Ciepła, spokojna noc objęła swoimi ramionami całą wioskę. Mimo późnej, wieczornej pory dużo ludzi chodziło uliczkami Konohy, a zapalone lampiony wraz z chmurami różowawymi od niedawno zaszłego słońca tworzyły magiczną, tajemniczą atmosferę. Do swych domów schowały się małe dzieci poganiane przez rodziców na kolację oraz wszelkie ptaki odpoczywające po całodobowym podśpiewywaniu. Wioska powoli zasypiała, a las wokół niej budził się do życia na swój własny, dziki sposób. Niestrudzone sowy pohukiwały do siebie bez celu, wilki wychodziły z kryjówek z nadzieją na posiłek ze znacznie wolniejszych od nich królików.
Ja i Sasuke siedzieliśmy na jednym z dachów tego niezwykłego miejsca. Nie odzywaliśmy się do siebie i nie ruszaliśmy się zbyt często, ignorując ciepły wiatr poruszający na takiej wysokości naszymi włosami i odzieżą. Zwróceni plecami do siebie, jednak w pełnej harmonii i pochłonięci lekturą. Książki przez nas trzymane, napisane przez mistrzów w swojej sztuce wiele lat temu, wołały do nas, oferując każdy szczegół wiedzy posiadanej przez shinobi oraz niezwykłą siłę, którą mogliśmy osiągnąć poznając ich tajniki oraz ciężko trenując.
Pogodny, letni wieczór był właśnie tym naszym czasem na czytanie.
- Genjutsu… - szepnęłam, mówiąc raczej sama do siebie, unosząc jednocześnie głowę znad książki. - …wcale nie będzie takie proste do opanowania. – mimo, że nie widziałam swojego partnera to wiedziałam, że on słucha. Przez tyle dni spędzonych z nim, nieważne czy w kłótni czy w zgodzie, utworzyła się między nami dziwna więź. Więź oparta nie tylko na cechach shinobi, ale też czymś innym. Czymś, do czego nie chciałam się długo przyznać, nawet przed samą sobą. – Zadaniem używającego jest skupienie chakry jednym, wybranym symbolem. Dalej zaczynają się schody. – westchnęłam, przewracając kartkę. Poczekałam chwilę na chociaż najmniejszy sygnał, że Uchiha mnie słucha. Ku mojemu zdziwieniu – odezwał się.
- Czyli genjutsu nie mają pieczęci. Mają nazwy?
- Głównie nie. Każda technika jest wymyślona przez użytkownika stosownie do potrzeb. Niby można im nadać nazwy, ale to bez sensu, datte…
- Każdy będzie wiedział, co robisz. – dokończył za mnie chłopak swoim zwykłym, znudzonym głosem. – Hn. To logiczne. Ale przynajmniej jest do dyspozycji wiele możliwości.
- Mhm. Genjutsu można użyć na otoczeniu, przedmiocie lub dowolnym stworzeniu, ale nie na sobie samym. To znaczy… nie wolno zmylić samego siebie. To też logiczne. – mruknęłam, wertując kolejne kartki, niedawno przeczytane. Nie wiedziałam, czemu streszczam mu zdobytą wiedzę, zwłaszcza pomijając kilka ważnych kwestii.
Genjutsu nie zadawało bólu. Obrażeń.
Nurtowała mnie zaistniała cisza. Zamyśliłam się, patrząc w dal. Liście drzew szeleściły na dość delikatnym, letnim wietrze, tak wzbierającym na sile tam, gdzie siedziałam – na dachu. Światło zachodzącego słońca i kołyszące się lampiony już nie starczyły, by normalnie czytać. Odłożyłam książkę, patrząc przez ramię.
– Ty coś tu jeszcze widzisz? – zapytałam, widząc wciąż czytającego bruneta.
- Sharingan. – odparł przez zęby, nie odwracając się ku mnie.
- Aha. No tak. – westchnęłam, formując kilka pieczęci. Wysłałam odrobinę chakry do prawej dłoni. – Houka no Mari. – szepnęłam. Wystawiłam otwartą dłoń przed siebie, a na niej zatańczyła kula ognia, wijąca się niecierpliwie, dająca w ciemności wiele potrzebnego światła. Sasuke odwrócił się na chwilę, zapoznał się z nowym jutsu i wrócił do lektury, zupełnie niewzruszony. Przesunęłam się w stronę krawędzi dachu, po czym zeszłam na balkon. Po chwili podciągnęłam się z powrotem na górę. – Chcesz herbaty?
- Hn.
Upadłam miękko na balkon, po czym weszłam do naszego apartamentu. Zaraz skierowałam się do kuchni, gdzie zapaliłam ogień i odnalazłam dwie ręcznie malowane filiżanki.
Penetrowaliśmy sprawnie las wokół Wioski Liścia. Poruszaliśmy się bezszelestnie, pozostawiając za sobą jeden z żałosnych, zmasakrowanych oddziałów ANBU. Dotarliśmy do momentu, gdzie las rozrzedzał się, a spomiędzy pni widać było pieprzenie spokojną wioskę. Stanęliśmy na grubszych gałęziach drzew, rozglądając się uważnie. Drobna latarnia z pobliskiego domu rzucała na nas ciepłe światło. Na razie nikt nas nie spostrzegł. Moglibyśmy wywołać w tym powalonym miejscu nie lada sensację.
Jeden z nas był potężnie zbudowany, rudy po bokach, a na czubku głowy łysy. Drugi, o ciemnej skórze i włosach, choć tym, co najbardziej zadziwiało w jego wyglądzie, były trzy pary rąk. Obok nich stałem ja, z wielkim zwojem na plecach oraz różowowłosa kunoichi. Wszyscy mieliśmy na sobie szare ubrania przewiązane dużymi, fioletowymi kokardami. Tylko jeden z nas miał na czole opaskę wskazującą wioskę dźwięku. Dla mnie była ona bezużytecznym śmieciem.
Nie ruszaliśmy się przez chwilę, aż przemówił ‘pajęczak’.
- Ta wioska jest cholernie cicha, nieważne, kiedy tu jesteśmy. – mruknął ze wzgardą, podpierając się na czterech rękach. – Zero obrony. – zauważył, nie kryjąc irytacji.
- Powinno się ich wszystkich powybijać. – warknąłem, przeczesując swoje szare włosy palcami. – Żałosne. – dodałem ochrypłym głosem. Wzbierała się we mnie chęć mordu. Determinacja, by użyć siły. Zaburzyć spokój tych nieświadomych idiotów.
- Opanuj się, Sakon. – uciszył mnie pierwszy, rozglądając się już bardziej pewnie. Skrzyżowałem ręce. To był jeden z minusów pracy z tymi błaznami. Nie znali się wcale na rzeczy. I dyskutowali.
- Właśnie. Nie przybyliśmy tu walczyć. – dołączył się najgrubszy. Miał głęboki, spokojny i poważny głos. Mówił bez jakichkolwiek emocji. To akurat mi nie przeszkadzało.
- Urusse, tchórzu. – wysyczała kunoichi przez zęby, zwracając się w jego stronę. – Jeśli się boisz, teme… spieprzaj do domciu i idź spać!
- Powiedziałem, abyście się opanowali, Tayuya. – upomniał pajęczak. – Znasz misję, ne? – westchnął, wyszukując dobrą drogę. Na obcym terenie nawet największe miernoty wiedziały, że trzeba być o krok przed wrogiem. W tym przypadku – gospodarzem. Do tego potrzebna była cisza. – Iku ze. – popędził nas, a my zaraz wyprostowaliśmy się. – Mamy specjalnego gościa do transportu.
Zaraz potem pojawiliśmy się na dobrze osłoniętym dachu. Po chwili znów byliśmy w lesie, choć znacznie bliżej celu. Nie trwało długo, gdy zobaczyłem idącego ścieżką ninja. Przystanęliśmy równocześnie na jednym z grubszych drzew. Shinobi o sześciu rękach plunął w dół siecią, łapiąc tym samym swą ofiarę. Jounin zaczął żałośnie krzyczeć i wyrywać się, więc świr nie marnował czasu. Złapał sieć w obie ręce i wciągnął go na górę. Naszym oczom ukazał się zlepiony białą pajęczyną shinobi Konohy. Kidomaru uśmiechnął się do niego wrednie, a za nim pojawił się gruby, który zaraz złapał zwróconego do niego tyłem strażnika za twarz i z głośnym chrupnięciem złamał mu kark, pozbawiając tym samym życia. Nie mrugnął przy tym okiem, za to ruszył na przód, a za nim ja i pozostała dwójka. Pajęczak oblizał się i przykleił ciało nieco wyżej, tak, by nikt go nie zobaczył. Nie w najbliższym czasie.
Sześcioramienny ruszył po chwili za nami, do momentu, gdy zaszyliśmy się w liściach jednego z wyższych drzew w centrum miasteczka. Przystanął koło nas, patrząc w tą samą stronę.
Na dachu siedział młody shinobi, widocznie czytający książkę obok czegoś świecącego, ewidentnie zbyt daleko, by wyczuć naszą obecność.
- Jest sam. Idziemy. – rozkazałem. Chwilę potem pojawiliśmy się na mało stromym dachu, zaraz za plecami gnojka, który przemówił do nas po chwili.
Kim jesteście? – zapytałem znudzonym głosem, zatrzaskując książkę i powoli wstając. Wyciągnąłem z niej coś dyskretnie i niechlujnie odrzuciłem ją na bok. Czułem cztery obce, ale silne chakry. Nie podobało mi się to.
Odwróciłem się ku nim, nie przyjmując jeszcze pozycji obronnej. Wiatr targał moimi włosami.
Była to czwórka klaunów: grubas, pająk, chudzielec i zarozumiała dziewka. Z zewnątrz wyglądali dość komicznie. Dobrze, że nie kierowałem się w ocenie tylko ich wyglądem.
- Jesteśmy shinobi dźwięku. Ja to Kidomaru, strażnik Wschodniej Bramy. – przedstawił się ‘pajęczak’ z nutą niecierpliwości w głosie.
- Sakon z Zachodniej Bramy. – zachrypiał szarowłosy. Jego żądza krwi wyraźnie rosła, co wyczułem nawet ja. Facet miał ze sobą problemy.
Na pewno nie byli z naszej wioski. Gdzie się podziali ANBU?
- Ja nazywam się Jiroubou, strzegę Południowej Bramy. – zagrzmiał gruby shinobi, wciąż nie ukazując emocji. Zamiast tego zacisnął mocno potężne pięści.
- Ja jestem Tayuya, pilnuję Północnej Bramy. – warknęła różowowłosa niezbyt przyjaźnie nastawionym głosem. W ułamku sekundy zniknęli, rozdzielając się na boki.
Odskoczyłem na drugi koniec dachu, zapominając o książce i Niko. Serce zabiło mi szybciej. Zaraz nade mną pojawił się sześcioręki, który zwinnie wylądował na dachówkach i rzucił się na mnie z pięściami. Sprawnie uniknąłem ataku, odbijając się od niego i robiąc salto. Niedaleko dalej wylądował Sakon z Tayuyą, na razie przyglądając się akcji. Kolejny cios, nie wiadomo skąd, zadał swoją ciężką pięścią Jiroubou.
Nie byłem przyzwyczajony do walki z tyloma wrogami na raz. Zwłaszcza, gdy ktoś miał trzy pary rąk atakujących niezależnie od siebie.
Nie tracąc czujności obserwowałem wszystkich równocześnie. Warknąłem, zahaczając ręką o kokardę Kidomaru tuż za nim, a zaraz potem odparłem uderzenie grubego. Zebrałem w sobie wszystkie możliwe siły, i szarpiąc wroga za fioletowy pas, przerzuciłem go przez swoje plecy, rzucając nim o Jiroubou. Oboje spadli z dachu, co dobrze słyszałem.
Podszedłem o bosych nogach do krawędzi dachu, a tam ukazały mi się dwie proste kłody. Zamiana.
Zwróciłem się przodem w stronę, gdzie stała pozostała dwójka. Obok nich pojawił się zarówno grubas, jak i pajęczak. Ten drugi szczerzył się wrednie.
- Wkurzyłem się. – przyznałem, szukając wzrokiem dobrych miejsc do ataku. - Atakujcie ile chcecie, nie mam zamiaru się powstrzymywać. – sapnąłem, marszcząc brwi. Byłem raczej pewny siebie. Przyjąłem pozycję bojową. Jeśli mieliby mi coś zrobić, zrobiliby to już dawno.
- Teme… nie powinieneś tak mówić… - syknął Sakon, choć zaraz uśmiechnął się obleśnie. Wystawił przed siebie bladą rękę i kiwnął na mnie palcem. – Hej, podejdź! – krzyknął z nieukrywaną radością. – Zagram na twoich żebrach jak na ksylofonie! Do, Re i mi!
Nie wiedziałem, o co mu chodziło, ale postanowiłem nie dać mu szansy na przygotowanie ataku. U żadnego z nich, poza wielkim zwojem u najbardziej gadatliwego, nie widziałem poważnej broni.
Kidomaru wysunął się lekko do przodu widząc, jak ruszam w ich stronę, lecz Sakon go powstrzymał, sam wychodząc mi naprzeciw.
- Ani się waż, on jest mój! – krzyknął, ruszając do kontrataku. Z łatwością doskoczył do mnie. Zamachnął się nogą, by powalić mnie na ziemię, ale złapałem jego stopę. Sakon zdołał tylko mrugnąć, gdy wyciągnąłem z kieszeni bezbarwne żyłki, którymi zręcznie obwiązałem jego uniesioną nogę. Przeniosłem się na drugą jego stronę, obwiązując dokładniej jego drugą kończynę. Wokół zabrzmiał odgłos napinanych żyłek, a szarowłosy został przyspawany do dachu. Nici bezpiecznie zaczepiały o łuskowate dachówki. Przeklnął wulgarnie, napinając mięśnie. Bezskutecznie. Rzucił okiem na swoje więzy, a potem na mnie, gdy szykowałem kolejny cios.
Zamachnąłem się z zamiarem uderzenia go w twarz, lecz on zablokował cios wolną od nici ręką. Obróciłem się więc, uderzając ponownie, nietrzymaną ręką, ale ta spotkała się z wciąż niezwiązaną dłonią Sakona, który przez rozczochraną grzywkę uśmiechnął się do mnie cynicznie. Był dobry. Zmarszczyłem brwi i wykorzystując go jako oparcie wzbiłem się w powietrze, zadając silny cios nogą. Uderzenie zostało odbite, a ja uskoczyłem w górę. Twarz shinobi dźwięku na chwilę spoważniała. Rozerwał on, choć z wyraźnym trudem, żyłki, po czym lustrując mnie wzrokiem, posłał mi przeraźliwy uśmieszek. Zakrył twarz skrzyżowanymi rękami, wykonując pewnie swoje pierwsze jutsu.
Przygotowałem się, włączając Sharingan’a i szukając pieczęci czy choćby ulatniającej się chakry.
- Mam nadzieję, że jesteś muzykalny! – wrzasnął świr, śmiejąc się histerycznie. – Do! Re!
Poczułem silny cios, którzy ze świstem rzucił mną o pobliskie drzewo. Krzyknąłem, dławiąc się własną krwią i opadłem na gruby konar pod swoimi stopami, trzymając się kurczowo za brzuch. Atak Sakona przypominał bezbarwną tarczę... albo raczej falę dźwiękową, która przeszywała całe ciało. Nawet kilka sekund po ataku czułem dziwne odrętwienie, ból mięśni i zdezorientowanie.
Skąd pochodził atak?
- Twoje kości mają niski ton! Zaraz usłyszymy śmieszne dudnienie! - wrzasnął szarowłosy z dachu, nie ruszając się jednak z miejsca. Korzystając z chwili oddechu, spojrzałem na pozostałych wrogów, którzy stali nieopodal balkonu. Jiroubou czujnie przyglądał się każdemu ruchowi, mojemu i Sakona, a Tayuya wyglądała bardziej na znudzoną całą sytuacją.
Brakowało jednego.
W ostatniej chwili, jedynie przez wrodzony instynkt, uniknąłem podcięcia pajęczaka. Przeskoczyłem na kolejne drzewo, ciężko dysząc. Kidomaru, nie poddając się tak łatwo, plunął dziwną siecią w moim kierunku. Zasłoniłem się rękoma, ale lepka substancja przykleiła się do moich przedramion. Wystarczył jeden ruch głowy ninja dźwięku, bym został ściągnięty z drzewa i poszybował w stronę dachu. Tam czekał na mnie Jiroubou, który odepchnął mnie z wielką siłą swojego cielska. Potoczyłem się po dachówkach, w ostatniej chwili łapiąc się krawędzi.
Może nie mieli broni, ale na pewno dysponowali dużą siłą i jakimiś kekkei genkai. Kuso… do tego byli zgrani… nie miałem przy sobie innych narzędzi ani nikogo, kto by odwrócił ich uwagę. Samo to, że w książce były schowane nici, było czystym przypadkiem.
Zacisnąłem zęby. Już gdy miałem się podciągnąć na dach, nad moją głową pojawił się Sakon, wraz ze swoim chytrym uśmieszkiem.
- To już koniec, zaraz będzie mi, fa …
- SOL! – krzyknął ktoś z boku. Szarowłosy zwrócił się w stronę głosu, myśląc chyba, że to Tayuya, ale osoba, którą ujrzał, była mu zupełnie obca. Szatynka z warknięciem wymierzyła mu silny cios w twarz, ale nie dała mu upaść. Złapała go za bladą rękę, przyciągnęła do siebie, łapiąc za twarz i wymierzając mu silny cios kolanem w brzuch. Przeciwnik na chwilę zwinął się, a dziewczyna trzymając go za fioletową kokardę, obróciła się do niego tyłem i przerzuciła przez bark o pobliskie drzewo. Shinobi uderzył w pień z wrzaskiem i opadł na konar, nieprzytomny.
Kunoichi, nie marnując czasu, schyliła się i wciągnęła mnie na dach. Zaraz potem oboje usłyszeliśmy głośne dudnienie, które zwiastowało nadciągnięcie posiłków.
Niko oberwała grubą łapą Jiroubou i padła na dach, trzymając się za obolałą twarz. Podbiegłem do wroga, w ostatnim momencie uchylając się przed kolejnym silnym uderzeniem. Będąc pod grubasem zrobiłem przewrót, wykopałem jego ciało w powietrze i w mgnieniu oka znalazłem się pod nim. Łysol w końcu okazał odrobinę emocji, a mianowicie zaskoczenia. Na zastanowienia było jednak za późno.
– Shishi rendan! - złapałem go za szare ciuchy, przewróciłem jego głowę w dół, znajdując się tuż nad nim. Kopnąłem go w mięsisty bok, potem klatkę piersiową. Nie żałowałem kolejnych ciosów w głowę i kark, do momentu, gdy wpadliśmy na drewniany dach pobliskiej chałupy. Zostawiłem go w stercie gruzów, uskakując na ziemię. Spostrzegłem, że do mojej partnerki kieruje się shinobi o sześciu rękach.
Kto by pomyślał, że ktoś przybędzie mu pomóc. – uśmiechnął się zjadliwie, kierując się w moją stronę. Z przymkniętym okiem oparłam się na przedramionach. Nie bałam się, raczej koncentrowałam. Od tej tłustej łapy byłam trochę ogłuszona. – Co tu robisz, dziewczynko, nie powinnaś leżeć w łóżku?
- Nie sądzę… - odwarknęłam, powoli podnosząc się. Byłam nieco zdziwiona, że ninja nie atakuje, ale nie przejmowałam się tym, ponieważ planowałam następny ruch. Podobnie jak Sasuke - nie miałam przy sobie broni.
- Katon: Goukakyuu no jutsu! – do napastnika dotarła wiązka płomieni, które objęły jego ciało. Z wrzaskiem odsunął się, a potem zniknął w ciemnym kłębie dymu, pozostawiając po sobie przypaloną kłodę drewna. – Wstań. – usłyszałam nad sobą. Nie zauważyłam, gdy Uchiha kucnął tuż za mną. Przez chwilę patrzyliśmy się na siebie, aż Sasuke wstał, rozglądając się za przeciwnikami. Nie patrząc w dół, wystawił przed siebie prawą rękę, na której wsparłam się, wstając.
Nie miałam pojęcia, kim byli napastnicy, ale pierwsze, co zrobiłam, słysząc odgłosy walki, nie było wzywanie pomocy czy przygotowywanie się do niej, a pośpiech w to miejsce.
Mimo panującej ciemności widziałem, jak uszkodzona była jej twarz – cała opuchnięta i zakrwawiona od rozciętej brwi. Po chwili otrząsnąłem się i spojrzałem na drzewo za sobą. Kuso. Sakona już tam nie było.
- Nie sądziliśmy, że potrwa to tak długo. – westchnął dramatycznie Sakon, poprawiając zwój związany fioletowym pasem. Nie widać było po nim, że kilka minut temu porządnie oberwał. Przystąpiła do niego nieudzielająca się do tej pory różowowłosa kunoichi ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Niewiadomo skąd pojawił się też Jiroubou i Kidomaru. – Dosyć już tej dziecinady, bo przecież nie po to przyszliśmy. – mruknął, robiąc krok w przód i lustrując mnie i Niko morderczym spojrzeniem. – Mamy dla ciebie ciekawą propozycję. – wskazał palcem na mnie. Starałem nie okazać po sobie chociaż krzty zdziwienia.
- Jaśniej. – rozkazałem, marszcząc brwi. Niko wyprostowała się. Wydawała się zaskoczona i zmartwiona. Pewnie o tym, co tu się działo, wiedziała tyle, co ja.
- Wiemy, że pragniesz siły. – zagrzmiał Jiroubou, składając ręce. – Chodź z nami, a dostaniesz to, czego zawsze chciałeś.
- Orochimaru-sama przyjmie cię pod swoje skrzydła i nauczy, jak kontrolować pieczęć. – dodał Sakon, poprawiając włosy. Nie widząc zmian na mojej twarzy, mruknął. – Chyba nie zapomniałeś o… Uchiha Itachi’m?
W tym momencie czas przestał grać swoją rolę.
Itachi.
W mgnieniu oka wróciły wszystkie wspomnienia. Uczucia, które w sobie tłumiłem. Obrazy, które widziałem raz, a i tak wyryły na mnie swoje piętno. Nienawiść, która powinna prowadzić mnie przez życie od tamtego momentu. I zemsta.
Pieczęć? To znaczyło, że…
Zamrugałam oczami. Spojrzałam na skupionego Uchihę obok siebie.
On został przeklęty, zupełnie jak Anko.
Wezbrały we mnie uczucia, choć pewnie nie tak silne, jak u chłopaka obok. Słowa, zamglone obrazy. Wspomnienia. Nieprzespane noce, wypełnione krzykiem bólu z sąsiedniego pokoju. Jedyny moment, gdy w oczach Anko pojawiały się łzy. Opowieści o saninn’ie, który prowadził eksperymenty na ludziach i został wygnany z wioski. Jego atak na Konohę. Mimo, że nie stanęłam z nim twarzą w twarz, nienawidziłam go z całego serca. Czy to było możliwe, aby ten potwór sięgnął po kolejną, ważną dla mnie osobę?
- Nie ma mowy. – syknął brunet, wyrywając mnie z cichej zadumy. Moje źrenicy rozszerzyły się, przystosowując się do panujących wokół ciemności. Shinobi instynktownie zrobił krok do przodu, a potem stanął tuż przede mną, w pozycji gotowej do ataku. Dopiero teraz, ignorując sytuację, przyjrzałam się jego sylwetce. Brudne ubranie od upadku, trochę krwi i siniaki. – Odejdź stąd. Już. – sapnął. Na chwilę wstrzymałam oddech, po czym zrobiłam krok do tyłu. Można było pomyśleć, że te słowa kierowane były do szarowłosego, ale ja czułam… iie- wiedziałam po ich tonie, że chodzi o mnie. Ninja dźwięku nie mieli zamiaru atakować. Przynajmniej na razie.
A Sasuke był gotowy mnie przed nimi bronić. Kolejny raz. Ratować mnie.
- Nie chciał byś być taki, jak my? – uśmiechnął się szarowłosy, robiąc kolejny krok do przodu. – Orochimaru-sama rzadko składa takie propozycje. Odkryłeś już moc, jaką daje ci jego mały prezent. – zrobił dramatyczną pauzę. – Pomyśl, co będzie dalej. – szepnął.
Wiatr zawiał mocniej, poruszając liśćmi drzew oraz ubraniami na ich ciałach. Minęło kilka chwil.
- Nie myśl, szczurze, że to będzie takie proste. – rzuciła różowowłosa z pogardą. – My jesteśmy tylko pionkami. Porzuciliśmy wszystko i zdobyliśmy jedno. Niezwykłą siłę. Mamy moc, ale wykorzystujemy ją tak, jak nam każą.
- Hmpf… - pokręcił głową Sasuke, z udawanym zrezygnowaniem. – Naprawdę myślicie, że ja się zastanawiam? Że po tym wszystkim, co Orochimaru zrobił, tak po prostu ja… iie – ktokolwiek z tej wioski odda się w jego oślizgłe łapy, widząc cztery chodzące nieudane eksperymenty? Śmieszne.
Posłałem przeciwnikom swój znany, wredny uśmieszek. Poza swoimi słowami nie słyszałem nic. Nawet brązowowłosej kunoichi.
Odeszła. Dobrze. To była moja walka.
Tak naprawdę stałam kilka metrów za nim, wciąż niepewna co do swojej roli w całym tym starciu. Sasuke nie odwrócił się, by sprawdzić. Wtedy nastąpiłby atak z zaskoczenia. Bardziej koncentrował się na energii przeciwników, która, nie oszukujmy się, była przytłaczająca.
Na wszelki wypadek zabezpieczyłam się.
- Kono yaro! – wrzasnął chudy i ruszył z pięściami na chłopaka, który zaraz zniknął mi z oczu. Mężczyzna przystanął z uniesionymi pięściami, po czym uniósł głowę. Stał tuż przede mną, a ja mierzyłam go swoim zabójczym spojrzeniem, przysłoniętym pozlepianą od krwi grzywką. Zirytowało go to niezwykle, więc rzucił się na mnie, po chwili bijąc się już tylko z śnieżnobiałą parą.
Zdecyduj się chłopczyno, nie wiesz, co tracisz! – krzyknął Kidomaru, przestępując z ręki na nogę i plując we mnie sieciami. Unikałem pajęczyn, biegnąc niemal przy samej krawędzi dachu. Przed moimi oczami pojawiła się różowowłosa, próbując mnie powstrzymać, ale sprawnie podciąłem ją i zrzuciłem z dachu, zeskakując na niższy poziom budynku.
- Hn, chyba odmówię. – westchnąłem, rozglądając się za kolejnym przeciwnikiem.
- Zastanów się! Nie masz dokąd uciec… – usłyszałem z boku kobiecy głos. Służąca Orochimaru stała na pobliskim drzewie, jakby jej upadek z wysokości nigdy nie miał miejsca. Bez lepszego planu skoczyłem ku niej, ale zanim byłem na miejscu, obok niej przystanął Jiroubou, odpychając mnie silnym ciosem w brzuch. Przeleciałem kilkanaście metrów, lądując boleśnie na plecach z głośnym sykiem. Otworzyłem oczy, trzymając się za brzuch.
Nigdy więcej nieprzemyślanych ruchów. Ale przynajmniej wiedziałem, że kunoichi była najsłabsza.
Z drugiej strony, ta walka już była przesądzona. Bujałem się między ich czwórką, obrywając na każdym kroku. Musiałem wyglądać jak idiota.
Mało tego. Przed chwilą narzekałem na brak wsparcia, a jak to przybyło, odrzuciłem je. Sam nie wiedziałem, czemu. W tych gościach było coś nienaturalnego. Nie chciałem narażać Niko na coś takiego.
- To twoja ostatnia szansa. – powiedział ze spokojem łysol, pojawiając się tuż koło mnie. Cała czwórka była niezwykle szybka. Tayuya obserwowała nas z wysokiego dachu mojego apartamentu, a pajęczak zniknął mi przed chwilą z pola widzenia. – Naszym zadaniem nie jest cię skrzywdzić, a przekazać wiadomość.
- A przekażecie coś takiego? – podniosłem się powoli, z opuszczoną głową. – Spieprzać stąd!
- Urusse! – krzyknęła Tayuya, zeskakując z dachu. Wylądowała za swoim grubym partnerem. – Taki bezużyteczny śmieć jak ty nie ma prawa zwracać się do nas w taki sposób!
- Zwłaszcza, że mamy nad tobą przewagę liczebną. – dodał Kidomaru, znów pojawiając się obok reszty.
Czemu oni tak się rozdzielali? Mogliby pracować wspólnie!
Cofnąłem się o kilka kroków, aż dotknąłem plecami ściany.
Wyglądało to, jakby mieli więcej wrogów, brakowało tego chudego. Czyżby Niko wezwała ANBU, czy…
Kuso.
- Gdzie ta mała? – spytała wkurzona Tayuya.
- Sakon ją wykańcza. – uśmiechnął się podle pajęczak, pstrykając wszystkimi pięściami naraz. – Jak nasze negocjacje? – uniósł brew.
- Marnie. – odparłem, zbierając siły. Próbowałem uspokoić oddech i zignorować ból kumulujący się we mnie już od pierwszego ciosu. Brakowało mi już pomysłów.
- Szkoda. – uśmiechnął się Kidomaru, poprawiając opaskę wioski dźwięku na czole. – Zabić go!
Zadziałał instynkt. Trochę gniewu, koncentracji, może nawet strachu. Lewa cześć mojej szyi została sparaliżowana od natężenia obcej siły.
Troje shinobi zostało odepchniętych z wielką siłą. Podnieśli się, widząc mnie, trzymającego się kurczowo za szyję. Zacisnąłem z bólu żeby, jednocześnie próbując panować nad swoją mocą. Moją twarz i rękę pokryły czarne znaki. Sharingan jakby pulsował, wbrew mojej woli.
Mimo, że wcześniej nad tym nie myślałem, zacząłem sobie uświadamiać, ile dałoby mi odejście z nimi. Stała przede mną trójka shinobi niezbyt starszych ode mnie, doskonale wyszkolonych. Orochimaru na pewno nie dałby mi mocy za nic, z pewnością, jak to mówił w Lesie Śmierci - miał co do mnie swoje plany, ale przecież… gdybym zyskał niezwykłą siłę, mógłbym go pokonać. Sam. Zająć jego miejsce. Wtedy zrealizować swój plan. Zemstę. Skończyć te głupie gierki. Nareszcie.
Z drugiej strony to było złe. Zemsta to jedno, ale Hokage, oddziały ANBU i moi przyjaciele nie daliby mi odejść tak łatwo. Nie czułbym się z tym dobrze. Wbrew pozorom miałem sumienie, a wszyscy na mnie liczyli. Naruto, Sakura, Kakashi. Nawet Niko.
No tak. Niko.
Uniosłem głowę. Trzej shinobi wciąż tam stali, ciekawi moich reakcji lub dalszych faz przeklętej pieczęci.
Nie chciałem tego zrobić w taki sposób. To Itachi był zły, nie ja. Mogłem zdobyć siłę już niedługo. Wytrwałością, doświadczeniem i ciężką pracą. Żadnymi ohydnymi sztuczkami tego wężowatego idioty. Zemszczę się i odbuduję klan. U boku Orochimaru nie byłoby to możliwe.
- Ostateczna decyzja? – warknął Jiroubou.
- Nie w tym wcieleniu. – odparłem szybko. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że kłujący ból zanika, a czarne symbole boleśnie zakrywające moje ciało cofają się. Zmarszczyłem brwi, czekając na ruch wroga.
Przeciwnicy popatrzyli na siebie. Tayuya wyciągnęła długi patyk, który na pierwszy rzut oka zdawał się być długim fletem, Jiroubou stanął w pozycji bojowej, a Kidomaru ułożył plątaninę pieczęci. Mój Sharingan wstąpił na swoje miejsce, lecz przywoływana technika nie była mi znajoma. Różowowłosa kunoichi nabrała powietrza w płucach. Grubas zrobił pierwszy, ciężki krok.
Nagle przed nimi z krzykiem wpadło coś szarego. Przeturlało się pod ich nogi całe w kurzu i krwi, po czym próbowało wstać. Przypominało człowieka o dwóch głowach.
- Sakon, śmieciu, wstawaj! – wrzasnęła Tayuya, kopiąc go w bok. Wszyscy zaprzestali przygotowań. Shinobi wstał obolale, pokazując tym samym swoją zakrwawioną twarz w czarne kropki, podobne do tych rozrastających się z mojej szyi. Jego włosy nie przypominały już tego, czym były wcześniej. Ubrania na jego ciele były podpalone, a na plecach brakowało zwoju. Był niezwykle wściekły. – Pokonała cię ta szmata?! – kunoichi rzuciła tak zwaną wiązankę.
- Urusse! – wrzasnął na towarzyszkę, która z niechęcią zamilkła. Jego głos był zachrypnięty, słaby, ale i przerażający. – Niech ja ją…!
- Masz okazję. – pajęczak wskazał na dach nad naszymi głowami, gdzie wcześniej stała Tayuya. Niko stała tam równie wściekła, zakrwawiona i obolała. Mimo to trzymała się prosto, a jej zielone oczy skrzyły się w ciemnościach, zupełnie jak te kota walczącego pewnie na swoim terytorium. Mina okazywała zdecydowanie i zawziętość.
- Uciekaj stąd! – krzyknąłem z dołu.
Idiotka. Dała sobie radę z jednym, a teraz bawiła się w bohaterkę. To nie byli zwykli shinobi tacy jak ci, których spotykamy na co dzień. Byli sługami Orochimaru, mieli przeklęte pieczęcie i cuchnęło od nich sterydami na kilometr.
Niko zeskoczyła zgrabnie, lądując tuż przede mną na czterech kończynach. Zacisnęła zęby. Widząc ją, normalnemu człowiekowi przychodziło na myśl jedno słowo.
Adrenalina.
- Nie. – szepnęła, stając zaraz w pozycji bojowej, tak bardzo innej od mojej własnej. Jej sylwetka była bardziej krucha, a postura mniej twarda. Była jednak skuteczna.
- Uchiratonkachi. Zabiją cię. – warknąłem, wciąż trzymając się za szyję. Teraz moja niepewność i furia mieszała się z lękiem o jej życie. Przeklęta pieczęć walczyła z moją wolą.
Zdawało się, że ta spryciula wyczuła to w moim głosie. Dlatego wciąż tam stała.
- Nie. – powtórzyła pewnie, choć ciągle szeptem. Spojrzała na całą czwórkę, bardziej lub mniej zdezorientowaną. Zauważyła to, co ja – przeklęte pieczęcie.
To nie był przypadek. Chcieli go przekonać, by stał się taki jak oni. Jak widać…
Obejrzałam się na mojego rywala, wyraźnie niechętnego do jakichkolwiek podróży. Walczył ze swoim przekleństwem. Ból musiał być silny. Widać było go na całym jego ciele.
…marnowali tu tylko czas.
Uśmiechnęłam się do siebie.
- Katon: Inferuno genkotsu! – krzyknęłam donośnie, a moje zaciśnięte, nagie pięści zajarzyły się żywym ogniem. Skoczyłam ku napastnikom, którzy jak zwykle rozdzielili się. Kunoichi i shinobi, z którym walczyłam wcześniej, skoczyli na bok, przyglądając się, jak walczę z tłuściochem i sześciorękim. Uderzałam zaciekle, choć w starciu z łącznie czterema parami rąk było mi trudno. Klasyczne sztuczki nie wystarczały.
Znalazłam trochę wolnego miejsca, odepchnęłam nogą pajęczaka, bo tego drugiego nie byłabym w stanie, i wskoczyłam rudemu na plecy. Moje jarzące się dłonie zacisnęły się na jego pulchnych policzkach. Grubas próbował zrzucić mnie z siebie, ale całe jego ubranie zajęło się ogniem. Drugi sługus sannin'a plunął w moją stronę swoją pajęczyną, odrywając mnie od swojego partnera. Wyrzucił mnie w górę, by zaraz potem rozkołysać mną w powietrzu. Zrobiło mi się niedobrze, nic nie widziałam. Gorącą dłonią rozcięłam sieć i robiąc salto wylądowałam przed różowowłosą i poturbowanym wrogiem, zbliżającymi się po swój cel - Sasuke.
- Zjeżdżać stąd... – warknęłam. Mężczyzna ruszył ku mnie. Wiedząc, że Uchiha sam da mu radę, uskoczyłam na bok i pojawiłam się przed kobietą. – Teraz ty. – uderzyłam ją pięścią w twarz, potem w klatkę piersiową. Kunoichi dźwięku nie była zbyt dobra w taijutsu, toteż było jasne, że zaraz zniknie mi z oczu. Jedyne, w czym była dobra, to bloki. Trafiałam głównie w drewniany flet, a kunoichi, by zamachnąć się na tak małej przestrzeni, musiała obrócić się tyłem do mnie. Wykorzystałam któryś taki moment z kolei i zepchnęłam ją z niskiego dachu.
Obróciłam się w stronę pozostałych. Grubas był zbyt pewny siebie, więc nie zrobił zamiany, czego teraz z pewnością gorzko żałował. Stoczył się na bok, przypominając bardziej zwęglonego kotleta. Pajęczaka nie było w polu widzenia. Różowowłosa pojawiła się na którymś z pobliskich drzew, pozornie niezraniona.
Spojrzałam na nią z daleka i uśmiechnęłam się. Słysząc dziwny syk i trzask wypuściła z rąk flet. Obróciła głowę w ostatnim momencie.
W lesie wokół Konohy rozległ się suchy trzask i wybuch oznajmiający, że uaktywniła się moja notka wybuchowa na jej plecach. Dziewczyna padła na ziemię, ale z odległości, w jakiej byłam, trudno było ocenić, czy jeszcze żyje.
Zanim przeturlałam tu szarowłosego, w bitwie zrzuciłam z niego zwój, który składał się głównie z takich zabaweczek. Sama raczej pieczętowaniem zajmowałam się w celach osobistych.
- MI, FA, SOL! – usłyszałam desperacki krzyk niedaleko za mną, potem przerażająco dużo chakry i huk. Obróciłam się. Moim oczom ukazał się Sasuke z rozciętym bokiem, wbity przez falę dźwiękową w ścianę. Szarowłosy ninja stał zgarbiony, ciężko dysząc, jedynie kilka metrów przed nim. Z tej odległości atak nabrał niesamowitej, wręcz zabójczej mocy. Na niski dach spadły fragmenty tynku, a sługa Orochimaru zaśmiał się złowieszczo. Brunet warknął, otwierając jedno oko, które zaraz potem zasłoniła czarna grzywka. Osunął się nieprzytomnie na ziemię, zostawiając na ścianie podłużny ślad krwi.
Mężczyzna wypuścił powietrze z płuc, nie odwracając się w moją stronę.
- Nie… - szepnęłam. Na sam widok poturbowanego partnera w moich oczach zebrały się łzy. Z doświadczenia wiedziałam, że jeśli tylko może – walczy. Teraz nie widać było w nim ani nuty życia. – Nie. – powtórzyłam, kręcąc bezwiednie głową. Zakryłam dłonią sine, krwawiące usta. Zostało mi dwóch. Nie byłam w stanie ich pokonać bez pomocy. Musiałam mu pomóc. Ugryzłam się w rękę, próbując obudzić się z koszmaru, jednak nogi ugięły się pode mną.
Bałam się.
- Kuso. Zabieramy go tak czy siak. – mruknął pajęczak, zwieszając się na pajęczynie obok drugiego sługi, jednak patrząc dokładnie na mnie, z wyraźną i obleśną satysfakcją. – Może podczas podróży zmieni zdanie. Jeśli nie, Orochimaru-sama znajdzie jakieś argumenty. – pstryknął palcami u czterech rąk.
- Aah. – westchnął drugi, poprawiając brudne włosy. Odwrócił się na pięcie, stając na wprost mnie. – A towar nienadający się do transportu… proponuję zniszczyć.