10 września 2007

Rozdział XXIII - "Cisza przed burzą"


Patrzyłem, jak resztki ubrań, włosy i skóra otyłego mężczyzny zostały doszczętnie spalone. Odwróciłem wzrok tylko po to, by zobaczyć, jak moja współlokatorka opada ciężko na kolana i opiera się o grunt dłońmi, pochylając się do przodu. Plunęła krwią kaszląc głośno, po czym otarła zabrudzone wargi wierzchem dłoni.
            - Aua… - wycedziła przez zęby, trzymając się w pasie i wstając powoli. Podszedłem do niej ostrożnie, bez jednoznacznego wyrazu na twarzy. Dziewczyna była w fatalnym stanie. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Uniosła głowę, pokazując mi swój rozcięty policzek i spoconą twarz, do której przylepiały się brudne włosy. Uśmiechnęła się cierpko. Na jej skórze widniały resztki krwi. – Facet bił kobiety. – stwierdziła, przymykając oczy, dusząc głęboko w sobie jęki i skargi na temat bólu jej brzucha, gdzie pewnie niejednokrotnie oberwała silną, ciężką pięścią.
            Nadal mierzyłem ją nieobecnym wzrokiem.
            - No co? – warknęła, próbując się wyprostować, ale po jednej próbie poddała się i postanowiła pozostać skulona.
            - Nie powinnaś zabierać naszyjnika bez konsultacji z nami. To mogło się skończyć nie tylko niepowodzeniem misji, ale i twoją śmiercią – burknąłem, wyciągając błyskotkę z kieszeni i upewniając się, że ciągle jest nasza. Dziewczyna podniosła się raptownie i wyrwała mi ją z dłoni.
            - Jednak się nie skończyło - mruknęła. – Myślisz, że dałabym się pokonać tak łatwo? – Dmuchnęła do góry, podrzucając kosmyk klejących się włosów, który i tak opadł na swoje poprzednie miejsce. Skrzywiła się.
            - Jak widać – odparłem, wskazując na jej przemęczone i poobijane ciało. Mierząc ją wzrokiem od stóp do głów spostrzegłem plamę krwi na jej spodniach opinających udo. Jej ubranie nie było uszkodzone, więc jej rany były wewnętrzne. Zmarszczyłem brwi. Zielonooka kunoichi zakryła plamę wolną ręką.
            - Poradzę sobie – wyszeptała spokojnie, zupełnie zaprzeczając moim myślom i chowając biżuterię za bluzkę. – „Łza Tygrysa”… ładna nazwa, nie?
            Byłem wściekły. Niko była w niebezpiecznej sytuacji, a mimo to była w stanie słuchać tego szaleńca. Powinna w tym czasie myśleć nad sposobem ucieczki.
            Skrzyżowałem ręce bezczynnie. Oczywiście jasne było, że do niczego by nie doszło, gdybym nie zajmował się tak długo Kikei’em. Naturalnie... nie powiedziałem tego na głos.
            - Możesz iść? – zapytałem ją naburmuszonym tonem. – Musimy znaleźć Kakashi’ego.
            Niko bez odpowiedzi ruszyła chwiejnie przed siebie, lecz po chwili stanęła. Zorientowała się, że nie wie, dokąd ma iść. Obróciła się w miejscu, patrząc na mnie pytającym wzrokiem. Uaktywniłem Sharingana, po czym rozejrzałem się. Kilka kilometrów od nas wyczułem spore, choć niewyraźne skupisko chakry. Wskazałem jej palcem kierunek dokładnie przeciwny do tego, w którym zaczęła człapać. Dziewczyna westchnęła z niecierpliwością i z cichym jękiem ruszyła we wskazane miejsce, ale ja ciągle stałem jej na drodze. Nie ruszyłem się, obserwując grymas bólu na jej zranionej twarzy. Minęła mnie powoli, kiwając się na obie strony i dusząc w sobie jęki. Ten gość musiał obić jej narządy wewnętrzne. Mimo to szła dalej uparcie. Nie chciała pokazywać przy mnie słabości. Nie dziwiłem się.
            W takim jednak tempie nigdy byśmy Kakashi’ego nie znaleźli. Przewróciłem oczami ostatni raz, patrząc na kulejącą sylwetkę kunoichi. Ależ ona była uparta
            Zrobiłem kilka szybkich kroków i znalazłem się tuż za nią. Przykucnąłem, kładąc swoje ręce na zgięciu jej kolan i na plecach, po czym podniosłem ją na rękach, nieznacznie uginając się pod jej wątpliwym ciężarem. Była… lekka. Jakby miała skrzydła.
             
Nabrałam głęboko powietrza. Moje źrenice znowu się zwęziły, a ja wbiłam swoje wściekłe spojrzenie w twarz chłopaka. Krzyknęłam z bólu, gdy ten bez najmniejszego problemu mnie podrzucił, poprawiając moje ułożenie w swoich ramionach.
            Znowu mnie trzymał!
            - Tak będzie szybciej – mruknął spokojnie, ruszając przed siebie. Nie miał chyba zamiaru przepraszać mnie za zaskoczenie czy spowodowany ból. Pomijam fakt, że mój obecny stan to była jego wina, w końcu zostawił mnie, auć, z czterema świrami, samemu zabawiając się z najgłośniejszym z nich. No tak. Może to ja powinnam go przeprosić, w końcu… kto kogo niósł? Nie, lepiej! Pewnie czekał na podziękowania.
            Shinobi nie doczekał się jednak żadnego z powyższych, a ja zatrzęsłam się. Zacisnęłam oczy z grymasem na twarzy. Czemu on mnie ciągle dotykał?! Czy ja go o coś prosiłam? Chciałam iść sama, byłam silna i dałabym sobie radę, w końcu ból nie był aż taki straszny.
Zaraz dostałam gęsiej skórki na samą myśl o tym, że byłam tak blisko niego. Nie otwierałam zaciśniętych ze strachu oczu i nie wiedziałam, co zrobić z rękami, gdy on mnie uparcie niósł. Po chwili namysłu zaczęłam się wyrywać i odpychać się rękoma od jego klatki piersiowej, klnąc pod nosem i kręcąc głową. Uchiha zatrzymał się, a ja otworzyłam piekące mnie oczy.
            - Zamiast się wiercić, obejmij mnie za szyję, będzie mi cię łatwiej nieść – mruknął, piorunując mnie z góry wzrokiem. Zamarzłam w swoich ruchach, patrząc mu głęboko w oczy. No jasne. Zapomniałam o jego przeklętych oczach.
            Czemu się tak we mnie wpatrywał? Byłam brudna i zmęczona, nie sądzę, by kręciło to facetów w jego wieku. Jednak przez dłuższą chwilę po prostu wgapiał się we mnie bez słowa.
            Oczywiście do czasu, gdy znów podrzucił mnie w ramionach, gdy zaczęłam mu się wyślizgiwać. Jęknęłam, wściekła, łapiąc się za brzuch, a on uśmiechnął się pod nosem, idąc dalej. Cholerny Uchiha. Bolało jak nie wiem, ale na pewno tak było szybciej. Ciekawa byłam tylko, czy miał mnie tak zamiar nieść do Amegakure i z powrotem. Jasne było przecież, że nie cofnie się przed niczym, by mnie poniżyć.
            Po kilku minutach poddałam się i zrozumiałam, że w takim stanie nie wyrwę się. Byłam wykończona, poobijana i głodna. Z miną pełną zrezygnowania westchnęłam i założyłam mu ręce na kark, przymykając oczy, między innymi dlatego, by na niego więcej nie patrzeć.
            - Lepiej. Boli, co? – zapytał głosem, w którym zwykłą ironię zastąpiło coś, czego ja, obolała, omal nie wzięłam za troskę. Otworzyłam jedno oko, upewniając się, że te słowa pochodziły od niego, a jednocześnie informując, że odpowiedź na jego pytanie powinna być dla niego oczywista.
            Chłopak prychnął lekko i przyspieszył tempa, bo w takiej pozycji zdecydowanie łatwiej mu się szło.
             
Po kilkunastu minutach dostrzegłem pośród drzew znajomą postać. Był to Kakashi, stojący przy grubym, starym pniu i przywiązujący do niego czterech shinobi. Podszedłem wystarczająco blisko, by sensei mnie zauważył.
            - O… miło was… - Wskazał na nas palcem, zamrugał, po czym zaszczycił mnie wrednym uśmiechem. - …widzieć.
            Prychnąłem, po czym skupiłem uwagę na związanych shinobi. Była wśród nich jedna niebieskowłosa kobieta. Byli nieprzytomni.
            - Rozumiem, że wszystko się udało – westchnął joujin, zasłaniając Sharingan opaską.
            - Nie do końca – burknąłem, zauważając, że nie tylko wciąż trzymam irytującą kunoichi na rękach, ale że ona… - Śpi - warknąłem z głosem pełnym pretensji. Trzymała mnie delikatnie za szyję drobnymi dłońmi, a jej głowa opierała się o mnie wygodnie. Nie wydawała żadnych dźwięków, co było przyjemne dla mych uszu, podobnie jak jej lekko rozchylone wargi i przymknięte powieki dla oczu. Patrzyłem na nią przez chwilę, po czym zamrugałem przytomnie, wracając wzrokiem do jounina. – Walczyliśmy z pięcioma shinobi... żaden nie przeżył – dodałem po chwili bez emocji w głosie. Hatake uniósł brew.
            - Nie tego cię uczyłem…
            - Eh… to ona – odparłem, kiwając głową na śpiącą spokojnie szatynkę, której, ku widocznej uciesze Kakashi’ego, jeszcze nie położyłem na trawie. – Pozbyła się trzech ludzi nieznanymi mi Katonami, a potem beztrosko poszła spać - wycedziłem coraz bardziej wściekły na zaistniałą sytuację.
            Moje słowa uświadomiły mi, jak wiele siły miała w sobie ta dziewczyna. O ironio, wyglądała teraz na taką potulną i bezbronną.
            - Naruhodo… - Pokiwał teatralnie głową jounin. – A pozostała dwójka?
            - Jakoś… zginęła po drodze. – Posłałem nauczycielowi wredny uśmiech, po czym wręczyłem dziewczynę mężczyźnie, zupełnie jak prezent urodzinowy. – Zrób z nią coś, mam dość noszenia... – Szarowłosy przejął ciało, a kunoichi mruknęła coś przez sen, przekręcając się i ocierając się głową jak kot o zieloną kamizelkę mężczyzny. Ten uśmiechnął się lekko. Ja wręcz przeciwnie. Miałem ochotę mu ją wyrwać z powrotem. Nie wiem, skąd wzięła się taka potrzeba, ale oczywiście zignorowałem ją. – Zabrała naszyjnik – rzuciłem, siadając na trawie i oglądając swoje nieliczne rany.
            - Że co?! – Niemal wrzasnął Kakashi. Odłożył dziewczynę na trawę niedaleko drzewa i siadł naprzeciwko mnie. – Kto zabrał?
            - Niko. Przed naszym odejściem zakradła się do trzeciego wagonu i zabrała Łzę Tygrysa ze sobą.
            - Skąd wiesz, jak się nazywa?
            - Shinobi, z którymi walczyliśmy, wspomnieli o tym – burknąłem, owijając bandażem zranioną przez Kikei’a rękę. – O mało jej nie zabili, nawet nie wiedząc, gdzie to cacko jest. Myślę, że jest dość… cenne.
            - Naszą misją jest bronienie tego, bez względu na wartość – przypomniał jounin poważnym głosem, unosząc palec w górę, co w tej chwili wydawało mi się po prostu śmieszne. – Gdzie jest teraz? – wyciągnął rękę w moją stronę, a ja zawiązałem ostatni opatrunek i uniosłem głowę bez zrozumienia.
            - Hn?
            - No, naszyjnik.
            Ociężale wskazałem w stronę Niko, która leżała na boku na trawie, słodko drzemiąc. Hatake podniósł się i podszedł do niej, obracając ją delikatnie na plecy, a ja przystanąłem zaraz za nim. Kakashi uniósł brew z pytaniem w oczach. Uśmiechnąłem się lekko i wskazałem na jej szyję, lecz tam nie było biżuterii. Jounin znów posłał mi zdziwione spojrzenie. Potrząsnąłem głową i wskazałem niżej. Mężczyzna otworzył oko szerzej i pospiesznie wstał, otrzepując niedbale spodnie.
            - …Ch-chyba jednak poczekamy, aż się obudzi… - stwierdził zmieszany. Przytaknąłem z satysfakcją.
             
Raczej nie minęła godzina, a ja obudziłam się. Pierwsze, co zauważyłam to fakt, że leżałam pod drzewem, na ziemi, przez co potwornie bolał mnie kark. Drugie to to, że ból brzucha zaczął ustępować, a mimo to ja nadal byłam poraniona i brudna. Trzecią sprawą był Uchiha, który siedział pod drzewem naprzeciwko i gapił się w dal.
            - Urgh… - warknęłam, podnosząc się do pozycji siedzącej. Podrapałam się po głowie. Wtedy też shinobi mnie zauważył.
            - Wstałaś – rzucił odkrywczo i bez emocji.
            - Hai… - westchnęłam, masując swój kark. Podwinęłam swoją bluzkę do góry, nie bacząc na towarzystwo partnera. Mój „opalony” brzuch pokryty był wielkim czerwonym śladem od uderzenia tego grubasa i kilkoma potężnymi siniakami. Po prostu wspaniale. Opuściłam bluzkę ze zrezygnowaniem i obejrzałam swoje nogi i ręce. Nie było tak źle. Wstałam, chwiejąc się lekko. – Gdzie znajdę wodę? – zapytałam wprost. Jak się potem okazało, w ciągu minionej godziny Sasuke zdążył rozejrzeć się wokół i znaleźć niewielki strumień, w którym przemył swoje rany i z którego przyniósł wodę dla sensei’a. Kakashi w tym czasie wyciągał informacje od pojmanych shinobi. Mnie osobiście to nie interesowało. Chciałam tylko spełnić swoją misję. Wskazał mi kierunek, a ja ruszyłam nieco pewniej i szybciej, niż ostatnio.
            Wróciłam po kilkunastu minutach z zabandażowaną nogą, przemytymi i opatrzonymi ranami oraz mokrymi włosami. Były zlepione potem i krwią. Nienawidziłam, gdy były takie.
            - Ty sobie urządzasz kąpiel, a my musimy gonić konwój – „przywitał” mnie Sasuke z założonymi rękami. Wzruszyłam ramionami i potrząsnęłam głową, a moje mokre włosy ochlapały wszystko dookoła. Posłałam mu ironiczny uśmiech. Tylko prychnął.
            - No dobra, mam już wszystko, czego mi potrzeba – zakomunikował Kakashi, pojawiając się znikąd. – Przesłuchałem wszystkich czworo, takie informacje przydadzą się w raporcie.
            - Myślałam, że było ich dziesięciu – zauważyłam, wyciskając włosy. Nie nosiłam ze sobą zbyt wielu ręczników.
            - Widocznie źle policzyliśmy. To możliwe… z takiej odległości…
            - Czyli Sharingan nie jest taki doskonały – uśmiechnęłam się. Uchiha warknął. Zignorowałam go, ciągle wściekła za to, jak mnie niósł. Trochę mi było głupio, że zasnęłam. Musiało to być spory czas temu, bo zupełnie nie wiedziałam, gdzie teraz jestem. – Zostawimy ich tak? – zapytałam zaraz.
            - Aah… myślę, że sobie poradzą. Nie ma potrzeby targać ich za sobą do Amegakure, a potem do Konohy – zauważył szarowłosy. Przytaknęłam. – No to co, wracamy?
            Wszyscy zgodnie ruszyliśmy do konwoju. W drodze z udawaną skruchą oddałam naszyjnik jouninowi, który obiecał się nim zająć. Poruszaliśmy się bardzo szybko, ale od postoju wozów minęło sporo czasu. Nie wiedzieliśmy, która jest godzina, bo na niebie zebrało się sporo chmur, ale byliśmy pewni, że reszta już jest w drodze.
            - Zapowiada się na deszcz – westchnęłam, wystawiając rękę przed siebie, czekając na pierwsze krople. – Nie cierpię deszczu.
            - Koty z natury boją się wody – odparł brunet między skokami, nie odwracając się nawet ku mnie. Uśmiechnęłam się lekko.
            - Wiem to, Panie Wszystkowiedzący.
            Chłopak westchnął, omijając potężną gałąź. W oddali zobaczyłam żwirową drogę, po której jechał znajomy konwój. Nareszcie.
            Niewiele zajęło nam dogonienie powozów. Nasz powrót zdawał się zauważyć chyba tylko pan Sekito, który prowadząc jednego z koni pomachał nam grzecznie. Rozdzieliliśmy się i weszliśmy do swoich wagonów, ledwo zdążając przed masowym lunięciem deszczu.
            - Nie będę tęsknić za tym ciasnym wagonem, gdy wrócimy do domu – westchnęłam, rozkładając się na swojej sofie. Byłam wycieńczona walką i drogą do konwoju. Wyciągnęłam ze swojej torby słodycze, którymi od razu zaczęłam się delektować.
            - Nie wiem, co konkretnie nazywasz domem… – burknął Uchiha, również szukając czegoś w swojej torbie. Zapewne chodziło mu o to, że nasz apartament nie był dla żadnego z nas domem rodzinnym, a tylko przechodnim mieszkaniem. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że dla mnie to było równoznaczne. Wyciągnął picie. Już miałam zapytać, czy jest głodny, cóż, w końcu też długo walczył i niósł mnie przez kawał drogi, gdy usłyszałam pukanie do drzwi, które zaraz potem się otworzyły. W nich, na wystającym podeście wagonu, stała miła, starsza kobieta, która poprzedniego dnia załatwiła nam posiłek. Tym razem miała na sobie sporą, nieprzemakalną płachtę.
            - Do postoju jeszcze daleko, drogie dzieci, nie jesteście głodne? – zapytała grzecznie i ciepło. Spojrzeliśmy na siebie, po czym zgodnie przytaknęliśmy. Kobieta uśmiechnęła się. – Przyniosę wam zaraz obiad. Zaczekajcie… - Jej głos ucichł, gdy zamknęła drzwi.
            - Chciało się jej łazić do nas w taką ulewę? – westchnęłam, oblizując palce. Sasuke spojrzał na mnie, a potem na przysmaki, które jadłam.
            - Nie poczęstujesz mnie? – zapytał cicho. Lekko zaskoczona, bez wahania wyciągnęłam ku niemu torebkę, z której wziął kilka drobnych ciastek i cukierków.
            Oh, Kami-sama. On poprosił. Nie rozkazał czy zainsynuował, tylko szczerze zapytał. Chyba był chory. Albo stało się coś, co zmieniło starego Uchihę w stworzenie z ludzkimi uczuciami. 
            Oczywiście w jego głosie na próżno było szukać głodu. Był po prostu ciekawy, jakie to „świństwa” jem.
            - Nie takie złe, co? – uśmiechnęłam się, widząc, jak Uchiha robi skrzywioną minę i chowając paczuszkę do plecaka. Roztarłam skostniałe ręce. Od burzy szalejącej na zewnątrz w powozie zrobiło się naprawdę chłodno. Serio nienawidziłam deszczu. Nie tylko z powodu nieprzyjemnego zimna, walących z góry kropel i przemoczonych ubrań, ale również z powodu… nastroju, jaki deszcz tworzył. Szary, tajemniczy i cichy. Burza przypominała mi mojego partnera. Spojrzałam na niego ostrożnie. Jego wzrok utkwił za oknem. Co jakiś czas uderzała błyskawica. One nigdy nie powodowały niczego dobrego.
            Westchnęłam, obejmując się ramionami i „przytulając” swoje kolana.
            Chidori.
            Ta technika to był istny piorun. Rozwaliła tego gościa na kawałki. Chyba nigdy nie widziałam na raz tyle krwi. Sasuke szybko wytarł ją z ręki, ale wprawa, z jaką to zrobił, kazała mi przypuszczać, że wykonywał ją nie po raz pierwszy.
            Ja, na przykład, nie zabijałam ludzi specjalnie. Nienawidziłam tego. Jeśli już mi się zdarzało, to robiłam to nieumyślnie, z odległości. Katonem, może bronią.
            Ale żeby wepchnąć komuś w pierś pięść, w której szalała burza?
            Okropne.
            Odrzuciłam te myśli. To nie była moja codzienność. To była nasza misja, my byliśmy shinobi, to był nasz obowiązek. Gdybyśmy nie zabili ich, oni zabiliby nas. Tak było. I już.
            Wolałam o tym nie dyskutować. Zwykle wszystkie smutki odchodziły, gdy wracałam do wioski.
            Zajęłam się lżejszym tematem – słodyczami. Po kilku minutach dyskusji o nich i czemu Sasuke ich nie lubił – wróciła kobieta, która nie tylko podała nam obiad, ale również przedstawiła się i odpowiedziała na wszystkie moje pytania. Okazała się matką pana Sekito oraz kucharką z Konohy, która zawsze towarzyszyła jego wyprawom. Opiekowała się dziećmi i organizowała posiłki.
            - Miła babka – stwierdziłam po wyjściu gościa. Zabrałam się do jedzenia. Ciepły posiłek w szybkim czasie zniknął z misek, które zostały odstawione na ziemię, by można było położyć koło nich, na środku, torby i plecaki, a na kanapach… wygodnie się rozłożyć.
            Wciągnęłam przez głowę ciepłą bluzę i zdjęłam buty, by zaraz potem opuścić w dół podwinięte spodnie i usiąść na przemarzniętych stopach. Nie rozumiałam idei butów z odkrytymi palcami. Zawsze mi marzły i potem bolały.
            Bez słowa wyjęłam drobny zwój i rozwinęłam go nieco dalej, niż ostatnio. Uderzyłam w niego, a na płótnie w kłębie dymu pojawiło się papierowe pudełko.
            - Co ty znowu kombinujesz? – mruknął czarnooki shinobi, zakładając własne cieplejsze ubrania i usadawiając się naprzeciwko. Wyjęłam zawartość kolorowego opakowania, z którego potem jednym ruchem zrobiłam pstrokaty wachlarz. Za oknem trzasnął kolejny piorun.
            - Partyjka Hanafudy*?
             
Przeciągnąłem się i dobyłem z torby ukochaną pomarańczową książeczkę. Przebrałem się, w końcu moje ubrania nie nadawały się po walce do użytku.
            Usadowiłem się na swoim miejscu i sięgnąłem po dzieło Jirayi. Zawahałem się. Sasuke i Niko pewnie grzali się u siebie. To, że odparliśmy ten atak wcale nie znaczyło, że nie mogło być ich więcej. Zdawało się, że to mi przypadał teraz patrol. Westchnąłem, wyglądając za małe okienko. Zaczęło padać. I jak ja miałem czytać w takich warunkach?
            Wyszykowałem się i stanąłem na dachu swojego wozu. Uniosłem opaskę, odsłaniając swoje lewe oko. Rozejrzałem się.
            Na drodze przed nami nie było nikogo. Las robił się coraz rzadszy, a wokół rozciągały się pola i stare chatki. Od jednego z przewoźników słyszałem, że do najbliższej wioski dojedziemy najwcześniej na siedemnastą, i tam prawdopodobnie przeczekamy burzę...
            Obróciłem się, spoglądając w przemierzany las i otworzyłem szeroko oczy. Za nami podążało trzech shinobi, których wcześniej nie widziałem. Biła od nich niesamowicie silna chakra, a oni zmierzali prosto na nas, i to w zawrotnym tempie.
            - Kuso… - warknąłem, zeskakując na ziemię i waląc w drzwi sąsiedniego powozu. W drzwiach ukazała się zdziwiona Niko, z kilkoma kartami w ręku. – Oi, za kilka minut będzie tu trzech kolejnych shinobi! – krzyknąłem, a na te słowa pokazał mi się również Sasuke. – Zbierajcie się, musimy odciągnąć ich od konwoju! – pogoniłem ich, biegnąc równo z jadącym wagonem. Złoty naszyjnik przyczepiony do mojej kurtki rozbujał się niebezpiecznie.
             
            *Hanafuda – tradycyjna gra japońska, kiedyś bardzo popularna wśród japońskiej mafii Yakuza.