla mnie kompletna abstrakcja.
            Czuję w powietrzu metaliczny zapach krwi. Wkurzona, nieco spanikowana chakra Sasuke nadaje mu nutę ozonu. Burzy.
            Będziemy szyć. Ja będę. Może. Nie umiem.
            Kami, będzie miał bliznę do końca życia. Jeśli się zrośnie. Bo na razie dziura w jego ramieniu jest głęboka i rozdziawiona, widzę mięso i…
            Ściana jest chłodna. Muszę się o nią oprzeć.
            - Nie mdlej – szczeka brunet. Na jego bladej twarzy widzę drobinki potu. Wykrwawia się. – Szukaj igły.
            - Nawet, jeśli zszyjemy, nie będziesz mógł…
            - Czyli co, mam siedzieć i płakać? Czy czekać, aż wda się infekcja? – Jego ostry ton przywołuje mnie do porządku. Myśl racjonalnie, Niko.
            Igła i nici chirurgiczne jakimś cudem lądują w moich dłoniach. Cała się trzęsę. Robienie zastrzyków to jedno, tego nie można spieprzyć, ale szycie ciała Sasuke…
            Uchiha jak gdyby nigdy nic namacza jakąś szmatę wódką i przyciska ze złością do rany. Widzę, jak jego zdrowa ręka drży uparcie, walcząc z instynktem oderwania się od zapewne przerażającego bólu i szczypania.
            Wysilam umysł, szukając drogi ucieczki. Sposobu, co zrobić, by ta odpowiedzialność nie leżała na mnie. Potrzebujemy medic-nina. Żadnego tu nie znajdziemy, a do wioski jest za daleko, by któryś przyjechał…
            Zaraz. Co robiliśmy, gdy ostatnio ktoś był ranny? Zwoje teleportujące. Nie mamy ich, nie mamy jak wysłać wiadomości…
            Ale mamy coś niemal równie dobrego.
            - Poczekaj. – Sasuke nawet mnie nie słucha. Chwiejąc się na nogach siada ciężko na krześle w pokoju, przysłaniając białą twarz działającą ręką. Jest już w takim stanie, że wszystko mu jedno.
            Nie marnując czasu rozgryzam sobie palec i przywołuję jedyną osobę, która może nam pomóc.
            Ogromny kocur materializuje się przed nami w kłębie dymu. Jedno spojrzenie żółtawych ślepi, poruszenie nozdrzami i cała uwaga Yochi jest skupiona na mnie. Musi czuć krew i strach w powietrzu, widzieć spięcie w mojej chakrze.
            - Co się dzieje?
            - Musimy zszyć i uleczyć ramię Sasuke. Bez tego nie wykonamy misji – mówię pospiesznie, mimo wszystko ciągle przekładając igłę i nici z ręki do ręki. – Zanim rana zacznie ropieć…
            - Czego ci potrzeba? – pyta spokojnie summon, rzucając okiem na odkrytą rękę Sasuke, teraz leżącą na stole. Jego mina wskazuje, że nie podoba mu się zwłoka. I bardzo go boli.
            - Ja… Kami, nie wiem! Nie znamy medycznych jutsu. Zanim dotrzemy do domu, ręka będzie stracona, a misja przepadnie. A to ważne dla wioski. Dla nas… - Nie wiem, gdzie pędzą moje słowa. Odgarniam włosy z twarzy, jakby to miało pomóc. Czuję, że serce bije mi jak szalone. Każda sekunda jest ważna.
            - Mam cię nauczyć medycznego jutsu? W kilka minut? – Yochi nie prycha. Po prostu się dziwi.
            - Tak. Nie. Nie wiem. Znasz je w ogóle? Możesz go uleczyć? – pytam z nadzieją.
            - Nie. Ale znam anatomię i teorię. I widziałam leczenie w akcji wiele razy.
            Uchiha puka w stół.
            - Szyjemy – rozkazuje. - W tym czasie wytłumacz jej podstawy. Spróbujemy to wyleczyć metodą prób i błędów.
            Okazuje się, że to nie tylko najgorszy plan w jego życiu, ale w dodatku bardzo trudny.
            Moje ręce trzęsą się jak galareta. Uchiha syczy, gdy igła po raz kolejny wbija się w jego ciało nie tam, gdzie trzeba. Prawdopodobnie rozmiętosiłam zębami swoją dolną wargę na przecier, w całkowitym skupieniu przekładając nić za nicią. Ściągam krawędzie skóry z powrotem ze sobą, uważając na to, co tłumaczy mi Yochi.
            Nie to, że ma to jakieś znaczenie. Większości słów nie rozumiem, terminy medyczne i fizjonomiczne wlatują moim jednym uchem, a wylatują drugim. Denerwuję się i skupiam na szyciu za bardzo, by nagle teraz w magiczny sposób pojąć rzeczy, których iryo-nini uczą się przez wiele lat.
            Mimo wszystko nadchodzi próba ognia. Moja dłoń zawisa nad poszarpaną, nierówną, ponownie zakrwawioną raną. Nie czuję się pewnie. Wiem w teorii, jak to ma wyglądać, ale kierowanie mojej chakry strumieniem, który nie zniszczy a złączy… wydaje mi się absurdalne.
            Skupiam się na wnętrzu, na tamowaniu krwi, żyłach, ścięgnach, na tym, jak wygląda kość ramienia. Widzę oczami wyobraźni wykresy i rysunki, wiem, w teorii, co jest nie tak i jak ma być…
            Odchrząknięcie Sasuke i czujny wzrok kota popędzają mnie. Biorę głęboki wdech i…
            - Ahhh, kurwa, Niko!
            Zmasakrowana ręka natychmiast znika spod mojej świecącej dłoni, nagle trzymana kurczowo w uścisku bruneta. Rana wydaje się jeszcze bardziej podrażniona. Jeśli to w ogóle możliwe.
            - Talent do leczenia jest rzadki. Nie słyszałam, by kiedykolwiek komukolwiek udało się za pierwszym razem – oświadcza matczynym tonem Yochi, patrząc na naszą dwójkę bez większego wrażenia. Wydaje się przyzwyczajona do faktu, że za każdym razem, gdy ją wzywam, sytuacja jest kryzysowa.
            - Dobrze, że mówisz to dopiero teraz – odwarkuje Sasuke, bez większej dbałości ścierając z ręki nową krew. Patrzę ukradkiem na wszystkie szmaty, którymi osuszał ranę z krwi i osocza i dziwię się, że wciąż jest przytomny. – Jakiś inny plan?
            - Mogę spróbować jeszcze raz… - proponuję. Co się nagle stało z jego „metodą prób i błędów”? Jedno złe doświadczenie to i tak więcej niż zero. Mam pomysł, co zrobiłam źle i jak to naprawić, ale Uchiha odsuwa się ode mnie z mordem w oczach. Kolejna próba – pewnie i tak nieudana – nie wchodzi w rachubę.
            Nie mam talentu. No kto by się spodziewał.
            - Mogę przekazać ci moją wiedzę za pomocą genjutsu – proponuje Yochi po dłuższej chwili. Przyklaskuję w dłonie z uśmiechem. Tak! Wiedziałam, że nam pomoże. – Ale zajmie to sporo czasu. I nie ma gwarancji, że się uda.
            To lepiej niż nie wiedzieć nic. Niż być nieprzydatną. Niż czekać na cud lub pomoc znikąd, albo aż Sasuke zdecyduje, że-…
            - Przekaż ją mi. – Odwracam głowę w stronę Uchihy, przez moment dyskutując sama ze sobą, czy mówi poważnie. – Zabiorę cię do rzeczywistości z doujutsu. Ukierunkuję Furikasho tak, by czas płynął tam szybciej. Pokaż mi wszystko co wiesz, a nauczę się tego z Sharinganem szybciej niż Niko. I sam sobie poradzę. – Próbuję udawać, że ostatnie słowo nie zostało niemal wyplute z ironią, ale słabo mi to wychodzi. Oczywiście Sasuke jest samowystarczalny i uleczy się sam. Mogę w sumie iść na kawę.
            Summon posyła mi upewniające spojrzenie. Nie musi wykonywać poleceń. Nie jego. Mimo to chce mu pomóc, jest ku temu idealna, i wszyscy to wiemy. Pozostaje tylko moja zgoda.
            Oczywiście przytakuję.
            Uchiha ociężale schodzi z krzesła, siadając na podłodze. Siadam obok, owijając – nieco roztargniona - jego poturbowaną rękę czystym bandażem. Kto wie, ile to wszystko potrwa. Domyślam się, o co w sumie chodzi - Kakashi ma podobną umiejętność doujutsu. Nawet musiałam kiedyś tą inną rzeczywistość odwiedzić, gdy przywracali mi wspomnienia. Nigdy jednak nie widziałam tego w praktyce, z punktu widzenia trzeciej osoby.
            Czemu nie używają tego na co dzień? Jest to aż tak kosztowne? Czy Mangekyo ma pozytywny wpływ na kontrolę Sasuke nad tym wszystkim, czy wręcz przeciwnie – będzie mu trudniej?
            Yochi przysiada naprzeciwko, widocznie nie w swoim żywiole. Nigdy nie wymagałam od niej, by współpracowała z kimś innym poza mną. Nigdy też nie prosiłam, by dała się wprowadzić w trans przez osobę, która jeszcze niedawno chciała mi zrobić krzywdę.
            Nie mam szansy, by wygłosić swoje zdanie – Uchiha aktywuje Sharingan, patrząc zajadle w ślepia summona. Czuję szarpnięcie chakry, odpowiedź energii kota, ugięcie się – dobrowolne przystanie na warunki.
            Ich ciała flaczeją lekko, głowy opadają z opuszczonymi powiekami.
            Nagle zostaję sama, gdy gdzieś w dalekich zakamarkach ich umysłów Sasuke uczy się chyba jedynej rzeczy, której nie umie. Której nigdy nie chciał się nauczyć. Która absolutnie do niego nie pasuje i niemal nigdy nie jest mu potrzebna.
            Zaczynam wątpić w powodzenie tego szalonego planu. Uchiha jest gwałtowny i bezwzględny. Nie jest cierpliwy ani delikatny. Jego przepełniona nienawiścią i poirytowaniem chakra rozetnie jego rękę na pół, chociażby z pośpiechu. Nie wiem, czy powinniśmy wrócić do wioski, czy zostać i czekać na pomoc. Wiem tylko, że kolejna porażka, kolejne podrażnienie i tak niesamowicie groźnej rany może być fatalne.
Jednak… jego wyzuta z negatywnych emocji i stresu mina wygląda niemal anielsko. Ryzykuję i odsuwam na bok kilka kruczoczarnych kosmyków z czoła, przyglądając się jej pełniej. Nie ma tej swojej stałej zmarszczki między brwiami. Jego szczęka jest po raz pierwszy dzisiaj rozluźniona, rysy wygładzone.
Wtedy jego oczy, a także oczy Yochi, otwierają się. Oboje biorą głębszy wdech, kot cofa się chwiejnie o krok, ale zachowuje równowagę.
- Udało się? – pytam, widząc ich nietęgie miny. Ich spojrzenia nie spotykają się. Pokłócili się. Cudownie.
Na twarz Sasuke wracają wszystkie emocje. No I ból. Ukrywany.
            - Wystarczająco – syczy, rozwijając bandaż. Yochi wzdycha ze zmęczeniem. Wygląda, jakby dopiero co wstała. Ale śnił jej się koszmar.
            - Pójdę już, nic więcej nie mogę zaoferować. – Dziękuję jej cicho, zatapiając jeszcze na chwilę palce w jej gęstej sierści na karku. Tarmoszę ją z czułością, sięgając za ucho. Brakuje mi Saturn. Brakuje mi kota pod ręką. Summon opuszcza głowę, poddając się pieszczotom, po czym unosi wzrok, kierując go na kalkulującego swoją zszytą ranę Sasuke. – Powodzenia.
            Wraz z kłębem dymu i zapachem siarki – zostajemy sami.
            Shinobi nie podnosi na mnie wzroku, wpatrując się uparcie w ranę, jakby miał zamiar ją uleczyć samymi myślami. Nie wydaje się specjalnie do tego chętny. Nie wydaje się też zbyt pewny siebie czy zrelaksowany. Właściwie nic w nim się nie zmieniło. Nie wiem, czy nie powinno. Medic-nini kojarzący mi się z leczeniem są oazą empatii i spokoju.
            Sasuke jest ich wiernym przeciwieństwem.
            Brunet po omacku sięga na stolik, gdzie zostawił butelkę wódki. Bierze z niej sporego łyka, odstawiając ją zaraz z trzaskiem na podłogę.
            Wstrzymuję oddech, gdy unosi rękę.
            I nagle… staje się cud.
            Jego ramię owija blado-zielone światło, chłodne i kojące. Wściekło-czerwony kolor powoli zanika, krew zaczyna krążyć. Nie mogę oderwać od tego wzroku – czuję, niemal widzę swoją chakrą, jak żyły i drobniejsze naczynia powoli, za jego przewodnictwem, odnajdują się i łączą. Mięśnie i przerwane więzadła uginają się i spajają według jego woli. Wszystko w absolutnej ciszy, przy delikatnym, stałym biegu chakry, ledwo wyczuwalnej i stonowanej do absolutnie potrzebnego minimum.
            Zerkam na twarz Uchihy, spodziewając się grymasu irytacji, może nieziemskiego skupienia, a zastaję tylko spokój. Jego brwi drgają tylko co jakiś czas, gdy szuka, myśli. Jego dłoń – zamiast w stałej, sztywnej pozycji, waha się w różne strony, a palce uginają się, jakby grał na swojej chakrze jak na instrumencie, wiązał ze sobą tkanki niczym krawcowa tka ubranie.
            W życiu nie widziałam go takiego. Czegoś takiego.


            Ta cholerna praca była trudniejsza, niż myślałem. Techniki, które pokazał mi sierściuch były bardziej instynktowne niż wytrenowane. Nie miałem pojęcia, ile summon miał lat, ale dawno nie widziałem, by ktoś leczył rany w ten sposób. Mimo to warto było spróbować, jeśli tego było się łatwiej nauczyć. Nie obchodziło mnie, czy ta umiejętność kiedyś mi się jeszcze przyda.
            Nie wszystko przyszło od razu. Na szczęście byłem leczony wystarczająco dużo razy, by wiedzieć, jakie to uczucie i czego dokładnie – jakiej ilości chakry – szukać.
            Najgorsza była lekko pęknięta kość i to ona sprawiła mi największy problem. Tak, jak radził kocur – zacząłem od środka, co zdecydowanie najbardziej bolało. Od tego momentu szedłem na zewnątrz, wiążąc ścięgna, nerwy, żyły i w końcu reperując mięśnie. Gdy doszedłem do głębszych części skóry, cała ręka była już na tyle otępiała, że wyciągnąłem nici, którymi zszyła mnie Niko, a potem zasklepiłem ją bez ich pomocy. Naskórek był najłatwiejszą warstwą – wymagał jedynie pchnięcia chakrą.
            Nie wiem, co bym zrobił, gdyby się nie udało – na szczęście nie musiałem się nad tym długo zastanawiać. Gdy otworzyłem oczy, udało mi się zacisnąć dłoń, nad którą wcześniej straciłem panowanie. Po ranie zostało nieco krwi i zaróżowienie, a także dziwne mrowienie, jakby samo ramię było w szoku, że scaliło się tak szybko.
            Byłem wykończony. Nie tylko stratą krwi i walką, ale samym jutsu. Nie wiedziałem, ile chakry zmarnowałem w ten sposób, ile prześlizgnęło się obok celu, nie trafiając w komórki, o które mi chodziło. Nie było sensu o tym teraz myśleć.
            - No – westchnąłem. – To było… ciekawe.
            Poczułem ruch zanim go zobaczyłem. Niko podniosła się. Pomyślałem, że gdzieś odchodzi lub sięga po butelkę. Jej kolano uderzyło jednak zaraz o podłogę po drugiej stronie moich bioder. Nie widziałem jej twarzy, widok zasłaniały mi nasze włosy. Poczułem jednak jej ciężar na swoich udach i jej chłodne ręce oplatające moje plecy.
            Nie poruszyłem się, czując ciepło przenikające przez jej koszulkę do mojej skóry. Jej dłonie zaczęły błądzić po omacku, jakby szukając koszulki, której mogłaby się złapać. Zatrzęsła się delikatnie, ale nie byłem w stanie stwierdzić, czy ze strachu, emocji, czy czegoś innego.
            Zajęło mi kilka sekund, zanim dotarło do mnie, co się dzieje. Mogła w tym czasie uciec, ale przylgnęła do mnie mocno, chowając twarz w mojej szyi. Nie marnując czasu objąłem ją w pasie, wdychając zapach jej włosów. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo tego potrzebowałem przez ostatnie dni. Jej.
            Nabrałem głęboko powietrza, uspokajając się. Jej drobne ciało uniosło się razem z ruchem mojej klatki piersiowej.
Misja wróciła na właściwy tor.
            - Wątpiłam, że ci się uda, szczerze mówiąc. – Poczułem jej oddech na ramieniu i rzęsy ocierające się o moją skórę. Trochę załaskotało. Złapałem ją mocno, nie dając jej uciec. Jej zapach otoczył mnie już całkowicie. Pachniała jak lato, jak słońce. Czułem, jakby była inną Niko od tej, z którą kłóciłem się ostatnie tygodnie. Jakby pozbyła się jakiejś warstwy i zaprosiła mnie do środka. Jakby sama wślizgnęła się do środka. Przymknąłem oczy, czując pod powiekami ciepło, jakbym wyszedł na pole w słoneczny dzień, a słońce starało się przebić przez nie do mojego wnętrza.
            W tym momencie zacząłem się zastanawiać, czy wchodząc głębiej, zrzucając jej warstwy, nie zniszczę jej po raz kolejny.
            Cała myśl urwała się wraz ze smakiem jej języka. Mój umysł wyłączył się. Jej dłonie zacisnęły się na moich włosach. Poczułem, jak jej serce bije jeszcze szybciej od mojego, tuż obok, przyciśnięte. Przysunęła się jeszcze bliżej, pchając i napierając, aż moja słabsza ręka poddała się, a plecy uderzyły o podłogę. Byłem uwięziony pomiędzy ciepłem jej ciała i lodowatymi kafelkami.
            Mimo to nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem myśleć. Była tylko ona, całująca mnie łapczywie, jakby chciała tego od zawsze i nigdy nie mogła. Jej usta były delikatne i zdecydowane – ruszając się w sposób, którego nigdy nie mógłbym zapomnieć. Miałem cichą nadzieję, że nigdy nie będę musiał.
            Jej ręce wyślizgnęły się z moich włosów i przeniosły się na moją szyję, stanowczo, mocno, przesuwając się po mojej krtani, ciągnąc paznokciami po mojej skórze aż dotarły do obojczyków, a potem klatki piersiowej.
            I nagle przerwała.
            Jej usta odsunęły się od moich, mimo że nadal czułem je na sobie.
            Uchyliłem zaspane powieki, widząc, jak jej uśmiech wychyla się spomiędzy jej rozwichrzonych włosów.
            Jej oczy uchwyciły moje spojrzenie i wytrzymały je.
            Przysunęła się ponownie, całując mnie z nową determinacją. Moje dłonie znalazły jej biodra. Pocałunek zwolnił, jakby to wszystko było rozmową, której ton przeszedł właśnie do szeptu. Starałem się chwycić ją za głowę, przysunąć ją do siebie, ale nie dawała za wygraną, muskając moje wargi swoimi własnymi w pocałunkach, które więcej obiecywały niż dawały.
            Warknąłem z irytacją, natychmiast czując jej uśmieszek na swojej skórze. Z jej gardła wydobył się stłumiony śmiech. Pocałowałem ją ponownie, tłumiąc go, zanim zrobił się irytujący. Przez kilka minut rozmawialiśmy w ten sposób – dręcząca cwaniara pomagająca sobie ręką przytrzymującą moją brodę w miejscu i ja – gryzący ją gdy tylko dostałem szansę, sygnalizując jej, że mi się to nie podoba.
            Mimo wszystko jej przekaz był jasny. Każde muśnięcie, każdy ruch, każdy pomruk mówiły jedno:
            „Tęskniłam za tobą”.
            

Obserwatorzy