20 listopada 2007

Rozdział XXXIII - "Wąż"

Od wypadku z wilkami rozmawialiśmy jeszcze mniej. Już nie było mowy o postojach ani tym podobnych rzeczach. Szliśmy prostą ścieżką, co jakiś czas odgarniając na bok zarośla lub tnąc gałęzie. Niko, która szła przodem, oburzona z niewiadomego powodu, weszła kilka razy w ogromną pajęczynę, którą ciężko było jej usunąć. Zamieniła się więc ze mną, bym to ja prowadził. Temari i Shikamaru uśmiechali się do siebie porozumiewawczo.
            Dziwne, ale ja tam pajęczyn nie widziałem. Widać miała nadnaturalny talent do wpadanie w nie.
            Co za niezdara.
            Odwróciłem się w tył. Kunoichi szła dość szybko i z naturalnym wdziękiem, oglądając się z zaciekawieniem na każde mijane drzewo. Na jej ramieniu wylądował wielobarwny ptak. Zmarszczyłem brwi, idąc dalej. Przed oczami stanął mi Naruto. Gdyby nim zainteresowało się dzikie zwierzę, zacząłby machać rękoma i krzyczeć, prosząc o uwagę i odgrywając jeszcze większego idiotę, niż był w rzeczywistości.
            Szatynka, natomiast, szła tym samym tempem, nie mówiąc słowa, tylko przyglądając się zwierzęciu, które po wyczyszczeniu sobie piór – odleciało. To wszystko było… co najmniej dziwne.
            Po godzinie wędrówki zrobiło nam się raźniej. Przynajmniej niektórym. Shikamaru i Temari zaczęli ze sobą znów gawędzić, a ja zwolniłem, by Niko mnie dogoniła. Szliśmy więc w innym szyku, choć i tak nie mówiliśmy zbyt wiele. Mina dziewczyny wskazywała, że mimo zawieszenia broni – ma mi wiele do powiedzenia.
            Jakoś się tym nie przejmowałem.
            Słońce kiepsko widoczne przez korony drzew, zaczęło schodzić z nieba. Byliśmy po pierwszej przerwie na obiad, która zresztą miała miejsce nie gdzie indziej, tylko na drodze. Rozpaliliśmy małe ognisko, by ani nie spłoszyć, ani nie przyciągnąć zwierząt i zjedliśmy ciepły posiłek. Potem przyspieszyliśmy nieco tempa. Dobrze po południu minęliśmy most nad Ookamikawą. Las po drugiej stronie rzeki był irytująco identyczny.
            - Ne, daleko jeszcze? – mruknęła Niko przed wieczorem. – Jestem zmęczona.
            - Strasznie marudzisz – zauważyłem, patrząc uparcie na drogę. Miałem już dość tych drzew i lian. Wszystko było takie samo, miałem wrażenie, że stoimy w miejscu.
            - Jeszcze trochę – pocieszyła ją Temari. Wiedziałem, że nie miała prawa orientować się w terenie lepiej niż ja - w całym lesie brakowało jakichkolwiek punktów orientacyjnych, by dokładnie przewidzieć, ile drogi nam zostało. Powiedziała to pewnie po to, by uciszyć koleżankę. – Chcemy dotrzeć do końca przez totalną ciemnością, więc unikamy postojów.
            - Super… - Druga kunoichi przewróciła oczami. Chyba znaczenie słów dziewczyny zupełnie do niej nie dotarło.
            Z początku zapierający dech w piersiach krajobraz lasu stawał się monotonny. Wszędzie tylko drzewa, mnóstwo ptaków drących dzioby i ogromne ilości krzaków i mchów. Istny raj dla ekologów, ale nie dla mnie. Choć nie mówiłem tego na głos, miałem ochotę położyć się tu i teraz, a najlepiej – wziąć gorący prysznic.
             
            Myślałam, że zaraz wykituję.
            Szłam uparcie dalej, patrząc na czubki swoich butów i bawiąc się kosmykiem włosów. Bardziej zagrażała mi śmierć z nudów, nie z wycieńczenia czy zjedzenia przez wilki. Nienawidziłam takich misji. Nic się nie działo.
            Spojrzałam na Sasuke.
Przez minutę mogłam spokojnie podziwiać jego ostro zarysowany profil. Nie było to może najbardziej ekscytujące zajęcie, ale widoki były na pewno ciekawsze, niż jednostajny, bujny las.
            - Jeśli myślisz, że zabawię cię rozmową, to się mylisz – szepnął do mnie, nie odwracając wzroku od drogi.
            Przystanęłam i tupnęłam nogą, zwracając uwagę wszystkich. Zmarszczyłam brwi.
            - Czy ja ciebie o cokolwiek pro…
             
            Niechętnie odwróciłem się w jej stronę, gotowy zgasić ją swoim morderczym spojrzeniem, jednak coś innego przykuło moją uwagę.
            W ułamku sekundy dostrzegłem czerwoną smugę, przemykającą szybko po zielonej trawie. Zatrzymała się przy prawej kostce Niko, która krzyknęła z bólu. Ptaki odleciały speszone, przez co dookoła zapanowała absolutna cisza.
            – Aah! – wrzasnęła zdezorientowana dziewczyna, upadając na ziemię. Podbiegłem do niej, gdy zauważyłem coś malinowego przy jej nodze. Niko złapała ręką w rękawiczce dziwną, oślizgłą rzecz i oderwała ją od swojej stopy, odrzucając za siebie. Gad, nie marnując czasu, zniknął w krzakach.
             
            Poczułam przeszywający ból. Obraz przed moimi oczami rozmazał się. Zamroczyło mnie i chciało mi się wymiotować. Świat obrócił się do góry nogami.
            - Co to było?! – krzyknęła Temari, kucając przy mnie. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam szybciej oddychać. Co mi się stało? Bałam się. Nic nie czułam pod palcami, mimo że sięgałam do zdrętwiałej nogi.
            Blondynka położyła mi rękę na plecach, bym nie straciła równowagi. Nawet nie wiedziałam, czy siedzę, czy leżę. Widziałam tylko czerwoną mgłę.
            - Nie widziałem – przyznał Shikamaru, drapiąc się w głowę i rozglądając się za czerwonym, „morderczym sznurkiem”.
            Uchiha, nagle siedzący przy mnie, zauważył krew sączącą się obficie z mojego czarnego buta. Jęknęłam. To stamtąd pochodził ból.
            - Chihebi – szepnął, a wszyscy, nawet ja, spojrzeliśmy na niego pytająco. Był zdenerwowany. – Wąż – rzucił pospiesznie, po czym potrząsnął moją ręką. Zmarszczyłam brwi. O co mu chodziło? - Zdejmij but.
            Jak to: zdejmij but? Po co?
            - Zdejmij go, zobaczę twoją ranę – powtórzył nieco głośniej. Jego głos był pilny.
            Ranę? Nie byłam ranna, to tylko zadrapanie. Wystraszyłam się tego ścierwa, które mnie ugryzło, ale po co było tak panikować?
            Ponownie zakręciło mi się w głowie. Już nie wiedziałam, czy patrzę na Uchihę, czy Temari.
            Nie byli podobni. Temari miała błękitne, okrągłe oczy, podczas gdy te Sasuke były przeważnie zaciśnięte w wąskie, zirytowane szparki… przeszywające mnie na wskroś swoim gorącym…
            - Zdejmij go, do cholery! – krzyknął brunet, a Shikamaru zrobił niepewny krok w tył. Sasuke jednym ruchem – i bez mojej zgody - odpiął dwa paski przy moim długim bucie i z trudem zsunął go z nogi. Bolało jak szlag, ale nie miałam siły krzyczeć. Zresztą nie potrafiłam nawet wyrwać nogi z jego objęć. Kompletnie straciłam w niej czucie. Zrobiło mi się gorąco. Popatrzyłam zaskoczona na swoją kostkę. Zacisnęłam pięści na trawie. Nic dziwnego, że but nie chciał zejść. Spojrzałam na mojego rywala, a on na mnie.
            - Shimatta… - warknął, dotykając mojej nogi.
            Z czterech drobnych punktów sączyła się krew. Wokół nich rosła niepokojąca opuchlizna o fioletowawym kolorze. Każdy ucisk na ranie okropnie mnie bolał, a ja doskonale wiedziałam, że kto jak kto, ale Uchiha nie był medic-ninem.
            Wręcz przeciwnie, prędzej by ukrócił moje cierpienia, niż mi pomógł.
             
            Jej zielone tęczówki zadrżały.
            - Shinai! – warknęła, odrzucając moją rękę od swojej nogi. Syknęła, zamykając oczy. Złapała mnie na oślep za ramię, mimowolnie przytrzymując mnie przy sobie. Zacisnęła na niej pięść, odchylając głowę do tyłu. Spojrzałem na nią zaskoczony. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Musiało potwornie boleć.
            - Co robimy? – zapytała blondynka głosem pełnym zaniepokojenia, po przeciwnej stronie dyszącej dziewczyny. Oczekiwała, że coś wymyślę. Mimo że to nie ja byłem przywódcą. Spojrzałem w jej oczy, potem znów na Niko i jej delikatną rękę zatrzaśniętą na moim ramieniu tak mocno, że niemal byłem pewny, iż będę miał po tym ślad. Obok jej zamkniętych oczu pojawił się zimny pot, a jej powieki dygotały. Szatynka westchnęła łamliwym oddechem, a po jej policzku stoczyła się ogromna, szczera łza.
            Przyjrzałem się spadającej na ramię dziewczyny kropli. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, jak bardzo ją bolało, kiedy ostatni raz widziałem płaczącą dziewczynę, czy chociażby nad tym, czy Niko potrafiła w ogóle płakać.
            Bez chwili wahania zrzuciłem jej rękę z ramienia i pochyliłem się nad jej opuchniętą kostką.
            - Nani- … ah!
            Dotknąłem wargami jej ciała, po czym mocno przywarłem do jej skóry, próbując jak najszybciej wyssać truciznę, zanim rozprzestrzeni się gdzie indziej. Poczułem w ustach metaliczny smak jej krwi. Uniosłem głowę i wyplułem czerwoną ciecz i znowu pochyliłem się, zasysając się ponownie na jej skórze. Wyczułem kwaskowaty, cierpki smak. Wyplułem część jadu, po czym znów wróciłem do miejsca ukłucia, upewniając się, że wydobyłem wszystko.
             
            Siedziałam w rozkroku, z szeroko otwartymi oczami, dysząc głośno. Bolało jak cholera, a dziwne uczucie, które powodował chłopak nie pomagało mi wcale. Sam fakt, że jego ciepłe i mokre usta dotykały mojego ciała, sprawiał, że wariowałam.
            Nie mogłam oderwać wzroku od Uchihy pochylonego nad moją nogą i jego ust stykających się z moją skórą. Wiedziałam dobrze, co robił, a mimo to serce biło mi jak szalone.
            Zacisnęłam oczy, próbując się zrelaksować. Na marne.
            To się nie działo naprawdę. Oh, Kami-sama, on nie mógł mi znowu ratować życia…
            Zatopiłam nieco przydługie paznokcie w brudnej ściółce lasu. Sasuke powtórzył operację kilka razy. Zignorował moje krzyki i próby uwolnienia się. Złapał mocniej moją nogę, w pewien sposób blokując też dopływ krwi.
             
            Ja najlepiej z nich wszystkich wiedziałem, co się stanie, gdy trucizna wprowadzona przez tego węża rozejdzie się dalej po jej ciele. To był mój obowiązek.
            Gdy skończyłem, wyplułem ostatnią porcję ciepłej krwi i otarłem usta wierzchem dłoni. Spojrzałem na wciąż ledwo przytomną szatynkę.
            - Daijobu… desu ka? – zapytała Temari, kładąc jej rękę na ramieniu. Niko zwlekała chwilę, lecz potem ociężale kiwnęła głową. Spojrzała na swoją nieszczęsną kostkę. Jej twarz była cała czerwona.
Wstałem i przejechałem dłonią po swoich włosach.
            - No to mamy wymuszony postój – westchnąłem, po czym odwróciłem się w ich stronę. – Dokładnie tak, jak chciałaś.
             
            Zasmuciłam się lekko, co ukryłam, opuszczając głowę. Podwinęłam zranioną nogę pod siebie. Bolało. Jakbym mogła, przytuliłabym ją do siebie.
            Cholera. Znowu ja byłam ranna. Doushite? Czemu to ja zawsze musiałam być ciężarem, a on bohaterem? I czemu ratowanie mnie jak zwykle wymagało dotyku? Nie byłam nawet w stanie zaprotestować, a akcja ratunkowa skończyła się tak szybko, jak zaczęła.
            Zauważyłam zaniepokojony wzrok blondynki tuż obok mnie. Ona też się o mnie bała. No ładnie.
            – Temari… podasz mi bandaże?
            - Ossu.
            Oczyściłam sobie nogę, wciąż czując na sobie jego… pocałunek? Tak można było to nazwać? Nie, to było ratowanie mojej skóry. Tak przynajmniej to wyglądało, bo bardzo się przejął. Pewnie wiedział o tych wężach więcej niż ja. Więcej niż opanowany Shikamaru. Czemu i z tym czułam się źle?
            Zawiązałam dookoła czysty bandaż, który jednocześnie usztywnił moją bolącą kostkę i ułatwił mi założenie buta. Ze wstaniem było gorzej. Temari musiała podać mi rękę, a potem i tak kulałam.
            Kuso.
            Spojrzałam na czekających na mnie chłopaków. Sasuke pochwycił moje spojrzenie. Kuso. Podszedł bliżej, nie okazując emocji na twarzy. Kuso!
            - Nie możesz iść w takim stanie – oświadczył bez dumy czy łaski w głosie. Zmierzył mnie poważnym wzrokiem, od którego przeszły mnie gorące ciarki. To nie była moja wina, że akurat ja oberwałam. Musiał to wiedzieć, inaczej by mi dokuczał. Podał mi rękę, na którą nieufnie spojrzałam. Skądś już znałam ten gest. – Zaniosę cię. – Kuso. Tylko nie to. Mogłam… no, może nie mogłam iść sama, ale na pewno nie chciałam, by mi pomagał. No, przynajmniej się ze mnie nie nabijał. – Mam w tym wprawę. – Posłał mi swój wredny uśmieszek.
            Czemu ten uśmiech był atrakcyjny? Czemu przez moment miałam ochotę się zgodzić?
            Kuso!
            - Il ja nai betsu ni – powiedziałam szybko, odwracając wzrok. Musiałam wymyślić, jak mogę dalej się przemieszczać. Obiecałam sobie, że nie dam się więcej nieść brunetowi.
            Ale on już mi uratował życie. Kono yaro…
            Spojrzałam w jego czarne oczy, które koncentrowały się na mnie i tylko na mnie. Coś wtedy się ze mną stało. Nie wiedziałam dokładnie co, ale ten sposób, w jaki na mnie patrzył… cóż… dawał wiele do myślenia. Zbyt wiele.
            Potrząsnęłam lekko głową.
            - Poradzę sobie – zapewniłam, puszczając również rękę Temari. Zachwiałam się i przełożyłam cały ciężar ciała na drugą nogę, opierając się o drzewo. Sasuke już wystawił rękę, by mnie przytrzymać, ale zdążyłam ją odepchnąć. – Głuchy jesteś?
            Ciągle był przy mnie. Chciał mi pomóc na siłę, ale też bezinteresownie. Gdy ukąsiło mnie to paskudztwo, tylko on zareagował. Shikamaru stał w miejscu, nie wiedząc, co robić.
            Nie oczekiwał też podziękowań ani nie śmiał się ze mnie przy innych. Nie wyolbrzymiał problemu. Jednak to wszystko nie zmieniało naszej sytuacji. Przyjaźnić mogliśmy się w domu. Teraz byliśmy na misji, w dodatku jako rywale. Współczucie i te jego gierki musiały poczekać.
            -  Jak chcesz. – Uchiha przewrócił oczami i podszedł do Shikamaru, mówiąc coś cicho. Chłopak zachmurzył się.
            Nie mogłam się poddać.
            Moja duma wypchnęła ból i słabości na dno. Jeszcze raz spojrzałam na Temari, dzięki czemu wpadł mi do głowy pomysł. Schyliłam się do ziemi, gdzie musiały być resztki mojej krwi. Umoczyłam w niej palce, ignorując to, że była w niej też trucizna i uformowałam potrzebne pieczęcie. Skoncentrowałam dużo chakry.
            Niemal się przewróciłam, gdy uderzyłam otwartą dłonią o ziemię, a wokół mnie pojawiły się czarne znaki i pełno dymu. Zwróciłam tym uwagę wszystkich dookoła. Z pary wynurzyła się postawna sylwetka brązowego zwierzęcia o wysoko postawionych, spiczastych i czujnych uszach oraz krótkiej sierści. Ogromny kot o złotych oczach wstał z siadu i zbliżył swój różowawy nos do mnie, siedzącej znów na ziemi.
            Udało się. Właśnie chciałam zobaczyć.
            - Długo się nie widziałyśmy. – Dookoła rozległ się kobiecy, głęboki, ale i spokojny głos.
            - Prawda – przytaknęłam, unosząc rękę okrytą rękawiczką do głowy kocicy. – Yochi.
             
            Czwarty summon. Wielkości tego pierwszego, irytującego.
            - Kłopoty? – zapytała prosto nowa postać, schylając dostojnie głowę przed właścicielką.
            - Niezbyt spore – uśmiechnęła się kunoichi, zakładając jej ręce na szyję. Kot wyprostował się, pomagając jej wstać. – Przynajmniej nie takie, jak ostatnio – zaśmiała się. Chyba tylko ja rozpoznałem nerwowy i sztuczny śmiech.
            Bolało ją, to pewne. Jednak starała się być silna.
            Zmarszczyłem brwi, obserwując ją czujnie. Unikała moich oczu.
            - Jakie jest moje zadanie? – zapytała poważnie przywołana kotka. Wydawała się niezwykle… jak to opisać? Stara i rozważna. Mimo że wypowiedziała kilka krótkich zdań, czuć było, że w tym, co robi, jest profesjonalistką. Cokolwiek w sumie robiła.
            Czym zajmowały się summony? Skąd pochodziły? Jak można było je wezwać?
            Czemu przez swoją niewiedzę z bohatera w mgnieniu oka zmieniłem się w niemowę pozostawionego na uboczu?
            - Dowieźć mnie bezpiecznie na koniec lasu. – Dziewczyna obeszła kota z jednej strony, wciąż podpierając się o niego ręką, po czym przełożyła nad jego kłębem uszkodzoną nogę. Usadowiła się wygodnie.
            - Anaboko – zamruczała Yochi, czy jak jej tam było na imię, odwracając się ku mnie i reszcie. – Dawno tu nie byłam. Wiele się zmieniło.
            - Znasz ten las? – zapytał śmiało Shikamaru, podchodząc bliżej. Chyba był zadowolony, że więcej nie będziemy błądzić. Lub że zdjęto z jego ramion część odpowiedzialności.
            Pieprzony leń.
            - Jak własną kieszeń, mój drogi – uśmiechnął się summon. Nara skrzywił się na sposób, w jaki kot się do niego zwrócił, jednak zatrzymał uwagi dla siebie. – Idziecie na południe? To niebezpieczna droga.
            - Wiemy o tym co nieco. – Kunoichi na jej grzbiecie przewróciła oczami. Po chwili jej wzrok powędrował do widocznie nadal bolącej kostki. – Dlatego tu jesteś.
            - Czuję zapach twojej krwi, Niko – mruknęła kocica, pochylając się nad czerwoną plamą. Niko zachwiała się na jej grzbiecie. – Czy ci ludzie coś ci zrobili? – Złote, błyszczące oczy spotkały moje własne oraz resztę shinobi, wciąż nieprzyzwyczajonych do obecności ogromnego kota.
            - Iie. Oni są ze mną. – Zielonooka pokręciła głową. Uśmiechnęła się pokrzepiająco do dwóch chuuninów, ale nie do mnie. – Możemy ruszać? Chcemy dotrzeć do krawędzi tej dżungli przed zmrokiem.
            - W takim razie powinniśmy się zbierać… - westchnął summon, robiąc pierwszy, chwiejny krok w przód. Minęły nas, idąc powoli. Zielonooka obróciła się. Jej zdeterminowana mina sugerowała, że ból minął, jednak nie wierzyłem jej ani trochę.
            - Ne, iku ze, minna!
             
            Następną godzinę drogi w pewien sposób umiliła nam obecność Yochi. Trochę przypominała mi zachowaniem starą babcię. Lubiła opowiadać ciekawe historie, jak to kiedyś wezwano ją do Anaboko i co wtedy się wydarzyło. Zbliżał się zachód słońca, a granicy gąszczu nie było widać.
            Chętnie komentowałam wypowiedzi przyjaciółki. Co jakiś czas zerkałam na idącego za nami Uchihę, który wcale nie włączał się w konwersację. Nie wiedziałam, co myśleć o jego wyczynie. I to podwójnym. Nie wiedziałam też, czego on ode mnie oczekiwał. Podziękowań? Wdzięczności? Oddania przysługi? Ale niby kiedy, skoro Pan Wspaniały zawsze świetnie radził sobie sam?
            Zamyśliłam się i mimowolnie spowodowałam ciszę między wszystkimi. Poruszałam się do taktu kroków Yochi, choć mój umysł był gdzie indziej.
            „Ktoś się zakochał” – usłyszałam w myślach.
            Zamrugałam i wyprostowałam się. Zorientowałam się, skąd pochodzi kobiecy głos i prychnęłam cicho, nie zwracając uwagi towarzyszy.
            „Urusai! – pomyślałam, patrząc na czubek głowy dźwigającej mnie kotki. – Nie wiesz, o czym mówisz.”
            „Mam wiele lat i widziałam wiele rzeczy. Nie mów starszym, co myśleć i mówić – odparł summon spokojnie i dystyngowanie. Nie spodziewałam się, że nasze zabawne kłótnie przybiorą taki tor. Przewróciłam oczami. - Chyba ten gest wchodzi ci w krew, dziecko. A któż oprócz ciebie tak robi?”
            - Hhh! – syknęłam, uderzając kota w plecy. – Zamkniesz się wreszcie?!
            Wszyscy wokół zatrzymali się, patrząc na mnie dziwnie. A najdziwniej Sasuke. Od pół godziny nikt nic nie mówił. Dałam ręką znać, by się nie zatrzymywać i przeklęłam pod nosem, nie zamierzając się tłumaczyć z idiotycznego zachowania.
             
            Uniosłem brew. Chyba ta trucizna zaczynała działać jej na głowę.
            Zobaczyłem uśmiech kotki i zrozumiałem, że musiały ze sobą rozmawiać, gdy nie uważałem. Wyrównałem krok z innymi. Szedłem teraz zaraz przy Niko, co widocznie ją denerwowało.
             
            Kiedy tylko się zbliżał, czułam się jednocześnie bezpieczna i zagrożona. Czułam przymus robienia wszystkiego idealnie, niemal przypodobania się innym lub mówienia więcej, niż zwykle. Z drugiej strony – jego i moje własne zachowanie tak mnie irytowało, że momentami miałam ochotę uderzyć głową o coś twardego.
            Jego chakra, zapach, odgłosy jego chodu i piekąca świadomość spojrzenia wprawiały mnie w lekki zawrót głowy.
            „Uspokój się. Potem mu powiesz” – poradził kot. Jego ton głosu aż ociekał ironią.
            „Zaraz-cię-odeślę-na-tamten-świat” – odwarknęłam, zaciskając palce na jej brązowej sierści.
            Nadszedł wieczór. Humory nam się pogorszyły, co jeszcze podkreśliły czuwające komary, gryzące nas niemiłosiernie. Yochi odganiała się od nich puszystym ogonem, choć czasami miauczała, skarżąc się głośno na kolejne ukłucie.
            - Nawet robactwo się zmieniło... eh, te czasy…
            Chrust chrzęścił nam pod nogami. Końca tego padołu nie było widać. Nikt już nic nie mówił. Wszystko było oczywiste. Albo zabłądziliśmy, albo nasze wyliczenia nie były prawidłowe - na tą myśl Shikamaru jęknął - albo zmarnowaliśmy zbyt wiele czasu, albo…
            - To już koniec – zakomunikowała Yochi, nie przerywając marszu.
            - Koniec czego? – zapytała Temari, choć sekundę potem wszystko było widać. Ukazała nam się ostatnia warstwa lasu, drzewa zaczęły się rozrzedzać, ukazując szerokie pola i doliny skąpane w ciemnym kolorze nadchodzącej nocy. W oddali unosiła się mgła, toteż nie widać było ani miast, ani nawet horyzontu.
            - No, nareszcie – westchnął Shikamaru, zakładając ręce na kark. Wszyscy zgodnie przyspieszyliśmy kroku. Wyszliśmy całkowicie z lasu, gdzie uderzył w nas silny, południowy wiatr.
            - Uff… w końcu. – Przeciągnęłam się leniwie. Wszyscy posłali mi mordercze spojrzenia. To oni maszerowali całą drogę. – …N-nani?
            Rozłożyliśmy kolejny obóz. Z przyjemnością zjedliśmy kolację przy dużym ognisku. To były w większości nasze ostatnie rzeczy. Summon zniknął, gdy poczuł się niepotrzebny, a ja i tak nie miałam zamiaru się już nigdzie ruszać. Podczas gdy inni siedzieli na drewnianych blokach, ja leżałam w śpiworze na brzuchu, przodem do ogniska. Zajadałam się tym, czym podzielił się Shikamaru oraz rozdawałam słodkie przysmaki, które kupiłam ostatnio w Konoha. Temari głośno chwaliła moje zdobycze i dopytywała się o ich pochodzenie, podczas gdy Nara ciągle narzekał, że jego matka była nadopiekuńcza i pakowała mu za dużo żarcia.
            Spuściłam wzrok, ale postanowiłam nie przejmować się tym. Każdy miał prawo mieć szczęśliwą rodzinę, nawet, jeśli ja nie miałam. Ja i Sasuke, to jest.
            Gdy wszyscy się już najedliśmy i nagadaliśmy, rozłożyliśmy śpiwory wokół palącego się jeszcze ogniska. Ku mojemu zaskoczeniu – tak samo zrobił Sasuke, więc nasze cztery legowiska stworzyły swego rodzaju gwiazdę. Noc już doszczętnie okryła wszystko dookoła. Gwiazd było widać mniej niż zeszłego wieczora, choć i tak przyjemnie się na nie patrzyło. Niebo wyglądało magicznie, gdy zamiast stert błyszczących kropek tworzyły się ich grupki, niczym wielkie rodziny świetlików, gromadzące się nad naszymi głowami i przysłuchujące się naszym rozmowom.
             
            Leżałem na brzuchu z rękoma pod brodą i wpatrywałem się w skrzące kłody w ognisku. Moje myśli odpłynęły daleko, a szum drzew z przeklętego lasu i pękające gałęzie w palenisku zagłuszyły chrapanie Shikamaru i pomruki Temari. Nie zorientowałem się, że reszta dawno już posnęła, zmęczona długą wędrówką.
            - Ne... Sasuke? – usłyszałem gdzieś z boku. Odwróciłem się nieznacznie ku Niko, która leżała w takiej samej pozycji. Mówiła przez to nieco niewyraźnie. – Arigato.
            Jakie to było proste. I treściwe. A zarazem skuteczne. Na mojej twarzy zagościł uśmieszek satysfakcji.
            - Ten wąż był niebezpieczny – westchnąłem po dłuższej ciszy. – Musiałem to zrobić.
            - Nie mówię tylko o tym – zaprotestowała spokojnie kunoichi. Uniosłem brew, ale postanowiłem się nie dopytywać. To było kłopotliwe, a zachowanie dziewczyny było trochę podejrzane. Nie spodziewałem się jednak podziękowań, zwłaszcza w takim momencie. Wróciłem do patrzenia na ognisko, gdy coś stuknęło po drugiej stronie mojego śpiwora. Odwróciłem szybko głowę w gotowości, lecz nic tam nie było. Popatrzyłem na szatynkę, która siedziała na swoim legowisku z uniesioną ręką, jakby coś przed chwilą rzuciła.
            Moje oczy rozszerzyły się.
            Ona wtedy nie spała?
            Niemal krzyknąłem, wyciągając spod okrycia dłoń i odnajdując po omacku kamień, którym prawdopodobnie przed chwilą cisnęła. Znałem go. Już go kiedyś miałem w ręku. Masaka?
             
            Nie wiedziałam, co wtedy mną kierowało, ani co powinnam o tym myśleć. Wiedziałam tylko, że coś było ze mną nie tak i musiałam temu zaradzić. Zdziwiło mnie jego wczorajsze zachowanie, gdy po obudzeniu się z koszmaru i odetchnięciu z ulgą, że to nie była prawda – ktoś rzucił kamień w stronę mojej głowy. Oczywiście – nie spodziewałam się żadnej czulszej formy budzenia niż ta, ale sam fakt…
            Nie znałam go. Był mi obcy tak samo jak reszta ludzi na świecie. Był momentami nie do zniesienia - potrafiłam z zamkniętymi oczami i obudzona w środku nocy wyrecytować wszystkie jego wady. Jednak obok egoizmu, wyniosłości, pychy i wiecznego niezadowolenia, widziałam w nim wiele swoich własnych cech. Poszukiwanie odpowiedzi, niepewność i samotność. Takich cech, których normalnie ludzie nie okazują, a gdy już te wychodzą na jaw, zmieniają oblicze człowieka w twoich wyobrażeniach.
            Tak właśnie teraz byłam skołowana. Nie mogłam powiedzieć, że lubiłam Uchihę czy chciałam z nim przebywać, jednak… ciągnęło mnie coś do niego. Inteligencja, spostrzegawczość i niezwykły talent. Jego głos, spojrzenie, sylwetka. Oraz niezwyczajna siła, dzięki której czułam, że mam przy sobie i ewentualnego rywala, i obrońcę.
            Nie to, że go potrzebowałam czy miałam mu zaraz zamiar wyznać, jaki jest wspaniały. Bo nie był. Nikt nie był idealny. A już na pewno nie on. Jednak w głębi duszy czułam, że jego wady i występki są do zaakceptowania. Że jeśli miałabym wybierać, chętniej zostałabym w nowej drużynie Kakashi'ego, niż wróciła do swojej byłej grupy. Że spędziłabym życie wynajmując to duże mieszkanie z nim, niż wracając do Anko.
            Uśmiechnęłam się na te dziwne myśli, orientując się, co ten chłopak ze mną najlepszego zrobił. Jedyne, co mogłam w tej chwili począć, to udawać, że nic ważniejszego się nie stało i obserwować go z boku, zastanawiając się, co on we mnie mógł odkryć.
            - Oyasumi nasai… - wyszeptałam, gdy położyłam się z powrotem. Zamknęłam oczy. – Sasuke.
         
         

8 listopada 2007

Rozdział XXXII - "Rzeka Wilków"

Droga nie była trudna. Nie było ani zimno, ani ciepło. W lesie natomiast było ciemno i cicho, przez co moje zmysły się wyostrzyły. Biegliśmy na południe, w zwartej grupie. Z przodu Shikamaru i Sasuke, a zaraz za nimi Temari i ja. Nie rozmawialiśmy ze sobą, a w moich uszach odbijały się tylko nasze szybkie kroki i świst powietrza. Nie rozglądałam się dookoła, bo wiadomo było, że w takim miejscu i o takiej porze na pewno nikogo nie spotkamy.
            Słońce dawno zaszło za horyzont, a z nieba zniknęła już ostatnia różowo-fioletowa łuna. Bezchmurne sklepienie nad nami pokryło się miliardami migoczących gwiazd, doskonale widocznych z mojego położenia. Do celu, dokładnie wskazanego i opisanego na mapie, było całkiem daleko. Nie to był jednak problem. Najważniejszym pytaniem było, gdzie wszyscy przenocujemy.
            - Do wioski tego kłopotliwego daimyo mamy dwa dni drogi. – Odkrywczo przerwał ciszę Shikamaru, na którego wszyscy spojrzeliśmy. Zwolniliśmy nieco tempa, by wiatr nie zagłuszał tego, co chciał nam przekazać. – Jednak my dotrzemy tam za niecałe trzy doby – zakomunikował, patrząc wciąż przed siebie.
            - Czemu tak długo? – zapytała głośno Temari.
            - Shikamaru nie chce spać w Anaboko – wtrącił się niegrzecznie Uchiha, odwracając nieznacznie głowę w tył. – Też o tym pomyślałem. – Blondynka zmierzyła go tylko nieufnym spojrzeniem. – Nanda? – usłyszałam jego warknięcie.
            - Nieważne, że mamy razem misję – zauważyła kunoichi dość grzecznym tonem. – Nie zapomniałam, co chciałeś zrobić Gaarze.
            - To było…
            - Urusai – warknął Nara. – Pokłócicie się kiedy indziej. Chyba oboje to lubicie – uśmiechnął się cierpko. Nie za bardzo wiedziałam, o co im chodziło. Słyszałam, że inwazja na Konohę miała związek z Suną i Gaarą, nie sądziłam jednak, że Sasuke walczył z moją kumpelą. – Chciałem powiedzieć, że przenocujemy przed wejściem do lasu i drugi dzień poświęcimy na bezpieczne przebycie go – westchnął. – Zależy, ile nam to zajmie… a potem dojdziemy do celu.
            - Doskonale – uśmiechnęłam się, nieco zmęczona ciągłym biegiem. – Jak daleko jest do krawędzi lasu?
            - Około dwanaście kilometrów.
            - Mrr... daleko – jęknęłam. Około czterdzieści pięć minut drogi, kana?
            Tak jak przewidziałam – po drodze nie spotkaliśmy nikogo i niczego. Krajobraz z gęstego lasu wokół Konohy, stworzonego przez Pierwszego Hokage, zmienił się w niebrukowaną, ale zadbaną drogę, a potem na jedną wielką wieś, czy pole, jak kto woli. Gdy na horyzoncie pojawiły się szczyty drzew, wiedziałam, że jesteśmy blisko. Im dłużej biegliśmy, tym rozciągłość lasu zaczęła mnie bardziej przytłaczać. Zdawał się on obejmować nas z trzech stron, tworząc żywy mur, który aż się prosił, by go zburzyć. Jednak to było niemożliwe.
            Przystanęliśmy na drodze tuż przed pierwszą gęstwiną. Im dalej w głąb patrzyłam, tym mniej było widać. Drzewa, rosnące blisko siebie, zdawały się być całością. Jedyne, co wyróżniało się w monotonnym, ale zarazem przejmującym krajobrazie, była wydeptana ścieżka, prowadząca prosto przez środek puszczy o kształcie księżyca.
            - Więc dlatego nazywają go Anaboko – uśmiechnęła się Temari, siadając na kamieniu przy drodze i zdejmując torbę z pleców. Inni poszli jej śladem. – Całkiem… intrygujący... ten las.
            Anaboko mogło znaczyć jego kształt – wklęsły, dziurawy, otworzony. Jednak często używano tego słowa na określenie czegoś głuchego, nieszczerego i fałszywego. Nieźle pomyślane, ne?
            - Mam nadzieję, że nazywając go, mieli na myśli tę ścieżkę. – Wskazałam na nią z lekkim dreszczem. Od puszczy bił nieprzyjemny chłód i tajemniczość. Zupełnie jak…
            - Boisz się? – Uchiha posłał mi wredny uśmieszek. O wilku mowa.
            - Iie – syknęłam, odwracając się w jego stronę. – Ale jeśli Pan Wspaniały się boi, nie musi tego zrzucać na innych.
            Brunet tylko pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
            - No, gołąbki… - westchnął Shikamaru, podpierając się pod boki i ogarniając wzrokiem swoją skromną drużynę i ekwipunek. – Bierzmy się za rozkładanie śpiworów, bo się nie wyśpimy.
            Żadne z nas nie miało namiotu. W gruncie rzeczy nikt nie myślał o spaniu w tym przeklętym lesie… poza tym było na tyle ciepło, że dodatkowe nakrycia wydawały się zbędne. Podczas gdy ja i Tem znalazłyśmy bloki drewna stosowne do siedzenia, shinobi rozpalili ognisko. Rozłożyliśmy się kawałek od drogi, w miejscu, które wyglądało na stare obozowisko. Wszyscy wyjęliśmy zapasy jedzenia i skonsumowaliśmy je przy tańczących płomieniach.
             
            Zjadłem jako pierwszy. Nie byłem zbyt głodny. W dodatku nie chciało mi się dźwigać prowiantu na całą podróż. Zawsze można było coś upolować.
            Z zadziwieniem patrzyłem, jak Shikamaru rozmawia z Temari. Myślałem, że przyjaźnie Konoha – Suna są nie do stworzenia. Rywalizacja, odległość… w dodatku wojna i tyle nieporozumień. A tu – na moich oczach, był nie tylko przykład, że można się zaprzyjaźnić, ale nawet stworzyć parę.
            Nie było mnie na pierwszych walkach na egzaminie na chuunina, ale słyszałem, że właśnie oni byli wskazani do walki ze sobą. A nie była to potyczka pełna miłych pogawędek. Podobno Nara miał Temari w szachu, ale się poddał, tłumacząc, że to wszystko jest zbyt kłopotliwe, a jedna walka mu wystarczy.
Kiedy zdążyli poznać się tak blisko?
            Z trudem powstrzymywałem się od kąśliwych uwag. Wpatrywałem się w ogień, rozmyślając głęboko nad tym wszystkim, co ostatnio się wydarzyło. Zadziwiające, ale takie myśli nachodziły mnie zawsze w nastrojowych momentach.
             
            Siedziałam na drewnianym bloku, niechętnie skubiąc resztki owoców. Ten las wydawał mi się niebezpieczny i dziwny. Poza tym peszyło mnie zachowanie reszty. Temari poświęcała uwagę tylko Narze, który uśmiechał się i mówił nienaturalnie dużo. Miałam o nim inne zdanie, bo wydawał się poważny, leniwy i ostrożny. Widać tak na niego działała.
            W dodatku od ostatniej wymiany uwag Sasuke się nie odzywał. Zaczęłam powoli wątpić, czy jeszcze kiedyś będziemy ze sobą normalnie rozmawiać. Nie to, żeby jego milczenie mi przeszkadzało. Jednak wolałam wiedzieć, czy coś jest nie tak.
            Mimowolnie z resztek jedzenia wzrok przeniosłam na niego. Siedział w swoich czarnych, ciepłych ubraniach, szeroko rozkraczony, z łokciami opartymi o kolana i dłońmi splecionymi tuż przy ustach. Wbijał swój nieobecny wzrok w płomienie nas dzielące. Jego czarne jak smoła oczy odbijały światło ogniska z niesamowitą pasją i tajemniczością. Przechyliłam głowę w bok, oglądając go dokładnie. Srebrna opaska, mieniąca się czerwoną łuną, podtrzymywała jego ciemne, potargane włosy. Twarz miał bardzo zamyśloną.
            Rzadki widok.
            Sasuke podniósł zaciekawiony wzrok. Uniósł jedną brew.
            Przymknęłam oczy, odwracając głowę i rumieniąc się. Jak długo się gapiłam? Jak długo wiedział?
             
            Uśmiechnąłem się lekko, mimo że przez dłonie nikt tego nie widział. Wstałem powoli, po czym wbiłem dłonie w kieszenie ciepłej kurtki. Odszedłem do swojego plecaka po śpiwór. Nie miałem zamiaru czekać, aż ognisko się wypali. Chciałem mieć jutro siłę.
            Moje przypuszczenia spełniły się. Zaraz po tym, jak rozłożyłem swoje posłanie obok jednego z drzew, inni zrobili to samo. Ułożyli się na trawie wokół ogniska tak, by widzieć się nawzajem. Ja jednak nie byłem fanem dzielenia przestrzeni, więc rozłożyłem śpiwór dalej od nich. Najbliżej mnie leżała Niko. Nie miało to jednak znaczenia, bo była odwrócona do mnie plecami.
            Palenisko dogasało, a prawie wszystkich wokół zmorzył sen. Prawie, bo ja nie zmrużyłem oka. Leżałem na plecach z rękami na karku, wpatrując się w gwiazdy. Ile razy spędziłem noc w podobny sposób, czekając, aż nastanie ranek lub leń Kakashi zacznie szarpać Naruto, by ten się obudził? Ale te dni minęły. Teraz obok mnie byli niemal obcy ludzie.
            Takiego nieba jednak nie widziało się na co dzień. Gwiazd było mnóstwo, i to doskonale widocznych. Migotały jak irytujące świetliki - nie zdając sobie sprawy z mijającego czasu i bezsensowności swojego istnienia. Po prostu wisiały, o tam, na górze, widząc wszystko.
            Pod tymi samymi gwiazdami spał mój brat. I wszyscy, których znałem.
            Nieznacznie odwróciłem głowę i spojrzałem na odkryte plecy swojej partnerki. Mruknęła coś pod nosem, ściskając śpiwór. Po kilku minutach ciszy znów powiedziała jakieś półsłowo. Skuliła się na niewygodnym gruncie i otuliła się ramionami, niemal chowając twarz.
            Ja po prostu leżałem, wpatrując się, jak Niko delikatnie porusza się w głębokim śnie, oddychając spokojnie. W tym momencie wyglądała dla mnie krucho i niewinnie. Jednak po chwili przypomniałem sobie, jaka potrafi być – sucha i twarda. Zastanawiałem się, czy, tak jak ja – nie kryła w sobie głębszych ambicji. Czy nie żyła dla jakiegoś celu, nie miała wytyczonej ścieżki czy filozofii. Czemu tak ciężko trenowała? Kim była teraz? Kim chciała być potem?
            Gdy dalej zagłębiałem się w takich myślach, kunoichi weszła w głębszy sen. Obróciła się na plecy, więc widziałem jej spokojną twarz. Oddychała przez lekko rozchylone usta i ściskała w dłoniach miękki materiał. Jej powieki zadrżały.
            Coś jej się śniło.
            Wkrótce cała zaczęła drżeć, choć noc była ciepła. Odwróciła się przodem do mnie, znów zwijając się w kłębek i zaciskając oczy, jakby się czegoś bała. Ten widok nieco mnie zaskoczył. Powstrzymałem się przed ruszeniem ku niej i obudzeniu jej z tego, o czym śniła. To nie był mój problem. Zamiast tego leżałem w tej samej pozycji, spokojnie obserwując całą jej drobną sylwetkę. W końcu miałem okazję jej się przyjrzeć, bez niebezpieczeństwa, że się na mnie rzuci i zabije. Była strasznie podejrzliwa, jeśli chodziło o moją bliskość.
Jej ręce znów zadrżały, a z gardła wydobył się głuchy szept. Cokolwiek jej się śniło, był to zły sen.
            Nie chciałem się w to zbytnio angażować, ale z pewnością nie mogłem tak spać. Wyjąłem ręce spod głowy i po omacku znalazłem koło śpiwora drobny kamyk, który zręcznie rzuciłem w jej stronę. Odbił się on od leżącej koło jej głowy skały z głośnym stuknięciem. Dźwięk rozbudził kunoichi, której twarz wróciła do spokojnej formy. Dziewczyna obróciła się znów do mnie plecami.
            Położyłem się z powrotem. To było jedyne, co mogłem zrobić. I to mi wystarczyło. Ostatni raz spojrzałem na kulkę-Niko pod cienkim okryciem śpiwora i obróciłem twarz do migających gwiazd. Leżałem tak jeszcze przez pewien czas, czekając na jej niechciane sny, których mogłem się pozbyć. Wiedziałem, jak to jest, gdy wokół nie ma nikogo, kto by mnie z nich obudził.
             
            Słońce wzeszło ponad horyzont. W puszczy nieopodal zaczęły krzyczeć  - nie śpiewać - ptaki, co prawie wszystkich wokół postawiło na nogi. Znów prawie, bo jedyną osobą, która nie była jeszcze przytomna, był nie kto inny, tylko Pan Uchiha.
            - Mendo kusai… - jęknął Shikamaru, gdy Temari szukała w torbie czegoś na śniadanie. Poprawił swoją zieloną kamizelkę, a zaraz potem kucyk. – Niko, weź go obudź. Musimy niedługo ruszać.
            - Hai, hai… - Przewróciłam oczami i podeszłam cicho do ciemnego śpiwora mojego towarzysza od siedmiu boleści. Nie dziwiłam się, że jeszcze smacznie spał - byliśmy we dwoje znacznie bliżej krawędzi Anaboko. W dodatku miejsce, w którym się rozłożyliśmy, nie było najwygodniejsze.
            Pewnie przez to miałam koszmary.
            Kucnęłam tuż przy przykrytym po uszy chłopaku. Przechyliłam głowę w bok, otwierając usta. Na jego szyi widniał znajomy znak. Widziałam go już wiele razy, choć jego kwestia nie była ze mną przedyskutowana. Nie spodziewałam się, że go jeszcze kiedyś zobaczę.
            Czemu nie zauważyłam wcześniej? Kiedy to się stało?
Czarny symbol kontrastował z jasną skórą Uchihy… nie pasował mi tylko wianuszek wokół niego. Obejrzałam jego spokojny wyraz twarzy. Tak wyciszonego to go chyba jeszcze nie widziałam. Uśmiechnęłam się do siebie, wyłapując detale jego wyglądu spod czarnych kosmyków.
            Ne, do roboty.
             
            Poczułem ciepłą rękę na swoim ramieniu, która potrząsała mną namolnie. Warknąłem, po czym otworzyłem oczy, widząc zadowoloną szatynkę.
            - Ne, wstawaj… musimy coś zjeść, a potem w drogę – wytłumaczyła pośpiesznie. Jej długie włosy łaskotały mnie w szyję. Jakoś tym razem mnie to nie zachwyciło.
            - Nie dotykaj mnie – burknąłem, zrzucając jej rękę ze swojego ramienia. Niko podniosła się szybko i ruszyła ku pozostałej dwójce, która już trzymała w rękach śniadanie. W pół godziny zjedliśmy to, co mieliśmy, sprzątnęliśmy śpiwory i spakowaliśmy oraz uzbroiliśmy się dokładnie. Na wszelki wypadek.
            Weszliśmy do lasu. Im głębiej w jego centrum szedłem, tym większe wrażenie na mnie robił. Przypominał on swoistą dżunglę, tyle że mniej gorącą i wilgotną. Tarasujące drogę gałęzie ciąłem kunai’em. Widziałem mnóstwo owadów, które na szczęście trzymały się z daleka. Co jakiś czas Niko mruczała z obrzydzeniem, widząc wielką gąsienicę czy rozkładające się mięso zwierzęcia upolowanego… przez inne zwierzę.
            Z powodu ciężkiego podłoża i hamujących nas niebezpieczeństw zamiast biec - szliśmy, mając nadzieję na dotarcie do końca Anaboko przed zmrokiem. Większość czasu rozmawialiśmy o najróżniejszych sprawach wioski lub komentowaliśmy ciekawe widoki.
W pewnym momencie las nieco rozrzedził się. Według Shikamaru dotarliśmy do ćwierci drogi przez puszczę, gdzie mieściła się jedyna polana w okolicy. Na jej środku widać było ogromną formację skalną, z której wypływał mały strumień. Podeszliśmy do niego, by się odświeżyć.
            - Jak nazywa się ten strumień? – zapytała Temari, klęcząc przy brzegu i mocząc ręce w zimnej wodzie, a potem ochlapując nią twarz.
            - To nie strumień, tylko rzeka. Rozciąga się na wschód, gdzie ma zakole. Pod wieczór będziemy znów ją mijali, tylko w postaci rwącego nurtu. Przecina ścieżkę, którą idziemy – odpowiedział spokojnie Shikamaru, również pochylając się nad czystą wodą.
            - Możemy więc wrzucić do niej swoje bagaże i odebrać je na moście, ne? – uśmiechnęła się Niko, poprawiając pasek od plecaka. Temari zachichotała, a ja tylko przewróciłem oczami. Jej dowcipy nie były wcale zabawne.
            - Leń – westchnąłem. Kunoichi spiorunowała mnie wzrokiem. Zmarszczyłem brwi.
            - Czepialski – prychnęła zielonooka, robiąc krok w moją stronę
            - Nieznośna.
            - Pyszałek.
            - Dzieci – przerwał nam Nara, krzyżując ręce i kręcąc głową ze zrezygnowaniem.
            - Jesteście potwornie oczywiści – uśmiechnęła się Temari, przeciągając się i wstając od strumienia. Co oni mieli na myśli?
            Ja i Niko tylko spojrzeliśmy na siebie z wyrzutem, po czym odwróciliśmy się od siebie tyłem z obrażonymi minami. Blondynka uśmiechnęła się szerzej, ale nie drążyła tematu. Wskazała na usłane jasnymi kamieniami dno strumyka.
            – Więc jak się ta rzeka nazywa?
            - Ookamikawa – odpowiedział szybko brunet w kucyku. Wydawało się, że jest dumny ze zdobytych informacji, którymi mógł się pochwalić przed blondynką. Ciekawe, ile książek pochłonął przed wyjazdem.
            - Rzeka wilków? – zainteresowała się Niko. – Niby czemu
             
            Wilki! – warknął Sasuke, odpychając mnie w tył. Od upadku uchronił mnie Shikamaru. Z gęstwiny rzeczywiście wyskoczyły trzy szare stwory, jeżące sierść i obnażając ostre kły. Środkowy zrobił pewny krok w stronę przygotowanego bruneta. Gdyby mnie nie odepchnął, byłabym najbliżej nich.
            Nie zmieniało to faktu, iż po pierwsze - dałabym sobie radę; po drugie - mógł być delikatniejszy.
            – Odsuńcie się – rozkazał pewnie, gdy jego Sharingan zastąpił czarne tęczówki. Temari i Shikamaru posłuchali się.  Nie wiedzieć, czemu.
            - Nie pozwolę ci zabrać całej zabawy. – Stanęłam koło niego, przygotowując się do walki. – To nasza wspólna misja.
            - Czemu ty…
            Pierwszy wilk skoczył w naszą stronę. Uchiha był szybszy i odepchnął mnie w bok. Uderzyłam o drzewo plecami, ale nie osunęłam się na ziemię. Chłopak zasłonił się rękoma i upadł na plecy. Przez jakiś czas siłował się ze zwierzęciem, które warczało głośno, pokazując mu swoje białe zęby. Ślina stwora spływała mu z otwartego pyska i kapała brunetowi na twarz, a ostre pazury raniły mu ręce.
            Sasuke zdobył w końcu siłę i przerzucił bestię nad sobą, jednocześnie wstając na równe nogi. Wilk nie wylądował zbyt zgrabnie, ale szybko ocknął się i popędził w jego stronę. Chłopak nie zdążył uformować pieczęci.
             
            Katon: Goukakyuu! – usłyszałem gdzieś z boku. Biegnącego na mnie wilka odepchnęła w krzaki silna kula ognia, która przypadkowo trafiła kilka okolicznych drzew. Obróciłem się szybko, widząc dyszącą Niko z ręką przy ustach oraz dwa pozostałe wilki, czające się na Temari i Narę. Jeden z nich obrócił się w naszą stronę i ruszył na zielonooką od tyłu, zostawiając drugiego na warcie.
            - Uważaj! – krzyknąłem. Było za późno. Zwierzę skoczyło kunoichi na plecy, gryząc ją w ramię i powalając na ziemię. Rozległ się jej głośny krzyk bólu, który zdezorientował wszystkich. Podbiegłem do niej i kopnąłem szarą bestię, która zaskomlała, odrywając się od mojej partnerki. Uklęknąłem przy niej, ignorując wciąż warczące stworzenie, które zaraz znów było na nogach. Uniosłem na nie rozwścieczony wzrok, po czym wykonałem pieczęcie.
            Głośny odgłos pioruna rozległ się wokoło razem z dźwiękiem świergoczących ptaków. Wszystko zajarzyło się błękitną poświatą, gdy Chidori uderzyło w szarżującego wilka, rozrywając go niemal na kawałki.
            Odetchnąłem, patrząc na swoją umazaną w krwi dłoń. Wytarłem ją szybko o spodnie i podniosłem Niko z ziemi. Miała przymknięte oczy, choć na pewno oddychała. Spojrzałem w drugą stronę, gdzie walczyli inni. Shikamaru klęczał z uformowanym symbolem Szczura, a Temari triumfalnie opierała się o niego.
            - I co z nim zrobimy, skarbie? – westchnęła uwodzicielsko blondynka, lustrując bezsilną bestię, związaną Kage Mane no Jutsu.
            - Nie wiem. Chcesz futro? – Nara posłał jej drobny uśmieszek.
            - Wolę dywan. – Temari położyła rękę na złożonym wachlarzu, po czym wyciągnęła go zza pasa, otwierając go energicznym ruchem. Metal trzasnął o metal. Wokół powiało chłodem, gdy wszystkie trzy fioletowe „gwiazdy” ujrzały światło dzienne.
            - Jak sobie życzysz – westchnął Shikamaru, rozłączając ręce i wstając. Zdezorientowane zwierzę nie zrobiło żadnego ruchu ku nim, a Temari stanęła przed chłopakiem, łapiąc broń w dwie ręce i przenosząc ją na lewą stronę.
            - Nimpo:… - Wilk jęknął. - … Kamaitachi no Jutsu! – krzyknęła dziewczyna, zamachując się wachlarzem. W stwora uderzył silny prąd powietrza, wyrywającego liście i gałęzie z drzew oraz unosząc piasek z niewielkiej leśnej polany. Wilk poszybował daleko, a po chwili doszedł do mnie huk cielska uderzającego o drzewo. Shinobi spojrzeli na siebie, po czym jak gdyby nigdy nic, otrzepali swoje brudne ubrania. Kunoichi z Suny złożyła broń i wsunęła za szeroki pas swojej sukienki.
            Poczułem, że dziewczyna, którą trzymałem, zaczyna się wiercić. Owładnęło mną uczucie ulgi. Spojrzałem na nią i ujrzałem jej rozwścieczoną i zarumienioną twarz.
            - Hanashite! – ryknęła, waląc mnie pięściami po rękach. Syknąłem i upuściłem ją. – Aua! – krzyknęła, wciąż zarumieniona, masując sobie pośladki. – Może delikatniej!
            Przewróciłem oczami. Zapowiadała się naprawdę długa misja.
             
          

Obserwatorzy