Z
uwagą patrzyłem, jak Niko wyrzuca z siebie kolejne porcje ostrego jak brzytwa
wiatru, który z hukiem uderzał o twardy lód rozbijając go stopniowo na kawałki.
Musiałem stać co najmniej pięćdziesiąt metrów od przełęczy, by odłamki o
wielkości nieraz zbliżonej do samej kunoichi przecinające powietrze nie trafiły
mnie w głowę. Nie miałem innego wyjścia jak przyznać, że rozwalanie tej ściany
tym sposobem było widocznie efektywniejsze. Mimo że to szatynka, nie ja,
wykonywała najważniejszą robotę, nie czułem się już tak bardzo pozostawiony z
boku. Mimo wszystko to ona wpadła na
to, jak to załatwić i to ona dysponowała odpowiednią chakrą.
Wystarczył
krótki wywiad środowiskowy. Gdy Himanako przedostawali się przez mur poprzednimi
razami, otwierał go w trymiga ich poprzedni wódz. To było jasne. Co ciekawe,
nie używał on Katonów, a tylko Fuutonów i Dotonów. Ja też o tym słyszałem, a
mimo to nie dotarło do mnie, że to właśnie chakra wiatru musiała najlepiej radzić
sobie z lodem, który, paradoksalnie, był tworzony z połączenia właśnie niej i
chakry wody. To wszystko oznaczało, że tak naprawdę bez sensu do pomocy temu
plemieniu zostaliśmy wysłani my, najlepsi użytkownicy Katona. Robotę mógł wziąć
ktokolwiek z chakrą wiatru, na przykład Naruto, choć raczej nie sądziłem, by był
w stanie ją do tej pory opanować w takim stopniu, jak Niko. Bądź co bądź odkrył
naturę swojej chakry dopiero dwa tygodnie temu. Tuman.
-
Jest już na wylot – wydyszała Niko, zaprzestając kolejnych jutsu. Podszedłem do
niej, patrząc na zrobioną przez nią dziurę sponad jej ramienia.
-
Teraz tylko ją powiększ i wracamy do domu – odparłem z lekkim uśmiechem. Ta
misja była łatwiejsza i przyjemniejsza, niż z początku się wydawało. Spojrzałem
na kunoichi. Jej mina nie zdradzała jednak podobnego entuzjazmu. Zmarszczyłem
brwi, spoglądając na jej trochę zmartwione, trochę krytycznie oceniające
sytuację oczy. No nie. Co ona znowu wymyśliła?
-
O, widzę, że już przebiłaś się do krawędzi Wiosny, Niko-sama – usłyszałem za
naszymi plecami i odwróciłem się w odpowiednią stronę. Ku nam szedł Keina
ubrany w wilczą skórę, podobną do tej darowanej Niko. Był w wyraźnie dobrym
humorze. – Zdążyłaś przed większymi roztopami, to świetnie. Teraz tylko rozbij
lód tak, by zmieściły się nasze powozy i możemy ruszać dalej.
-
Widzisz, Keina... myślałam, by jeszcze...
Chłopak
przerwał jej, kładąc dłonie na naszych ramionach i uśmiechając się pewnie. Jego
zachowanie było naprawdę dziwne. Od naszego pierwszego spotkania nie żywiliśmy
we trójkę do siebie jakiejś specjalnej sympatii. Jego nastawienie zmieniło się
jednak radykalnie przed ceremonią.
-
Ja rozumiem. Rozstania są trudne – stwierdził. Uniosłem brew. Bez przesady, ani
ja, ani Niko nie zamierzaliśmy za nim tęsknić. Keina uśmiechnął się do mnie
jeszcze szerzej. – Po prostu mu powiedz, Niko-sama.
-
O czym on mówi? – spytałem, krzyżując ręce na piersi. Zwykle rozumiałem, co
działo się wokół mnie, ale teraz wszyscy nagle wydawali się przybyszami z innej
planety.
Niko
otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale wódz wstąpił pomiędzy nas, zasłaniając
mi ją.
-
Jak wiesz, Naraku no Hana jest członkinią naszego plemienia. A to oznacza, że
zobowiązała się nam pomagać i nas bronić.
-
No tak... – przytaknąłem cicho, mrużąc oczy.
-
Zawsze.
Nabrałem
trochę powietrza, by przetrawić te informacje. Czy ten palant sugerował, że
Niko, moja Niko, miała z nimi zostać
na tej lodowej pustyni? Że ceremonia oznaczała, że stała się dosłownie jedną z nich i była zmuszona towarzyszyć im do końca życia?
Czy on myślał, że pożegnanie miało nastąpić pomiędzy mną a nią, nie nami i tym
pieprzonym pustkowiem?
Uaktywniłem
Sharingan prostując plecy i patrząc na naszego pracodawcę tak intensywnie, że nawet
taki głupek jak on w lot zrozumiał, że mi się to nie podobało.
-
Nie zdecydowałem o tym ja, a Rada Plemienia. Niko-sama mogła zapytać, co
oznacza bycie przyjętym do Himanako, zamiast bezmyślnie brać udział w
ceremonii.
Rada
Plemienia? A co mnie obchodziła jakaś rada plemienia?!
Moją
zaciśniętą pięść złapała za nadgarstek sama zainteresowana, która w mgnieniu
oka wyminęła wodza i rozdzieliła nas, odpychając Keinę do tyłu, zupełnie jakby
nic nie ważył. Spojrzała na mnie swoimi soczyście zielonymi oczami,
automatycznie doprowadzając moje zszargane nerwy do porządku.
-
Wiedziałaś o tym? – mruknąłem zirytowany i rozżalony, opuszczając rękę.
Dziewczyna kiwnęła głową.
-
Tak, powiedział mi o tym, gdy byłeś na polowaniu – westchnęła, a obłoki pary
uniosły się wokół jej ust. – Ale to nie znaczy, że mnie tu zatrzymacie –
warknęła, odwracając się w stronę Keiny. – Niczego w tym stylu nie obiecywałam.
Moim domem jest Konoha, i wrócę tam choćby nie wiem co. – Keina zmarszczył brwi
i otworzył usta próbując coś powiedzieć, ale Niko uniosła rękę i kontynuowała.
- I dobrze wiesz, że nie macie środków, by mnie powstrzymać, więc nawet nie
dyskutuj.
Jej
wzrok był zawzięty i poważny. Gdy patrzyłem na tę małą istotę powstrzymującą
mnie, a potem krzyczącą na o wiele wyższego od niej, muskularnego chłopaka,
uśmiech sam cisnął się na moje usta. Mimo to wiedziałem, że jej decyzja ma
drugie dno i mimo wszystko Niko zrobi coś, by ludziom w Himanako, a także i
przybyłym już Arashine, jakoś pomóc.
Wódz
westchnął, odchodząc bez słowa w kierunku obozowiska, wyraźnie zrezygnowany.
-
Keina-san. – Dziewczyna zatrzymała go ostrym głosem. Wódz odwrócił się, ale
niechętnie. – Gdybyśmy rozwalili ten mur do tego stopnia, że przez kilka następnych
lawin roztopowych przełęcz by się nie zamknęła... nie byłaby to wasza wina,
prawda?
-
Prawdopodobnie nie. Przecież nie ma wśród nas wiedźm. – Uśmiechnął się Wódz,
widocznie rozumiejąc, dokąd moja dziewczyna zmierza. – Ale Heroldzi Mrozu
byliby już średnio zachwyceni.
-
Skoro jest ich tak niewielu, że nie są w stanie otwierać dla was ciągle
zamykającego się przejścia, to chyba rzadko tu bywają. A zatem... szybko się
nie zorientują.
-
Racja.
-
A jeśli nawet, to wina spadnie na „złych shinobi z Konoha”, którym wasi
Heroldzi raczej dużo nie zrobią, ewentualnie nam nie zapłacą.
-
Nie inaczej.
Nastała
krótka cisza, podczas której zdawało się, że wszystko już zostało wytłumaczone.
Keina lekko ukłonił się, po czym szybszym krokiem udał się do obozu z zaskakująco
dobra nowiną. Zielonooka uśmiechnęła się uroczo, szturchając mnie łokciem.
-
Mam plan – wyszeptała, zacierając ręce.
Wyjaśniłam
Sasuke mój pomysł jak połączyć nasze umiejętności roztapiania z szybkim
rozwalaniem lodu na kawałki. Gdybyśmy włożyli w jutsu nasze połączone chakry,
jego moc byłaby większa, a gorący wiatr na pewno o wiele lepiej poradziłby
sobie z tak gigantyczną przeszkodą. Zrobilibyśmy w murze naprawdę potężny
wyłom, a w dodatku wtopili w resztę bariery ostatnie kawałki, które nie spadałby
stanowiąc niebezpieczeństwa dla przechodzących. Wystarczyło sprawić, by
przejście było wygładzone i równe, czyli wypalone. Nie miałoby co się zawalać,
a zatem przesmyk istniałby dłużej.
-
Jesteś pewna, że to zadziała? Ostatnim razem, gdy nasze chakry się zderzyły,
wylądowałaś w szpitalu - mruknął brunet z rezerwą. Łał, pamiętał. Sądziłam, że
wszystkie swoje porażki od razu negował i zapominał o nich.
-
Tak, ale teraz oboje skupimy się nie na odpychaniu chakr, a przenikaniu. Poza tym to był Raiton i Katon,
które w starciu są równe. W tym przypadku Fuuton powinien się podporządkować Katonowi
i go ponieść, zwiększając jego moc.
To
wszystko brzmiało ładnie w teorii, ale tak naprawdę sama nie byłam pewna, czy
to na sto procent aby tak zadziała. Co prawda czytałam w kilku księgach o
łączeniu chakr w jedno jutsu, ale nie były to instrukcje, a jedynie wspomnienia
że, owszem, jest to do osiągnięcia. Ponadto osoby tworzące jutsu musiały znać
swoje chakry i umieć współpracować. W naszym przypadku ja znałam chakrę Sasuke
na wylot i rozumiałam każdą zmianę, jaka w niej zachodziła... lecz cóż, Uchiha
nie czuł mojej energii. Jeśli w krytycznym momencie nie wyłapałby swoistego
przeciążenia lub władowałby w jutsu za dużo siły, mogłoby dojść do tragedii.
-
Skąd w ogóle naszedł cię taki pomysł? – Shinobi wyrwał mnie z rozmyślań, kładąc
mi rękę na głowię. Uśmiechnęłam się, zrzucając ją i klepiąc go po ramieniu, w
miejscu, w którym widniał symbol jego klanu.
-
Czasami chyba zapominasz, co oznacza ten emblemat.
Brunet
posłał mi chytry uśmieszek.
-
Więc jak, ja wydmuchuję ogień na krótką odległość, a ty, mój wachlarz,
przenosisz go dalej, dodając wiatr? – zapytał dla upewnienia, machając zabawnie
ręką, co pewnie miało udawać wachlarz na znaku Uchihów.
-
W sumie właśnie o to chodzi – przytaknęłam zdziwiona, że Sasuke zrozumiał moje
intencje wraz z docelowym podziałem na zasięg bliski i daleki, zależnie od naszych
umiejętności. – W kontroli płonącego powietrza powinien pomóc mi fakt, że sama
potrafię też kontrolować Katon.
-
Bzdura. – Czarnooki skrzyżował ręce na piersi, prawdopodobnie czując pierwsze
objawy wszechogarniającego chłodu. – Kontrolowanie dwóch natur jednocześnie
oznaczałoby, że masz kekkei genkai. A nie masz.
-
Niestety. – Wzruszyłam ramionami. – Mówiłam o tym w ramach zabezpieczenia,
gdyby coś nie wypaliło. – Twarz mojego partnera spoważniała. – Martwię się o
naszą... współpracę chakr – przyznałam. - Możemy zacząć powolutku i stopniowo
zwiększać ilość energii... lub wcześniej, na przykład w namiocie, popracować
nad twoją percepcją przy medytacji, a potem dopiero wziąć się za takie
eksperymenty.
-
Zacznijmy od razu. – Uchiha machnął ręką, pstrykając potem kostkami. – Chcę jak
najszybciej wydostać się stąd i powrócić do treningu. Medytować, tak naprawdę,
możesz nauczyć mnie w domu.
-
No dobrze. To bierzmy się do dzieła.
Stanęliśmy
naprzeciwko siebie, starając powstrzymać niepotrzebne uwagi i uśmieszki. Zdjęliśmy
rękawiczki, by złapać się za ręce. Tak, jak było to opisane w książce. Resztę
musieliśmy rozpracować sami.
Wezwałam
odrobinę chakry i wyrzuciłam ją z siebie taką ilością tenketsu, jaką się dało.
Chakra Sasuke lekko drgnęła, po czym uspokoiła swój normalny, niespokojny
taniec i skupiła się na mojej własnej. Mimo że miałam zamknięte oczy i otoczona
byłam własną siłą, czułam ją doskonale. Moje widzenie chakr nie było jednak widzeniem, jak u Szukających. Było to
raczej kwestią czucia, trochę jak zapachu, ale bardziej... całym sobą. Trudno
było to opisać. Przypominało to wyraźną, bardzo konkretną i silną intuicję.
Spośród
wszystkich chakr, większość ignorowałam. Nie było to trudne, ponieważ albo były
bardzo słabe, albo kontrolowane przez ich właścicieli i trzymane „w środku”.
Każda była nieco inna, ale nie podejmowałam się uczenia ich na pamięć. Jednak
chakra Uchihy miała w sobie coś niezwykłego. Była nieokiełznana, ciągle
emanująca z niego, jakby broniąca go, nawet podczas snu. Była promieniującym
ciepłem, czasami ostrzegającym, czasami uspokajającym. Była tak bardzo
niezrównoważona, że reagowała na najmniejsze nawet zachwiania w jego umyśle.
Przez to mogło się momentami wydawać, że dobrze go rozumiem lub mam wrodzony
talent do czytania ludzi, a tymczasem nieświadomie uczyłam się odczytywać
sygnały, które wysyłała mi jego energia, nawet, gdy jeszcze nie wiedziałam,
czym ona jest i czemu ją czuję.
Wiedziałam
jednak, że muszę nauczyć go ją kontrolować. Jeśli jakikolwiek Szukający lub
choćby osoba podobna do mnie byłaby kiedyś naszym przeciwnikiem, Sasuke stałby
się dla niego bardzo łatwym celem.
Chakry
mieszające się w powietrzu powoli zaczęły się uspokajać. Pomiędzy naszymi
złączonymi dłońmi wyczuwałam silne napięcie. Poruszyłam trochę jedną ręką i
spróbowałam wysłać trochę energii w kierunku Sasuke. Jego energia zareagowała
natychmiast, odpychając moją z powrotem.
-
Uspokój się – wyszeptałam. – Skup się i zaufaj mi.
Spróbowałam
jeszcze raz, tym razem delikatniej i wolniej. Z oporem, ale nasze chakry się
połączyły. Sasuke lekko się poruszył, jakby fizycznie, na sobie, poczuł
łączenie się chakr. Uspokoiłam własną, skupiając ją w odpowiednim miejscu i
poczekałam moment, aż Uchiha skupi odpowiednią ilość energii i odda ją mojej.
Do tego etapu musieliśmy dojść. Katon musiał połączyć się dobrowolnie z moim
wiatrem nie będąc odepchniętym na bok, a jednocześnie nie powodując wybuchu.
Gdy
odrobina chakry Sasuke wślizgnęła się do środka mojej własnej, niemal
podskoczyłam. To była zupełnie inna forma i konsystencja energii od tej, którą
znałam. Była gorąca, gęsta i potężna. W porównaniu z moją, delikatną i łatwą do
kontrolowania siłą, było to naprawdę coś. I albo mi się wydawało, albo
odczuwałam w niej, choćby tej tu odrobinie, nutę zła.
Brzmiało
to idiotycznie, jednak po kilku minutach połączenia z Uchihą moja intuicja
zaczynała mnie ostrzegać. Na samym dnie, szarym końcu niezwykłej, dziwnej, a
zarazem fascynującej energii Uchihy tliło się coś okropnego. Zupełnie, jakby
była to specjalnie upychana w zakamarek duszy cząstka siły Sasuke, która mimo
wszystko była elementem jego natury. Była to kwintesencja niepokoju, furii,
zazdrości i nienawiści. Mimo że chakry miały zwykle delikatną postać
bladoniebieskiej mgły, ten fragment wydawał się zbitym, twardym i czarnym jak
smoła odłamkiem. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w stanie znaleźć w drugim
człowieku coś niematerialnego, co idealnie pokaże mi jego wnętrze, charakter.
Może nawet jego historię.
-
W porządku. Myślę, że wystarczy. – Odetchnęłam, wyrywając dłonie z rąk Uchihy.
-
Całkiem łatwe – przyznał z lekkim zadowoleniem, potem niestety skupiając wzrok
na mnie. – Co się stało?
No
tak, podczas takiego szczelnego połączenia musiałby być idiotą, by nie zauważył, że coś mnie zmartwiło. Postanowiłam być z
nim absolutnie szczera. Kolejny raz.
-
Tak samo jak ty teraz, choć w mniejszym stopniu, codziennie widzę... a raczej
czuję... twoją chakrę – zaczęłam, chowając ręce do kieszeni, by za bardzo nie
zmarzły. – Jednak czuję tylko to, co ty uwalniasz na zewnątrz. Ta właśnie
„uciekająca” energia może ci blokować dostrzeganie innych mocy z otoczenia.
-
Doszedłem do podobnego wniosku – odparł shinobi.
-
Ja nie uwalniam mojej chakry bez potrzeby, dlatego jeszcze trudniej jest ci ją
wyczuć. Mimo to przy takim połączeniu powinieneś był całkiem dokładnie ją sobie
obejrzeć. – Sasuke kiwnął głową z lekkim uśmiechem. Musiało mu się to podobać.
W sumie zawsze był skory do odkrywania i uczenia się nowych rzeczy. –
Dostrzegłam jednak u ciebie coś, co mnie zaniepokoiło.
Uchiha
uniósł brew i po chwili odrzucił głowę do tyłu ze znużeniem i irytacją. Aż się
odsunęłam o krok.
-
Hn. Ty też, serio? Kakashi mi już o tym mówił – warknął, odwracając ode mnie
wzrok. – Doszliśmy do wniosku, że to chakra zainfekowana przez Przeklętą
Pieczęć. Nie ma czym się martwić, zepchnąłem ją na samo dno.
Pieczęć
Orochimaru. Że też o tym nie pomyślałam.
-
Teraz zrobimy to samo co wcześniej, ale na większą skalę – oświadczyłam po
chwili, wyciągając ręce z kieszeni.
-
Jakiego Fuutona użyjesz?
-
Do tej pory używałam Kazekiri, a co? – zamrugałam.
-
Mogłabyś skierować jakąś trąbę powietrzną na przełęcz, bardziej byśmy się w nią
wtedy... wcięli.
Dobry
pomysł.
-
Kamikaze czy Atsu Kazegai? – uśmiechnęłam się.
-
Kamikaze, zdecydowanie – odparł Uchiha, przełykając ślinę. Słuszny wybór. Sama
nie byłam pewna co do używania mojego największego Fuutona w połączeniu z jego
silną chakrą. – Jednak jeśli spróbuję podpalić wiatr z zewnątrz, płomień zostanie
odepchnięty. – Chłopak podrapał się w podbródek. - Powinnaś stworzyć trąbę powietrzną
wokół nas, a dopiero potem przenieść ją w stronę przesmyku.
-
Wtedy nas podpalę – zmarszczyłam brwi.
-
No więc co proponujesz?
Zamyśliłam
się. Ogień musiał być wprowadzony do Fuutona od środka, nie zewnątrz, by ten go
nie zdmuchnął. Gdy walczyłam w lesie przed Ame z kobietą używającą Fuutonów,
musiałam idealnie wymierzyć moment, w którym podpaliłam jej wiatr. Musiał być
też to dostatecznie silny i szybki atak. Teraz jednak zależało nam na bardziej
długotrwałym działaniu. Katon nie musiał być wielki i widowiskowy, ponieważ
chakra w Fuutonie i tak by go wzmocniła i powiększyła. Dzięki małej sile Sasuke
mógłby wykonywać jutsu długo. Zbyt słaby Katon zostałby zdmuchnięty przez
wiatr. Gdyby jednak ten wciągnął ogień
specjalnie...
-
Stworzę wir Kamikaze kręcąc powietrzem w jedną stronę, dwoma rękami na raz. Ty
staniesz... lub kucniesz przede mną, i wrzucisz Katona w środek, by został
wciągnięty. Będziesz musiał go utrzymać w miarę długo, więc nie przesadzaj z
mocą.
Uchiha
nie mógł stanąć za mną, bo podpaliłby mi włosy.
-
Co jak się nie uda? – zapytał sceptycznie brunet.
-
Jesteś geniuszem z Konohy, a ja dość zaradną wariatką. Poradzimy sobie. –
Pocieszyłam go, klepiąc po plecach. Miałam nadzieję, że to się powiedzie.
Lodowa tundra była najlepszym miejscem na przeprowadzanie eksperymentów z
ogniem. Wokół Konohy był las. W dodatku - sukces w tym wspólnym jutsu
otworzyłby nam drzwi do kolejnych technik, jeszcze ciekawszych.
Stanęłam
prosto, wykonując odpowiednie pieczęcie. Sasuke usadowił się na śniegu tuż
przede mną, czekając na mój ruch.
-
Fuuton: Kamikaze! – krzyknęłam, a w
całej okolicy zebrał się wiatr. Wyrzuciłam z siebie chakrę rozkładając ręce, a
potem skumulowałam ją kilka metrów przed nami, tworząc wir zbierającego się
powietrza. Gdy trąba była w miarę pokaźna i stabilna, szturchnęłam Sasuke
kolanem.
-
Katon: Goukakyuu no jutsu! – W
mgnieniu oka Uchiha wykonał pieczęcie i wydmuchnął z siebie średniej wielkości
strumień ognia, który od razu został wessany w trąbę kręcącą się w miejscu i
rozrzucającą na boki śnieg. Chłopak nie przerwał techniki, dostarczając pędowi
cały czas nowego oginia, który kręcił się wraz z powietrzem i coraz szybszą
spiralą unosił się do góry, otaczając Fuutona.
Wokół
uniosła się para, a pędząca trąba zaczęła zapadać się, wytapiając pod sobą
śnieg. Jej siła była przepotężna. Czułam się, jakbym tworzyła jutsu jedynie
ułamkiem chakry, której potrzebowałam do tego zazwyczaj. Gorący wiatr dął mi
prosto w twarz, roztrzepując moją grzywkę na wszystkie strony. Do tego hałas. Trąba buczała i syczała, jakby
miała zaraz wybuchnąć od nadmiaru skumulowanej energii. Para i ciepło z ognia
podsycanego coraz to świeższym tlenem i kręcącego się wokół sprawiały, że
robiło się duszno. Pojedyncze „skrawki” ognia co jakiś czas odrzucane były na
zewnątrz przez siłę odśrodkową jutsu i szybko gasły, nie mając czego trawić.
Skupiłam
się, by nie stracić kontroli nad moim Fuutonem. Gdy przyzwyczaiłam się do niezwykłej
siły, jaką trzymałam w rękach i widziałam przed sobą, swoim wytężonym umysłem
nakazałam jej przesunąć się do przodu. Uchiha zwiększył odpowiednio dystans
swojego Goukakyuu. Gdy po kilkunastu sekundach trąba zderzyła się ze ścianą
lodu, nastąpił głośny trzask.
Z
przerażenia zamknęłam oczy, które jednak po chwili musiałam otworzyć, by ocenić
sytuację. Wokół było tyle pary, że niemal nic nie widziałam. Nadal miałam ręce
wyciągnięte przed siebie, trzymające wir w pionie i w miarę jednym kawałku.
Nie
można było tego jednak powiedzieć o ścianie Heroldów Mrozu. Od miejsca, w
którym trąba teraz ścierała się z lodem, odeszło wiele kilkumetrowych pęknięć.
Ściana zaczęła drżeć i syczeć, a ja wcisnęłam w jutsu więcej chakry. Spomiędzy
pęknięć wytrysnęła parująca woda, ochlapując śnieg dookoła. Nasz wir przecisnął
się w końcu przez cały mur. Skierowałam go trochę w lewo, by poszerzyć wejście.
Trąba powietrza rozrzucała na boki fragmenty lodu. Przestraszyłam się, że zaraz
którymś oberwiemy, więc skierowałam trąbę bardziej w naszą stronę i cofnęłam ją
z powrotem, by taranowała mur „na skos”.
Lód
i woda odrzucane były na boki zupełnie jak rzeka, którą przerwałam ratując
Keinę i wojowników. Tym razem jednak siła jutsu wykraczała poza wszelkie skale.
Gdy kilkunastometrowy ognisty wir zrównał z ziemią wystarczający kawałek
przełęczy, szturchnęłam Sasuke w ramię.
Ogień
z jego jutsu znikł, a z nim niebezpieczne obłoki dymu i pary unoszące się dookoła.
Mój czysty Fuuton rozwiał wszystkie pozostałości po wirze, po czym zniknął.
Opadłam
na kolana, nie tyle ze zmęczenia, co przytłoczenia siłą naszej wspólnej
techniki.
-
To było coś – mruknęłam, gdy kontrastująca z całym tym hałasem cisza zaczęła kłuć
mnie w uszy. – Myślę, że to koniec misji – dodałam po chwili, wciąż zapatrzona
na ogromny, szeroki ubytek w do tej pory, zdawało się, niezniszczalnym murze.
Ocknęłam
się, gdy Uchiha podsunął mi rękę przed twarz. Chwyciłam ją, dając się podnieść.
Otrzepałam spodnie. Na ziemi dookoła leżały tylko pojedyncze kupki śniegu, cała
reszta zalana była wodą. Przez przesmyk, gdzieś w oddali, dało zauważyć się coś
wyraźnie zielonego. Wiosnę.
Po
paru godzinach byliśmy już spakowani. Trochę bałam się lotu na ptaku aż do
Konohy, ale przecież nie było innego wyjścia.
Po
naszym jutsu niemal wszyscy z dwóch plemion zbiegli się pod przeleczą,
zaalarmowani widokiem ognistej trąby powietrznej i białego dymu unoszącego się
ponad lasem. Na szczęście gdy dotarli do nas, już skończyliśmy technikę i
nikomu nic się nie stało.
Przestałam
liczyć, ilu ludzi mi już dziękowało. W całym tym szumie usłyszałam płacz kilku
dzieci. Widocznie one też były do tej pory przekonane o tym, że zostanę z nimi
na zawsze. Podeszłam do nich i pożegnałam się z nimi wylewnie. Niestety, nie
miałam niczego, co mogłabym im po sobie zostawić. Obiecałam za to, że wrócę
kiedyś do Yuki i je odwiedzę.
Mimo
uprzedniego entuzjazmu Keina widocznie zmarkotniał. Gdy podeszłam do niego, by
uścisnąć mi rękę, zawahał się. Dopiero po kilku sekundach podał mi swoją dłoń,
przyciągając mnie mocno do siebie i klepiąc mnie po plecach jak starego
przyjaciela. Gdzieś w oddali usłyszałam śmiech wojowników.
-
Proszę – mruknął, puszczając mnie i wyciągając jakiś pakunek. – Myślę, że
przyda się to wam bardziej, niż mi.
-
Co to takiego? – zapytałam od razu, bojąc się otworzyć zawiniątko. Było dość
spore, owinięte w skórę i przewiązane rzemieniem.
-
To zwój, z którego nasi wodzowie zawsze uczyli się czarów. Niestety jestem...
jedynakiem i nie wykazuję odpowiednich zdolności, więc prawdopodobnie linia
czarownic została w nas przerwana wraz z przedwczesną śmiercią mojego ojca.
Zacisnęłam
ręce na zwoju. To było całe dziedzictwo magiczne jego plemienia, prawdopodobnie
znacznie różniące się od jutsu, których uczono w Akademii Konoha i sięgające
kilku setek lat wstecz. Taki zwój był... bezcenny.
-
Jesteś pewien? Jeśli kiedykolwiek któreś z was okaże się nin-... to znaczy...
czarownicą... nie będziecie mieli środków, by uczyć się jut-... eh. Czarów –
uśmiechnęłam się, wyciągając dar przed siebie, ale Keina nie przyjął go z
powrotem.
-
Linia potrafiąca kontrolować żywioły to w naszym plemieniu wyłącznie moja
rodzina – warknął. - Skoro moja własna siostra dzierżąca moc zmarła przez to,
że nie potrafiła jej opanować, a potem zginął też mój ojciec... myślę, że nie
ma już dla nas nadziei.
Przełknęłam
ślinę. To dlatego Keina tak nienawidził naszych umiejętności. Przez
niekontrolowane moce stracił siostrę. Myślał o nich bardziej jak o
przekleństwie niż darze. Zwłaszcza, gdy zupełnie zniknęły z ich plemienia
pozostawiając ich na pastwę losu.
Widząc
nas używających jutsu bez najmniejszego problemu był na nas jeszcze bardziej
zły, gdyż opanowaliśmy dar, którego nie poskromiła jego rodzona siostra.
Widział, że opanowanie chakry było możliwe. Nie znałam okoliczności śmierci tej
dziewczyny, ale w tonie jego słów wyraźnie wyczuwałam, że Keina obwinia też
siebie.
-
Powinniście przedstawić swoją sytuację księżniczce Fuun. Mogłaby przydzielić
wam Herolda lub innego czarownika... lub nawet zburzyć ten przeklęty mur...
-
Zobaczymy, co da się zrobić – odparł Keina, zwieszając lekko głowę. Jego
srebrne i żywe oczy były teraz zupełnie bez blasku, jakby oddał w moje ręce ostatnią
rzecz, która kojarzyła mu się z siostrą. Mimo to przez dłuższy czas patrzył na
mnie intensywnie, jakby starając się zapamiętać każdy fragment mojej twarzy.
Może... ale tylko może... widział ją we mnie? – Idzie twój chłopak – westchnął
po chwili, patrząc na jakiś punkt ponad moim ramieniem.
Obróciłam
się, a Keina odszedł do swojej matki, pomagając jej pakować rzeczy. Odetchnęłam
głęboko i potrząsnęłam głową, starając się wyglądać i mówić naturalnie.
-
I jak poszło? – zapytałam, kładąc zwój obok naszych zebranych już na macie
bagaży. Uchiha uśmiechnął się i pomachał w górze zakrwawionymi palcami. Oddałam
uśmiech, sięgając po chusteczkę, by wytrzeć mu rękę zanim założy rękawiczki.
Zbierał się mroźny wiatr. – Rozumiem, że zaraz rozpracujesz wzywanie wielkich
ptaków i polecimy do domu?
-
To nie takie proste – syknął, gdy niechcący naruszyłam jego ranę na przekłutym
nożem kciuku. Przeprosiłam szybko i owinęłam go małym opatrunkiem.
Nienawidziłam, gdy sama o tym zapominałam, a potem robiła się z tego okropna
blizna. – Według paktu za każdą taką „usługę” muszę im złożyć ofiarę. I to przed tym zleceniem. Niestety, wszelkie
rzeczy nadające się na zapłatę mam w domu. Plus, powiedziały, że namawianie
starszych... czyli chyba większych ptaków, do posłuszeństwa mi trochę potrwa.
Uznałam,
że przypominanie, że przecież ostrzegałam go przez tymi summonami będzie zbędne
i nie zadawałam więcej pytań.
-
Czyli znowu wzywam Marsa i Myouyou – westchnęłam, ściągając rękawiczkę ze
zrezygnowaniem. – Tylko jak przedostaniemy się przez morze? – Złapałam się za głowę.
Przez niedociągnięcia Hokage i Shizune czekał nas chyba miesiąc w drodze do
Konohy.
-
Z tego co wiem, to północna brama łączy Wiosnę z portem. – Kiwnęłam głową. –
Jeśli jest port, to są też statki. Jakoś wrócimy do kraju – zapewnił Uchiha, a
potem kiwnął głową na moją rękę, bym wykonała przywołanie. Odmachał też
odchodzącemu Keinie, który na początku pochodu dwóch plemion rozmawiał z jakimś
mężczyzną ubranym w skórzaną zbroję. Prawdopodobnie był to wódz Arashine.
Wezwałam
dwa duże summony nie skupiając się na żadnych konkretnych. Przed moimi oczami
ukazała się Yochi wraz z Marsem. Od razu zapytałam o sytuację Saturn.
- Ma się bardzo dobrze – odparła kotka,
z niechęcią rozglądając się dookoła. - Mimo
początkowych trudności nauczyła się języka ludzi zaskakująco szybko.
Uaktywniłam jej chakrę i nauczyłam ją zasad. Jest teraz z twoją koleżanką.
-
Koleżanką?
-
Aah, jest już summonem pełną paszczą,
została nawet wezwana do twojej wioski – zamruczał Mars, oblizując się. - Dlatego się tu teraz nie pojawiła. Normalnie
wepchnęłaby się tu pierwsza, bo podobno musi sobie z tobą coś wyjaśnić.
-
Aha. - To, co usłyszałam, wbiło mnie trochę w śnieg.
-
Nie martw się, dziecko. Jest bezpieczna w
normalnym, spokojnym miejscu, czyli… przeciwnym do tego. – Yochi prychnęła
ostatnie zdanie, przestępując z nogi na nogę, jakby brzydząc się białym puchem.
– Doprawdy, ze wszystkich miejsc...
- Jeszcze coś. Czy... już nic mi nie
grozi? – zapytałam, czując, jak krew odpływa mi z głowy. Przez te kilka dni
wśród Himanako starałam się o tym nie myśleć, jednak była to dość... ważna
kwestia.
-
Nie. Myślisz, że po co cię ostrzegłam?
Zmieniłaś swoje przeznaczenie na tyle radykalnie, że nawet nie spotkałaś się z
zagrożeniem, o którym mówiłam.
Zbladłam. Że co?
-
Nie spotkała się z zagrożeniem? – warknął Uchiha, występując krok w przód. –
Rozpieprzanie rzeki na pół i walczenie z grubym lodem, by ratować nędznych
ludzi i nurkowanie w lodowatej wodzie płynącej szybkim prądem! To nazywasz nie
spotkaniem się z zagrożeniem?!
-
Cóż... to, że z jednych kłopotów Niko
wpakowała się w inne... to już nie moja wina. - Oczy omal nie wyszły mi na
wierzch.
– Możemy
się już ruszać? – spytał Mars. Jego ognistoczerwona sierść niesamowicie nie
pasowała do otaczającej nas scenerii. - Rozumiem,
że mamy was dowieźć do portu, bo głuptaski zapomniały o zwoju powrotnym, ale ja...
marznę – jęknął.
-
Chcę wiedzieć tylko ostatnią, malutką
rzecz – syknęłam, mrużąc oczy i unosząc palec, zupełnie jakby grożenie
przywódczyni kotów cokolwiek mogło mi dać. – W którym dokładnie momencie zmieniłam swój los?
Yochi
popatrzyła na mnie pobłażliwie, jakby to było oczywiste.
-
Wybór zwojów. – Uśmiechnęła się. - Gdybyś nie wiedziała o niebezpieczeństwie,
każde z was wybrałoby zielony. – Spojrzeliśmy na siebie z Sasuke. - Zjawilibyście się u Himanako dzień
wcześniej, a wtedy poprosiliby was o przysługę, której nie moglibyście przecież
odmówić. Potem... cóż... słyszeliście o krwiożerczych wilkach z Yuki no Kuni?
Złapałam się za głowę. Ja przez kilka
dni, a nawet dłużej, dokładnie analizowałam każdy krok, już niemal żegnałam się
z Sasuke, wciąż myślałam o śmierci... a ta kocica uratowała mi życie od razu i
nie raczyła mi o tym wspomnieć. Wspaniale.
Postanowiłam
nie myśleć o tym więcej. Ruszyliśmy w drogę.
Po
raz kolejny jechałem na grzbiecie rudego kota. Z tych wszystkich futrzaków Niko
był chyba najnormalniejszy i na szczęście nie zmuszał się do rozmowy ze mną.
Zachodziłem jednak cały czas w głowę, czy gdybym zadał drugiemu kocurowi
pytanie dotyczące mojej przyszłości, odpowiedziałby mi. Pewnie nie, skoro Niko
informował o nadchodzących wydarzeniach tylko w wyjątkowych wypadkach.
Postanowiliśmy
dostać się do portu przez Wiosnę, korzystając z przejścia, które stworzyliśmy.
Przemieszczanie się drogami, a nawet i lasami musiało być łatwiejsze od
ciągłego przebywania na lodowej tundrze. Poza tym w środku kraju łatwiej było o
nocleg czy nawet dogodne warunki do rozbicia obozu. Do bramy jechaliśmy aż dwie
doby. Zatrzymaliśmy się w małym motelu, następną noc spędziliśmy na polanie
obok normalnego, niezamarzniętego już źródła. Nadal mieliśmy tylko jeden
namiot, ale nie przeszkadzało nam to tak bardzo. Mimo jednak, że byliśmy na
terenie Wiosny, wciąż nie było tak ciepło, jak z zewnątrz muru mogło się
wydawać.
W
porcie usłyszeliśmy, że mamy dwie opcje – wsiąść na prom płynący bezpośrednio
do Kraju Ognia, wzdłuż Kraju Herbaty, wiedząc, że taka podróż miała zająć aż
dwanaście dni lub wybrać prom płynący tylko do wybrzeża Kraju Herbaty, a potem
przebyć go całego, co w zależności od środka transportu zajęłoby różne długości
czasu, ale na pewno byłoby szybsze niż prom.
Niko
rozpieczętowała własną mapę kontynentów i rozłożyła ją na stole w izbie, w
której zatrzymaliśmy się w mieście portowym. Do Kraju Ognia była masa drogi. Na
szczęście mieliśmy przy sobie pieniądze.
Uznaliśmy,
że nie będziemy przeciążać kotów, które i tak już dość dla nas zrobiły i
wybraliśmy prom. Wiedząc, że spędzimy na nim niemal dwa tygodnie, nie
przebieraliśmy w kosztach. Wybraliśmy dobry statek, a na nim najlepsze kajuty.
Uznaliśmy, że będą to swoiste wakacje, w dodatku zupełnie usprawiedliwione
naszą sytuacją. Niko była zachwycona otwartym morzem i w pełni korzystała ze
wszelkich wygód na promie. Nigdy nie była jednak tak szczęśliwa, jak zaraz po
wejściu na pokład i niemal godzinnej kąpieli.
Na
statku obowiązywał całkowity zakaz jutsu i walki, więc musiałem odłożyć mój
trening. Mimo sali balowej, kilku restauracji, sklepów, kawiarni, basenu, biblioteki,
sali koncertowej, salonu piękności i łaźni na całym pokładzie nie było ani jednej sali gimnastycznej. Nic
dziwnego, że większość arystokratów, którzy przypłynęli promem z Kraju Morza i
płynęli razem z nami do domu była wielkości słonia. Ciągle tylko jedli, spali i
słuchali skąpo ubranej śpiewaczki operowej bądź oglądali teatr Kabuki.
Większość
dni spędzałem towarzysząc Niko w zabawie oraz spacerując po pokładzie by coś robić. Wieczorami czytaliśmy
książki, których nie mieliśmy czasu tknąć w Yuki oraz analizowaliśmy zwój,
który Niko dostała od Keiny. Napisany był jakimś dziwacznym dialektem. W
rozszyfrowywaniu go przydała się biblioteka na statku.
Ponieważ
nie płynęli z nami żadni ninja, nie było tu nikogo, kto wyczułby naszą chakrę.
Niko zgodnie z obietnicą wprowadziła mnie w tajniki prawdziwej medytacji,
próbując potem wdrożyć u mnie nawyk trzymania siły w sobie bez bezsensownego
marnowania jej. Obok widocznych postępów zauważyłem, że robiło się to coraz
trudniejsze. Mimo to nie zniechęcałem się. Gdy w pewnym momencie medytacji
wyciszyłem się na tyle, że wyczułem energię Niko bez bezpośredniego połączenia naszych
chakr, wiedziałem, że ma to sens i niedługo dojdę w tym do perfekcji.
Statek
miał przystanek w zatoce Bummyaku w Kraju Wiatru, gdzie dotarliśmy po tygodniu.
Zmęczeni ciągłym siedzeniem niemalże w miejscu wykorzystaliśmy kilkugodzinny
postój na zwiedzenie miasta Shachi oraz drobne zakupy. Po trzech dniach
zatrzymaliśmy się na wybrzeżu Kraju Rzek. Była to zwykła mieścina rybacka, a
postój był za krótki, by rozprostować nogi.
Po
obiecanych dwunastu dniach, wieczorem, dotarliśmy do Kraju Ognia. Mimo to od Wioski
dzielił nas co najmniej dzień podróży. Wypoczęci i znudzeni postanowiliśmy
maksymalnie wykorzystać nasz czas i zaraz po zejściu na ląd odkupiliśmy od
miejscowego handlarza dwa konie. Ruszyliśmy przed siebie. Zabawne, ale nigdy
nie jeździłem konno. Nie było to jednak na tyle trudne, bym sobie nie poradził.
Im
bardziej zbliżaliśmy się do Konohy, tym mniej rozmawialiśmy. Niko cały czas
była zamyślona, zupełnie, jakby nie cieszyła się na powrót do domu. W sumie nie
było to dziwne - czekała na nas wściekłość Hokage z powodu długiej nieobecności
lub nawet już wieści od Heroldów o rozwalonym murze, a na kunoichi dodatkowo
jej własna puma, której o mało nie zabiła. Postanowiłem nie ciągnąć dziewczyny
za język i dotrzymywałem jej cichego towarzystwa, jednocześnie mogąc całkowicie
skupić się na drodze. To Niko miała mapę i wydawało się, że wie, gdzie
jedziemy, więc nie musiałem się martwić.
Było
mi to swoją drogą na rękę, nawigacja była jedną z moich nielicznych... nie do
końca dopracowanych umiejętności.
Zbliżał
się zachód kolejnego dnia, a lasu wokół Konohy jak nie było w zasięgu wzroku,
tak nie było. Zrobiliśmy postój, by wyprostować nogi, które swoją drogą po
dwunastu dniach nicnierobienia źle znosiły niewymierzone siodła. Niko wyciągnęła mapę, gdy napełniałem butelki
wodą ze strumienia. Nasze konie również się nim zainteresowały i przystanęły
obok niego, popijając. Spojrzałem na moją towarzyszkę.
Kucnęła
na trawie wodząc palcem po mapie, podszedłem do niej, sprawdzając, co robi. Nie
wydawała się zakłopotana i zagubiona, a zdeterminowana i ciekawa. Pochyliłem
się, by zobaczyć, czego szuka. Dziwne, ale...
-
To nie jest ta sama mapa – zauważyłem. Ta przedstawiała tylko południe Kraju
Ognia i wydawała się o wiele starsza niż poprzednia, którą Niko posługiwała się
dwa tygodnie temu. Tamta wyglądała jak świeżo zdjęta ze ściany w Akademii, i
miałem szczerą nadzieję, że tylko tak wyglądała.
-
Ano nie jest – odburknęła szatynka, stukając palcem w mapę, po czym zabierając
się za jej zwijanie. Gdy zawiązała na niej supeł, spojrzała na mnie
przepraszającym wzrokiem. – Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej, ale
nareszcie jesteśmy zbyt daleko, by opłacało ci się wycofać i mnie tu zostawić.
-
Co? – warknąłem.
-
Odwiedzimy Nenshou-hana Garan, mój dom.