9 lipca 2013

Rozdział LXXXVI - "Mrok"

Powstrzymałam chęć, by okryć się szczelniej płaszczem. Mimo że w spokojnej uliczce nie wiał wiatr, był późny, zimowy wieczór i od dłuższego stania w jednym miejscu zaczynałam się trząść. Starałam się nie dzwonić zębami i skupić się na tym, co mówił do nas Morino, ale po prostu nie mogłam ustać. Zresztą i tak słyszałam strategię na dziś już setki razy.
Korzystając z tego, że jego wzrok oderwał się ode mnie i skierował się na jego ulubionych podopiecznych, cofnęłam się o kilka kroków, migrując pomiędzy stojącymi sztywno wojownikami i rozmasowując sobie energicznie ramiona. Nadal bolała mnie głowa, nie tylko od alkoholu, ale od kłębiących się w niej ponurych myśli. Byłam niemal pewna, że coś pójdzie nie tak.
I jeszcze towarzystwo Itachi’ego. To zadziwiające, ale Akimichi i Surotaiki zmienili zdanie. Dzięki temu Uchiha brał udział w dzisiejszym ataku. „Udział” to może było za dużo powiedziane. Właściwie to stał w ciemnym kącie alejki, obserwując nas z wyższością. Ibiki spojrzał na niego raz czy dwa, ale widocznie zrezygnował z upominania go, by słuchał jego ustaleń taktycznych. Wiadomo było, że Itachi i tak będzie robił, co będzie chciał.
Nie to, że ktokolwiek z nas byłby w stanie go powstrzymać.
Plan był naprawdę prosty. Nie wiem, nad czym Morino się tak długo rozwodził. Dwie grupy jednostki – walczący z bliska i osłaniający ich z tyłu – mieli wejść do bazy jako pierwsi, zlokalizować wojowników Korzenia i zaatakować. Potem, gdy wszystko by już ucichło, albo najlepiej na horyzoncie pojawiłby się zdziwiony naszą małą eskapadą Danzo, moja grupa wyskoczyłaby zza pleców pozostałych i pojmała go.
            Usłyszałam, ze Ibiki kończy ustawiać drugą grupę i przecisnęłam się w jego kierunku, udając skupienie i powagę.
            - Grupa trzecia – zaczął, wskazując na kogoś obok mnie. Większości tych ludzi nie kojarzyłam. Żałowałam, że nie mogę walczyć obok Ryoushi’ego, ale on został przydzielony do atakujących z przodu. Przy okazji mógł udzielać wsparcia medycznego. – Jesteście trzonem tego planu. Jeśli ja albo którykolwiek pod-dowódca wyda rozkaz, macie się nie wahać. Ruszacie w stronę Danzo i jego ludzi, nie oglądając się na nic. Wasze ninjutsu jest na wysokim poziomie. Razem ze wsparciem grupy drugiej powinniście dać sobie radę. – Nagle Morino rozejrzał się, marszcząc nos. – Uformujcie szyki, bo nie wiem nawet, do kogo mówię!
            Wszyscy ANBU bez szmeru rozeszli się, formując trzy oddziały. Niedaleko mnie stała Anko, również będąca w trzeciej grupie, więc nawet nie znając twarzy dookoła wiedziałam, że nie muszę ruszać się z miejsca.
            Przeszedł mnie kolejny dreszcz. Nie wiedziałam, ile jeszcze wytrzymam, stojąc tu bezczynnie. Miałam ochotę zacząć krzyczeć ze zdenerwowania. Miałam wrażenie, że zaraz na pewno stanie się coś złego. Lub, co gorsza, coś schrzanię.
            Na ostatnim posiedzeniu Shinzobu praktycznie stwierdzono, że Danzo jest na tyle niebezpieczny, że poradzi sobie z nim tylko Itachi. Stary radny miał mieć nawet jakimś cudem skradziony Sharingan. Zupełnie się w tym wszystkim gubiłam. Czułam się jak owca prowadzona na rzeź. Pionek w walce politycznej. Nie podobało mi się to.
            I jeszcze ten komentarz Morino, gdy wychodziłam. Praktycznie rozkazał mi strzec Itachi’ego swoim marnym życiem, a potem również ciała Danzo.
            Omal nie roześmiałam się mu w twarz. Albo mnie poważnie przeceniał, albo upadł na głowę jeśli myślał, że jakkolwiek będę mogła pomóc Itachi’emu w opresji, z którą nie dałby sobie rady sam.
            Mając na uwadze niesamowity szacunek, jakim darzył mnie łysy jounin, raczej miało miejsce to drugie.
            - …jeśli usłyszycie wybuchy, to znak, żeby się wynosić. Zostają wtedy shinobi odporni na Haisekai, czyli wy… i ty. – Morino przerwał moje myśli, wskazując palcem w moim kierunku. Wszystkie spojrzenia trzeciej grupy skupiły się na moich drżących plecach. Było to dość krępujące uczucie, bo zespół liczył dziesięć osób. Bez Itachi’ego, który patrzył w jakiś ciemny zaułek, mając widocznie w głębokim poważaniu, że się do niego mówi. Ja się już przyzwyczaiłam, ale Morino zacisnął zęby tak mocno, z takim grymasem na twarzy, że napięcie wypływające z jego sylwetki poczułam aż u siebie w żołądku. Wyprostowałam plecy pod jego karcącym spojrzeniem, żałując, że stanęłam tak blisko. Nic dziwnego, że wyżywał się niewerbalnie właśnie na mnie. Itachi’ego się wyraźnie bał. Inaczej coś by mu powiedział. Zdziwiłam się nie na żarty, gdy Ibiki spojrzał jednak wprost na Uchihę. – Nasz cudotwórca również. Nie graj bohatera, tylko wynoś się, gdy zbijemy Kuchikiri. Chyba, że chcesz zostać u Danzo na obiad – warknął sucho. Kilkoro lizusów parsknęło z rozbawieniem, ja tylko przewróciłam oczami.
            Omal sama się nie przewróciłam, gdy Itachi odpowiedział mu spokojnym, cichym głosem.
            - Nie będzie takiej potrzeby.
            Zapanowała absolutna cisza. Słyszałam jedynie własny oddech, a wokół mojej twarzy unosiła się rzadka para. Morino patrzył Itachi’ego ze wstrętem i irytacją. Dopiero gdy poczułam rosnącą we mnie panikę, zdobyłam się na otworzenie ust. Ktoś musiał coś zrobić.
            - J-jak to? – odchrząknęłam nerwowo, nie unosząc na niego wzroku. Stał kilka metrów ode mnie, czyli w bezpiecznej odległości, ale jednak stał, w ubraniu ANBU, przypominając mi o swojej randze i wzroście, które w moim postrzeganiu go zamazały się od ciągłego widzenia go skulonego na krześle w białej klitce. – Nie będziesz mógł nic zrobić. Oni też, co prawda, ale bezpieczniej będzie, jeśli-…
            - Zostanę – westchnął niemrawo Uchiha, przerywając mi. Zamrugałam z bijącym sercem. – Poradzę sobie z Haisekai.
            Poczułam, jakby dał mi tymi słowami w twarz.
            - Co?! – wykrzyknęłam, tracąc nagle oddech. Zrobiło mi się niedobrze. - Czemu… - Powiedział, obiecał, że od pobytu w celi nie zauważył zmian w swojej chakrze. Uwierzyłam mu. Okłamał mnie. Chyba że… od początku… - …ja… oh. – Znał moich rodziców. Był w Akazuno, skąd wzięłam kamienie. Mógł słyszeć o nich już dawno, miał lata, by wytrenować sobie na nie odporność. To znaczyło, że niepotrzebnie chodziłam do niego. Że zmarnowaliśmy masę cennego środka. - O, Kami. – To znaczyło, że przez ten cały czas mieliśmy w bazie Itachi’ego w pełni sił, zdolnego do odwrócenia się od nas i zaatakowania nas w dowolnym momencie.
Złapałam się za pulsującą już od bólu głowę, ignorując wlepione we mnie, zirytowane spojrzenia. Moje nogi ruszyły się bez udziału mojego umysłu. Jeszcze nie weszliśmy do tej przeklętej księgarni, a ja już miałam serdecznie dość.
Jak mogłam się wcześniej nie domyślić?! To, jak sparował mój pierwszy atak, przepełniony chakrą, gdy skończyło się jego Henge. Nikt normalny nie powinien być w stanie tego przeżyć bez użycia chakry, a on z łatwością nie tylko uniknął ciosu, ale obrócił mnie i obezwładnił. Gołymi rękami.
Nawet to, jak od razu przyznał, że jest w stanie przywrócić moje wspomnienia! Nie powiedział „gdy stąd wyjdę” albo „jeśli przeżyjemy atak na Korzeń”. Przytaknął, że owszem, w tej właśnie chwili, gdy jestem z nim zamknięta, sama, w tej przeklętej klitce, może sięgnąć do mojego umysłu i wszystko w nim poukładać lub wręcz przeciwnie – namieszać - zgodnie z własną wolą. Bo miał dostęp do chakry!
To, jak od kilku dni latały za mną kruki. Gdy wracałam z Sasuke z Kareki. Gdy leżałam w szpitalu. Jego summony śledziły mnie, obserwowały. Mógł wiedzieć wszystko! Nie musiał pytać.
Nagle również to, jak udało mu się ukryć część wspomnień przed Inoichi’m również stało się jasne. Nie pokazywał części wspomnień, bo nie chciał. Po prostu. Nie wiedziałam jeszcze, jak to robił, jakim cudem nauczył się jutsu kontrującego szperanie w mózgu, ale inaczej nie dało się tego wytłumaczyć.
Mimo wszystko… że pozwolił nam na tak wiele. Traktowaliśmy go jak bezbronnego jeńca, a to on miał nas w garści, przez cały czas. Robiliśmy to, co on chciał i na co nam pozwolił.
Nagle jego obecność tu wcale nie wydawała mi się dobrym pomysłem.
Podobne wnioski wyczytałam na twarzy Morino. Mężczyzna warknął siarczyste przekleństwo pod nosem. Wszyscy stali jak wryci. Jedynie Anko zachichotała pod nosem, tuż obok mojego ramienia. Ten dźwięk natychmiast mnie uspokoił.
- Nieważne. Jak dla mnie, możesz nawet je zeżreć – oświadczył Morino, odwracając się nagle do nas plecami. Temat Haisekai wzbudzał w nim spore emocje. Czyżby mimo sukcesów swoich uczniów on sam nie mógł używać jutsu przy kamieniach? – Ustawić formacje. Grupa pierwsza z przodu i na mój znak.
Cały oddział jak jeden mąż ruszył się z miejsca, bez najmniejszego szmeru obejmując stanowiska przy wejściu do księgarni. Bezwiednie ruszyłam za nimi, wiedząc jednak, że nigdzie nie muszę się spieszyć. I tak musiałam czekać na osobny sygnał.
- Jak za starych, dobrych czasów, co, Uchiha? – westchnęła Anko z zadowoleniem, mocując maskę na twarzy. Itachi nie odpowiedział jej, idąc bez słowa za prowadzącymi shinobi. Grupy po kolei wchodziły przez wąskie przejście prowadzące do opuszczonego sklepu wypełnionego drewnianymi regałami i zakurzonymi książkami.
Itachi przystanął nieruchomo tuż przed wejściem. Anko uznała to za przepuszczenie jej w drzwiach i wyprzedziła mnie raźnym krokiem. Przeszłam obok niego, uspokajając oddech. Nie mogłam powstrzymać się przed spojrzeniem na jego twarz. Jego wzrok na chwilę stał się nieobecny. Obróciłam się w kierunku, w którym uparcie patrzył, i zobaczyłam w cieniu pomiędzy budynkami ruch. Zapewne zasłona lub ciekawski dachowiec. Tak myślałam do momentu, gdy nie spojrzałam z powrotem na Uchihę, który minął mnie w drzwiach z czymś, co trochę przypominało uśmiech. Zaraz potem założył maskę.
Podążyłam za nim bez zastanowienia. Za mną szło jeszcze dwóch zamaskowanych ANBU. To dziwne, ale zaczynałam się uspokajać. Nadchodził moment kulminacyjny, zaraz mieliśmy się rozdzielić i zaatakować bazę wroga, a mimo to zaczynałam na powrót panować nad swoim ciałem.
Nie wiem, może chodziło o walkę. Ostatnimi czasy lepiej odnajdywałam się w rzucaniu w ludzi ogniem niż w próbach zrozumienia ich. W całym tym miesiącu cierpiałam na nadmiar problemów i emocji. Teraz? Teraz wszystko było jasne. Wejść, zaatakować, pojmać, zabić. Nie było dylematów moralnych, sercowych, politycznych. Po raz kolejny byłam pionkiem, wszystko zostało za mnie ustalone i zdecydowane. Wszystko na powrót było czarne lub białe. Nie musiałam myśleć. Nie musiałam czuć.
W dodatku – choć głupio było mi to przyznać – towarzystwo Itachi’ego w pewien szalony sposób mnie uspokajało. Podświadomie wierzyłam, że jest po naszej stronie i wiedziałam doskonale, jaki jest silny. Walka obok niego wydawała się teraz bezpieczna. I łatwa.
Chciałam mieć to za sobą. Chciałam skończyć z tym wszystkim, zanim stanie się coś złego. Musiałam dać z siebie wszystko i wrócić do domu. Po tej nocy wszystko musiało wrócić do normy.
Musiało.
Nie wiem, ile staliśmy w ciszy między regałami. Ibiki odnalazł w jednej ze ścian mechanizm otwierający zamaskowane przejście, które prowadziło w dół stromym, słabo oświetlonym tunelem. Obie grupy powoli weszły w niego, a po minucie jeden z shinobi wrócił do nas, by poinformować, że tunel nie jest długi i spokojnie nasz telepata wyczuje sygnał od dowódców do ataku.
Następne chwile dłużyły się w napięciu i oczekiwaniu. Było niemal zupełnie ciemno, nic nie widziałam przez niewielkie otwory w masce. Miałam trudności z odczytaniem wytartych tytułów tomów na półce obok, a zaraz miałam wskoczyć, całkiem przytomna, w wir walki.
Słyszałam dokładnie własny oddech. Para wodna osadzała się na porcelanie i mojej skórze. Przynajmniej w księgarni było cieplej niż na zewnątrz.
Mój wzrok mimowolnie powędrował w stronę Itachi’ego. Stał najbliżej niedomkniętych drzwi na ulicę, oparty o ścianę. Nie ruszał się, wyglądał, jakby nawet nie oddychał. Przez jego przypominającą kruka maskę nie wiedziałam nawet, w którym kierunku patrzy i czy aby na pewno nie zasnął. Byłoby całkiem zabawnie.
Przełknęłam z trudem. Czułam na sobie czyjeś spojrzenie. Nie mogłam stwierdzić, czy to on, czy któryś z mężczyzn dookoła, ale po mojej skórze przebiegały delikatne, irytując mrówki. W pomieszczeniu unosił się kurz, zapach brudu i drewna. Miałam wrażenie, że coś zaraz wyskoczy z ciemności i porwie mnie w kolejne zamaskowane przejście.
Cisza robiła się nie do zniesienia.
Dokładnie w momencie, gdy z nudów przejechałam opuszkiem palca po grzbiecie książki, usłyszeliśmy pierwszy wybuch.
Przypominał tak naprawdę dudnienie. Coś wyraźnie poruszyło się pod nami, jakby cały budynek osunął się z klifu o kilka centymetrów. Po kilku sekundowej ciszy usłyszeliśmy kolejne uderzenie, niczym piorun spod ziemi.
Większość wojowników, w tym ja, poruszyło się niecierpliwie, zerkając w stronę otwartego przejścia, z którego dobiegały odgłosy. Wybuchy ucichły, zastąpione niezrozumiałymi, przytępionymi przez odległość krzykami.
ANBU w masce jakiegoś żółtego ssaka uniósł ostrzegawczo, niemal uspokajająco rękę, na znak, że mamy czekać. Przygryzłam wargę, opierając się o regał i starając się przynajmniej wyglądać na spokojną.
Minęło kilka minut. Nikt się nie ruszał. Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu.
Gdy wojownik w żółtej masce drgnął niespodziewanie, omal się nie przewróciłam.
- Iku ze – warknął, skupiając na sobie całą naszą uwagę. Po sekundzie wszyscy ruszyliśmy szybkim krokiem do przejścia.
Przez mój umysł przemykały setki myśli na minutę. Nie widziałam nawet, gdzie idę, szłam za tłumem, zaciskając i rozluźniając na przemian ręce. Próbowałam pozbyć się guli zatykającej moje gardło i pozbawiającej mnie oddechu. Na próżno.
Szybki krok zmienił się w bieg, gdy tylko zeszliśmy stromym, kamienistym tunelem do podziemnej bazy Korzenia. Gdy tylko odgłosy walki przybrały na sile, prowadzący nas shinobi przeszedł do sprintu. Przestałam myśleć, zaciskając zęby i starając się ze wszystkich sił, by nie zostać w tyle.
Zwolniliśmy tępa na kilka sekund, wbiegając do ogromnego pomieszczenia, słabo oświetlonego bladym światłem przez szczelinę w suficie. Było w nim niesamowicie zimno i duszno, dookoła wirował kurz. Pomiędzy starymi, kamiennymi filarami migrowały grube rury, chowając się w ścianach, z których odpadał szary tynk. W tle słychać było kapanie wody.
Na szczęście nie dane było nam brodzić po kolana w ściekach. Przez zaskakująco wysoką salę prowadziły przecinające się i prowadzące do odległych komnat drewniane mosty. Shinobi w żółtej masce rozejrzał się pospiesznie, wskazując dłonią w odpowiednim kierunku. Ruszyliśmy za nim zgodnie, nadal bez żadnego dźwięku, i po następnych kilku zakrętach w wąskich korytarzach, minięciu dwóch pobocznych sal i zbiegnięciu po ciemnych klatkach schodowych – byliśmy na miejscu.
Wszystko działo się tak szybko, że shinobi przede mną potknął się o ciało leżące w przejściu. Dopiero teraz zaczęły docierać do mnie obrazy korytarzy, które minęłam jak we śnie – w podłogę i brudne od krwi ściany powbijana była broń. Jeden z pokoi wyglądał, jakby jeszcze niedawno tlił się w nim ogień. W większości zapach był ostry, korzenny, z lekką nutą siarki.
Huk uderzeń, krzyki walczących i odgłos metalu uderzającego o metal otrząsnął mnie zupełnie.
Ruszyłam szybciej, pewniej, za shinobi biegnącymi przede mną. Dookoła było sporo naszych, ale też wielu ludzi Danzo. Korzeń był ubrany w inne stroje, łatwo było policzyć białe kamizelki i ruszyć w kierunku, gdzie najwidoczniej nasi potrzebowali pomocy.
Ostatecznie tym kierunkiem okazał się głąb sali, dokładnie naprzeciw wejścia. Widząc wrogów przypierających ANBU do narożnika, przyspieszyłam biegu. Szybko zrozumiałam, że używanie Katona przy sojusznikach walczących tak blisko byłoby niebezpieczne. Rozpieczętowałam bo, rozkręcając je w biegu. Nasza grupa nie była spora. Na horyzoncie nie było Danzo, więc rozdzieliliśmy się, by znaleźć go szybciej i zakończyć starcie.
Ku mnie, wykonując dłońmi znaki, skoczył ubrany na czarno mężczyzna.
Zmieniłam kurs i przyspieszyłam, biegnąc wprost na niego. Nie spodziewał się tego, bo przestał układać pieczęci. Wyjął nóż, parując mój atak. Odskoczyłam od niego na kilka metrów, rozkręcając kij jeszcze raz, i tym razem włożyłam w atak więcej siły. Kunai ześlizgnął się z drewna, szczerbiąc moją broń, ale dało mi to czas, by uderzyć mężczyznę w brzuch, a potem w nogi. Skulił się w bólu, a jego twarz wykrzywił wściekły grymas. Dobył kolejnego ostrza, wycofując się, ale byłam szybsza. Doskoczyłam do niego, wytrącając mu broń z dłoni. Zignorował ból i chwycił kij obiema rękami, próbując mi go wyszarpnąć. Nie spodziewał się, że od razu mu na to pozwolę i przez siłę, jaką włożył w szarpnięcie, zatoczył się trochę do tyłu. Wyjęłam własny kunai i nie tracąc czasu zaatakowałam.
Ostrze wbiło się między jego obojczyki. Przez chwilę patrzył na mnie otępiałym wzrokiem. Potem jego tęczówki odsunęły się w tył czaszki, pozostawiając tylko białka. Opadł na podłogę.
Podniosłam z ziemi kij, łapiąc oddech. Ruszyłam w głąb sali, mając w głowie zupełną pustkę.
Poza martwym już shinobi pod ścianą Korzeń pracował w grupach. Próbowali rozdzielić nas i przyprzeć do ścian, załatwiając nas pojedynczo.
W całej sali czułam pojedyncze znajome chakry. Nie widziałam Ryoushi’ego, a mimo to wiedziałam, że walczy dalej, z lewej strony i radzi sobie dobrze. Anko zniknęła mi zupełnie z oczu, ukrywając swoją energię i pewnie biegając w ciemnych korytarzach. Miałam nadzieję, że nic jej nie jest.
Podbiegłam do największej grupy walczących. Kątem oka widziałam, że jakiś ANBU z drugiego końca sali ma ten sam pomysł. Doskoczyliśmy do pleców Korzenia, atakując niczego nie spodziewających się shinobi. Dopiero, gdy rozsunęli się trochę, dzieląc swoje szeregi, by się nami zająć, dostrzegłam, że wojownicy w białych kamizelkach chronili dwóch rannych w rogu.
Uchyliłam się przed Dotonem, rozkręcając kij. Zaznaczyłam nim szeroki łuk w powietrzu, robiąc sobie więcej miejsca i trzymając przeciwników na dystans. Uderzyłam jednego ze śmielszych w brodę, odrzucając go do tyłu. Kątem oka zauważyłam, jak ludzie, którym pomogłam, zabierają rannych do bocznego korytarza.
Znikąd obok mnie pojawił się ogromny mężczyzna. Zamachnął się w kierunku mojej głowy. Umknęłam mu w ostatnim momencie, ale jego palce zaplątały się w moje włosy. Szarpnął mocno, wyrywając mi kilka kosmyków. Syknęłam, próbując odgonić go z pomocą bo. Zapiekły mnie oczy, a świat na chwilę się rozmazał. Nie krzyknęłam.
Sytuację wykorzystał inny zamaskowany wojownik. Zaraz poczułam cios w plecy i tył kolana. Zatoczyłam się. Pierwszy z mężczyzn wytrącił mi z rąk kij, łapiąc go, zanim upadł na ziemię. Odskoczyłam od nich, łapiąc oddech. Wielkolud przyjrzał się mojej broni i trzymając ją w obu dłoniach, bez słowa złamał ją na opancerzonym kolanie, zupełnie jakby była cieńsza od wykałaczki.
Przeklęłam pod nosem.
Żaden z ludzi Danzo nie odezwał się słowem. Dookoła toczyły się walki. Korzeń miał przewagę liczebną, a mimo to dawaliśmy sobie radę. Albo byli słabsi, niż sądziłam, albo grali na zwłokę. Nie wydawali się przestraszeni, nie dawali z siebie wszystkiego.
W oddali usłyszałam krzyk. Nie byłam pewna, ale brzmiał, jak Anko.
Dobyłam dwóch kunai i rozkręciłam je w dłoniach, przygryzając wargę. Nie mogłam tracić czasu. Obok nie było Sasuke, który wywabiłby mnie z opresji. Na szali nie stał tylko czas do obiadu czy ilość pieniędzy za misję. Musiałam postarać się dla dobra innych ANBU. I Wioski.
Ruszyłam na dwóch mężczyzn, zamachując się niemal na oślep. Szczuplejszy wyjął katanę, drugi szykował jakieś nieznane mi jutsu. Dobiegłam do słabszego z nich, wymieniając kilka ciosów. Miałam zamiar odwrócić się w stronę kolejnego przeciwnika, ale powstrzymały mnie cienkie, naładowane chakrą żyłki. Oplotły się wokół mnie, pojawiając się dosłownie znikąd. Niknęły w ciemnościach, wżynając mi się w skórę i uniemożliwiając chociażby głębszy oddech. Z ciemności wyłonił się trzeci wojownik, krępując mnie, gdy wielkolud zdjął maskę i wypchnął sobie coś z ust.
Senbony z Dotona?
Od zawsze mówiłam, że najgorszy ból to ten, którego się nie spodziewa. Przychodzący nagle, obcy i dziwny. Dlatego widząc ostre igły mierzące w moim kierunku obróciłam się ile mogłam w więzach, osłaniając ramieniem twarz i napinając wszystkie mięśnie w gotowości na atak.
Ból nadszedł – przedzierający i stanowczy, w wielu miejscach na raz. Chakra wroga sparaliżowała moją skórę i mięśnie. Mimo to nie upadłam i nie straciłam przytomności.
Ubrany w czerń mężczyzna z kataną dobiegł do nas z wyraźnym zamiarem użycia jej na mnie. Skoncentrowałam się, próbując wymusić swoją chakrę do wydostania się z mojego ciała. Skupiłam wszystkie siły, czując, jak żyłki rozdzierają materiał na moich ramionach. Zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, dobiegł do nas jakiś ANBU, bez zbędnych ceregieli zabijając trzymającego mnie w więzach shinobi. Nie czekając, aż się wygramolę, ruszył na mężczyznę z kataną, a ja zostałam sama z wielkoludem.
Zrzuciłam z siebie więzy, rzucając w strzelającego we mnie senbonami wszystkim, co miałam obok siebie. Gdy tylko za jego plecami nie było nikogo z ANBU, wykonałam szybkiego Katona. Natrafił on na dziwną, przezroczystą barierę, jaką wojownik stworzył wokół siebie.
Znowu poczułam gorzki, ostry zapach. Powietrze w pomieszczeniu zrobiło się cieplejsze i gęstsze. Ktoś używał trucizn w postaci gazów.
Nawet nie wiedziałam, jak miałabym obronić się przed czymś takim. W głębi ducha podziękowałam losowi, że kazał mi się zmierzyć ze zwykłym przeciwnikiem – polegającym na sile i ninjutsu.
Sięgnęłam w ciemności do senbonów tkwiących w moim lewym boku i ramieniu. Wiedziałam, że to wzmoże krwawienie, ale z nimi każdy ruch sprawiał ból. Wyrwałam je, po kilka na raz, rzucając je niedbale na podłogę. Takie rany były niczym.
Naładowałam kunai w ręce własną chakrą i ruszyłam do ataku. Mężczyzna dobył swojego noża i z łatwością się obronił. Był szybki, jak na swoją posturę. Wkrótce to on napierał na mnie, zmuszając mnie do wycofania się pod ścianę. Nie wkładał w ciosy jakiejś nadzwyczajnej ilości chakry, a mimo to każde zderzenie naszych broni odsyłało mnie trochę w tył. Ramię mi drżało, pulsując tępym bólem. W skupieniu zagryzłam wargę tak mocno, że poczułam na niej krew.
Bezpośrednie starcia nie miały sensu. Trzeba było wykorzystać zwinność i spryt.
Wymieniliśmy jeszcze kilka ciosów. Zaczęłam napierać bardziej, metal iskrzył, a mężczyzna uśmiechał się zwycięsko. W pewnym momencie cofnęłam własny atak. Ostrze przeciwnika automatycznie przeszyło powietrze, by zderzyć się z moim własnym. Uniknęłam go, odsuwając się na bok i kopiąc shinobi z wyskoku kolanem.
Miałam za mało czasu i nie przewidziałam, że siła wojownika pochyli go do przodu. Zamiast w szczękę - trafiłam w obojczyk. Wojownik zatoczył się lekko od ciosu, ale zaraz wrócił do ofensywy, tym razem mając się już na baczności i zdecydowanie nie uśmiechając się więcej.
Zaatakował mocniej, rozcinając moją kamizelkę. Odskoczyłam do tyłu, a on pobiegł za mną, widząc w tej sytuacji okazję do zakończenia walki. Zaczęłam unikać płytkimi susami każdego jego zamachu, a kilka razy nóż przeciął ze świstem przestrzeń całkiem blisko mojej twarzy.
Miałam jednak na uwadze to, o czym on zapomniał, ścigając mnie. Patrząc lekko w bok wyczułam odpowiedni moment i odskoczyłam, po chwili wskakując na ścianę i rozkręcając w powietrzu własnego kunai’a. Przeskoczyłam napastnika, stojącego teraz twarzą do przeszkody. W locie zdołałam rozciąć mu szyję.
Krew trysnęła na boki, ale mężczyzna nadal trzymał się na nogach. Natychmiast odwrócił się w moim kierunku, ze wściekłą miną wznawiając natarcie. Nie przejmował się raną, nawet nie zwrócił na nią uwagi w rozszalałej pogoni.
Usłyszałam szybkie kroki za swoimi plecami. Zanim zdołałam się odwrócić, coś uderzyło mnie w lędźwie. Byłam w trakcie upadania na kolana, gdy moją szyję złapał chłodny metal. Na sekundę zawisłam w powietrzu, wygięta, chwytając się szaleńczo metalowej żyłki owiniętej wokół mojej tchawicy. Wstałam z powrotem na nogi, podciągając się na żyłce, za którą ktoś mocno szarpnął. Moje plecy uderzyły o tors napastnika, którego gorący, przyspieszony oddech czułam przy uchu.
Mężczyzna, z którym do tej pory walczyłam, uśmiechnął się triumfalnie, widząc jak wierzgam nogami, próbując odepchnąć metal wbijający się w moją krtań. Gdy podbiegł do nas, by dokończyć dzieła, na chwilę przestałam się szarpać i uderzyłam go pustą ręką. Zatrzymał się na chwilę, wiec odbiłam się od ziemi i oboma nogami kopnęłam go w twarz. Siła mojego wyskoku i uderzenia posłała i mnie, i trzymającego mnie członka Korzenia do tyłu. Upadłam na niego, wykorzystując ułamek sekundy na uniesienie metalowej żyłki z mojego gardła i zamachnęłam się, uderzając go łokciem w splot słoneczny.
Gdzieś w całym zamieszaniu, próbując pozbyć się duszącego mnie sznura, upuściłam swojego kunai’a. Chwyciłam więc pierwszą broń, jaka rzuciła mi się w oczy – nóż u paska lezącego pode mną napastnika – i wpakowałam mu ją między żebra.
Mężczyzna szarpnął się dziko, próbując zrzucić mnie z siebie. Oberwałam metalową rękawiczką w twarz i zamroczyło mnie na chwilę. Miałam jednak na tyle jasny umysł, by wyjąć nóż z jego torsu i zamachnąć się nim w odpowiednim kierunku.
Krew z gardła mężczyzny w czerni chlupnęła na wszystkie strony. Poczułam ją, gorącą i lepką, na swoich odkrytych ramionach. Zeszłam powoli z wojownika, upewniając się, że drugi też jest nieprzytomny.
Nie był. W jego ciele tuż po upadku znalazła się czyjaś katana.
Rozejrzałam się, klęcząc, po sali. Walki nadal trwały. Wydawało się, że minęło znacznie mniej czasu, niż mi się wydawało. W miejscu, do którego na początku biegłam, na końcu sali, tuż przy czymś, co wyglądało jak przejście do większej przestrzeni, dostrzegłam otoczoną ze wszystkich stron postać w jasnej kamizelce. Zebrałam się z ziemi, rozmasowując sobie szyję, i ruszyłam pędem w tym kierunku, by pomóc.
Na początku nie byłam pewna, co tam się dzieje. Wyglądało to tak, jakby siódemka wojowników bała się podejść do jednego ANBU. Stał tyłem do mnie, więc nie widziałam wzoru jego maski, a tym bardziej jego twarzy. Miał wątłą posturę. Gdybym nie znała dokładnie jedynych dwóch poza mną dziewczyn w naszej jednostce, to mogłabym pomyśleć, że jest kobietą.
Wojownik rozkładał na łopatki, błyskawicznie i efektywnie, każdego, kto się zbliżył. Nie używał przy tym też ani grama chakry, wiec nie byłam w stanie rozpoznać, kto to taki.
Wiedziałam jednak, nawet po tych trzech sekundach, jakie zajęło mi dobiegnięcie do niego, że był niesamowity.
Jeden z przeciwników miał katanę schowaną na plecach. ANBU doskoczył do niego, bez chwili zastanowienia wyprowadzając kopniaka na jego tułów. Członek Korzenia odsunął się na bok, a stopa nieznajomego uderzyła w prawdziwy cel – sayę zwisającą za jego ramieniem. Siła ciosu podrzuciła pochwę do góry, obracając ją na pasku wokół torsu przeciwnika. ANBU dobył jej z widoczną wprawą, zaraz wykonując zdecydowane pchnięcie i przebijając nieszczęśnika na wylot.
Nawet po takim wyczynie ANBU zdążył uchylić się przed ciosem wyprowadzonym w miejscu, z którego nie miał prawa go widzieć, odsyłając kolejnego mężczyznę prostą ripostą kilka metrów do tyłu. Dopiero, gdy w jego dłoni mignęła mi broń, zorientowałam się, że przy uchylaniu się zdążył dobyć broni przy udzie jednego z czających się na niego shinobi. Rzucił ją zdecydowanym ruchem, trafiając dwóm wojownikom w czerni między oczy.
Nieświadomie zwolniłam kroku, widząc, że nie jestem wcale potrzebna. Patrzyłam jak zahipnotyzowana, jak Itachi krótkimi, oszczędnymi ruchami powala kolejnych wrogów. Uniósł zgięte kolano, na które wyprowadził kopniaka jeden z wojowników – który zaraz upadł na ziemię ze złamanym piszczelem. Ilość wrogów jednak nie malała. Rosła.
Ludzie w czerni zaczęli wylewać się na nas chmarą z bocznych korytarzy.
Gdy dotarło do mnie, co się dzieje, co robi Itachi, co ja – do cholery – robię, moje nogi ruszyły się same.
Nagle znalazłam się w takiej samej sytuacji, nie konkretnie plecami do Uchihy, ale kilku wrogów dalej, w zupełnej pułapce.
Gdzieś w tle głowy brzmiało mi echo myśli, że chcę mu pomóc. Teraz, w tym położeniu, wydawało się, że to on musiał będzie pomóc mi.
Zacisnęłam zęby, szykując się na atak. Pierwszych kilka było prostych. Łokieć w twarz. Pieść w skroń. Złapanie za rękę, obrót, wygięcie kończyny, sierpowy w twarz i odrzucenie. Złamanie łokcia. Wyskok, by uniknąć niskiego ciosu. Kopniak w twarz. Unik. Cios w krocze. Unik.
Nie byłam w stanie stwierdzić, jak znalazłam się na ziemi. Nagle jedyne, co widziałam, to mroczki przed oczami i fragment sufitu. Nie miałam powietrza w płucach, a w głowie mi huczało.
Zamachnęłam się samymi nogami, wstając jednym skokiem. Dwóch mężczyzn dosłownie pędziło w moim kierunku, wiec z miejsca zrobiłam salto w tył, każdego, jakimś cudem, trafiając jedną z nóg gdzieś w głowę.
Wylądowałam, dość niezgrabnie, na brudnej od kurzu i krwi ziemi. Potknęłam się od bólu i opadłam na jedno kolano, tuż przy nodze Itachi’ego.
Spojrzał na mnie przelotnie. Wiedziałam to po ruchu jego głowy. Nie powiedział ani słowa, nie zaoferował pomocy, nie ruszył nawet ręką, by ostrzec o zbliżającej się na nas szarży. Po prostu kontynuował walkę, robił swoje tak, jakby mnie tam nie było.
Wcale nie osłaniał mnie przed atakami, nie odciągał napastników. Zaraz musiałam wstać na chwiejne nogi i bronić się sama, bez szansy na chwilę wytchnienia.
Nie walczyliśmy plecami do siebie, ani też ramię w ramię. Itachi był na to stanowczo za szybki, przemykał między przeciwnikami, momentami tak żałośnie zdezorientowanymi, że bezceremonialnie łapał ich rozwartą ręką za twarz i ciskał ich głową w czaszkę stojącego obok wojownika.
Jednak… walczyliśmy razem. Wokół, w całym tym ciemnym morzu wrogich strojów jedynymi skrawkami bieli byłam ja i on. Czułam w oddali przyjazne chakry, słyszałam okrzyki przypominające polecenia, ale byliśmy sami. Czułam adrenalinę i zmęczenie w ustach. Krew pulsowała mi tak szybko, że wyraźnie czułam bicie swojego serca, nawet w ruchu. Nie czułam jednak bólu. Ignorowałam zastygającą na mojej skórze i ubraniu, czarną jak smoła krew. Nie widziałam śmierci, tylko walkę. Zadanie.
Kopnęłam jednego z shinobi pod szyją. Złapałam drugiego za kaptur, okręcając go i rzucając w kierunku reszty. Rzuciłam kilkoma shurikenami. W tle Itachi odprawiał swój widowiskowy taniec śmierci, wyściełając podłogę trupami.
Ktoś złapał mnie pod ramiona. W boku poczułam przeszywający ból. Dwóch shinobi dosłownie zmaterializowało się obok mnie, w fioletowym dymie, jeden przytrzymując mnie, drugi próbując nadziać mnie na swój sztylet. Warknęłam ze wściekłością i desperacją, chwytając rękę trzymającą nóż, wspierając się na niej i potem opierając się o shinobi nogami. Wyrywając się z uścisku, wspięłam się na mężczyznę przede mną, owijając mu nogi wokół szyi i rzucając się na ziemię. Wojownik stracił zupełnie równowagę i runął na podłogę, przewracając przy tym swojego partnera. Naparł na nas kolejny shinobi, mierząc we mnie długim mieczem. Uniknęłam ostrza dosłownie o włos. Chwyciłam go za ramię, jego własną bronią raniąc leżących a ziemi przeciwników. Puścił ją w przerażeniu, próbując mnie odepchnąć, ale uderzyłam go w głowę. Stracił przytomność.
Trudno było opisać moje zdziwienie, gdy wstałam pospiesznie na nogi i wokół mnie nie było więcej chętnych do pojedynku. Nagle bieli było znacznie więcej niż czerni, nawet jeśli większość kamizelek zachlapana była krwią. Znikąd moim oczom ukazała się kulejąca Anko, a obok niej Ibiki, żywą gestykulacją wskazujący na boczne korytarze.
Ciężko było znaleźć w ogromnej sali czysty kawałek podłogi. Wszędzie walały się ciała, nie tylko wrogów. Kwaśny odór trucizn wymieszał się z potem i krwią. W oddali słyszałam kakofonię jęków umierających ludzi.
Poczułam kojącą aurę Ryoushi’ego. W mig odnalazłam go w jednym z rogów sali, pochylającego się nad postawnym wojownikiem z nieogoloną twarzą. Miał na sobie maskę Szakala, a mimo to wiedziałam podświadomie, że się uśmiecha.
Ruszyłam w stronę Ibiki’ego, ostrożnie omijając leżących shinobi. Itachi zmaterializował się obok nas, stojąc nieruchomo w swojej zbroi z milczenia. Nie wyglądał, jakby był ranny, spocił się czy zdyszał. Dalej nie znałam jego chakry, której nie wykorzystał, by nikt z wrogów go nie rozpoznał. Lub oszczędzał ją na Danzo.
Właśnie. Gdzie był Danzo?
- Wiedzieli, co planujemy – warknął Morino, rozmawiając z jakimś zamaskowanym ANBU. Wydawał się wściekły. Naprawdę. – Danzo nie ma w budynku. Nawet, jeśli był, to jego marionetki dały mu wystarczająco dużo czasu, by uciekł.
Wiedząc, że już jest bezpiecznie, podniosłam maskę, opierając ją na głowie. Przetarłam twarz ręką. Myślałam, że od kilku minut do oczu leje mi się pot. Byłam szczerze zdziwiona widząc krew rozmazaną na palcach. Wymacałam sobie ranę na czole. Moja maska musiała być pęknięta od jakiegoś czasu.
Dopiero teraz, gdy napięcie i adrenalina powoli ustępowały, zaczęłam normalniej oddychać. Miałam wrażenie, jakbym przez ostatnie chwile nie była sobą. Nie czułam strachu podczas walki. Nie czułam bólu, zmęczenia i wstydu. Po raz pierwszy… nie wahałam się przed zabijaniem. Nie miałam litości.
Właściwie… sprawiło mi to przyjemność. Czułam się… dobrze.
Dałam z siebie wszystko. I pomogłam. To było najważniejsze.
Rozejrzałam się jeszcze po sali. Jeśli to, co Ibiki mówił było prawdą, to to nie była prawdziwa siła Korzenia. Byli to słabi rekruci, może nowi i młodzi, rzuceni nam w ofierze jako przynęta. By Danzo mógł zyskać czas i uciec.
- Skład pierwszy – zabezpieczyć wszystko, co znajdziecie. Opatrzyć rannych i zabrać ich do bazy – rozkazał Morino. Anko odnalazła mnie wzrokiem i przykuśtykała do mnie, uśmiechając się zwycięsko. Była wykończona. – Reszta – wynosić się stąd. Jeśli oni nie wysadzą tego w powietrze, to ja to zrobię.
Mitarashi oparła się dłonią o ramię Itachi’ego, widocznie próbując ustać. Uchiha bez słowa cofnął się o krok, a kobieta zakołysała się, machając rękami i próbując nie stawać na rannej nodze.
Uśmiechnęłam się szeroko. Nie mogłam się powstrzymać. Ryoushi podszedł do nas i kucnął przy jounince, okrywając jej łydkę swoją chłodną, uspokajającą chakrą.
- Poradziłabym sobie – westchnęła kobieta, nie mogąc jednak zdusić w sobie westchnienia ulgi. Podtrzymałam ją w talii. – To tylko draśnięcie.
- Ta. Draśnięcie do kości – zaśmiał się Łowca, nie zdejmując maski.
Przymknęłam oczy. Gdy je otworzyłam, czułam ciepło smagające mnie po plecach i dziwną energię. Wzrok Ryoushi’ego kucającego przy nodze Anko przemknął gdzieś za moje plecy. Mitarashi też natychmiast spojrzała w tamtą stronę, z dziwną pilnością i niepokojem w oczach.
- O, kurwa.
Raptem i Łowca, i Itachi, i Anko ruszyli się gwałtownie. Nagle leciałam, szarpnięta przez Ryoushi’ego i na wpół przerzucona mu przez ramię.
Upadliśmy na brudną podłogę. Spomiędzy posklejanych włosów widziałam eksplozję w miejscu, gdzie przed chwilą staliśmy. Powietrze stało się gorące i naelektryzowane skoncentrowaną energią. Przez moment mój otępiały umysł był przekonany, że Ibiki się pospieszył i przystąpił do niszczenia wrogiej bazy zanim zdążyliśmy się ewakuować. Gdy zobaczyłam kolejną smugę ognia, która przerodziła się w ogromną, buzującą kulę pędzącą w stronę, w którą odskoczył Itachi z Anko na rękach, wiedziałam, że to nie to.
Podążyłam spojrzeniem za kierunkiem, z którego nas atakowano i wbiłam wzrok idealnie w to miejsce, w które uparcie patrzył medic-nin u mojego boku.
Na gzymsie brudnej, osmolonej ściany w ciemnym kącie sali dostrzegłam dwa czerwone punkciki. Po chwili właściciel niezwykłych oczu ponownie skumulował boleśnie znajomą mi chakrę, bez wytchnienia wypuszczając z płuc następne Katony.
Słyszałam, jak Itachi odrzuca Anko na bok, samemu unikając zgrabnie kul. Wiedziałam, co się dzieje, a jednak nie docierało to w pełni do mojego umysłu.
Mój wzrok wbił się w niknącą w ciemności, wykrzywioną niekontrolowaną furią, bladą twarz. Nie mogłam oddychać.
Sasuke. Był tu. Widział mnie z…
Ryoushi wyjął swoje dwa miecze, wstając z ziemi.
Nie.
Próbowałam coś powiedzieć, ale sparaliżował mnie strach. Czułam bicie swojego serca niczym tętent końskich kopyt w swojej piersi. Bolało mnie, przez co złapałam się za nie, dławiąc się dymem. Zrobiło mi się zimno. I niedobrze.
Reakcja ludzi dookoła była natychmiastowa. Usłyszałam kilka nawołujących, wściekłych okrzyków. Nim się obejrzałam, Sasuke mknął przez salę, przeskakując ciała z wyciągniętą u boku kataną.
Był jak burza. Otoczyło go światło z Raitona w katanie, oślepiając mnie na chwilę. Usłyszałam brzęk metalu i to było jedyne, co pozwoliło mi stwierdzić, gdzie jest i że ktoś go zatrzymał. Wszystko wokół – drewniane belki, meble, leżące ciała – płonęło. Po środku okrutnego i krwawego krajobrazu leciały iskry, gdy młodszy brat zaciekle uderzał w starszego.
Byłam sparaliżowana tym widokiem. Automatycznie wstałam, drżąc w gotowości, ale nie wiedziałam, co mam robić. Czy w ogóle mogłam coś zrobić?
Przez myśl mi przeszło, że to nie może się tak skończyć. Gdy próbowałam zrozumieć zachowanie swojego ciała, okazało się, że nie jestem zaskoczona czy niezdecydowana.
Byłam przerażona. Nagle wszystkie emocje, których wyzbyłam się kilka godzin temu, wszystko to, czego nie powinnam była czuć – wróciło ze zdwojoną siłą. I nie dlatego, że bałam się o siebie. O swoje życie czy powodzenie misji.
Nie. Podświadomie wiedziałam, że Sasuke nie wygra.
Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Po zaledwie kilku sparowanych zwykłym kunai’em uderzeniach Itachi odskoczył do tyłu, wolną od broni ręką formując prosty znak. Zanim ktokolwiek zareagował, poczułam nową chakrę – subtelną i dojrzałą – która otoczyła szczupłą sylwetkę, nim ta rozpłynęła się w powietrzu wraz z wrzaskiem kilku niematerialnych kruków.
Na chwilę wszystko zamarło. Kątem oka widziałam, jak Anko podnosi się z ziemi, trzymając się za nie do końca wyleczoną nogę. ANBU stali jak ogłupiali, zupełnie widocznie nie rozumiejąc, co właśnie zaszło.
Mój wzrok zatrzymał się na odwróconej do mnie plecami sylwetce. Jego ramiona unosiły się i opadały w szybkim oddechu. Płomienie rzucały na jego postać niepokojące, wijące się cienie. Przez moment wyglądały, jakby tańczyły, jakby cała jego postać dalej tańczyła w walce. Żyła.
Tymczasem on stał nieruchomo, wpatrując się w punkt, gdzie jeszcze przed chwilą stał Itachi.
Nikt nie wiedział, co zrobić czy powiedzieć. Nie padł żaden rozkaz, nie było żadnych dyskusji. Tylko dym, napięcie i stękanie drewna.
Nagle z gardła Uchihy wydobył się ochrypły, sfrustrowany wrzask. Przypominał ryk rannego zwierzęcia mimo obrażeń ruszającego do boju. Nigdy nie słyszałam w życiu czegoś podobnego.
Mimowolnie zapiekły mnie oczy, a gardło ścisnęło się, gotowe do płaczu.
Głowa otoczona burzą czarnych kosmyków obróciła się raptownie. Jego czerwone oczy skrzyły się ogniem. Nie patrzył na mnie. Nawet nie wiedziałam, czy mnie widział w tym zamieszaniu. Moje oddechy, które wydawały się hałaśliwe, były zagłuszane przez buzujący dookoła ogień, który powoli pochłaniał cały budynek.
Mogłabym uciec.
Wiedziałam jednak, że to nic nie da. Ogień, poza tym, szedł do góry. Nad nami była księgarnia pełna starych tomów. Z papieru. Nawet ja nie byłam na tyle głupia, by uciekać tamtą drogą.
Stałam jak wryta, obserwując wymianę spojrzeń. Sharingan spod zaciśniętych brwi iskrzył się w kierunku zbiorowiska białych porcelanowych masek. Nagle jego właściciel wyskoczył do góry, przeskakując płonącą belkę i zamachując się w powietrzu wygiętą kataną. Jego twarz nie wyrażała nic poza wszechogarniającym szałem. Zero myśli. Zero smutku. Zero zagubienia. Zero rozsądku.
- Sasuke! – wrzasnęłam. Nie słyszał mnie.
Pomieszczenie było nagle ponownie mieszaniną wrzasków, kolorów i ruchu. Tym razem moje nogi posłuchały.
Zaczęłam biec w kierunku, gdzie ostatni raz go widziałam. Był niczym błękitny błysk, mknący przez salę pomiędzy ubranymi w czerń i biel ludźmi.
Mogłam go powstrzymać. Znałam styl jego walki. Nawet jeśli jego wściekłość dawała mu siłę – na mój widok musiał przystopować. Każda sekunda była ważna. Nie mogłam dopuścić do bezsensownej rzezi.
- Sasuke!
Masa shinobi doskoczyła w jego kierunku, próbując go pojmać. Ibiki krzyczał coś za naszymi plecami, a ja warcząc i pchając próbowałam się do niego dostać.
Nie byłam gotowa na to, co zastanę. Umknęłam końcówce jego miecza naładowanego chakrą. Nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Nie rozpoznał mnie. Zamachnął się znowu, a umykający ciosu shinobi oberwał i zatoczył się w moim kierunku.
Szykowałam się na cios. Uchiha uderzał mieczem w amoku, nieprzewidywalnie. Raiton dodawał mu tylko szybkości. Nie było szans, bym uciekła, nie w takim tłumie, nie po tak długich walkach z Korzeniem.
Ale to mogło go ocucić. Musiał spojrzeć w mi w oczy i choć na chwilę przestać.
Cios nie nadszedł. Serimochi zostało odepchnięte dwoma bliźniaczymi mieczami. Sasuke natychmiast obrócił się w stronę Ryoushi’ego, z obłędem na twarzy. Dopiero, gdy stanął do mnie bokiem, zauważyłam rozwijającą się na jego szyi Przeklętą Pieczęć.
Katany zderzyły się ze sobą kilkakrotnie, a iskry sypały się dookoła. Miecz Sasuke ciął tak blisko, że zerwał Łowcy maskę z twarzy. Przez kilka chwil w błysku światła i zamieszaniu dookoła nie wiedziałam, kto jest kim. Wszystko działo się zadziewająco szybko.
I tak samo szybko się skończyło.
Przez moment nie byłam pewna, co widzę. Nie widziałam twarzy Sasuke, to było pewne. Była przysłonięta jego czarnymi jak smoła włosami, które lepiły mu się do czoła. Na sali było coraz goręcej.
Mój wzrok ześlizgnął się po jego sylwetce. W kilku miejscach jego ubranie było nadszarpane, nie widziałam jednak głębszych ran. Był mimo to cały we krwi. Nie należącej do niego. Jego ręka była wyciągnięta, a mięśnie napięte w wysiłku. Wysyłał chakrę do miecza, który nagle się… urywał.
Poczułam, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Miałam wrażenie, że wszystko wiruje, że zaraz odlecę. Oczy Ryoushi’ego na chwilę tylko przemknęły w miejsce, które patrzyłam – na iskrzący się miecz przebijający na wylot jego pierś. Potem jego bladoniebieskie oczy znalazły na sali moje – już płaczące. Uśmiechnął się delikatnie, a błękit zniknął pod ciemnymi rzęsami, gdy gwałtownie osunął się na ziemię, pociągając Sasuke w dół.
ANBU dookoła ruszyli do ataku. Ibiki wydał donośny, ostry rozkaz, którego treść zupełnie nie dotarła do mnie.
Usłyszałam charakterystyczny dźwięk, gdy Uchiha niedbale wyjął ostrze z ciała medic-nina. Spod jego włosów dostrzegłam maniakalny, obłąkany uśmiech, gdy wokół niego zaroiło się od wściekłych shinobi.
Przez moment nie czułam nic. Nie słyszałam dźwięków, nie widziałam ognia i światła. Nagle cały świat wydawał się marnym, nieważnym prochem u moich stóp. Ogłupienie i niedowierzanie ścisnęły mnie za serce swoimi lodowatymi łapami.
Zamrugałam kilkakrotnie, a przed moimi oczami zmaterializował się koszmar. Stałam jak wmurowana, niezdolna do złapania normalnego oddechu. Dławiłam się łapanymi w pośpiechu i panice, małymi sapnięciami. Żołądek wywrócił się na drugą stronę. Przez chwilę myślałam, że zwymiotuję, a mimo to nie mogłam oderwać wzroku.
Desperacja i rozpacz zastąpiła adrenalinę w mojej krwi. Rosły i rosły, swoim cichym, zimnym szeptem zapowiadając rychłe załamanie.
Zrobiłam kilka powolnych, chwiejnych kroków. Im bliżej byłam, tym bardziej bolesna rzeczywistość zaciskała swoje szpony na mojej krtani. Obraz się rozmył, w głowie huczało, a żołądek protestował w obliczu takiej ilości martwych ciał. Krew i dym w powietrzu pozostawiały w moich ustach cierpki, kwaśny smak.
Patrzyłam na obraz przede mną kilka sekund, minut, może godzin. Nagle wszystko się zatrzymało. Była tylko bezwładna sylwetka ubrana w biel i czerń, rozwichrzone, od zawsze niesforne i niemożliwe do oswojenia brązowe kosmyki i wielka, wielka czerwona dziura w miejscu, gdzie kiedyś biło serce.
Dobre serce. Radosne. Ciepłe. Niezależne. Odważne.
Łzy zaczęły staczać się z moich policzków. Upadłam na kolana, tuż obok tlącej się belki. Oparłam się rękoma o brudną, zakrwawioną podłogę, dusząc w sobie żałosny lament. Cała się trzęsłam. Zaczęłam wyć. Oparłam głowę na kolanach, łapiąc się za głowę i próbując nie patrzeć na to wszystko, odciąć się od tego, co się stało.
Mój urywany szloch zagłuszały walki. Przez pisk w moich uszach przebijały się przytłumione echa krzyków i nawoływań. Panika. Strach. Ból.
Wiedziałam, kto w tym momencie był ich przyczyną. Powinnam była coś zrobić, wziąć to na siebie. Nie byłam jednak wystarczająco szybka. Nie byłam silna. Byłam głupia, że dopuściłam do takiej sytuacji i że nie przewidziałam, jakie będą jej skutki. 
Mimo że wiedziałam to wszystko, nie mogłam się ruszyć. Zdołałam jedynie unieść głowę, ostatkiem sił chwytając bezwładne ciało Ryoushi’ego za ramiona i tuląc go do siebie. Jego włosy pachniały dymem i czymś słodkim. Jabłkami? Miodem? Nie przytulałam go nigdy, mimo że byliśmy blisko. Zawsze jednak mi pomagał. Doradzał. Ratował z opresji.
Był moim bratem. I nagle go nie było. Teraz, gdy potrzebowałam go chyba najbardziej.
Nawet nie miałam jak mu podziękować. I zapytać, skąd ten zapach jabłek.
Jego ciało trzęsło się razem z moim. Dym gryzł mnie w oczy, nie przestawałam płakać. Ktoś szturchnął mnie w bok, właściwie to uderzył, przebiegając obok mnie. Ocknęłam się na tyle, by unieść głowę i ściągnąć ze swojej zamoczonej i zapuchniętej twarzy pokołtunione włosy.
Dopiero teraz zorientowałam się, jak podatna na ataki byłam siedząc w miejscu ze spuszczoną głową.
Nie miało to jednak już znaczenia.
Grupa ANBU kilkanaście metrów ode mnie obezwładniła Sasuke. Praktycznie siedzieli na nim, przyciskając jego rzucającą się w wściekłości na boki sylwetkę. Spod czarnych włosów wyłoniła się zakrwawiona, wykrzywiona i przyciśnięta policzkiem do brudnej podłogi twarz.
Wstałam, a wokół wszystkie krzyki i nawoływania zamarły.
Zaczęłam iść w ich kierunku. Nie wiedziałam, co mam zrobić czy powiedzieć. Moje nogi zdecydowały za mnie. Nie byłam pewna co zrobię, gdy będę u celu. Uderzę go? Zabiję? Przeproszę? Chciałam cofnąć się w czasie i wytłumaczyć mu to wszystko, zapobiec temu wszystkiemu zanim będzie za późno.
Zanim będzie teraz.
Kilku umięśnionych mężczyzn poderwało pobite ciało Sasuke do góry. Szarpnął się mocno, wytrącając jednego z nich z równowagi. Niepotrzebni do trzymania go w miejscu wojownicy rozproszyli się, wciąż jednak obserwując go bacznie.
- Zabrać rannych do bazy. Tego szczeniaka też. Jak będzie sprawiał problemy – obciąć mu kończynę. Lub dwie – warknął Ibiki. Dopiero teraz zauważyłam go w grupie żołnierzy. Miał nową ranę, która ciągnęła się przez jego obojczyk aż do żeber po przeciwnej stronie jego torsu. Zastanawiałam się, czy to Sasuke ją zrobił.
Nie miał już Serimochi. Jego chakra wydawała się słaba.
Stałam, patrząc jak się szarpie, warczy coś do trzymających go ANBU i próbuje napluć im w twarz. Był jak dzikie zwierzę. Znaki pieczęci pokrywały połowę jego ciała. Był umazany krwią i brudem. Miotał się na wszystkie strony, a dym wokół niego wirował od ruchów.
Nagle jego czerwone oczy napotkały moje.
Zabrakło mi powietrza. Moje serce pękło na miliony kawałeczków.
Spojrzał na mnie, na początku zaskoczony. Za chwilę jednak w jego spojrzeniu przemknęła wściekłość i chęć mordu. Jego brwi spotkały się na środku czoła, a zęby obnażyły w wyzywającym, wulgarnym i zwierzęcym uśmiechu.
To był koniec, choć jeszcze nie do końca wierzyłam, że przytrafia się to akurat mi. Akurat teraz.
Jego ruchy przestały być nieskoordynowane i urywane, nie próbował się wyswobodzić czy zranić trzymających go ANBU. Pochylił głowę, nie odrywając ode mnie swojego skupionego, morderczego spojrzenia i napiął wszystkie mięśnie jak bestia szykująca się do skoku na swoją ofiarę. Mężczyźni obok stęknęli z wysiłku, próbując powstrzymać go przed postąpieniem do przodu choć o krok. Jego chakra, jeszcze ciemniejsza i chłodniejsza niż zwykle, zawirowała dookoła.
- Puśćcie mnie – rozkazał cicho. Jego głos był zachrypnięty od wrzasku i warczenia na wrogów. ANBU nawet nie drgnęli na jego słowa. Dopiero po kilku sekundach zaczęli ciągnąć go do tyłu, w stronę wyjścia. Zaparł się, pochylając w moją stronę. – Puśćcie mnie do niej. – Przełknęłam ślinę, kątem oka widząc wojowników wynoszonych na rękach rannych shinobi. Zabolało mnie serce na myśl o Ryoushi’m. Nie wiedziałam, co miałam robić. Eskortować Sasuke do bazy? Pomóc przy rannych? – Głupi ludzie – warknął. Mój wzrok natychmiast wrócił do niego. Cała jego sylwetka była napięta i otoczona nieczystą energią. Wyglądał jak demon. – Wyrżnę was wszystkich. Co do jednego. Nie powstrzymacie mnie, zdrajcy.
- Co tam się dzieje?! Zabierzcie go stąd!
Mężczyźni zaparli się mocniej, kilkoro wojowników doskoczyło do grupy trzymającej Sasuke za ręce. Splunął na ziemię krwią zbierającą się w jego ustach, ponownie wyrywając się i szarpiąc.
- Dorwę też Itachi’ego. A ty… - Obnażył zęby, świdrując mnie swoim pełnym furii i bólu spojrzeniem niemal na wylot. Poczułam ogarniający mnie chłód. Nie mogłam się ruszyć. Nie czułam swojego serca. Naprawdę pękło na kawałki. – …ty, zdziro, będziesz na koniec. Na deser. Słyszysz mnie?
Przymknęłam piekące oczy, przytakując delikatnie. Zaczęłam modlić się do wszystkich bogów, o których słyszałam, bym w końcu obudziła się z tego koszmaru. Było mi słabo. Miałam wrażenie, że stoję za grubą szybą.
- Znajdę cię choćby na końcu świata i zadam ci ból, jakiego nigdy nie czułaś, szmato.
Któryś z wojowników nie wytrzymał i rąbnął go tępą stroną noża w potylicę. Głowa Sasuke opadła bezwładnie, a całe ciało zwiotczało, jakby wyjęto z niego kości. Morino kiwnął z aprobatą do wysokiego mężczyzny, który schował ostrze. Nie zauważyłam, że idzie w moim kierunku, póki nie zasłonił mi odciąganego niedbale po podłodze Uchihy.
- Wynoś się stąd, zanim ta rudera się zawali. Ogarnij się – warknął, wskazując z niedbałą odrazą mój aktualny stan. – I wróć rano do bazy.
Pokiwałam głową, w końcu znajdując siłę, by otrzeć mokre od łez policzki. Drżące palce obu dłoni miałam posklejane krwią Ryoushi’ego. Gdy odwróciłam się, by spojrzeć na niego jeden ostatni raz, nie było go już. W miejscu, gdzie zostawiłam jego ciało, była teraz tylko ciemna plama.
Wokół zbierało się coraz więcej dymu. Tylko dzięki nieszczelnej konstrukcji lub wentylacji nie dusiliśmy się jeszcze wszyscy. Drewno trzeszczało niespokojnie, smród i zaduch nie pozwalał trzeźwo myśleć. Rzuciłam jeszcze raz okiem na pobojowisko. Nie byłam medic-ninem, więc nic nie mogłam zrobić.
Schrzaniłam na całej linii. Musiałam się stąd wydostać.
Gdy tylko uderzyło we mnie czyste, rześkie powietrze nocy, zaczęłam biec. Z początku przez łzy nie widziałam nic poza ciemnymi plamami budynków i chodnika. Biegłam co sił w nogach w kierunku domu, w każdy krok, każde uderzenie buta o drogę, władowując swoją złość i smutek.
Sasuke mnie nienawidził. Zrobiłam mu najgorszą z możliwych rzeczy – zawiodłam jego zaufanie. Zaufanie, na które tak ciężko pracowałam i które on z takim trudem mi ofiarował. Kochałam go, a on mnie nienawidził. Jednej nocy straciłam dwóch przyjaciół. Bo tym Sasuke był dla mnie przede wszystkim – przyjacielem.
Myśl o Ryoushi’m posłała mnie kolanami w błoto tuż za rogiem kwiaciarni.
Znowu byłam sama. Zupełnie, absolutnie, nieodwracalnie sama.
Straciłam oddech. Powietrze było zimne i kłujące. Raniło moje mokre policzki. Dopiero w świetle latarni widziałam kulącą się na ziemi własną sylwetkę – obszarpane ubrania, krew, szadzę. Czułam się, jakbym była wysmarowana krwią Ryoushi’ego, i tych wszystkich ludzi, którzy zginęli przeze mnie.
Przeze mnie. To wszystko była moja wina.
Miałam dosyć. Czułam odrazę do samej siebie. Mimo tylu lat treningów, mimo całej nauki, znowu nie potrafiłam zapobiec tragedii. Znowu kogoś zawiodłam, znów byłam słaba.
Zawyłam niekontrolowanie, trzęsącą ręką łapiąc się ściany. Drugą chwyciłam się za serce. Bolało jakby otrzymało fizyczny cios.
            Drżałam, rycząc i zastanawiając się w duchu, czy można umrzeć ze wstydu i żalu.
            Reszta drogi była snem. Obserwowałam wszystko jak spod wody. Ogłuszona i otępiona. Człapałam na oślep w kierunku jego mieszkania, co jakiś czas opierając się brudnym czołem o zimne cegły budynku i łkając żałośnie jak dziecko.
            Weszłam do mieszkania. Trudno było je teraz nazywać „domem”. Nie było moje, a na pewno nie mogło być przytulne bez Uchihy. Zdjęłam ociężale buty i nie zapalając żadnego światła skierowałam swoje kroki do pokoju.
            Widok siebie samej w lustrze, czeszącej włosy i zakładającej strój ANBU w towarzystwie Yochi wydawał mi się teraz odległy. Zupełnie jakby robiła to inna osoba, a ja bym pamiętała te spokojną scenę jedynie z obserwacji.
            Nie mogłam tu zostać. To miejsce nie należało do mnie. Nie miałam prawa tu siedzieć, gdy jego właściciel mnie nienawidził. I bóg wie co mu robiono w bazie ANBU.
            Zagryzłam wargę, zdejmując brudne rękawiczki i przecierając twarz.
            Westchnęłam, opadając na łóżko. Wiedziałam, że prawdopodobnie brudzę kapę popiołem i krwią, ale nie obchodziło mnie to. Byłam niesamowicie zmęczona. Mój umysł był zamglony taka ilością uczuć i wydarzeń, że się po prostu wyłączył. Przez długi czas siedziałam zgarbiona na brzegu łóżka, wpatrując się w jakiś ciemny kąt swojego pokoju i zastanawiając się, co mam teraz ze sobą zrobić.
            Sasuke mnie nienawidził. Gdyby miał szansę, urwałby mi głowę. Shinzobu na pewno było wściekłe, nie tylko za to, że Danzo zwiał, ale za całą tę akcję z Sasuke. Ryoushi… nie żył, a Itachi był… nie wiem, gdzie. Być może dał nogę i widziałam go dziś ostatni raz.
            Wspominając furię i obłąkanie w oczach jego brata wcale mu się nie dziwiłam. Serce nadal biło mi jak szalone. Wcale nie od biegu.
            Po prostu samo wspomnienie sprawiało, że byłam przerażona.
            Uniosłam raptownie głowę. Przez moment wydawało mi się, że coś słyszę. Poczułam też echo chakry, tak delikatnej, jak muśnięcie włosa po ramieniu.
            Serce podskoczyło mi do gardła. Zerwałam się na równe nogi, słysząc tym razem wyraźnie.
            Równe, szybkie, zdecydowane kroki. Wściekłe.
            Kami, nie. Proszę. Nie.
            W drzwiach pokoju pojawiła się ciemna postać. Zrobiła jeszcze jeden pewny, duży krok, a światło księżyca wychylającego się zza chmur, wpadające do pokoju przy akompaniamencie latarni na balkonie sąsiadów wystarczyło, bym mogła się przyjrzeć zakrwawionej twarzy i Sharinganowi.
            Był wyraźnie zmęczony. Dyszał. Fakt, że był tutaj oznaczał, że pokonał – zabił – poprawiłam się w myślach – kolejnych ANBU. Stąd tyle krwi.
            Jego twarz na powrót była porcelanową maską. Wiedziałam, że powinnam była uciekać. Mimo to zacisnęłam drżące dłonie w pięści i wzięłam łamany, uspokajający oddech, nie odwracając od niego wzroku. Nie śmiałam.
            - Miałem cię szukać na końcu świata. Nie utrudniłaś mi zbytnio zadania – jego ton był szorstki i pozbawiony emocji. Zrobił jeszcze jeden krok w głąb pomieszczenia, a ja postąpiłam o krok do tyłu, odbijając jego ruchy jak w lustrze.
            Pomyślałam o tysiącu rzeczy, które mogłabym powiedzieć, by ta chwila była łatwiejsza. Mniej niebezpieczna. Gdybym tylko mu powiedziała, załagodziła cios. Ale nie. Bawiłam się w bohaterkę i tajną agentkę. Teraz ponosiłam konsekwencje.
            Czułam się, jakbym stąpała po ostrzu noża.
            Poruszył się znowu, a ja uniosłam dłoń, zatrzymując go w miejscu.
            - Zanim zrobisz coś głupiego, posłuchaj mnie.
            Uchiha parsknął. Pokręcił głową, ignorując moją niemą prośbę i stawiając kolejny złowieszczy krok.
            - Naprawdę, Niko? To masz mi do powiedzenia?
            - Nie podchodź – ostrzegłam, wiedząc, że kończy mi się pole do manewru.
            - Będę robił, co mi się podoba. To mój dom – warknął, przechylając głowę na bok. Jego tęczówki niemal świeciły w ciemności. Znów pochylał się, jakby specjalnie chciał spojrzeć mi w oczy spod grzywki.
            To nie miało sensu. Napięcie pomiędzy nami dało kroić się nożem. Jeden fałszywy ruch i mogła polać się krew. Musiałam zmusić go, by mnie wysłuchał, streścić mu całą prawdę i pozwolić mu ochłonąć.
            - Sasuke, przestań. Posłuchaj mnie przez chwilę-…
            - Kolejnych kłamstw? Nie wydaje mi się – syknął, postępując krok do przodu. Miał uniesione ramiona i napięte ciało. Był ranny. I wściekły. Pieczęć zniknęła, ale nadal nie był do końca sobą. – To koniec – oświadczył finalnie. W jego głosie nie słychać było krztyny smutku czy zastanowienia.
            Po raz kolejny czułam się jak wystawiona na szał huraganu. Tak naprawdę nie mogłam z nim walczyć. Nawet w takim stanie wiedziałam, że wygra.
            Docierała do mnie powoli powaga tej sytuacji. To był Sasuke. Mój Sasuke. Nie chciałam mu zrobić krzywdy. I nie zamierzałam. Może na razie wszystko szło nie tak, ale teraz, gdy byliśmy sami, miałam szansę wszystko naprawić.
            - Proszę, wyjaśnię ci wszystko. Nie odchodź.
            Znowu parsknął, uśmiechając się wrednie. Mój strach momentami deformował jego twarz w paranormalne, ohydne dziwactwo. Nie mogłam uwierzyć, że to ten sam Sasuke, z którym spędziłam ostatnie kilka miesięcy.
            Kolana mi się trzęsły. Byłam kilka centymetrów od ściany i kilka sekund od napadu paniki. Bałam się o swoje życie, było mi głupio i wstyd. Byłam też wściekła. Na siebie, na ANBU, na Sasuke, za Ryoushi’ego. Nawet na Itachi’ego. Miotało mną tyle emocji, że ledwo stałam prosto.
            A Sasuke się ze mnie śmiał. Wrednie spalał mnie wzrokiem, z dziką rozkoszą napawając się widokiem mnie w takim stanie.
            Wydawał się być w swoim żywiole. Nienawidził mnie. To właśnie kochał, prawda? Nienawiść. Czuł się lepiej żywiąc do mnie takie uczucie. Pasowało mu to. Rozumiał to lepiej i przyjął to z zaskakująca łatwością.
            Nie wierzył mi. Jedno wydarzenie wystarczyło, by skreślił wszystko to, co mi mówił i co razem przeszliśmy i by nasze relacje wywróciły się do góry nogami. Ta sytuacja pokazała tylko, jak kruche było jego zaufanie. Że Itachi był mimo wszystko ważniejszy.
            Nawet w tak ekstremalnej sytuacji – poczułam się dotknięta.
            - Oh, Niko, to nie ja odchodzę… tylko ty… - westchnął, unosząc brudną rękę. W mgnieniu oka zaiskrzył w niej Raiton, rzucając na cały pokój chłodną, migocząca poświatę. Od skumulowanej energii wymierzonej we mnie stanęły mi włosy na rękach. Przełknęłam z trudem, czując silną chakrę szarpiącą moją energią i powietrzem dookoła. – Wiedziałem, że to się stanie. Spodziewałem się tego. A jednak… - Przechylił głowę, wpatrując się w iskry przeskakujące pomiędzy jego zakrwawionymi palcami. - …nie mogłem sam wbić sobie noża w plecy.
            Spojrzał na mnie spiętym, zdeterminowanym wzrokiem. Na chwilę czas się zatrzymał.
            Nie wiem, kto ruszył się pierwszy. Instynktownie poczułam zawahanie w jego aurze i rzuciłam się w kierunku łóżka. Uchiha strzelił Raitonem w ścianę, obok której przebiegłam. Przeturlałam się przez materac i puściłam się pędem do drzwi, w ostatnim momencie znikając za framugą. Skoncentrowana chakra błysnęła za moimi plecami, trafiając w mur. Podłoga się zatrzęsła, a obok iskier i huku usłyszałam odpadający tynk.
            Wbiegłam do jego pokoju, uderzając z rozpędu barkiem w szafę i obracając się natychmiast. Przebiegłam kilkanaście metrów, a już dyszałam.
            Światło ponownie błysnęło, tuż za drzwiami. Ponownie go widziałam, kroczącego w moją stronę z ponurą miną. Jego oczy były martwe. Nie wiedziałam, czy naprawdę chce mnie zabić i wyzbył się zupełnie uczuć, czy jednak jeszcze z nimi walczy. Musiałam próbować dalej.
            Uniosłam ręce w poddańczym geście, nie atakując. Zwolnił kroku. Raiton jednak nie zniknął.
            - Itachi zaatakował twój klan z rozkazu Rady Konohy. Uchiha planowali przewrót stanu przeciwko Trzeciemu – powiedziałam pospiesznie. Sasuke tylko uniósł brew. Przyspieszył kroku, mrużąc oczy, by lepiej mnie widzieć w nienaturalnym, migoczącym świetle Chidori. Na lewo były suwane drzwi do biblioteki. Miałam drogę ucieczki. – Uratował wielu ludzi. Jest po naszej stronie.
            - To… - Brunet pokręcił głową z lekkim uśmiechem. – …najgłupsza historyjka, jaką w życiu słyszałem.
            Uniósł rękę. Uniosłam swoje wyżej, podnosząc też głos.
            - Też na początku nie wierzyłam! Ale to prawda!
            - Okłamywałaś mnie – stwierdził, zupełnie, jakby nie słyszał tego, co powiedziałam. Jego głos wydawał się mniej wściekły, a bardziej zrezygnowany.
            - Nie miałam wyboru. – Przylgnęłam do szafy plecami. Coś jednak do niego dotarło. Musiałam się tego trzymać. Musiałam mu wszystko wytłumaczyć. – Myślałam, czy ci nie powiedzieć, próbowałam nawet kilka razy, ale-…
            - Zdradziłaś mnie. Tylko to się liczy – warknął, jakby nagle zrozumiał coś bardzo ważnego. Raiton w jego dłoni zaświecił jaśniej. Nawet nie próbowałam się już uspokoić i ukryć swojego zdenerwowania. Piekło mnie gardło, a oczy łzawiły.
            - Nie, Sasuke. Mówię ci właśnie przecież, że-…
            Cała jego sypialnia w ułamku sekundy została skąpana w niemal zupełnej ciemności. Raiton w jego dłoni zniknął. Sasuke pojawił się tuż przede mną, niemal dociskając mnie do drzwi szafy, a jego otwarte dłonie uderzyły z hukiem po obu stronach mojej głowy, blokując mi drogę ucieczki.
            Przez chwilę moje oczy dostosowywały się do ciemności. Instynktownie oparłam dłonie na jego mostku, drżąc na całym ciele. Przez moment żadne z nas nie ruszało się.
            Serce biło mi w piersi tak mocno, że czułam je całą sobą. Byłam zupełnie zdezorientowana. W moim umyśle biły się sprzeczne myśli – o walce, o wściekłości, o strachu i ucieczce i o tym, że prawdopodobnie po raz ostatni jesteśmy tak blisko.
            Uchiha nie spojrzał mi w oczy. Pochylił się przy moim uchu, a jedna z jego dłoni powędrowała w górę mojej szyi, wciskając palce w moje pokołtunione włosy z echem czegoś, co u każdej innej osoby mogłabym nazwać czułością.
            Nawet po tym wszystkim, przez pot, krew i brud przebijał się jego zwykły, uspokajający mnie zapach. Z jego ciała emanowały resztki elektryzującej energii i niesamowite ciepło.
            - Wiesz, co jest najlepsze? – spytał niskim głosem, a jego dłonie ześlizgnęły się po mojej szyi, do dekoltu, który musnął opuszkami palców. Zaparło mi dech w piersiach. Przez chwilę naprawdę miałam wrażenie, że to wszystko jest jakimś chorym snem. – Że uwierzyłem w twoje kłamstwa. Ja naprawdę… - Jego ręce zacisnęły się wokół moich nadgarstków. Gardło ścisnęło mi się w panice. - …naprawdę cię kochałem.
            Jedno uderzenie serca. Dwa. Stałam jakby ktoś uderzył mnie w policzek.
            Czy on… właśnie…?
            Uścisk na moich rękach wzmocnił się. Uchiha warknął z wściekłością i nagle leciałam przez pokój. Rzucił mną o ścianę, która pękła pod silnym uderzeniem. Łupnęłam czaszką o półkę z książkami, które zaraz jak domino runęły na podłogę.
            Ryknęłam z bólu, mrużąc oczy w obliczu kolejnego mierzonego we mnie Raitona.
            Po tym wszystkim, co musiałam zrobić, po tym, ile razem przeszliśmy, tak wyglądało zakończenie. Sasuke nie chciał mnie słuchać, nie ufał mi. Sam siebie przekonał, że wszystko to, co do niego czułam, było kłamstwem. Nie rozumiałam jego logiki. Jaki cel miałoby zadawanie mu takiego ciosu?
            Zabił masę ANBU, w tym Ryoushi’ego, mojego najbliższego przyjaciela. Dobrego chłopaka, który chciał tylko pomóc, który wykonywał słuszne rozkazy i bronił mnie przed właśnie takim losem. Mój brat nie zasługiwał na tak bezsensowną śmierć.
            I – zorientowałam się, mrugając pospiesznie i zwalczając mroczki dookoła pola widzenia – ja też nie.
            Wstałam ociężale, wyciągając z kabury przy udzie kunai.
            Uchiha był kretynem. Niesłuchającym mnie, zaślepionym, pochopnie działającym, aroganckim dupkiem. Poświęciłam się dla niego. Robiłam wszystko, by był bezpieczny, wytrzymywałam z jego bratem i pracowałam dla dobra jego wioski. Miałam ich nawet pogodzić, bronić go przed Danzo i wymysłami Shinzobu, a harując do granicy wycieńczenia i tak znajdowałam czas, by go zabawiać i mu gotować.
            A on jak mi odpłacał? Zabił mojego przyjaciela, zrujnował misję i teraz… groził mi.
            Sasuke zaśmiał się cynicznie na mój zdeterminowany wzrok. Nie był to śmiech maniakalny. Nie krzyczał, nie miał obłędu w oczach.
            Wolałam chyba jego zachowanie z bazy Korzenia. Wtedy przynajmniej mogłam zrzucić jego słowa i czyny na Przeklętą Pieczęć i opanowującą go furię. Teraz? Widać było od razu, że jest w pełni władz umysłowych. Wszystko robił całkowicie świadomie. To, co mówił i myślał siedziało w nim od dawna.
            - Zdradziecka suka pokazuje swoje prawdziwe oblicze – warknął, wskazując moją gotową do walki postawę. Chyba nie spodziewał się, że mu się przeciwstawię. Jego głos zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Zadziwiające, jak łatwo przeskakiwał pomiędzy manipulowaniem moimi uczuciami a otwartą wrogością.
            Za sztuczki z mruczeniem do ucha i smyraniem po szyi również byłam wkurzona. Naprawdę coś do mnie czuł, czy to wyznanie też było manipulacją?
            Zignorowałam zdradzieckie motyle w brzuchu na tę pierwszą koncepcję i skupiłam się na nieregularnym łopotaniu serca. Sprawa była jasna. Sasuke był moją odpowiedzialnością. Jeśli chciał mnie zabić – musiałam się bronić. Ucieczka wystawiłaby tylko na atak kolejnych niewinnych shinobi.
            - Nie mogę puścić cię wolno w takim stanie – oświadczyłam, zlizując kapiącą mi z wargi krew. Nie spuszczałam Raitona z oczu. – Jesteś zagrożeniem dla wioski.
            - Ja?! – parsknął brunet, unosząc brwi. – Z nas dwóch to ja jestem zagrożeniem?! – Pokręcił z niedowierzaniem głową, rozmasowując sobie ramię dzierżące niespokojną kulę z piorunów. – Naprawdę wyprali ci mózg, co?
            Nie odpowiedziałam. Nie warto było się dłużej tłumaczyć. I tak nic do niego nie docierało.
            - Przykro mi, że tak wyszło, Sasuke. – Mój głos powoli uspokajał się. Skupiłam swoje instynkty i myśli na nadchodzącej walce. Uchiha był ranny i zmęczony. Nie miał większości charky oraz broni. Jeśli tylko byłabym w stanie wyrzucić z umysłu fakt, kim dla mnie jest i na jego miejscu wyobrazić sobie zupełnie innego przeciwnika, miałabym szansę wygrać.
            Niekoniecznie walcząc według zasad.
            - Że się dowiedziałem? – sprostował, szczerząc się irytująco. On nie widział chyba różnicy sił.
            Zupełnie niespodziewanie wysłał w moim kierunku wiązkę elektryczności. Gdyby nie jego mimika i zebranie chakry do ataku, spaliłby mnie na popiół. Na szczęście walczyłam u jego boku dostatecznie wiele razy, by móc w oka mgnieniu ocenić, kiedy będzie atakował.
            Odturlałam się na bok, wysyłając w jego kierunku kilka shurikenów. Musiał się skoncentrować na uniknięciu ich, co dało mi czas, by rzucić się pędem w kierunku biblioteki. Jego zwinność i prędkość były nadnaturalne. Nie usłyszałam, by został ranny.
            Suwane drzwi z cienkiego drewna i papieru obróciły się w drzazgi, gdy dosłownie przeleciałam przez nie, unikając kolejnego pioruna. Jutsu Sasuke robiły taki hałas, jakby w mieszkaniu szalała burza. Dookoła już cuchnęło spalenizną i ozonem, a gdzieś w tle swojej świadomości słyszałam krzyki sąsiadów.
            Chwyciłam w biegu torbę z biblioteki, odwracając się w ostatnim momencie, by zauważyć wściekłą twarz Sasuke. Z trudem skupiłam energię, która wraz z paniką parzyła mnie od środka, i posłałam w jego kierunku skoncentrowaną wiązkę ognia. W małym pomieszczeniu musiał jej uniknąć przez rzucenie się w regał z książkami, z której natychmiast pospadały mu na głowę ciężkie tomiska. Książki i zwoje zaraz zajęły się ogniem.
            Shinobi strząsnął z siebie swoje zbiory i ruszył na mnie z zaciekłą miną. W opuszkach jego palców kumulowała się niemal cała energia, która mu została. Musiałam zmusić go do wykorzystania jej, a potem go obezwładnić.
            Nie zwalniając tempa wydostałam z torby jej zawartość.
            Wrzasnęłam, gdy Uchiha użył zarezerwowanego grama energii i odbił się od ściany, rzucając się w moim kierunku z niesamowitą szybkością. Powalił mnie ze sobą na ziemię, uderzając moim czołem o podłogę i przygniatając mnie swoim ciężarem.  Przez chwilę siłowaliśmy się, szarpiąc i kopiąc. Wierzgałam jak szalona, próbując go z siebie zrzucić, ale musiałam uważać na Raitona w jego ręce. Czułam silne uderzenia jego serca na swoich plecach.
Uchiha okazał się silniejszy. Wolną od Raitona ręką chwycił mnie za włosy, odchylając do tyłu moją głowę. Natychmiast poniósł się, wbijając mi kolano w końcowy odcinek kręgosłupa i wyginając moje plecy w jak najbardziej dotkliwy i unieruchamiający sposób.
            Upuściłam torbę, próbując odepchnąć się od ziemi i zminimalizować ból, od którego w oczach zebrały mi się łzy. Jedynym światłem w salonie było Chidori. Sylwetka Sasuke rzucała na panele wyraźny cień. Moje wierzgające bez celu dłonie zostawiły na nich krwawe ślady. Dyszałam ze strachu. Mój mózg wyłączył się w absolutnej panice, a mimo to miałam w sobie resztki nadziei. To był Sasuke. Mój Sasuke. Nie mógłby mi tego zrobić.
            Piekąca mnie, wycelowana w tył mojej klatki piersiowej energia mówiła co innego.
Skupiłam się, przywołując w myślach wszystkie lekcje samoobrony i chwytów, jakie miałam z Anko.
Zaskoczyłam go, unosząc obie ręce i zaciskając je na nadgarstku ręki trzymającej moje włosy. Pociągnęłam za nią, a potem wsunęłam dwa palce w jego pięść i szarpnęłam, łamiąc mu nadgarstek. Sasuke warknął z bólu, natychmiast zabierając rękę, a ja wykorzystałam ten moment, by obrócić się choć w połowie. Sięgnęłam za błyszczący w bladym świetle przedmiot i sięgnęłam nim Uchihy.
Raiton zniknął.
Przez moment brunet nie wiedział, co się stało. Widziałam to w jego czerwonych jak krew oczach, które oderwały się z trudem od mojej obolałej twarzy i skierowały się na jego brzuch, w który teraz wbijałam strzykawkę.
- Jak… ngh… śmiesz… - Pobladł, czując w sobie Haisuchi. W pobliżu było jednak małe Kuchikiri, które wyciągnęłam z torby i odturlałam po podłodze z dala od nas.
Tęczówki Sasuke na powrót zrobiły się czarne. Ostatnie gramy jego chakry wyparowały z anulowanym jutsu oraz siłą Haisekai. Momentalnie jego ciało zwiotczało, co dało mi możliwość zrzucenia go z siebie.
Był jednak świetnie wytrenowanym shinobi. Mógł nadal atakować samą siłą mięśni. Skupiłam więc chakrę w swojej pięści, uderzając go w szczękę i odrzucając go na pobliską ścianę. Wstałam na równe nogi.
Przez moment żadne z nas się nie ruszało. Głowa chłopaka zostawiła na białej ścianie salonu czerwony ślad. Nie miał chakry, miał zwichnięty nadgarstek i masę ran. Spomiędzy jego zaciśniętych zębów sączyła się krew.
Jego oczy były jednak na powrót żywe. I widać było po nich, jak bardzo w tej chwili mnie nienawidzi.
Zniosłam jego spojrzenie przez kilka sekund, zanim musiałam odwrócić wzrok.
Zupełnie nie wiedziałam, co teraz. Widząc go w takim stanie nie potrafiłam dalej podsycać w sobie użytecznej wściekłości. Teraz, gdy był bezsilny, walka byłaby jeszcze trudniejsza. Mogłam go poważnie zranić.
            - Teraz może mnie łaskawie wysłuchasz? – spytałam, łapiąc oddech. Bolały mnie płuca.
            - Nie – mruknął niskim głosem, nie ruszając się. Mimowolnie zadrżałam. Widziałam, jak mocno zaciskał zęby. Wyglądał jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Problem był tylko taki, że żadna klatka nie istniała. Jedyne, co broniło mnie przed jego skokiem na mnie to Haisekai w jego krwi
            Wyglądał na oszołomionego i wykończonego. Nigdy nie miałam wstrzykiwanego Haisuchi, ale na Itachi’ego działało ono widocznie słabiej. Nigdy nie miał takich objawów.
            Przygryzłam wargę, zastanawiając się, co robić. Bałam się podejść i go związać, ale jakoś musiałam poczekać na odsiecz. Nie byłam w stanie, mimo wszystko, zabrać go do bazy w pojedynkę.
            Biblioteka paliła się powoli. Dym ulatywał do salonu i na dwór, przez uchylone okno. Miałam nadzieję, że ANBU nas znajdą. Czułam, że mój spokój i zdolność jasnego myślenia są tylko chwilowe. Chciało mi się płakać i krzyczeć.
            Uchiha zaczął powoli wstawać. Miał ściągnięte brwi i wkurzoną minę. Nie mogłam dopuścić, by znowu się zbliżył lub zrobił sobie krzywdę.
            - Wybacz, Sasuke – mruknęłam, formując znaki. Chłopak natychmiast zrozumiał, jakie jutsu szykuję i co ono oznacza. Ostatkiem sił odepchnął się zdrową ręką od ściany i rzucił się w moim kierunku. Za późno. – Kanashibari no jutsu.
            Shinobi natychmiast zatrzymał się i padł jak długi na ziemię. W każdym innym wypadku mógłby skontrować tę technikę lub wyrwać się z niej skoncentrowaną chakrą. Zabawne, ale nauczył się tego przy mnie.
            Teraz jednak miał tylko własną siłę mięśni, która – jak spora by nie była – nie starczyła, by w najbliższym czasie wydostać się z mojego jutsu.
            Chłopak warknął coś niewyraźnie, leżąc na brzuchu z twarzą przysłoniętą włosami. Moim pierwszym odruchem było podniesienie go i posadzenie gdzieś. Czułam, że powinnam była przynajmniej opatrzyć jego rany. Wiedziałam jednak, że nie skończy się to dobrze. Zapewne przy pierwszej okazji próbowałby mi odgryźć ucho. Poza tym, szczerze mówiąc, nie miałam w tej chwili ochoty go widzieć, a tym bardziej dotykać.
            Wzięłam porządny, spokojniejszy oddech, rozglądając się po zrujnowanym mieszkaniu. Dużo czasu zajęło nam doprowadzenie go do tak przytulnego i funkcjonalnego stanu. Teraz jednak gładkie ściany były skalane tlącymi się, czarnymi śladami po piorunach, podłoga była cała we krwi, a biblioteczka pilnie potrzebowała użytkowników Suitona.
            Jeszcze raz spojrzałam na Uchihę leżącego na ziemi. Widziałam wyraźnie trzęsienie jego ramion. Nie byłam pewna, czy siłował się z moją chakrą, próbując się wydostać, czy drżał ze wściekłości. Nie miało to chyba już znaczenia.
            Nie miałam siły myśleć. Nie mogłam tu zostać.
            Minęłam go szerokim łukiem, starając się nie patrzeć na niego w obawie przed atakiem histerii. Skierowałam swoje kroki na balkon, z którego wysłałam w powietrze ognistą racę. Potrzebowałam kilku ludzi do ogarnięcia tego wszystkiego i przetransportowania Uchihy do bazy.
Po wzięciu głębokiego, chłodnego oddechu ruszyłam do pokoju. Musiałam się obmyć z krwi i spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Od jutra czekały mnie kolejne spotkania z Shinzobu i pewnie kontynuacja dozoru nad Itachi’m. Musiałam pomyśleć, gdzie się zatrzymać i co zrobić z całą tą chorą sytuacją.
            Otworzyłam szafę, z której wyciągnęłam lnianą torbę i zaczęłam pakować najważniejsze ubrania. Nie brałam wszystkiego. Tylko tyle, bym nie musiała oglądać tego miejsca przez przynajmniej kilka dni.
            Pomaszerowałam do łazienki, zgarniając do niemal już pełnej torby całą półkę z kosmetykami. Przystanęłam, uspokajając oddech i powstrzymując łzy. Oparłam drżące ręce na zlewie, łapiąc powietrze. Torba, zapomniana, upadła na kafelki, wysypując kilka butelek.
            Przygryzłam wargę. Nie mogłam uwierzyć, że tak się to kończy. Chciałam wierzyć, że to nie jest koniec, ale było mi ciężko. Znałam Uchihę bardzo dobrze. Wiedziałam, że nigdy mi tego nie wybaczy, a tym bardziej nie zapomni. Mogłam sobie wmawiać, że tak będzie lepiej, ale nic to nie dawało.
            Znałam prawdę. Był dla mnie w tym momencie wszystkim. Nie miałam gdzie się podziać bez niego. Nawet, jeśli byłam wściekła, nie mogłam dopuścić, by coś mu się stało. Jeśli był choć cień szansy, że uda mi się to kiedykolwiek wszystko naprostować, musiałam się go chwycić.
            Odkręciłam kran i wyszorowałam dokładnie swoje dłonie. Pod paznokciami miałam resztki zaschłej krwi. Wolałam nie zastanawiać się, czyjej. Gdy spojrzałam w lustro, zastałam kogoś innego, niż się spodziewałam. Wyglądałam na starą, zmęczoną życiem kunoichi. Wory pod oczami, włosy odstające we wszystkie strony i krew tylko podkreślały to, co czułam na ten widok – zrezygnowanie, smutek i strach.
            Sasuke chciał mnie zabić. Nienawidził mnie.
            Zupełnie nie wiedziałam, co robić.
            Bałam się go. Byłam tym faktem zszokowana i zawiedziona. Kochałam go, a kontrast pomiędzy tymi uczuciami pozostawiał w moim sercu tylko rozdarcie i niesamowity, pustoszący ból. Czułam, jakby pękło mi serce. Głupio to brzmiało, ale tak właśnie było.
Kami, musiałam się stąd wydostać, zanim Sasuke wyrwałby mi je i pokazał mi to na własne oczy.
            Zebrałam wszystko z podłogi i zarzuciłam torbę na ramię. Odetchnęłam jeden ostatni raz, prostując plecy. Musiałam przypilnować Sasuke do momentu przybycia ANBU. No i przydałoby się założyć buty.
            Nie słyszałam żadnego szmeru, gdy szłam boso korytarzem do salonu.
Gdy postawiłam w nim pierwszy rok, nie zastając na brudnej podłodze ciała Uchihy, z mojego gardła wydostał się przytłumiony krzyk.
Natychmiast coś poruszyło się w ciemności, w rogu pomieszczenia. Upuściłam torbę na ziemię i rzuciłam się do ucieczki. Chłopak w mgnieniu oka chwycił mnie za włosy, a ja obróciłam się i kopnęłam go w podbrzusze. Zaczęłam cofać się szybkim krokiem od jego kulącej się w mroku sylwetki, ale jego dłoń błyskawicznie chwyciła moją kostkę, podrywając ją do góry i powalając mnie na ziemię.
W ciemności mignęły dwa czerwone punkty. Sasuke wyglądał jak demon. Uchodziła z niego niesamowita energia, chłodna i gęsta, a przy tym czarna jak smoła. To nie tak, że odzyskał chakrę. Wydawała się ona czymś zupełnie nowym, obcym, silniejszym i jeszcze bardziej przerażającym niż Przeklęta Pieczęć.
Nie wiem kiedy łzy napłynęły mi do oczu. Z bijącym jak dzwon sercem zaczęłam odczołgiwać się w kierunku balkonu. Cała drżałam, ledwo cokolwiek widziałam. Mój umysł przestawił się na tryb ucieczki.
Chłodna, śliska od krwi dłoń ponownie chwyciła mnie za nogę i zaczęła ciągnąć mnie w swoim kierunku. Wrzasnęłam, drugą nogą zamachując się w kierunku jego twarzy. Zaraz chwycił też i ją, a jego ucisk był tak silny, że chciało mi się wyć z bólu.
Obrócił mnie na plecy, trzymając moje nogi w miejscu bez widocznego wysiłku. Wierzgałam, rzucając się na boki, próbując dostać się do niego choćby paznokciami, czymkolwiek, ale każda moja próba uwolnienia się lub kontrataku spotykała się z szybkim zablokowaniem.
Złożyłam pierwszą pieczęć do jutsu, ale mój tok myśli i jakikolwiek zamiar zebrania chakry przerwał nagły sierpowy w twarz.
Zamrugałam, widząc podłogę z zupełnie innej perspektywy. Przez chwilę myślałam, że straciłam przytomność, tak mi huczało w głowie. Byliśmy jednak w tej samej pozycji, w tym samym czasie. Nie zemdlałam.
- Trzeba było mnie zabić, gdy miałaś okazję – usłyszałam nad sobą. Głos Uchihy na powrót stał się pewny i spokojny. Musiałam zamrugać kilkakrotnie, by jego słowa do mnie dotarły. Nie miałam siły. – Ja nie popełnię tego błędu.
Nie byłam gotowa na śmierć. Mój umysł zaczął wertować wśród wyjść, ucieczek i możliwości. Szukać czegoś, co mogłam zrobić lub powiedzieć, by się uratować.
Jak na zawołanie, niczym znak od losu, na ułamek sekundy księżyc wyłonił się zza ciężkich chmur, rzucając do pomieszczenia swoją chłodną poświatę. W mroku dostrzegłam mieniąca się, czerwoną w rzeczywistości kulkę, która pod stołem wydawała się teraz brunatna.
Czarna chakra nade mną skupiła się widocznie. Cios nie nadszedł natychmiast, jej właściciel widocznie delektował się tą chwilą.
Rzutem na taśmę, ostatkiem sił, wyciągnęłam rękę i odepchnęłam się od podłogi, zaciskając dłoń na czerwonym kamieniu i zaraz ciskając nim z całej siły w tors Sasuke.
Wybuch Kuchikiri przygniótł mnie do podłogi. Uderzyłam głową w posadzkę, dokładnie tym samym miejscem, którym poprzednio zahaczyłam o półkę z książkami i w którym formował się już spory guz. Uchihę odrzuciło co najmniej dwa metry w tył. Część zasłon i kawałek kanapy zajął się ogniem.
Huczało mi w głowie. Piekły mnie oczy. W pokoju zrobiło się gorąco i duszno, moje całe ciało było miękkie jak galareta.
Potrząsnęłam głową, wstając powoli. Zatrzymałam się na etapie klęku, próbując dojść do siebie i nie odrywając wzroku od sylwetki Uchihy.
Przeklęłam na głos widząc, jak unosi na mnie swój złowieszczo spokojny wzrok. Przekrzywił głowę na bok, rzucając przelotne spojrzenie na swoją tlącą się koszulkę i nie przejmując się zupełnie ani nią, ani swoimi ranami, wstał powoli. Stał tak chwilę, lustrując mnie spojrzeniem, po czym odruchowo wytarł cieknącą mu z podbródka krew. Rzucił okiem na swoje brudne, lepkie palce, po czym oblizał je bezwiednie.
Włosy przysłoniły mu większość twarzy. Ciężka, obca chakra uchodziła z niego bez żadnego jego udziału, wgniatając mnie w podłogę bardziej niż wybuch.
Pisnęłam, gdy w oka mgnieniu pojawił się tuż przede mną, pochylając się na ułamek sekundy i nagle zaciskając palce na moim gardle. Z nadludzką siłą zostałam poderwana do góry, moje stopy straciły kontakt z podłożem.
Nie mogłam oddychać. Odciął mi zupełnie dopływ tlenu. Chwyciłam się oboma rękami jego nadgarstka, próbując podciągnąć się do góry i załagodzić ból. Nie miałam sił, a na moje widoczne próby i wierzganie nogami Sasuke tylko zacisnął palce na mojej tchawicy.
W amoku zdołałam na niego spojrzeć. Jeśli to był mój koniec, to musiałam zobaczyć go jeszcze choć jeden jedyny raz. Chciałam wierzyć, że jeszcze gdzieś tam jest, zapamiętać go w jego najlepszej postaci.
Jego włosy były przyklejone potem i krwią do czoła. Miał ściągnięte w skupieniu i furii brwi, a zęby obnażone w zwycięskim grymasie. Ciemna chakra wydobywająca się z jego dłoni parzyła moją skórę.
Mimo tego wszystkiego jedyne, na co patrzyłam, to jego oczy. Jego tęczówki, które powinny były być czarne, bez grama chakry, z Haisekai we krwi, teraz tliły się czerwonym ogniem. Drżały w widocznym skupieniu, w napływie mocy, ukazując nie czerwień z czarnymi łezkami, a trzy ogniste, przecinające się migdały. Wzór, którego w życiu nie widziałam, a który sprawiał, że jego źrenice zwęziły się do jednej, maleńkiej kropki, która przezierała przez moje wnętrze niczym miecz.
Przez kilka morderczo długich sekund te dwie małe czarne kropki były moim całym światem. Nie mogłam nic mówić, nie mogłam się ruszyć, nie mogłam oddychać i czułam, jak odpływa ze mnie życie, ale wpatrywałam się w nie z całych sił, z nadzieją, że ujrzę w nich coś, co da mi siłę albo one ujrzą we mnie coś, co zakończy moją agonię.
- Żegnaj, Niko.
Coś, co z początku było dla mnie irytującym hałasem, wkrótce rozpoznałam jako swój własny wrzask. Mój krzyk odbił się od ścian i wrócił do mnie ze zdwojoną siłą. Straciłam wzrok. Przeszyła mnie czysta, lodowata energia, rozsadzając mnie od środka. Czułam, jak moja skóra trzęsie się I płonie, moje kończyny wierzgają spazmatycznie. Moc mnie parzyła, rozszerzała się po moim ciele, które wydawało się ciasne, małe. Dusiły mnie moje własne wnętrzności. Dławiłam się nimi, dławiłam się krzykiem. Czułam, jakbym topiła się od środka, ból zaczął trząść rytmicznie moim ciałem niczym fizyczna, wściekła siła. W żyłach płynęły igły. W ustach miałam wrzący metal. Nie czułam nóg i rąk. Spadałam w przepaść.
I nagle się skończyło.
Opadłam na podłogę, uderzając w nią jak pusta, porcelanowa lalka.
Czułam się, jakbym rozpadła się na kawałki.
Dzwoniło mi w uszach. Nadal słyszałam swój własny krzyk i coś, co przypominało tłuczenie szkła.
Jedyne, na czym mogłam się skupić, to oddech. Delikatne, świeże, kojąco chłodne powietrze wślizgiwało się do moich płuc przez moje nozdrza, gdy usta były nadal rozdarte w niemym krzyku.
Powietrze. Tlen. Było go tak dużo. Miałam ochotę płakać ze szczęścia.
W istocie zaczęłam płakać. Moje ciało nie mogło przestać się trząść, jakby ktoś podłączył je do prądu. Zachłystywałam się powietrzem, cały czas na nowo, próbując uspokoić płacz.  
Czułam ruch wokół siebie. I chakry. Sporo chakr, niedużych, spokojnych, nieznajomych ale kojąco przyjaznych.
Nie miałam siły się ruszyć. Nie podnosząc głowy z podłogi skuliłam się tylko, obejmując swoje kolana i przyciskając je do klatki piersiowej. I łkając.
Ktoś wziął mnie na ręce i posadził na krześle. Nie wiem, ile czasu później. Może sekundę, może godzinę. Ledwo widziałam salon przez opuchnięte oczy. Nikt nie zapalił lampy, mimo ze stała tuż obok. Oświetlono wnętrze małym Katonem.
Nigdzie nie było Sasuke. To była moja pierwsza myśl. Zignorowałam bandę ANBU stojących z konsternacją w moim salonie, by znaleźć wzrokiem jego sylwetkę.
Poczułam ulgę. Poczułam się… bezpieczna.
Poczułam też na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń i natychmiast schowałam twarz w dłonie, podkulając nogi do góry.
Ktoś jednak chwycił mnie za przedramię, siłą odsłaniając moją twarz. W polu mojego widzenia pojawiła się biała chusteczka.
Zaśmiałam się gorzko, przyjmując ją. Otarłam twarz z łez i wydmuchałam nos. Schowałam ją do kieszeni i z trudem uniosłam wzrok, widząc najpiękniejszą twarz na świecie.
- Anko…
- Ćśś. Wiem. Wszystko wiem. – Poczułam jej dłoń na swojej głowie i mimo że na początku wzdrygnęłam się, zaalarmowana, to po sekundzie ponownie miałam ochotę płakać. – Nie rycz już – poprosiła, doskonale wiedząc, co zamierzam. Opuściłam głowę, pozwalając się pogłaskać. Powoli uspokajałam oddech. Starałam się nie myśleć. Nie byłam w stanie i wolałam nie analizować tego, co zaszło. – Zabraliśmy go stąd. Też jest bezpieczny. Wszystko będzie dobrze.
- A-Anko…
- Nie teraz. Ja wszystkim się zajmę. Jesteś ranna?
Pokręciłam głową, ignorując tępy ból w potylicy. Właściwie to nic mi nie było. Fizycznie, przynajmniej. Mogłam to spokojnie zaliczyć jako cud.
- Możesz iść?
Lubiłam jej profesjonalny, opanowany ton. Sprawiała, że wierzyłam, że wszystko naprawdę będzie dobrze i niczym nie muszę się przejmować.
Wzruszyłam ramionami, zdejmując ociężale stopy z krawędzi krzesła. Moje nogi były miękkie jak galareta. Serce nadal biło mi jak szalone. Ale chyba mogłam iść.
Tylko gdzie?
- Odsiedź tu chwilę, dojdź do siebie.
Przytaknęłam, czując suchość w gardle. Nie mogłam więcej mówić.
Gdzieś w oddali ANBU gasili płonące meble i rozmawiali na balkonie. Stłukli szybę, biegnąc mi na ratunek.
Uniosłam dłoń do mojej szyi, czując pod opuszkami palców formujące się na niej siniaki… w kształcie palców Sasuke.
Miałam ochotę wymiotować. Wstałam więc i na chwiejnych nogach przeszłam, ledwo cokolwiek widząc, do toalety. Wszyscy obejrzeli się za mną i omal nie potknęłam się o upuszczoną wcześniej torbę, ale weszłam do łazienki i zamknęłam bezgłośnie za sobą drzwi.
I zrobiłam to, na co miałam ochotę.


            Miałam wrażenie, że patrzę na mebel.
            To była pierwsza moja myśl, gdy otrząsnęłam się z zamyślenia. Nadal nie do końca rozumiałam, co tu robił, a mimo to nie szokowało mnie to aż tak, jakbym się spodziewała.
            Nie ruszał się wcale, nie wydawał dźwięków, zupełnie jak martwy przedmiot. Momentami miałam wątpliwości, czy oddycha. Byłam pewna, ze osoba niespodziewająca się go zastać na tej kanapie mogłaby wejść do pokoju i go przeoczyć, tak doskonale wpasowywał się w to otoczenie.
            Pasował tu. To była druga kwestia. Jego obraz – siedzącego dokładnie w tym miejscu, na tej kanapie - wieki temu, mogłoby się wydawać – wyrył mi się mocno w pamięci jako coś zwykłego, oczywistego i codziennego. Teraz, gdy po tak długim czasie ponownie tu był, nie potrafiłam zmusić się do czucia czegokolwiek innego jak spokój.
            Wrócił na swoje miejsce jakby nigdy z niego nie odszedł.
            Wiedziałam, że przez jakiś czas nie warto zadawać kolejnych pytań. Na większość pewnie nie chciałby odpowiedzieć. Z drugiej strony nie było też spraw, o których mówiłby otwarcie, nieciągnięty za język. Więc jeśli chciałam cokolwiek zrozumieć, musiałam się postarać.
            W tym momencie jednak moje pytania się wyczerpały. Miałam obraz sytuacji tak nietypowej, tak delikatnej i tak szalenie ważnej dla całej wioski, że sama potrzebowałam kilku chwil, by to wszystko przetrawić. I przemyśleć.
            - Jiraiya-san wspominał o takim rozwiązaniu. W życiu bym nie przypuszczała, że Hokage-sama się na nie zdecyduje – mruknęłam cicho do niknącej w półmroku sylwetki. W rogu pokoju świeciła się samotna lampka, której światło zaczynało kłócić się z chłodną aurą poranka wpadającą przez okna. – Trudno mi być jednak smutną z tego powodu – przyznałam, przez co czarne oczy zwróciły się na moją twarz.
            Odpowiedziałam na to spojrzenie absolutnym spokojem. Nawet nie powstrzymałam lekkiego drgnięcia ust. Nie przeszły mnie ciarki ani nie ogarnął mnie niepokój. Nie czułam zakłopotania. Patrzyłam w oczy mojego starego przyjaciela widząc osobę, którą widziałam na tym miejscu od lat.
            - Nie wszystkie twoje informacje były trafne – zauważył monotonnym głosem po kilku dłuższych minutach. Znałam go za dobrze, by uznać to za wyrzut. On nie mówił aluzjami.
            - Akatsuki znacznie skomplikowało sytuację w Kiri – wytłumaczyłam, podkulając nogi pod siebie. W pomieszczeniu było chłodno i przez dłuższy czas się nie ruszałam.
            - Wiem – przerwał mi. – Ale błędna informacja to też informacja – mruknął tym samym tonem, którym posługiwał się na naszych misjach w ANBU. Stanowczy, zrównoważony, pewny siebie. Nagle przepaść kilku lat przestała istnieć.
            Znów czułam się jak podwładna, do której zwracał się shinobi wyższy rangą. Przez moment na nowo miałam wyraźny cel i środki oraz osobę prowadzącą mnie krok w krok i nadzorującą moje postępy i myśli.
            W jego obecności czułam się, jakby rzeczywistość po latach zmiennej, gwałtownej burzy trafiła do portu. Historia zataczała koło. Ludzie byli na swoich miejscach. Znowu coś się działo i znów byłam tego częścią.
            - Zgadza się -  uśmiechnęłam się.
            Nie było sensu iść spać. Byłam umówiona na poranny trening i miałam niesamowitą ochotę na herbatę. Wyjęłam jakiś liściasty specjał, który dostałam ostatnio od Niko i przesypałam go do sitka, który umieściłam w imbryku.
            Dopiero na myśl o niej i Sasuke zaczynało mi szybciej bić serce. Musiałam utrzymać taki rozwój wypadków w tajemnicy przed nimi, a jednocześnie załagodzić nieubłagalnie nadchodzący cios.
            Prawda rzadko była przyjemna. Ta jednak była bardzo ważna.
            Była też częścią mojej historii.
            Patrzyłam jak znad czajnika unoszą się kłęby pary.
            Czułam przypływ adrenaliny. Ekscytacji. Powołania. Przez moment było mi smutno, że nie mogę się tym podzielić z Kakashi’m. Nie ja jednak decydowałam.
            Kątem oka zobaczyłam nagły ruch. Za oknem zachwiała się znajoma chakra.
            Pachniała strachem i desperacją.
            Omal nie krzyknęłam, gdy w bladym, mglistym świetle poranka na moim parapecie pojawiła się Niko.
            Miała obdarty strój ANBU. Koło niej leżała lniana torba wypchana ubraniami. Była boso, miała umorusane, krwawiące stopy, które teraz brudziły mój parapet. Była cała blada i spocona. Wyglądała, jakby ktoś przeciągnął ją przez piekło.
            Jej widok w takim stanie na moment zapanował na tyle nad moimi myślami, że nie zareagowałam, gdy weszła do domu przez okno.
            Przez chwilę nie mówiła nic, oddychając głośno. Woda zaczęła się gotować i wyłączyłam ją po omacku, nie wiedząc, co robić. Nie mogłam pozwolić, by dziewczyna zaszła w głąb mieszkania i spotkała Uchihę, a jednocześnie bałam się coś powiedzieć lub jej dotknąć.
            Co się, do cholery, stało?
            - …’nasai. Nie miałam gdzie… pójść – westchnęła dławiącym się głosem, postępując o krok do przodu po zimnej posadzce. Automatycznie wyciągnęłam ku niej ręce. Nie wiedziałam, czy by ją powstrzymać, czy złapać w razie upadku. Dotknęłam jej ramienia, na co dziewczyna znieruchomiała, powoli opierając się o moją rękę.
            Jej ramiona i głowa opadły. Zaczęła szybciej oddychać. Przez chwilę myślałam, że się rozpłacze. Ona jednak, zupełnie niespodziewanie, wykonała kilka szybkich kroków do kanapy.
            Oparła się o nią drżącymi rękami, pochylając się mocno. Łapała oddech, łkając bezgłośnie.
            Wyglądała koszmarnie.
            - Wezwać pomoc? – spytałam przez ściśnięte gardło. Kunoichi potrząsnęła głową. Dopiero teraz zauważyłam bandaż na jej ramieniu. Już ktoś ją opatrzył.
            Próbowałam się skupić. Była ranna i miała strój jednostki. Nieudana misja? Ktoś zginął?
            Nie mogłam się jednak skoncentrować. Byłam tak zawładnięta tym, co mówił mi Itachi, że nie byłam w stanie się teraz przestawić na cudze problemy. Było to podłe, ale przez myśl mi przeszło, że nie mam czasu.
            Jej chakra była niestabilna i wydawała się zaburzona. Zwykle pod pełną kontrolą, teraz wylewała się z niej strumieniami. Pod dziewczyną ugięły się kolana. Opadła na podłogę, opierając się o kanapę i przyciskając do niej głowę. Cała drżała.
            Podeszłam do niej, nie wiedząc, co robić. Itachi na pewno ją czuł, choć nie wiedziałam, gdzie dokładnie jest. Raczej nie było niebezpieczeństwa, że tu przyjdzie.
            - Niko. Niko, oddychaj – wyszeptałam, kładąc jej rękę na ramieniu. Nie zareagowała, łapiąc świszczące oddechy. Jeszcze trochę i mogło dojść do hiperwentylacji i zapaści. - Uspokój się. Co się stało?
            Kunoichi nie spojrzała na mnie, wciskając głowę w bok kanapy i łkając żałośnie. Dawno nie widziałam nikogo w tym stanie. Musiała przeżyć silny wstrząs.
            Bałam się jej dotykać, ale potrzebowała pomocy. Sprowadzenie medyków tutaj było jednak niemożliwe ze względu na Uchihę. Gdybym tylko wiedziała, jak jej pomóc…
            Przez posklejane włosy opadające wokół jej opuszczonej głowy widziałam rozwarte w niemym krzyku usta i czerwoną twarz. Kunoichi siąknęła nosem, drżąc na całym ciele, po czym objęła się dygoczącymi ramionami. Odsunęłam się trochę, a ona natychmiast zaczęła bujać się delikatnie w przód i w tył, przy każdym ruchu uderzając głową w kanapę.
            Jej palce zacisnęły się mocno na odkrytym ramieniu. Wbijała w nie paznokcie do krwi. Oddychała nieregularnie, a podłoga pod jej twarzą była już mokra od łez. Na jej szyi widziałam ślad po cieknącej krwi i zarys formującej się rany.
            - Niko. Niko, jestem tu, słyszysz? – Nie odpowiedziała. Ignorowała mnie zupełnie, kuląc się jeszcze bardziej, zamknięta w swoim świecie. Nie wyglądała, jakby miała zamiar dać się gdziekolwiek ruszyć. Mimo to spróbowałam, ciągnąc ją powoli ale zdecydowanie za ramię. – Uspokój się, Niko. Cokolwiek się stało, poradzisz sobie. – Zaparła się, nie dając się ruszyć. Chakra wypływająca z niej falami nagrzewała powietrze dookoła i łaskotała moją skórę. Niko traciła nad sobą kontrolę. Nie wiedziałam, co robić. Bałam się, że jeśli ją zostawię i pobiegnę po pomoc, to dziewczyna zrobi sobie krzywdę. Musiałam ją jakoś opanować i dowiedzieć się, co się stało.
            Wyglądała, jakby miała atak. Oddychała głośno i szybko, płacząc bez przerwy. Jej ramiona podrygiwały mocno i nieregularnie. Nie wiedziałam, czy rana na jej głowie ma z tym coś wspólnego.
            Nie mogłam skupić na sobie jej uwagi, nieważne jak się starałam. Była chyba tylko jedna osoba będąca w stanie ją uspokoić i postawić na nogi. Nie mogła tu jednak przyjść.
            - Niko. Niko, posłuchaj mnie. Wszystko będzie dobrze. Mogę cię zabrać do Sasuke, wted-…
            Dziewczyna nagle zamarła. Przestała oddychać, jakby czas się zatrzymał. Powoli uniosła i obróciła głowę, patrząc na mnie z niedowierzaniem i przerażeniem w opuchniętych, załzawionych oczach.
            Zaskoczyła mnie zupełnie, podrywając się nagle z podłogi. Automatycznie odsunęłam się od niej, spodziewając się ataku. Ona jednak zachwiała się nieprzytomnie na drżących, bosych nogach i zamachnęła się w przeciwnym do mnie kierunku, uderzając pięścią w ścianę. Przez brak koncentracji i zmęczenie nie potrafiła w tak krótkim czasie skupić wydobywającej się energii w samej pięści, przez co cios, mimo że silny, odbił się na jej dłoni.
            Dziewczyna odsunęła zakrwawione, może nawet złamane kostki od ściany i z nieprzytomnym wzrokiem obróciła się w stronę stolika stojącego przy kanapie, zamierzając się ponownie i zrzucając z niego lampę, która w mgnieniu oka roztrzaskała się na kawałki. Niko w amoku rzuciła się również na ułożone na nim w stosy książki, chwytając je w obie dłonie i ciskając nimi na oślep we wszystkich kierunkach.
            Patrzyłam na nią z zupełnym zagubieniem. Była zrozpaczona i wściekła.
            Gdy książki się skończyły, dziewczyna zakołysała się na nogach. Zamknęła oczy i zacisnęła zęby, kuląc się i wciskając ręce we włosy, za które zaraz zaczęła ciągnąć, płacząc coraz głośniej.
            Podbiegłam do niej, widząc, że muszę ją jakoś powstrzymać. Piekąca, niebezpieczna aura nie powstrzymała mnie. Chwyciłam ją za ramiona, unieruchamiając jej ręce. Dziewczyna szarpnęła się z nadzwyczajną siłą, odpychając mnie od siebie. Upadłam na podłogę, zupełnie nie pojmując, co się dzieje.
            Kunoichi przymknęła oczy, nie ruszając się. Oddychała ciężko jak po maratonie. Jej ramiona i klatka piersiowa opadały zdecydowanie za szybko. Stanęła chyba niechcący na kawałku lapy, bo jej stopy ponownie krwawiły. Gdy w końcu otworzyła oczy, spojrzała nieprzytomnie na swoje dłonie, brudne i wyciągnięte przed sobą. Na jej twarzy po kilku sekundach pojawił się obraz kompletnej rozpaczy.
Opuściła ręce, patrząc na mnie spod zaciśniętych brwi. Jej wargi drżały. Cała dygotała.
Obróciła się, unikając mojego spojrzenia i idąc na oślep przed siebie, przez porcelanowe kawałki lampy. Zaczęła kuleć, ale doszła do szafki, na której trzymałam figurki bożków i serwis do herbaty
            - N-nienawidzi mnie. On mnie nienawidzi – wymamrotała, nie podnosząc na mnie wzroku. Powoli wstałam z podłogi. Nic mi nie było. O kim mówiła? Co tu się działo? – Ja… ja nie mogłam… nie powinnam. Kami… on…on nie żyje. Nie ma go. Już…
            - Niko, zbierz myśli. Uspokój się. Wymyślimy coś razem, słyszysz? – powiedziałam bardziej zdecydowanym tonem. Takim, jakim mówiłby do niej Sasuke.
            Zareagowała. Może przez to, że sama oprzytomniała na tyle, by mówić, może przez ból w krwawiącej stopie. Usłyszała mnie.
Chwyciła jedną z filiżanek w drżącą rękę, po czym cisnęła nią w okno. Porcelana roztrzaskała się z hukiem.
            - Nic nie wymyślimy – warknęła, chwytając pasujący spodek z taką desperacją, jakby był jej kotwicą. Ostatnim ratunkiem. Spojrzała na niego z wyrzutem. Jej oczy były rozbiegane i dzikie. – Skończyło się. Nie ma ich – westchnęła cicho, prostując palce. Spodek spadł na ziemię, rozlatując się na kilka sporych kawałków. Kunoichi nie zwróciła na niego uwagi. Zagryzła dolną wargę, sięgając po kolejną filiżankę. Lekko się wzdrygnęłam, gdy spojrzała prosto na mnie. – I to wszystko, kurwa, moja wina! – wrzasnęła. Jej głos rozniósł się chyba po całym budynku. Cisnęła filiżanką w moją stronę, nie wiem, czy specjalnie. Nie trafiła, a naczynie trzasnęło o ścianę.
            Serce mi zamarło, gdy Niko sięgnęła po następny talerzyk, a w drzwiach za jej plecami opadła klamka. Dziewczyna zamachnęła się ze łzami w oczach, ale natychmiast za jej plecami stanął Itachi, zaciskając dłoń na jej nadgarstku.
            - Dosyć – mruknął, patrząc na nią z góry.
             Wiele w życiu przeszłam i widziałam. Wykonałam masę skomplikowanych misji i rozwiązałam masę delikatnych konfliktów. Żyłam w trudnych warunkach, byłam sama, ale też znałam wielu ludzi. Rozumiałam ich. Potrafiłam, mając dość czasu, rozszyfrować każdego.
            Dlatego też bardzo ważne były dla mnie uczucia. Wczuwałam się w nastroje osób obok, na poziomie wyższym niż empatia. Cierpiałam, gdy oni cierpieli i śmiałam się, gdy byli szczęśliwi.
            Trudno mi nazwać uczucie, które zawładnęło mną w obronnym geście przed tym, co miałam wrażenie, że nastąpi. Czułam, że coś wybuchnie, że będę musiała tą dwójkę rozdzielić, że będzie jeszcze więcej płaczu i ran. Że ja również będę cierpieć, że będę musiała podjąć drastyczne kroki. Tłumaczyć, uspokajać, błagać, by pomóc kolejnym ludziom.
            Nie wiem, co to było. Panika, gotowość, desperacja? Nagle całe moje ciało zesztywniało, gotowe do zrobienia czegoś, czegokolwiek, w obliczu widoku, którego nigdy bym się nie spodziewała.
            Itachi obok Niko. Świat stary i świat nowy. Prawda i niewiedza. Ciemność i światło.
            Nagle to wszystko się ze sobą zderzyło, a w ułamku sekundy w moim umyśle powstały wyrywki zdań, pospieszne słowa, którymi zaraz miałam zaatakować biedną kunoichi, byleby tylko zwrócić jej uwagę na siebie, powstrzymać to, co poczuje – strach, wściekłość, zagubienie? – i tym samym oszczędzić tego sobie.
            Nigdy w życiu nie byłam chyba tak zaskoczona. Dziewczyna stanęła jak wryta, obracając lekko głowę i natychmiast zatrzymując ciekawe spojrzenie na czarnych tęczówkach i bladej skórze.
            Przez sekundę jej wyraz twarzy wrócił do normalności. Otrząsnęła się i oprzytomniała, jakby sama jego obecność była kubłem zimnej wody studzącej jej emocje. Przełknęła widocznie, a ja nie mogłam uwierzyć w to, co widzę.
            W jej oczach nie było zaskoczenia. Nie było krztyny lęku czy niedowierzania. Stała, badając widok Itachi’ego Uchihy z nieufnością, niechęcią i rezygnacją zarezerwowaną dla znajomych.
            Brunet rozluźnił uścisk, a dziewczyna natychmiast wyszarpnęła z jego dłoni swój nadgarstek, obracając się do niego przodem i ciskając spodkiem w jego tors. Talerzyk wylądował w jego dłoni bez żadnego wysiłku z jego strony.
            - To wszystko twoja wina – warknęła, dysząc. Tym razem z irytacji. Jej głos był równiejszy, ale nadal inny od tego, który słyszałam na co dzień.
            Patrzyłam przez chwilę na tę dwójkę, zupełnie nie rozumiejąc, o co chodzi. Jakim cudem Niko nie wariowała na jego widok? Według jej wiedzy był kryminalistą rangi S, jej celem, jej wrogiem i mordercą klanu jej chłopaka. Zabójcą. Zdrajcą.
            Teraz… nie byłam pewna, co się dzieje. I gdy nad ramieniem Niko spotkałam ciemny, opanowany wzrok Itachi’ego Uchihy, trochę jednak inny niż zwykle, trochę bardziej wnikliwy, powiedziałam na głos pytanie, które w tym spojrzeniu odczytałam, sama żądając odpowiedzi.
            - Wy się znacie?
            Niko obróciła się raptownie, nagle prostując zgarbione plecy i łamiąc postawę bojową, w której jeżyła się na Uchihę.
            - To ja tu powinnam o to spytać. Co on tu robi?! – zapytała z pretensją i pilnością, które teraz powitałam z ulgą. Szok wywołany jego obecnością zdjął jej myśli z poważniejszych i bardziej bolesnych tematów.
            - On tu… - Przeniosłam wzrok na bruneta, nie do końca wiedząc, co chciałby usłyszeć. Nic jeszcze nie ustaliliśmy. Zwykle wszystko wychodziło w praniu. - …mieszkał. Znamy się, owszem.
            Przez moment jej oczy się nie zmieniły. Po chwili jednak jej brwi zrelaksowały się nad jej zielonymi jak trawa, nadal opuchniętymi od płaczu oczami, które teraz wywiercały mi dziurę w czaszce. Było w nich wiele uczuć. Zwątpienie, irytacja i rozczarowanie były milszymi z nich.
            Poczułam jak adrenalina powoli opuszcza moje ciało. Nawet nie zauważyłam, gdy chakra Niko zniknęła z otoczenia.
            - Ty… - zaczęła lekko zachrypniętym głosem. - …wiedziałaś?
            Nie musiałam pytać, o co jej chodzi. O Itachi’ego. O całą prawdę, jaka za nim stała. O sprawę szpiegostwa w Akatsuki, konfliktu z Danzo i Radą, planowany zamach stanu Uchihów i tę noc, która wszystko zmieniła.
            - Tak.
            Dziewczyna przez kilka chwil nie zdejmowała ze mnie wzroku. Spodziewałabym się kolejnych pytań, pretensji, płaczu. Mimo to po prostu kiwnęła głową z rezygnacją i nabrała powietrza w płuca, wypuszczając je powoli. Jej dłonie zacisnęły się w pięści i zrelaksowały kilkakrotnie. Wyglądała jakby rozmawiała sama ze sobą. Lub podejmowała decyzję.
            Spojrzała jeszcze raz na Uchihę, kręcąc głową, po czym wykonała kilka kroków i opadła ciężko na kanapę. Usiadła zgarbiona i pochyliła się, chowając twarz w dłoniach i przyciskając ją do kolan. Jej ramiona zadrżały kilkakrotnie, ale potem się uspokoiły.
            Przez chwilę żadne z nas nic nie mówiło. Nie mogłam złapać spojrzenia Itachi’ego. Shinobi oparł się o ścianę ze skrzyżowanymi rękami. Przesunął spokojnym wzrokiem po całym pokoju, zapewne zapamiętując rozłożenie odłamków porcelany, po czym zatrzymał go na czubku głowy Niko.
            Nie ruszył się nawet o milimetr, jednak sam fakt, że spojrzał na nią tak zdecydowanie, dawał mi do myślenia.
            Dziewczyna była wyczerpana, nie tylko emocjonalnie. Gdy obróciła się wcześniej, krzycząc w moim kierunku, a światło wpadało przez okno wprost na jej twarz, z łatwością zauważyłam czerwień jej białek i wory pod oczami.
            - Powinnaś się wykąpać i położyć – powiedziałam delikatnie, stając obok kanapy i mając na uwadze ostre odłamki. Niko nie poruszyła się. Nie miałam pojęcia, czego więcej ode mnie oczekuje. Wiedziałam jednak,  że Itachi oczekuje odpowiedzi, więc poszłam w tym kierunku. – Powiesz mi teraz, co się stało?
            - A on ci już nie wypaplał wszystkiego? – warknęła z jadem, nie podnosząc głowy z kolan. Miałam ochotę odeprzeć że nie, nie wiedziałam, co spowodowało jej wybuch i nie, Itachi nie był największym plotkarzem w wiosce, więc przedstawił mi tylko kilka suchych faktów na temat jego sprowadzenia do wioski i pierwszego – nieudanego ataku na Danzo. I może żeby nie używała w moim kierunku takiego tonu, bo ja nic jej nie zrobiłam.
            Poza pozwoleniem jej na demolkę mojej zastawy i umorusanie podłogi krwią.
            Powstrzymałam się jednak, siadając z podwiniętą nogą na krawędzi kanapy.
            Itachi poruszył się płynnie, odchodząc z jedną z ocalałych filiżanek do kuchni. Jego stopy ominęły wszystkie odłamki. Nie wiedziałam, czy był spragniony, czy chciał w ten sposób okazać brak zainteresowania historią Niko. Dla mnie ona była jednak ważna.
            - Nie udał się atak na kwaterę Danzo. To wiem. Ale co poza tym? – spytałam, powstrzymując chęć, by położyć jej dłoń na głowie. Miałam wrażenie, że mam do czynienia z rannym zwierzęciem.
            Dziewczyna nie poruszała się przez dłuższy czas, uspokajając oddech. W końcu wyprostowała plecy, pokazując mi swoją zmęczoną twarz. Była blada. I trzęsła się co jakiś czas, mimo że w pokoju było ciepło.
            - Sasuke nas… z-znalazł. Itachi zwiał… – To wysyczała przez zęby wprost w plecy bruneta stojącego w kuchni. – A gdy… gdy… - W jej oczach zebrały się łzy. Zacisnęła je z bólem. Uniosła pięść do twarzy i zagryzła dwa palce, kuląc się trochę. Położyłam jej rękę na plecach, czekając. Jeśli to co mówiła było prawdą, to sprawy przyjęły bardzo skomplikowany obrót. Sasuke na naszych barkach, z rządzą krwi i poczuciem zdrady, mógł być bardzo niewygodny. I niebezpieczny.
Kilka łez stoczyło się po policzkach kunoichi. Wstałam z sofy i sięgnęłam po opakowanie chusteczek, podając jej dwie. Zamiast wytrzeć oczy lub wydmuchać nos, wtuliła w nią twarz, chowając się ponownie.
            Odczekałam dziesięć sekund.
            - …gdy?
            Dziewczyna wzięła przez chusteczkę łamany oddech.
            - Z-zabił mojego przyjaciela. Z jednostki. On…on go z-zabił, Akane. Rozumiesz to? – Spojrzała na mnie z oczami pełnymi łez. Jej głos był słaby i bezdźwięczny, szorstki jakby nałykała się za dużo powietrza. Nagle uleciała z niej cała złość i frustracja. Został tylko żal i smutek. Podałam jej kolejne chusteczki. Przyjęła je drżącą ręką, ale nie skorzystała z nich. Ponownie zaczęła się trząść. Nie przerwałam jej. Musiała to z siebie wyrzucić. – Nie mogłam nic zrobić. Rysoushi mnie ochronił. W-wszystkich nas chronił. A-ale nic się nie dało zrobić, to się stało tak szybko, że ja… Kami. Ja….
            Głos ugrzązł jej w gardle. Jej twarz wygięła się w bolesnym grymasie. Była czerwona i mokra od łez. Przycisnęła chusteczkę do oczu, pochylając się na moment.
Spomiędzy jej dygoczących warg nie wydostało się już nic poza szlochem.
Spojrzałam na opierającego się o blat Uchihę. Stał prosto, sącząc powoli herbatę i obserwując załamaną dziewczynę z maską obojętności na twarzy. Wyglądał jakby oglądał operę mydlaną. Pierwszy raz w życiu miałam prawdziwą ochotę go uderzyć.
Położyłam rękę na ramieniu Niko, czując jak trzęsie się pod moimi palcami. Nie zostało mi nic innego, więc zamiast naciskać dalej, przechyliłam ją w swoim kierunku, by oparła się o mnie i wypłakała. Po kilku sekundach poczułam jej ramiona otaczające mnie w tali. Ścisnęła mnie mocno, zanosząc się zdesperowanym płaczem. Zaczęłam kołysać nią delikatnie, mrucząc jej do ucha ciche pocieszenia. Dziewczyna nie mogła się uspokoić.
Gdy jej urywane słowa, jęki i łkania ustały, nie było to wcale spowodowane jej spokojem.
Straciła zupełnie siły. Z trzęsącej się, rozdartej kunoichi trzymającej mnie w objęciach jak imadło w kilka minut została zwiotczała szmaciana lalka. Jej oddech przez zatkany nos był głośny, ale równomierny.
Wydostałam się z jej objęć i powoli, ostrożnie, położyłam ją na kanapie. Po chwili namysłu zdjęłam łatwiej dostępne części jej munduru i poszłam do sypialni po apteczkę, by opatrzyć jej nogi.
W mieszkaniu nastała absolutna cisza. Para czarnych jak smoła oczu obserwowała każdy mój ruch. Ich właściciel nie zaoferował jednak żadnej rady, przestrogi czy krytyki. Po prostu był, przyglądając się nam. Dopiero po kilkunastu minutach, gdy słońce było zdecydowanie wyżej na niebie, a ptaki rozpoczęły swój codzienny koncert, wyczułam za sobą jego ruch. Minął mnie - pochyloną nad zakrwawionymi stopami Niko – w drodze do swojego pokoju i  z tępym stuknięciem postawił na stoliku kubek mojej letniej już herbaty.


Obserwatorzy