21 kwietnia 2011

Rozdział LXVII - "Układy"

Przez kilkanaście sekund ja i dziwny ptak patrzyliśmy sobie w oczy. Nie miałem pojęcia, jaki to gatunek... sokół? Myszołów? Zmutowany orzeł? Był naprawdę wielki, czułem dokładnie jego ciężar i wbijające się w moje ramię ostre szpony. Miał brunatne pióra i mocny, zakrzywiony dziób.
            - Wyznawca? – spytałem dla pewności, unosząc brew. – Chyba mnie pomyliliście z nią. – Wskazałem na stojącą obok Niko, która niczym zaaferowany kociak wodziła wzrokiem za plączącymi się pod moimi nogami ptaszyskami. Było ich co najmniej dwadzieścia.
            Ludzie z Himanako powoli zaczynali wstawać ze śniegu z minami ukazującymi równie wiele zrozumienia co do zaistniałej sytuacji, co ja.
            - Klan Uchiha? Bogaci? Ważni? Silni? Sławni? – Siedzące na moim barku zwierzę zaczęło kiwać głową na różne strony, jakby dopytując się z ironią oczywistych rzeczy. Jakby emblemat na mojej kurtce nie był wystarczająco dosadny.
            - Aah. – Wystawiłem przed siebie prawą rękę, a ptak posłusznie przesunął się z mojego obojczyka na przedramię, by lepiej nam się rozmawiało. Któryś z jego znajomych zaskrzeczał z drzewa. Popatrzyłem na masę stworzeń pobłażliwie. Ptak na mojej ręce rozłożył imponujące skrzydła, by zwrócić z powrotem na siebie uwagę.
            – Właśnie o ciebie nam chodzi.
            - Słucham. - W moim kierunku podleciał drugi ptak, mniejszy. Również usiadł na mojej ręce – zupełnie jakbym mu na to pozwolił - patrząc na mnie z ciekawością, którą podkreślały zakola wokół jego oczu. Miał postrzępione pióra i mały dziób, w którym trzymał zwój.
            - To, co trzyma Fukuro, to spis zasad. Aby zostać naszym wyznawcą, musisz się z nimi zgodzić i podpisać Pakt, zobowiązując się do ich przestrzegania. (Fukuro – jap. Sowa)
            - Pakt?
            - To są summon’y – wtrąciła się Niko. - Mają wyraźnie zarysowaną chakrę, ale tylko niektóre z nich – dodała, patrząc na masę stworzeń na gałęziach wokół nas. – Słyszałam o ich dziwnych zasadach, ale nie mam pojęcia, czemu przebywają w tym świecie...
            Sokół, jak nazwałem go roboczo, siedzący na moim przedramieniu, obrócił głowę o niemal sto osiemdziesiąt stopni, piorunując ją wzrokiem.
            - Nie twoja sprawa, kocico – zaskrzeczał, strosząc pióra na szyi. – Mamy biznes do Uchihy, nie do ciebie. Idź ganiać z pazurami za moimi braćmi, których chciałaś podobno zjeść.
            Niko skrzyżowała ręce i prychnęła na niego, imitując wkurzonego kota. Ptak zabawnie cofnął głowę, szepcząc coś o braku wychowania w tych czasach.
            Wolną ręką przejąłem od sowy drobny, brązowy zwój, który był już rozwiązany. Okazał się obszerniejszy, niż się wydawało. Jego końcowa rolka uderzyła o mój but i potoczyła się po wydeptanym śniegu. Mniejszy ptak zdawał się zauważyć moje rosnące zirytowanie.
            - Proszę się nie martwić, Uchiha-san – sowa przemówiła kojącym, kobiecym głosem. – To wszystko nie powinno sprawić ci problemu, a w zamian otrzymasz nasze wyjątkowe usługi.
            - Jak na przykład? – spytałem z powątpiewaniem w głosie. Już pierwszych kilka punktów, które zdołałem przeczytać, wydawało się idiotycznych. Od Niko wiedziałem, że summony czasem wymagały czegoś w nagrodę za swoją pomoc, ale ta ich lista była... sporą przesadą.
            - Jesteśmy jedyną rasą z Innych Światów, która może latać. - Uniosłem brew. To brzmiało całkiem interesująco. O ile życie byłoby łatwiejsze, gdybym miał własnych szpiegów, zwiadowców, a nawet własną pocztę... – Nasz szef, zupełnie jak tych pchlarzy, widzi przyszłość! – sowa namawiała dalej, widocznie się ekscytując. Niko podparła się pod boki, marszcząc brwi. Obserwowałem ją kątem oka. – Przemyśl to!
            Nie miałem nad czym się zastanawiać.
            - Hn, przeczytam to i wam odpowiem. – Pomachałem im zwojem przed dziobami. Sowa kiwnęła głową i zamachała skrzydłami, po czym delikatnie wzbiła się w powietrze w kierunku, z którego przybyła. Za nią podążyła cała chmara pozostałych zwierząt. Został sam sokół, obserwując mnie bacznie.
            - Masz dwa dni – powiedział złowrogim głosem, widocznie starając się być jak najbardziej tajemniczy i mroczny. Odepchnął się od mojego ramienia i odleciał, doganiając resztę bandy, która przywitała go zbiorowym skrzekiem podobnym do odgłosu mojego Chidori.
            Uśmiechnąłem się lekko, zwijając zwój. Niko podeszła do mnie po chrupiącym śniegu, nadal ubrana w to idiotyczne futro. Natychmiast przypomniał mi się jej występ i uczucia, które we mnie wywołał. W pewnym sensie wizja zwiększenia arsenału swoich umiejętności, a raczej może zwierzęcych sojuszników, przypomniała mi o mojej potrzebie ciągłego treningu. Zapominałem o nim ostatnio stanowczo zbyt często.
            - Powinieneś uważać – ostrzegła mnie zielonooka, patrząc bacznie na odlatujące ptaki. – I przeczytać dokładnie ten Pakt.
            - Mi to mówisz? - Zmarszczyłem brwi. - Sama ostatnio latałaś po nocach, w kółko wykonując polecenia tych swoich pchlarzy – odparłem, przejmując urocze określenie ptaka na bandę kotów Niko.
            Dziewczyna na chwilę zacisnęła usta, a potem, jakby speszona, odwróciła wzrok.
            - Tak naprawdę byłam na misjach z moją drużyną ANBU – mruknęła, obejmując się ramionami. – Żaden z kotów o nic mnie nigdy nie prosi. Poza Myouyou, ale ją ignoruję...
            Oh, a więc mnie okłamywała. Pięknie. Nie chciałem jej teraz robić wyrzutów, sam też miałem swoje przewinienia i tajemnice, ale nie mogłem zaprzeczyć, że za każdym razem, gdy przypominała mi, że to ona jest w elitarnej jednostce bojowej i ryzykuje życie, nie ja, to coś szarpało mnie za serce. Coś pomiędzy rozgoryczeniem a zazdrością.
            Musiałem porozmawiać o tym z Hokage zaraz po powrocie do wioski.
            - Tyle wrażeń, a dzień się jeszcze nie skończył – zaśmiał się Keina, podchodząc w naszym kierunku. Wydawał się podejrzanie zadowolony od momentu zakończenia ceremonii. Ale miał rację. Zanim się spostrzegłem, świt zmienił się w popołudnie. Zastanawiałem się, jak plemię miało zamiar teraz funkcjonować. Nie wszyscy byli w pełni... zdolni motorycznie. – Prosiłbym was o pomoc w polowaniu, nie wszyscy... ha ha... są w stanie iść. Uchiha-san, może ty tym razem? Niko-sama musi być zmęczona.
            - Iie, ja chętnie... – zaczęła dziewczyna.
            - Nie. Dla mnie jest jasne, że nie ma sensu po raz kolejny ryzykować. – Spiorunowałem ją wzrokiem. Raz jej zaufałem i wystarczyło. Powinna teraz wrócić do obozu i wypoczywać. Mi z kolei znowu potrzebny był spacer i przemyślenie tego wszystkiego. – Ja pójdę.
            - Doskonale – odparł wódz, ignorując naburmuszoną minę kunoichi. Zaraz jednak zwrócił się w jej kierunku. – Ty, moja droga, jeśli bardzo chcesz się do czegoś przydać, mogłabyś zapytać się kobiet, czy nie potrzebują jakiejś pomocy, a potem pójść pod przełęcz i zobaczyć, co twój niezwykły... żar... byłby w stanie tam wskórać.
            Przewróciłem oczami.
            - Nie ma sprawy – uśmiechnęła się dziewczyna, nagle w o wiele lepszym humorze.
           
            Zostawiłam futro w namiocie i chwyciłam herbatę. Przy każdym ruchu mojej głowy koraliki wplecione w warkoczyki lekko stukały mnie w policzki, ale postanowiłam je zostawić tak, jak były. Poprosiłam siedzącego przy ognisku chłopaka o gorącą wodę i podeszłam do Hainy, bądź co bądź jedynej kobiety z obozu, której imię znałam.
            Okazało się, że tak naprawdę nie ma dla mnie nic wyczynowego do roboty, ale mogłam pójść odwiedzić dzieci, które od dwóch tygodni były chore. Podobno mimo to namówiły matki, by wypuściły je z ciepłych namiotów na mój występ. Chyba zrobiłam furorę.
            Postanowiłam spełnić tę prostą prośbę i pokazać brzdącom kilka sztuczek. Kto wie, może któreś z nich miało talent do ninjutsu? Gdy weszłam do wskazanego namiotu, jednego z największych w obozie, powalił mnie pisk. Dzieciaki zerwały się z posłań i podbiegły mnie uściskać. Kobieta siedząca w rogu i robiąca coś na drutach uśmiechnęła się ciepło. Miała bardzo bladą cerę i krótkie włosy.
            - Nie mówią o niczym innym jak o tobie, jesteś ich bohaterką – przyznała prosto z mostu.
            - Bohaterką będę dopiero wtedy, gdy przeprowadzę was wszystkich bezpiecznie na drugą stronę przełęczy – odparłam. Po chwili zrozumiałam, że nawet nie wiem, jak gruba jest ściana lodu, którą muszę pokonać. Wypytałam kobietę o wszystkie szczegóły. W tym czasie dzieci biegały wokół i oglądały mnie z każdej strony. - Pięćdziesiąt metrów... to sporo. To znaczy... idzie odwilż i może nam ona trochę pomóc... – Podrapałam się w brodę. – Jak udało wam się przedostać na tę stronę w jeszcze silniejszy mróz?
            - Nasz poprzedni wódz, Goseiki, pokonał barierę w pojedynkę. W jeden dzień. Nie wiem, jak...
            - Sugoi – uniosłam brwi, nie kryjąc zdumienia. Nie widziałam jeszcze tej przełęczy, ale skoro Sasuke tam był i nie wrócił po kilkunastu minutach w blasku chwały, jak na prawdziwego Księcia Wspaniałości przystało, to znaczyło, że odkopanie przejścia było twardym orzechem do zgryzienia. – Po co w ogóle przedostawaliście się na druga stronę? Klimat nie jest tu zbyt przyjemny.
            - Oh, więc zupełnie nic nie wiesz – zaśmiała się kobieta. – Cóż… ściana lodu stworzona przez Heroldów Mrozu odgrodziła centralną część kraju od tej zewnętrznej. Tu, w wioskach nadbrzeżnych, są nadal nasze rodziny i klany, a ponieważ kraj jest dość rozległy, to my - pośrednicy pomiędzy miasteczkami zewnętrznymi, a Środkiem Wiosny, jak to nazywamy - tak naprawdę staliśmy się plemieniem koczowniczym.
            Pokiwałam głową. Czytałam o tym w przewodnikach. Heroldzi Mrozu byli oddziałami chroniącymi księżniczkę Fuun i cały Kraj Śniegu. Był on jednak tak rozległy i zacofany pod względem gospodarki i infrastruktury, że stworzyli oni barierę lodową o kształcie idealnego okręgu, aby pozostać neutralnym politycznie i bezpiecznym państwem. Zapewnili sobie jednocześnie sporą dozę prywatności.
            W barierze były trzy przesmyki. Jeden na północy, w celach handlowych, drugi na zachodzie, łączący dwie części kraju i trzeci na południu. Niestety, zmieniające się okresowo temperatury w środku okręgu powodowały zachwiania w ekosystemie i ciągłe lawiny i roztopy zamykające przejścia. Użytkowników Hyoutona było za mało, by stać na ich straży i otwierać je wedle potrzeb mieszkańców. W dodatku księżniczka pracowała ciężko nad nadrobieniem strat gospodarczych kraju za czasów panowania jej okrutnego wuja. Efekty, oczywiście, było widać, ale takie plemiona jak Himanako musiały transportować zdobywane podczas Wiosny towary i przewozić je swoim braciom po drugiej stronie.
            - Niewykluczone, że zanim otworzycie przełęcz, pod przesmykiem zgromadzi się jeszcze kilka plemion – zauważyła kobieta. Mała dziewczynka, do tej pory słuchająca naszych dyskusji, kichnęła, a potem przytuliła się do niej. – Staramy się ograniczać wydatki, ale zagraniczni shinobi nie są wcale tani. Dlatego wolimy otwierać przesmyk jak najrzadziej, a przepuszczać nim jak najwięcej ludzi.
            - Rozumiem.
            Z jednej strony powinniśmy wykonać misję jak najszybciej i uciekać stąd, póki ciążyła nade mną klątwa Yochi, a dzieci jakoś się trzymały mimo chorób. Z drugiej, im dłużej by nam to zajęło, tym więcej ludzi moglibyśmy bezpiecznie przetransportować. Trudna decyzja. Na szczęście to nie zależało ode mnie. Skoro Katony Sasuke dużo nie wskórały, i tak czekało nas co najmniej kilka dni pracy.
            Gdy zapadła chwila dłuższej ciszy, dzieci jakby obudziły się ze snu i przypomniały sobie o mojej obecności. Jedna z trzech dziewczynek, urocza blondynka uczesana w dwa warkoczyki, podeszła do mnie nieśmiało. Mimo że siedziałam na macie ze skrzyżowanymi nogami, byłam tylko parę centymetrów niższa od niej, gdy stała. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Nigdy nie miałam okazji do bliższych kontaktów z małymi dziećmi, ale jak na razie nie przeżyłam też żadnych traum z nimi związanych.
            Na pierwszy rzut oka to konkretne dziecko przypominało małego, zagubionego kociaka.
            - Pokazałabym wam moje sztuczki jeszcze raz, ale byłoby to niebezpieczne z takiej odległości – powiedziałam łagodnie, widząc, że dzieci nie zaczną rozmowy pierwsze. – Poza tym z tego, co słyszałam, to nie powinniście wychodzić z tego namiotu.
            - To nie fair. – Jeden z chłopców naburmuszył się. Miał ciemną skórę i ogromne, brązowe oczy.
            - Zanim przybyliście borykaliśmy się z dziwną epidemią – westchnęła kobieta w rogu, wracając do szydełkowania. Chyba pełniła rolę wioskowej opiekunki. – Teraz dmuchamy na zimne.
            - W tym kraju brzmi to całkiem dosłownie – zaśmiałam się, drapiąc lekko w głowę. Mimo mojej wizyty te dzieci nadal były przygnębione i znudzone. Chciałam jakoś zapewnić im rozrywkę, która nie naraziłaby ich na niebezpieczeństwo, ale ninjutsu i genjutsu, którego jeszcze nie opanowałam zbyt dobrze, nie wchodziły w grę. Pozostawało jedno. – Jakie są wasze ulubione zwierzątka? – zapytałam, uśmiechając się do całej piątki.
            - J-ja lubię wilki – powiedział drugi chłopiec, do tej pory zaaferowany jakąś drewnianą zabawką. Mała dziewczynka stojąca najbliżej mnie zamyśliła się, a potem nabrała nagle powietrza.
            - Mama mówiła mi, że przyjechałaś tu na wielkiej panterze, no-Hana! – pisnęła z ciekawością i ekscytacją.
            - No-Hana? - Zmarszczyłam brwi.
            - Tak cię zaczęły nazywać dzieci, a potem też słuchający ich zachwytów rodzice, Niko-sama – oświadczyła kobieta spokojnym, trochę znudzonym głosem. – Chodzi im o to, że jesteś Naraku no Hana.
            - Kwiat piekła? – zdziwiłam się. – To trochę niemiłe... – Spojrzałam ze zmartwieniem na dzieci, które zaczęły chichotać, prawdopodobnie z powodu mojej szerokiej i porażającej niewiedzy.
            - W naszej kulturze trochę inaczej rozumiemy piekło – odparła kobieta. – Dla was ogień i piekło to śmierć, dla nas ogień to źródło życia i przetrwania, jedzenia... a ktoś, kto jest związany z ogniem nie jest przeklęty, a raczej... błogosławiony.
            - Myślałam, że skoro utrzymujecie kult ptactwa i niebios, to to właśnie będzie ten wasz raj. Chmurki, niebo...
            - Z nieba bogowie sypią na nas śnieg, ptaki ignorują nasze modlitwy, a te wasze „chmurki” zwiastują wiatr. Wolimy polegać na własnych umiejętnościach i sile, a im większy żar zapału, tym lepiej.
            Uniosłam brwi, zdziwiona tak głęboką przemową filozoficzną z ust prostej, plemiennej opiekunki nad dziećmi. Ale w sumie wszystko zrozumiałam, więc może tylko brzmiało to tak mądrze. Pozostawał jednak jeden szkopuł.
            - Piekło rozumiem. Ale kwiat? Te dzieci w ogóle wiedzą, co to takiego? – spytałam cicho, mimo, że pociechy i tak bacznie przysłuchiwały się naszej dyskusji. Trzecia dziewczynka poderwała się z miejsca i podbiegła do swojej torby, z której wyciągnęła książkę, a z niej ususzony na płasko kwiat lilii. Podała mi go z dumnym uśmiechem, bacznie jednak obserwując moje dłonie, gdy go dotykałam. Musiała się o niego bardzo troszczyć.
            Nie wiem, czemu, ale ta scena bardzo mnie wzruszyła. Te maluchy marzyły o wiośnie, zieleni, przyrodzie i zwierzętach, a przez kiepską politykę swojego państwa skazane były na trudną wędrówkę przez skutą lodem tundrę. Nudną, chłodną i niebezpieczną. Fatalne miejsce dla dzieci.
            - Kwiat to niecodzienność i niezwykłość. Dla nas niemal orient. Hana to w naszym plemieniu oznaka czegoś tajemniczego i niezwykle pięknego.
            - Bardzo dziękuję! – uśmiechnęłam się, czując, jak policzki różowieją mi od tych wszystkich komplementów.
            - ...ale jestem niemal całkowicie pewna, że dzieciom chodziło raczej o twoją ostatnią figurę w tańcu, w której zrobiłaś ognisty kwiatek.
            Zmarszczyłam brwi i zmrużyłam oczy, robiąc nad wyraz wściekłą minę, a dzieci zaczęły ponownie chichotać. Oddałam skarb dziewczynce.
            Nagle naszła mnie ochota bezwarunkowej pomocy tym ludziom. Można by naprawdę wiele im dać, by jakoś uprzyjemnić ich życie. W wiosce było tyle jedzenia, tyle ubrań... tylu shinobi. Na pewno używając naszych umiejętności można by pomóc w organizacji tego kraju.
            A propos umiejętności...
            - Wracając do zwierząt, bo pewnie się niecierpliwicie... – rozgryzłam palec bardzo lekko, by nie przestraszyć dzieciaków widokiem krwi, i powoli wykonałam rękoma każdy symbol, rozkoszując się pięcioma parami zaciekawionych oczu wpatrującymi się we mnie z takim podziwem. – Ja najbardziej lubię… koty.
            Uderzyłam otwartą dłonią w matę przed sobą, wysilając odrobinę swojej chakry i koncentrując się na odpowiednich sylwetkach. Przede mną, w kłębie dymu, pojawiły się trzy zwierzęta. Dzieci pisnęły z zachwytu.
            Nepuchu podskoczyła, Suigin otworzył szeroko oczy, a Yupiteru położył swoje spiczaste uszy.
            - Tylko nie to... – miauknął biały summon.
            - Tak, to – westchnęłam. – Jesteście w Yuki no Kuni, w ciepłym namiocie z piątką dzieci. Nudzą się i są chore, moglibyście się z nimi trochę pobawić lub chociaż z nimi pobyć, one nigdy nie miały gadających pluszaków... – powiedziałam jednym tchem, robiąc uroczą minę. Wiedziałam, że z wyegzekwowaniem mojej nietypowej prośby nie będzie większych problemów.
            - Jeśli chciałaś zapewnić dzieciom ciepło, trzeba było wezwać kogoś większego – mruknął Yupiteru, starając się brzmieć poważnie mimo widocznej na jego pyszczku błogości wywołanej delikatnym głaskaniem jego mordki przez małą rączkę wniebowziętej dziewczynki.
            - Mogłabym, ale Mars ma niewyparzoną gębę, Myouyou by mnie zagryzła, a Yochi na pewno ma ważniejsze sprawy na głowie.
            - Jeszcze Saturn – miauknęła Nepuchu pomiędzy jednym sapnięciem a drugim. Ganiała się wokół nas z dwoma chłopcami, podczas gdy Suigin bawił się jakąś dziwną okrągłą zabawką.
            - Saturn jest... już summonem? I to większym? – Nie mogłam ukryć zdziwienia. Coś ścisnęło mnie w gardle. Dziwne odczucie, mieszanka dumy i obawy. Stwierdzenie, że czułam się jak matka Saturn to może było za wiele powiedziane, ale na pewno była między nami jakaś więź, a ja byłam za nią odpowiedzialna. Nagle wiadomość, że po tym wszystkim, przez co przeze mnie przeszła, możemy się w końcu zobaczyć, przestała wydawać mi się taka różowa. W końcu miała prawo być zła. Przez moją nieuwagę i idiotyczny optymizm niemal nie straciła życia, a jeszcze wcześniej wydarłam ją z jej naturalnego środowiska. Nieświadomie, ale jednak.
            Mimo to przez cały czas spędzony wspólnie z moją pumą starałam się idealnie zaspokajać wszystkie jej potrzeby i mimo natłoku misji poświęcać jej wiele czasu. Jeśli Saturn pamiętała mnie z życia ziemskiego, to miałam nadzieję, że choć trochę to doceni.
            Pozostawała jeszcze kwestia zdania Myouyou, że z Saturn zrobiła się niezła wydra. Skoro nawet Wenus miała ją za wredną, to może rzeczywiście było coś nie tak?
            - M-mogę się z nią zobaczyć? – zapytałam, zupełnie jakby Yupiteru, bądź co bądź całkiem podrzędny kot w randze summonów, mógł cokolwiek wiedzieć na ten temat.
            - Myślę, że zanim da się wezwać, to Yochi-sama cię o tym poinformuje. Plus bycie summonem to jedno, a nauczenie się przestrzegania naszych zasad to drugie. O twojej podopiecznej można powiedzieć wiele, ale raczej nie użyłbym w tym opisie słowa „zdyscyplinowana”. – Kot uśmiechnął się, nie kryjąc kpiny i swoich białych jak perła kłów. – Pomijam fakt, że wzywanie aż czwórki z nas byłoby lekkim nadużyciem, nie uważasz?
            - Racja – mruknęłam, oddychając znów spokojnie. W końcu podpisywałam Pakt, i to była jedna z jego podstawowych zasad.
            - Nie to, że nie chcę ci pomóc – kontynuował biały kot, kładąc się jak gdyby nigdy nic na plecach, by ułatwić małej dziewczynce dostęp do swojego puchatego brzucha. – Ale musisz nauczyć się odrobiny cierpliwości. Mamy swoje życie, nudne, ale zawsze. Plus nie jesteś naszą jedyną panią.
            Skrzywiłam się na tę uwagę. Przez większość czasu starałam się o tym nie myśleć.
            - Ulubioną tak, ale nie jedyną – wtrącił swoje trzy grosze Suigin, na co odpowiedziałam mu szczerym uśmiechem.
            - Ano, Niko – zaczęła Nepuchu, przystając po zaciekłej gonitwie i przysiadając obok mojego kolana. Dyszała lekko i spuszczała co jakiś czas głowę, ciężko wzdychając. – Nie mamy obowiązku ci tego mówić, ale może chciałabyś wiedzieć. – Uniosłam brew. – W twojej wiosce, Konoha-gakure, mamy od kilku dni nowego pana.
            - Oh, honto? – zdziwiłam się. Co to było, jakaś moda na podpisywanie paktów? Z tego, co słyszałam, koty nie były zbyt modnymi summonami, głównie przez niesforność i brak posłuszeństwa największych, typowo bojowych osobników – Suna i Tsuki. Najwięcej osób miało kontrakty z psami, gadami i rybami, choć to ostatnie dotyczyło głównie użytkowników Suitona. W Konoha byłam do tej pory jedyną osobą z tym Paktem i bardzo to sobie ceniłam. Nie lubiłam intruzów.
            Choć, z drugiej strony, ta druga osoba mogła się okazać bardzo interesująca. Jeśli, oczywiście, kiedykolwiek bym ją poznała, bo według Paktu koty nie udzielały informacji, lub inaczej – nie donosiły na swoich panów do innych wzywających. Dlatego też o nic dalej nie pytałam.
            - Mam nadzieję, że jest dla was miły – powiedziałam po prostu, uśmiechając się do czarnej kotki już w pełni sił i łaszącej się do mnie. Podrapałam ją po grzbiecie.
            - Jest, jest, o nas się nie martw – mruknął Yupiteru, jakby obrażony moją troską i nagłym przygnębieniem. Zawsze grał twardego. Ale nie przeszkadzało mi to.
            Zrozumiałam, że nie jestem już potrzebna i dzieci są na tyle zaaferowane obecnością zwierzaków, że nie zauważą mojej nieobecności, więc pożegnałam się z ich opiekunką i wyszłam na zewnątrz. Obóz był bardzo spokojny, absolutnie nic się nie działo. Nie oczekiwałam, że Sasuke wróci z polowania w ciągu zaledwie jednej godziny, więc odebrałam od chłopaka przy ognisku swoją stygnącą herbatę i ruszyłam w kierunku przełęczy z parującym kubkiem w dłoni, by podczas jego nieobecności czymś się zająć.
            Przesmyk był... niesamowity. To pierwsze słowo, jakie potrafiłam uformować w swoim umyśle, gdy po raz pierwszy go zobaczyłam. Przede mną stał potężny, wysoki mur z niemal idealnie gładkiego lodu. Czułam się przy nim drobna i nic nie warta. Mimo, że nie było to nic żywego czy magicznego, a sam lód i śnieg, to czuło się bijącą od ściany potęgę. Jakąś... solidność, trwałość, powagę. Trudno było mi to opisać. Momentami przy patrzeniu na nią miało się wrażenie, że jest to koniec świata, a tej granicy nie stworzyli ludzie, a sami bogowie. Na samą myśl o potędze Heroldów Mrozu ogarnął mnie chłód.
            Sam przesmyk był wyraźnym zatarciem w trwałości muru. Warstwa lodu była zdecydowanie niższa, wyglądało to tak, jakby ktoś z góry zasypał przerwę wiadrem pełnym śniegu. Mogłam spokojnie rozpoznać miejsce, w którym próbował topić śnieg Uchiha. Śnieg był odsunięty na boki, a woda z topniejącego w obliczu ognia śniegu zamarzła tworząc lustrzaną, błyszczącą powierzchnię na śniegu tuż przed przesmykiem.
            Dopiłam wciąż ciepłą herbatę, na razie tylko obserwując obiekt mojego zadania. Z moich ust unosiły się gęste obłoki pary. Potrzymałam jeszcze przez chwilę kubek w dłoni, by rozgrzać ręce, a potem odstawiłam go na bok, koło niego kładąc rękawiczki. Miałam zamiar użyć najsilniejszego Katona, jakiego znałam, i zobaczyć wymierne efekty, by powiedzieć potem Keinie, ile czasu zajmie nam robota. Poza tym wszelki ubiór na rękach mógł niestety spłonąć.
            Roztarłam ręce i wykonałam nimi potrzebne pieczęci.
            - Katon: Karyuu Endan! – Z moich ust wydobyła się masa ognia. Władowałam w technikę bardzo dużo chakry, by ogień był jak najgęstszy i jak najbardziej gorący. Gdy technika dobiegła końca, a para wodna opadła, załamałam ręce. W kupie lodu i śniegu… jasne, było widać miejsce zderzenia lodu z ogniem, ale przypominało to  bardziej mokre wgniecenie niż przepalenie się na drugą stronę. Może źle do tego podeszłam? – Katon: Hakka Hyouran! – Wydmuchnęłam trzy silne wstęgi ognia, które cisnęły w lód, a następnie zaczęły wirować, tworząc spiralę. Jakby śrubę. Utrzymywałam technikę jak najdłużej się dało, w końcu byłam dobra w kontrolowaniu chakry poza własnym ciałem. Mimo to czułam niesamowity opór i niemal zerowy postęp.
            Zmęczyłam się nie na żarty, co dosadnie potwierdziły moje nogi, które ugięły się pode mną. Upadłam na kolana, dysząc lekko. Na szczęście dzięki ciepłu promieniującemu od ognia nie było mi zimno. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego nie da się użyć Katona na ogrzanie się.
            Gęsta para wodna unosiła się wokół, a po chwili zaczął padać śnieg. Westchnęłam, widząc w miejscu starego, kulistego wgniecenia wąską dziurę. Nijak nie dałoby się tędy przeprowadzić ludzi, miała ona co najwyżej metr szerokości. Oczywiście to nie był największy problem, ponieważ zanim przedarłabym się przez pięćdziesiąt metrów lodu, umarłabym z wycieńczenia.
            Wstałam powoli, otrzepując ubranie ze śniegu. Jakim cudem były wódz Himanako, nieszkolony w Akademii, mógł pokonać tę barierę zaledwie jednego dnia? Czemu nasze Katony nie działały?
            Założyłam rękawiczki i podeszłam bliżej do ściany śniegu, uważając, by się nie poślizgnąć. Mimo niskiej temperatury woda chlupała mi pod podeszwami. Zmrużyłam oczy. Gdy w lód uderzał ogień i wwiercał się do środka, był coraz zimniejszy. Otoczony ze wszystkich poza jedną stroną lodem, w niskiej temperaturze... znacznie tracił na sile i intensywności. Co więcej - uciekająca para wodna nie miała jak wznosić się ku górze, więc dodatkowo utrudniała żarowi pracę. Mokre powietrze ciężko się paliło. Jedynym sposobem byłoby stapianie przesmyku od góry aż do samego dołu, ale to, szczerze mówiąc, było niewykonalne.
            Gdyby tylko Himanako nie mieli tylu dzieci i wozów z towarami, dałoby się namówić ich do wspinaczki. Oczywiście nie po pionowej płaszczyźnie właściwej bariery, a po skośnej górze skrzepłego śniegu.
            Złapałam się za nos, próbując go ogrzać. 
            Z drugiej strony, siła ognia polegała na tym, że on... no cóż, spalał. Obracał w popiół. Tu nie było czego palić. To była sama woda. Pracowało nad nią tylko ciepło Katona, tak bardzo w tym środowisku ograniczone.
            Podrapałam się po brodzie. Musiał być przecież jakiś sposób.
           
            Warknąłem ze wściekłością, gdy na mojej drodze pojawił się kolejny irytujący konar. Nie tak łatwo szło się z wielką siecią pełną ryb na plecach, a ci ludzie w dodatku nie umieli znaleźć normalnej drogi, tylko kazali mi przedzierać się przez dziki las.
            Wszystko wkurzało mnie coraz bardziej. Najpierw zdałem sobie sprawę, że praktycznie poza jednym głupim Chidori i drugim Raitonem, którego właśnie użyłem do połowu ryb - i chyba takie właśnie było jego jedyne logiczne zastosowanie,  bo był tak słaby - moje jutsu i umiejętności nie miały przed Niko tajemnic. Do tej pory uważałem Housenka za moją kartę atutową, za moje dziedzictwo, a ona ot tak się go nauczyła. Rozumiem Gaara, Hyuuga, ktoś z Sharinganem. Ale nie. Nagle Niko była „tą silną” w naszej drużynie, w  dodatku tak uwielbianą przez wszystkich dookoła.
            Wojownicy z Himanako denerwowali mnie najbardziej. Ich pierwsze słowa po wyruszeniu na polowanie? „Wyczuj nam zwierzynę z odległości kilku kilometrów, twoja dziewczyna tak umie, to bajecznie proste!”
            Bzdura. To, że Niko miała jakieś zupełnie niezrozumiałe dla mnie umiejętności percepcji nie oznaczało, że ja byłem takim samym walniętym medium. Nie czułem żadnej chakry poza swoją własną, chyba, że ktoś podczas walki wzywał ją specjalnie. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że moja jest po prostu za silna i przyćmiewa mi resztę świata, ale prawda była taka, że po prostu nad nią nie panowałem. Te cholerne techniki medytacji i skupienia były mimo wszystko rzeczywiście potrzebne, w końcu przez moją głupią siłę byłem cały czas do tego momentu łatwym kąskiem dla każdego, kto czuł chakrę tak, jak Niko.
            A może tak samo mieli wszyscy, tylko nie ja, a po prostu do tej pory się nie zorientowałem?
            Zacisnąłem zęby ze wściekłości. Kolejna rzecz? Summony. Druga prośba pseudo-myśliwych? „Wezwij własne zwierzęta, niech nam pomogą w polowaniu!”
            Figa z makiem. Do tej pory żadne zwierzaki nie chciały nawet na mnie patrzeć, a teraz przyleciała zgraja ptactwa, która w ogóle nie wydawała się silna w porównaniu z pchlarzami Niko. Mało tego - ich Pakt był strasznie wymagający i zmuszał mnie do składania regularnych ofiar, czyli zapłat.
            No to skoro nie miałem summonów, a reszta myśliwych już patrzyła na mnie z góry, szturchając się nawzajem i śmiejąc się ze mnie za moimi plecami, to poprosili mnie o burzę. Tak, burzę. No bo skoro zarówno ich były wódz jak i Niko potrafili wywoływać wiatr, to mógłbym teraz pokazać im trochę swoich umiejętności, a może przy okazji spłoszyłbym kryjące się gdzieś sarny czy króliki, a oni pognaliby w pościg.
            Na szczęście szybko wpadłem na pomysł z dwoma przeręblami i siecią. Do tej pory wojownicy używali jej do ciągnięcia martwych zdobyczy po śniegu, tym razem kazałem im zamoczyć ją w wodzie, nad którą cienki przez roztopy lód zniszczyłem wcześniej Katonem. Teraz wystarczył jeden Raiton, a okoliczne ryby w rzece pozdychały, pakując się idealnie w sieć i nawet nie myśląc o uciekaniu.
            Imponujący połów na szczęście zdjął temat mojego nieudacznictwa z ust moich tymczasowych kompanów. Twierdzili, że nigdy nie widzieli tyle jedzenia w jednym miejscu i prawdopodobnie większość będą musieli zakopać w śniegu, bo inaczej się zepsuje. Co poniektórzy, mimo iż byliśmy jeszcze daleko od obozowiska, już zaczęli dyskutować, jak by tu te ryby przyrządzić.
            Nie zmieniało to faktu, że znowu byłem przybity. Miałem wrażenie, że stoję w miejscu. Jeżdżę na misje, a tak naprawdę niczego się na nich nie uczę. Jasne, trochę podszkoliłem się w doujutsu, ale póki nie mogłem na nim polegać w swobodnym starciu, to było ono bezużyteczne. Z kataną szło mi dobrze, nawet doskonale, ale podobne wyniki Niko osiągnęła bez mojego Sharingana. Gdzie tu sprawiedliwość?
            Przez swoje ciągłe treningi z Kakashi’m nie miałem siły wykorzystywać Sharingana do odtwarzania cudzych technik, a przecież Niko rzucała nimi jak z rękawa w mojej obecności niemal non stop. Powinienem z tego korzystać i sam udoskonalać swoje ninjutsu, zamiast robić do niej maślane oczy jak ostatni frajer.
            Do tej pory miałem ją za słabszą ode mnie i nie przeszkadzało mi to. Chroniąc ją miałem wrażenie, że jednak nie jest ze mną aż tak źle i po coś jednak ten swój marny żywot wiodę. Teraz jednak, gdy to raczej ja potrzebowałem jej, nie byłem wcale tego taki pewien. Nie mogłem znieść tego, że mnie przegoniła. Nie chodziło o różnicę płci. Tylko o to... nagromadzenie dowodów na jej wyższość. Misja w Yutatoshi. Ratowanie mi życia. Jej praca w ANBU. Pokonanie ludzi Orochimaru. Teraz bycie bohaterką całego pieprzonego klanu.
            Nazywali ją Naraku no Hana, czyli kwiatem piekła. Wiem, że było to dziecinne z mojej strony, ale, do cholery, dla mnie nikt nie wymyślał nigdy tak wzniosłych a jednocześnie mrożących krew w żyłach pseudonimów.
            - O rzesz w mordę...
            Podniosłem głowę, słysząc mało delikatnie ujęty w słowa zachwyt najwyższego mężczyzny w grupie i od razu miałem ochotę powiedzieć to samo.
            W drodze do obozu natrafiliśmy na miejsce, w którym drzewa były rzadsze i z którego niemal idealnie widać było ten przeklęty przesmyk. Nie miałem pojęcia, jak to się stało, ale był rozłupany na pół, zupełnie, jakby ktoś przeciął go gigantycznym toporem. Było pewne, że to nie roztopy, a Niko.
            - Naraku no Hana zna się na rzeczy! – usłyszałem za sobą. Przymknąłem na chwilę oczy i wziąłem głęboki wdech, by się uspokoić.
            - Idziemy dalej – warknąłem, ruszając przed siebie i starając się nie patrzeć na dzieło mojej póki co dziewczyny. – Pozachwycacie się później.
            Dotarliśmy do obozu niedługo potem. Dotargałem jedną z trzech niesionych przez nas sieci ryb aż pod samo główne ognisko. Kobiety z obozu zaczęły wypytywać myśliwych o sposób, w jakie nałapaliśmy tyle jedzenia, a wojownicy zbywali je szybkimi odpowiedziami i zaczynali mówić im o rozwalonym przesmyku. W tłumie zbierających się przez to całe zamieszanie ludzi dostrzegłem Keinę. Nasze spojrzenia się spotkały, a wódz potruchtał w moim kierunku.
            - Wspaniale się spisałeś. Dostaliśmy wiadomość, że niedługo dołączy do nas drugi klan. Będziemy mogli ich przywitać porządnym posiłkiem.
            - Drugi klan?
            - Aah, jest nas tu więcej, niż jedno plemię, a za jednym otworzeniem przesmyku może skorzystać więcej ludzi. – Wódz wzruszył ramionami. – Arashine są z południa, my z północy. Nie wiem o nich zbyt wiele, więc miej się w razie czego na baczności.
            - Rozumiem. – Kiwnąłem głową, odchodząc od ogniska, by wydrzeć się z tego zamieszania. Ludzie biegali z zimnymi rybami w rękach i krzyczeli, reszta rozpalała kolejne ogniska.
            - Mroczny Komandos jest też rybakiem, kto by pomyślał?
            Odwróciłem się na pięcie, by spotkać się z parą wesołych, zielonych oczu. Niko uśmiechnęła się delikatnie, a potem zamrugała, jakby nagle zauważyła coś na czubku mojego nosa. Zmarszczyłem brwi, gdy przymknęła na chwilę powieki, a potem uchyliła je, przechylając głowę na bok.
            - Co się stało? – zapytała. Nie tyle z troską czy zdziwieniem, co dezaprobatą. Przez moment nie wiedziałem, o co jej chodzi, aż przypomniałem sobie o tych jej umiejętnościach czytania chakry.
            - Nic takiego – skłamałem, wymijając ją, by przejść do naszego namiotu i spokojnie czekać na swoją kolej na obiad. Niko nie dała za wygraną - podbiegła do mnie, wyrównując kroku. Miała na sobie swoją starą kurtkę z zarzuconym na głowę kapturem.
            - Przecież widzę. Gdyby nic się nie stało, nie zachowywałbyś się tak – odparła, tym razem nareszcie z odrobiną powagi w głosie. Gdy nie przystanąłem w swoim marszu ani nie odpowiedziałem jej, chwyciła mnie za ramię i zatrzymała mnie siłą. Przystanąłem, patrząc na nią ze spokojem. Szarpanina była ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowałem. – Myślałam, że mieliśmy być ze sobą szczerzy – mruknęła, a jej oczy ciągle były skupione na mnie.
            - Szczerość to jedno, a gadanie cały czas i tłumaczenie sobie absolutnie wszystkiego to drugie – odparłem. Nie potrzebowałem niańki. Jakbym chciał o czymkolwiek gadać, to gadałbym.
            Nagle Niko zrobiła coś, czego zupełnie się teraz po niej nie spodziewałem. Uśmiechnęła się. Trochę z ulgą, trochę z kpiną na twarzy. Przystawiła rękę do czoła, jakby próbując ukryć zażenowanie.
            - Nie wierzę. Znowu to robisz.
            - Co takiego? – zdziwiłem się.
            - Oddalasz się ode mnie! – prychnęła, robiąc krok do przodu. Ciągle się uśmiechała. Lekko, ale zawsze. Zaczynało mnie to porządnie irytować.
            - Być może – odwarknąłem. – I co takiego cię w tym bawi?
            - Jesteś łatwiejszy do odczytania i przewidzenia niż ci się wydaje, Sasuke.
            Zacisnąłem zęby.  Proszę bardzo. Nagle z zimnego i pozbawionego uczuć ninja zmieniłem się w otwartą dla niej księgę. Dziewczyna zdjęła kaptur, pokazując swoje związane w warkocz włosy. Było w nich pełno koralików.
            - Tak, cieszę się, że zauważyłaś swoje umiejętności. Może i widzisz moją chakrę, ale nie znaczy to, że masz od teraz prawo mnie pouczać i grzebać mi w niej, myśląc, że wiesz, co czuję w danej sytuacji. Bo nie wiesz. Zajmij się swoimi sprawami.
            Już chciałem odejść, ale Niko szybko odpowiedziała, mrugając oczami ze zdziwieniem.
            - Nie widzę chakr... – burknęła, ale potem otrząsnęła się. – Poza tym wcale nie o to mi chodziło.
            - A o co?
            - O... twoje zachowanie w konkretnych… sytuacjach między nami – wyjaśniła, a przynajmniej tak sądziła.
            - Tak, Kwiatuszku, ludzie rzeczywiście zachowują się różnie w stosunku do danych sytuacji, jesteś genialna – syknąłem. Wzbierała we mnie prawdziwa wściekłość. Nie mogłem jej jednak wyładować. Nie teraz. Odwróciłem się w kierunku namiotu i ruszyłem przed siebie.
            Sekundę potem usłyszałem szybkie kroki na śniegu. Kunoichi wyprzedziła mnie i stanęła przede mną z poirytowaną miną.
            - Nie widzisz, co tu się dzieje?! – krzyknęła, rozkładając ręce. – Jest dokładnie tak samo, jak wtedy, na naszym tarasie. Wszystko jest dobrze, a nawet lepiej, niż zwykle, a zaraz potem bez powodu się wściekasz. I to na mnie, mimo że nie widzimy się większość dnia!
            - Mam powód.
            - Tak ci się tylko wydaje! Nie widzisz tego? – ponownie się uśmiechnęła. – Nawet nie muszę słyszeć od ciebie, o co tym razem ci chodzi, bo wiem doskonale. Znowu uświadomiłeś sobie, jaki to jesteś niby słaby, jak nic nie robisz, i jak to nie jesteś wystarczająco blisko poziomu Itachi’ego.
            - Co, teraz nauczyłaś się czytać w myślach? – zapytałem kpiąco, ale Niko nie przeszkadzała sobie.
            - Nie muszę. Widzę, jak działasz. Ubzdurałeś sobie, że osiągniesz siłę jedynie będąc samotnym, wiecznie wściekłym i smutnym gburem, a gdy tylko czujesz, że jesteś szczęśliwy, jak wtedy, gdy zamieszkaliśmy razem, od razu przyjmujesz pozycję obronną i cofasz się do własnego, mrocznego świata. Tak jakby szczęście i siła wykluczały się! Boisz się przyznać, że droga, którą sobie obrałeś, obiecując sobie unikanie więzi, jest zła.
            - Raczej trudno powiedzieć, że tak rzeczywiście jest. Po co byłaby mi siła i zemsta, gdybym był już teraz naprawdę szczęśliwy?
            - A jak już będziesz silny i zemścisz się na bracie, to co wtedy? – odpowiedziała mi pytaniem na pytanie.
            - Mówiłem już. Odbuduję klan.
            - I co, to ci da szczęście? Będziesz opowiadał swoim dzieciom bajki na dobranoc o tym, jaki to byłeś dzielny gdy mordowałeś wujka Itachi’ego?
            - Nie – warknąłem, próbując wymazać sobie z myśli ten obraz. - Wystarczy, że nie będę się bał o ich bezpieczeństwo.
            - Doskonale. Mimo to nie pozbyłeś się uczucia, że w szczęściu, spokoju i z sensem... – Tu wykonała dziwny gest rękami. – Możesz zyskać siłę. To nie jest trudne. Wypełniając obowiązki shinobi i żyjąc normalnie, ze mną, osiągniesz dużo. Możesz teraz bronić bezpieczeństwa dzieci innych ludzi. Koncentrując się na jednym celu i poświęcając całe swoje życie na... zabicie kogoś, nigdzie nie dojdziesz.
            - Skąd wiesz? – zmrużyłem oczy.
            Niko otworzyła usta i ucichła na chwilę. Spuściła wzrok, patrząc na czubki swoich butów ubrudzonych śniegiem.
            - Nie wiem. Mam nadzieję, że tak jest  – przyznała cicho. - Bo boję się, że jeśli jednak zrobisz wszystko po swojemu i w końcu dotrzesz do celu, po drodze zapominając, kim jesteś, to... to na koniec poczujesz tylko pustkę i jeszcze więcej wściekłości.
            Staliśmy przez chwilę na śniegu, zupełnie ignorując to, co działo się wokół nas. Głupio mi było to przyznać, ale Niko miała rację. To właśnie to było podłoże mojego problemu. Nawiązałem wiele więzi, których obiecałem sobie nigdy nie tworzyć. Pozwoliłem sobie na bycie słabym.
            - Musisz zrozumieć, o co mi zawsze chodziło – mruknąłem, skupiając na sobie smutny wzrok dziewczyny. – To prawda, że pościg za zemstą jest trudny i nie jest to najszlachetniejszy cel, jaki mogłem sobie wybrać. Ale już tak wybrałem i nic... – Spojrzałem jej głęboko w oczy. – Nic tego nie zmieni.
            - Ale ja nie próbowałam-...
            - Wiem. Z tym, że na razie to jest jeden cel. A jeśli coś by się stało tobie... – Podszedłem do niej, kładąc jej rękę na ramieniu. – Lub Naruto, Sakurze... lub nawet temu palantowi, Kakashi’emu... tych celów zrobiłoby się więcej. O szczęściu nie byłoby już mowy.
            - Rozumiem – westchnęła kunoichi, przykrywając moją dłoń swoją własną. – Chodzi o to... że... już za późno. Nawiązałeś te więzi i już ich nie zerwiesz. – Popatrzyła na mnie wrogo, jakby myślała, że taki właśnie był mój zamiar. W sumie chodziło mi o coś podobnego, acz nie tak drastycznego. To było chyba jasne, że pełna izolacja od Niko nie była możliwa. Gdyby tak jednak odsunąć ją od siebie na tyle, by móc skoncentrować się na pracy... – Możesz sobie uciekać, odgradzać się, ale tylko zrobisz sobie i nam krzywdę. I cóż... nawet, jeśli ty nie potrzebujesz mnie w swoim dążeniu do szczęścia i siły, to... – Ścisnęła moją rękę. - ...ja potrzebuję ciebie.
            Jej oczy zaszkliły się, jakby wzruszyło ją to, co właśnie powiedziała lub dopiero po wypowiedzeniu tych słów zrozumiała, co one znaczą.
            Wyciągnąłem dłoń z jej uścisku i przytuliłem ją do siebie tak gwałtownie, że niemal się przewróciła.
            Kwestie siły i przełęczy, a nawet tego czytania chakry nie były jeszcze omówione, ale chyba nie był na to odpowiedni moment.
            - Będę pomagać ci w treningach, nauczę cię wszystkiego, co potrafię. Będziemy trenować całymi dniami, mogę sprzątać i gotować, byś tylko miał więcej czasu na trening. Tylko obiecaj, że mnie nie zostawisz – zielonooka wymamrotała w moją kurtkę. Na szczęście nie brzmiała, jakby płakała.
            - Ale w ogóle, czy dla zemsty?
            Zaśmiała się, ściskając mnie mocno. Za mocno.
            - W ogóle! Obiecaj – warknęła.
            - Obiecuję – wydusiłem w końcu, a po chwili moje płuca zostały uwolnione. Pozbierałem się i wyprostowałem, czochrając jej włosy i psując fryzurę, a  tym samym ostatecznie stawiając na swoim. – Chodźmy jeść, zanim przybędzie to drugie plemię i nie zostaną nawet ości. 

Obserwatorzy