18 kwietnia 2008

Rozdział XLI - "Koszmar"

Szybkie, niedoścignione cienie przemykały przez zimną podłogę. Wokół czuć było zapach stęchlizny i mokrej ziemi. Było duszno. Duszno i niebezpiecznie. Próbowałem się ruszyć, ale to skutkowało tylko obrzydzeniem, gdy moja naga stopa zetknęła się z kolejnym fragmentem podłogi pokrytej śluzem. Moich uszu dochodziły powolne, niewyraźne dźwięki zbierające się w cichy syk. Nie chciałem uciekać. Nawet, jeśli miałbym zamiar – nie wiedziałbym, dokąd. Zero dróg ucieczki. Nie wiedziałem gdzie jestem ani co się dzieje. Próbowałem wytężyć zmysły w poszukiwaniu choć jednej odpowiedzi w tej trudnej sytuacji, ale nic się nie zmieniło. Skupienie przerwał mi przeszywający ból w klatce piersiowej. Odruchowo zacisnąłem zęby i złapałem się za serce ręką. Nic. Nie było go tam. Nic nie czułem. Jeszcze raz uniosłem rękę, zdezorientowany, ale ta tylko przeszyła gęste powietrze, nie spotykając się z ciałem. Nie było go tam? Byłem skołowany aż tak, że nie potrafiłem w ciemności znaleźć swego tułowia, czy ktoś pozbawił mnie kończyn? Nie wiedziałem. Na moje desperackie warknięcie odpowiedział mi stłumiony syk. Syk stworzeń przesuwających się po podłożu.

W oddali usłyszałem coś nowego. Kroplę. Jedna, pojedyncza, uderzająca o taflę wody. Kałuża? Kolejna kropla. Przypominało to rytmiczny, denerwujący odgłos, zapewne występujący w kanale. Obróciłem się w stronę dźwięku, gdy ten, na złość, ustał. Zrobiłem krok w odpowiednim kierunku, ale znów nic nie poczułem. Po omacku szukałem stopą podłoża, ale miałem wrażenie, że unoszę się jednostajnie w próżni. Spróbowałem zrobić kolejny krok. Też nic. Gdzie podziały się moje nogi? Byłem pewien, że je mam. Wiedziałbym, gdybym nie miał. Prawda?

Miałem. Otrzymałem na to dowód, gdy mojej nagiej kostki dotknęło coś zimnego. Całe moje ciało odrętwiało, a lodowaty uścisk na mojej stopie wzmocnił się. Oślizgłe zwierzę powoli, ale jakże rozpaczliwie zdecydowanie ruszyło w górę. Zacisnąłem oczy. Nic to nie zmieniło, bo wciąż nie widziałem. Najchętniej zrzuciłbym węża z siebie, ale nie byłem głupi. Ukąsił by mnie. Chociaż – czy lepiej było, by ten wspinał się coraz dalej i dalej? A jeśli bym spróbował, czy by to coś dało? Skoro przed minutą nie mogłem odnaleźć swojego mostka, to czy byłem w stanie się schylić i zdjąć gada ze swojej bezwładnej nogi?

Znów wiele pytań, a tak mało czasu, który i tak w tym dziwnym miejscu przestał grać jakąkolwiek rolę. Oślizgłe stworzenie zawinęło się wokół mojego pasa, podążając jak najwyżej. Byłem coraz mniej pewien, czy wyjdę z tego cało. Gdybym tylko miał przy sobie broń. Czemu jej nie miałem, skoro byłem w takim miejscu? Poza tym – gdzie ja w ogóle byłem? Jaki to miało sens?

Wąż nie przyspieszył tempa ani odrobinę. Zdawało by się, że delektował się psychiczną torturą. Sam do tej pory nie spojrzałem w dół, obawiając się ugryzienia, a swoich rąk wciąż nie mogłem się doszukać. Silne ciało owinęło się wokół mojego torsu, a przód stworzenia sunął po moich plecach. Całe me ciało ogarnął chłód, ale czekałem. Czekałem z rosnącą niepewnością, a zarazem ciekawością, co zrobi wąż, gdy nie będzie miał już gdzie się wspinać. Udusi mnie? To było możliwe.

Co za głupia śmierć.

Powiedziałem to na głos, sam do siebie, choć nic nie usłyszałem. Owiała mną przejmująca pustka. W odruchu chciałem złapać się za krtań, sprawdzić, czy wszystko okej, ale powstrzymała mnie ta sytuacja. Dlaczego nie mogłem mówić? Chodzić? Nawet nie myślałem normalnie. Zacząłem zastanawiać się, czy w ogóle poruszyłem ustami, gdy gad pokonywał ostatnie centymetry. Oślizgłe ciało otarło się o bok mojej szyi. Zacisnąłem zęby z obrzydzenia. Kreatura wsparła się na mym ramieniu, idąc wciąż dalej, aż stanęła. Uniosła głowę i skręciła, kierując ją wprost na moją twarz. Czekała. Wiedziałem to. Czułem całym sobą.

Otworzyłem oczy.

Nabrałem w płuca tyle powietrza, ile tylko się dało.

Węża już nie było, a moje sklejone oczy oślepiła biel. Po kilku sekundach zorientowałem się, że wgapiam się w sufit, leżąc na miękkim posłaniu. Z mojego gardła wydobyło się głębokie chrząknięcie, na poły ze zdziwienia, to trochę z ulgi. Nie byłem w stanie ruszyć głową i zorientować się, gdzie jestem, więc tylko zamrugałem energicznie oczami.

- Obudził się... – usłyszałem z boku głos. Energicznie przekręciłem głowę w tamtym kierunku, czego szybko pożałowałem. Ból był niewyobrażalny. – Obudził się! – usłyszałem ten sam głos, tym razem jednak trochę dalej, z dodatkowym echem i o wiele głośniejszy.

Za chwilę do pomieszczenia wparowało kilka osób więcej. Nikogo nie poznawałem, ale ich śnieżnobiałe stroje mówiły wszystko za siebie. Nad moją sylwetką rozpoczęły się żarliwe dyskusje na temat mojego zdrowia. Zamknąłem oczy z westchnieniem i zacisnąłem zęby.

Jak ja nienawidziłem szpitali.

Poczułem lekki uścisk na ręku. Ktoś mną potrząsał, zapewne lekarz. Czułem swoją rękę. Nareszcie.

To był tylko sen.

- Uchiha-san, słyszysz mnie? – usłyszałem męski głos, zapewne medic-nin’a potrząsającego mną. Kiwnąłem lekko głową. – To dobrze. Daijobu desu ka?

- Bywało lepiej. – warknąłem, próbując się podnieść.

- Shinai! – odezwała się jedna z pielęgniarek, przytrzymując mnie w miejscu. – Jest pan ranny, proszę leżeć.

- Nic mi nie jest. – zapewniłem ostro, zrzucając z siebie dłonie kobiety. Wsparłem się na przedramionach i podniosłem głowę, a zaraz potem tułów. Druga pielęgniarka, dość ładna, podłożyła dużą poduszkę za moimi plecami. Uśmiechnęła się do mnie, co wydało mi się trochę podejrzane. Chociaż nareszcie widziałem tych ludzi z prawidłowej perspektywy. – Gdzie ja jestem?

- W szpitalu w Konoha, oczywiście. – odpowiedział mi medic-nin. Za drzwiami, przez które weszli, pojawiła się kolejna lekarka, zaglądając tylko do środka. Mężczyzna spojrzał w jej stronę, a ona kiwnęła do niego, po czym zniknęła.

- Nanda? – zapytałem, nie mogąc ukryć oburzenia. Powinienem natychmiast zostać poinformowany, co się stało i dlaczego tu jestem, a nie otrzymywać zewsząd tajemnicze spojrzenia. Zlustrowałem swoje obolałe ciało. W moje ręce powbijane były dziwne kroplówki.


- Powiadomiliśmy Hatake-dono, że się ocknąłeś. Powinien zaraz tu być. – rzucił lekarz, po czym wstał i ruszył do wyjścia. Lekarki wyprzedziły go, gdy przekartkował jakiś dziwny plik. Nie zatrzymywałem go.

Uniosłem rękę i spojrzałem na swoją otwartą dłoń. Była pokaleczona od napiętych żyłek i wiszeniu na krawędzi dachu. Zaczęło się już goić. Przed oczami stanęła mi zeszła noc. Czy może… noc sprzed tygodnia? W mojej głowie kłębiło się wiele pytań. Na ciele czułem dziwne mrowienie. Aż za dobrze wiedziałem, co się stało.

Przegrałem.

Dałem się podejść, zaskoczyć. W dodatku nikomu innemu, ale tej dwugłowej śwince morskiej Orochimaru. Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś może tak się zmienić pod wpływem przeklętej pieczęci. Sam widziałem, jak poturbowała go Niko. Czy to oznaczało, że byłem od niej słabszy?

Nie. To niemożliwe.

Więc jak to się stało, że tak łatwo straciłem przytomność? Dwukrotnie oberwałem tą jeżącą włosy, niewidzialną siłą. Może miałbym szanse, gdybym użył pieczęci. Czemu wtedy się opanowałem? Może gdybym zaufał tej mocy, nic by się nie stało. Nie był bym żałośnie przykuty do łóżka, a Niko nie musiałaby…

Wstrzymałem oddech.

Właśnie – nikt jeszcze nie powiedział mi, co stało się z moją partnerką. Skoro ja byłem tutaj – to może ona też? Ale w takim razie musiałaby pokonać całą czwórkę w pojedynkę. Jeśli ktoś przyszedłby jej z pomocą – czemu nie, ale jeśli została sama? Jeśli ja zostawiłem ją samą?

Odrzuciłem głowę w tył, odchylając się na poduszce. Przyłożyłem chłodną dłoń do czoła. Ogarnął mnie dziwny lęk. Nie chodziło tu o poczucie winy, które, swoją drogą, byłoby bardzo na miejscu, choć nieco mi obce, ale o troskę o jej zdrowie i życie. Niczego nie dało się z tym porównać. Była to świadomość, że coś się wydarzyło, na co się już nie mam wpływu, a w dodatku nikt nie jest mi w stanie tego przekazać. A co jeśli przeze mnie…

- Oi, Sasuke, obudziłeś się, jak widzę. – niewiadomo skąd w oknie pojawił się Kakashi z ulubioną książeczką w ręku.

- Co z Niko? – warknąłem bez ogródek, niemal rzucając się na nauczyciela. Powinien tam być tej nocy. Pomóc jej. Nie powiedziałem tego jednak na głos, z niecierpliwością czekając na jego odpowiedź.

- Spokojnie, jest kilka sal obok. – uspokoił mnie szarowłosy, nie odrywając wzroku od książki. Opadłem z powrotem na poduszki, tym razem z ulgą. Czyli było w porządku. – Widzę, że się mocno przejąłeś. – wszedł do środka.

- Hmpf. – zmierzyłem go groźnym spojrzeniem. Skrzyżowałem ręce w naturalnym odruchu, choć przeszkadzały mi trochę pęki kabelków przyczepione do nich. – Streszczaj sytuację, wiesz przecież, że długo tu nie poleżę.

- Nie byłbym tego taki pewien. – zaśmiał się Kakashi, podchodząc jeszcze bliżej. – Nie wiem, o jaką sytuację ci chodzi – ty leżysz w łóżku, ANBU węszy. Niedługo odwiedzi cię Hokage-sama, by osobiście poznać szczegóły. Dookoła wioski wzmocniono obronę…

- Szybcy jesteście. – posłałem mu ironiczny uśmiech. Shinobi powinni się wstydzić, tak łatwo wpuścić wroga na swój teren. Ci idioci wpadli na mnie. Co jednak by było, gdyby postanowili urządzić cichą masakrę cywili? – Kiedy mogę wyjść?

- Jak tylko pozwolą na to specjaliści. Mocno oberwałeś, wiesz?

- Tylko mnie drasnęło. – warknąłem, potrząsając dziwnymi kabelkami. Miałem już serdecznie dosyć szpitala, pozycji pacjenta oraz tej idiotycznej konwersacji.

- Nie wyrywaj tych kabelków. – zaśmiał się Jounin, kierując kroki do okna. – Wpadnę potem, mam coś do załatwienia. – nieznacznie kiwnąłem głową. – Ja ne.

Około godzinę potem do szpitala wparowała Hokage we własnej osobie. Była mocno podburzona luką w warcie nocnej oraz niebezpiecznym posunięciem Orochimaru. Bądź co bądź – był to jeden z sannin’ów, czyli były członek jej drużyny, w dodatku atakujący Konohę (tu krzyczała coś w stylu ‘Jestem Hokage, do cholery!’). Chodziła po sali, w której leżałem, w tą i z powrotem, wciąż zadając szczegółowe pytania. Nie miałem nic lepszego do roboty, więc przekazałem jej, ogólnikowo, czego chcieli napastnicy oraz jak potoczyła się walka.

- Dobrze. – podsumowała krótko, gdy dowiedziała się wszystkiego, co chciała. Prawie. - Jak wyglądali?

Zatkało mnie. Przez chwilę patrzyłem się na blondynkę… no, jak na blondynkę.

- ANBU ich nie widzieli? – zapytałem kpiąco, powstrzymując się od wymownego puknięcia się palcem w czoło. Hokage jednak nie było do śmiechu.

- Nie było tam ANBU, chłopcze. – kobieta pochyliła się nade mną, opierając dłonie o ramę łóżka tuż przy moich stopach. Zmarszczyłem brwi. Czy ona chciała przez to powiedzieć, że… – Niko musiała stawić całej trójce czoła… w pojedynkę.

- Ich było czworo. – poprawiłem ją szybko, ale mój umysł wpadł w wyższe obroty. Gdybym nie wiedział, że zielonookiej nic nie jest - wpadłbym w furię.

- Nanda? D-Demo… - Hokage zająknęła się, a po chwili zacisnęła pięści na metalowej obręczy łóżka. Wygięła wargi w grymasie, a jej głos zabrzmiał w całym szpitalu. – Ci idioci! Jak mogli nie sprawdzić! ANBU no baka! Ahh! – krzyczała, rozwalając wszystkie sprzęty medyczne na swojej drodze. Na szczęście nie te bezpośrednio związane ze mną.

Przyglądałem się furiatce z zaciekawieniem. Wiadome było, że była wściekła za niedopilnowanie granic wioski – jeśli nie złapali w porę czwartego napastnika, był on już zapewne w drodze powrotnej do Orochimaru. Po chwili przerwałem jej demolowanie pomieszczenia.

- Skoro wiecie, ilu ich było, to znaczy, że zostały ciała. A ANBU nie pomogło Niko. – upewniłem się, zaciskając pięści.

- Hai.

- To dlaczego nie możecie im się przyjrzeć, tylko mnie tu katujecie?! – warknąłem ochrypłym głosem.

- Bo ich ciał nie da się zidentyfikować! – odkrzyknęła mi Hokage. Pokój wypełniła cisza. Obok drzwi pojawiła się pielęgniarka, ale widząc blondynkę na szczycie kryzysu emocjonalnego szybko się ulotniła. Dla mnie jednak nie było to takie proste. – Nie wiem, które z was to zrobiło... - zaczęła piwnooka, trochę jakby z pretensją. - ...ale jeden shinobi był niemal zwęglony. To całkowicie uniemożliwiło oględziny, zwłaszcza, że jedyna pozostała część jego ubioru to opaska wioski dźwięku. Drugi, ten najpotężniejszy, ma opaloną skórę twarzy. Jego ciało poddawane jest analizom. Na razie wiadomo, że uczył się zakazanych technik i pochłaniał niezliczone ilości sterydów. Najpóźniej odnaleziono kunoichi, którą, pewnie w odruchu obronnym, pokryła ciemna trucizna z pieczęci. Miała rozwalone plecy, myślę, że od notki wybuchowej. Na razie wszystko składa się w całość. Nie ma sensu dociekać, kto uciekł. Wyślę za nim oddział. – zmarszczyła brwi. – Że też przyszłam tu tak późno! My tu gawędzimy, a on zwiewa! – zacisnęła pięści. Bardzo angażowała się w całą sytuację. Takie rozmowy prowadził zwykle ten gość od przesłuchań czy dowodzący Jounin. Tu jednak chodziło o tego wężowatego świra. – Podaj rysopis.

- Nie wiem, który z nich został zwęglony.

- Podaj obu prawdopodobnych!

- Ehhh… - zarzuciłem ręce za głowę. Najchętniej sam bym wstał w tej chwili z łóżka i popędził za tym sługusem, choćby i na koniec świata, ale dobrze wiedziałem, że Hokage powstrzymała by mnie i usadziła w klinice na wiele dłużej, niż aktualnie było trzeba. Nie pozostawało mi nic innego, jak opisać Sakona i Kidomaru i pozbyć się natrętnej kobiety, by w spokoju pospać. Nagle poczułem się niesamowicie zmęczony. - Jeden z nich miał ciemną skórę i włosy związane w kucyk. Miał sześć rąk, dziwne oczy i pluł obleśnymi pajęczynami. Drugi szczupły, wysoki, szare włosy do ramion, coś dziwnego z tyłu głowy. A, i szminka na ustach. – dorzuciłem z lekkim uśmieszkiem, choć śmiać mogłem się tylko na zewnątrz. Ten skrócony opis dodatkowo uświadomił mi, z kim przyszło mi walczyć i, nie oszukujmy się, z kim przegrałem. To było… żałosne. – Obaj w cholernie dziwacznych strojach.

Hokage przytaknęła, odpływając wzrokiem gdzieś w dal. Zapamiętała ile się dało i zniknęła mi z oczu, zapewne udając się na rozgromienie ANBU i wysłanie tych biedaków w pogoń. Zaraz po jej wyjściu ułożyłem się na boku z rękoma pod głową i zasnąłem, czując dziwny ból w klatce piersiowej. Zignorowałem go. Tym razem nic mi się nie śniło.

Kilka godzin później obudziłem się. Słońce było po drugiej stronie nieba, a na mojej szafce koło łóżka stał ciepły posiłek. Stwierdziłem, że musiał obudzić mnie całkiem przyjemny zapach. Zjadłem większą część i nie mogąc pomieścić więcej, ułożyłem się w łóżku do normalnej pozycji, rozmyślając.

Musiałem jak najszybciej się stąd wyrwać i sprawdzić, co u Niko. Nie to, żebym się martwił, zawsze jednak warto wiedzieć na zapas.

Dotknąłem ręką bolącego miejsca pod mostkiem. Pod palcami ból był wyraźniejszy. Ponownie wyjrzałem za okno, gdzie przeleciał klucz białych ptaków. Wiatr poruszał rytmicznie delikatnymi zasłonkami w jasnym pomieszczeniu.

Ciekawe, ile tu leżałem. Chciałem się wyrwać i ruszyć na trening. No i może na budowie było w końcu widać jakieś postępy.

Jeszcze tego samego dnia odwiedziła mnie Sakura. Wkrótce o mojej sytuacji rozniosło się wśród innych plotkarskich shinobi, więc wokół mojego łóżka zrobiło się dość tłoczno. Haruno nie odstępowała mnie na krok, regularnie wykłócając się z lekarzami o mój aktualny stan zdrowia. Naruto wymagał tylko, by streścić mu cała sytuację. Kazał mi szybko wracać do zdrowia, przeklął Orochimaru i wyszedł. Podobno wskazano mu misję w Kraju Trawy. W sali nie zabrakło również tej dziwnej Hyuugi, która zostawiła kwiaty i wyszła, cała czerwona, oraz Ino, która wykłócała się z Sakurą, które kwiaty są ładniejsze. Oczywiście różowowłosa nie dała jej siedzieć zbyt długo. Niespodzianką była wizyta Shikamaru. Gdy Haruno wyszła po napoje, shinobi usiadł na brzegu łóżka i westchnął.

- Byłem u Niko. - powiedział po chwili ciszy. Spojrzał na mnie, siedzącego na pościeli. Na jego twarzy widać było tylko skupienie. Nie odezwałem się w odpowiedzi, lecz kiwnąłem lekko głową, by kontynuował. – Nie jest dobrze, powiem ci.

- Jest chociaż przytomna? – zapytałem, wymuszając ton znudzenia i irytacji w głosie. Wystarczyło, że Kakashi widział mój niepokój. Było to jednak głupie pytanie. Gdyby dziewczyna była przytomna, siedziałaby tu. Ze mną.

- Nie. Jeszcze nie. Lekarze mówią, że to, kiedy oprzytomnieje zależy tylko od niej. – odparł szybko. - Podobno doznała silnych obrażeń głowy. Nie pytałem o szczegóły. Nie znam się na tym. – tu skrzyżował ręce.

- Mówili ci, kiedy mnie wypuszczą?

- Najwcześniej w środę.

- Co jest dzisiaj? – zapytałem bez namysłu, poprawiając pozycję siedzącą. Przy tym ruchu znowu zakuło mnie coś w okolicy serca. Nerwowo wypuściłem powietrze nosem.

- Niedziela. – mruknął Nara. – Coś ci jest? Masz dziwną minę. – pokręciłem głową. Shikamaru wydawał się wyjątkowo… miły, chociaż często błądził wzrokiem daleko ode mnie. Widocznie stało się coś ważnego, o czym rozmyślał. Postanowiłem się tym nie interesować. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że, po pierwsze – nie przyszedł tu do mnie, a do Niko, i tą rozmowę traktował jako formalność, i, po drugie - gdzieś się spieszy. Pewnie Temari też tu była. – Już późno. Idę sobie. – chłopak ruszył do drzwi. Właśnie o tym mówiłem. – Ehh… mendokusai. Skoro ty i Niko odpadacie z gry, zostaje więcej roboty dla mnie… ehh… - zatrzasnął za sobą drzwi.

Opadłem na łóżko. Podwinąłem koszulkę i dokładnie obejrzałem dręczące mnie miejsce. Nacisnąłem w tym miejscu palcami. Bolało jak spotęgowana kolka - do przeżycia, ale uciążliwe.

Złamane żebro. Kuso. Nie poskładali mnie dokładnie. Teraz i tak nie miało to znaczenia. Nie dałbym się tu dłużej zatrzymać. Musiałem jakoś to przeczekać.

Westchnąłem, przeczesując włosy palcami.

Kolejne dni dłużyły się niemiłosiernie. Kakashi wpadł dwa razy ze swoją irytującą książeczką. Nigdy nie wspominał o Niko, pewnie dlatego, że wiedział niewiele. Lekarze męczyli mnie różnymi badaniami. W dodatku Hatake zlecił jednemu z nich dodatkowy ogląd moich oczu. Nie otrzymał żadnych specyficznych wyników, co wydało mi się jeszcze bardziej podejrzane. Nikomu nie mówiłem o żebrze.

Nie wypytywałem się też o swoją towarzyszkę, jednak któregoś dnia ot tak zapytałem ordynatora, czy mogę odwiedzić znajomego na innym oddziale. Spotkałem się z szybką odmową, więc postanowiłem sprawdzić co i jak gdy tylko się wymelduję z kliniki. Od jednej z pielęgniarek, która rumieniła się na mój widok, wyciągnąłem dobre bandaże, które wykorzystałem, by ustawić żebra w odpowiednim miejscu.

Sakura odwiedzała mnie rano i wieczorem, głównie towarzyszyła mi przy posiłkach. Na moje nieszczęście wylądowałem w szpitalu właśnie wtedy, gdy miała praktyki. Szkoliła się na medic-nin’a. Sam nie wiedziałem po co, ale pytanie o takie nic nie warte szczegóły nie było moją specjalnością.

Jak powiedział Shikamaru – wolności zaznałem w środę. Pierwszym miejscem, do którego się udałem, było ambulatorium, gdzie z pewnością trzymali Niko.

Było tam mniej korytarzy i z pewnością o wiele mniej ludzi. Boazeria na ścianach z jasno kremowych przeszła w limonkową. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Niemal wszystkie drzwi były zamknięte. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jaki ten szpital był duży. Błądząc wśród korytarzy zaczynałem żałować, że wszedłem tam przez okno.

Czwarte drzwi z kolei, które udało mi się otworzyć, prowadziły do pokoju lekarskiego. Starając się nie robić bałaganu, znalazłem kartę Niko i salę, na której leżała. Jeszcze jej nie mijałem, więc musiałem kierować się kolejnością numerków na drzwiach.

Korzystając z okazji przysiadłem na fotelu przy dębowym biurku i wczytałem się w bazgroły na jej temat.

- Śpiączka typu 1, podejrzewane uszkodzenie tworu siatkowego w okolicach rdzenia kręgowego na tle naczyniowym. Fajnie. – przerzuciłem kilka kartek. – Brak reakcji na kontakt słowny, odpowiedzi ruchowej i otwierania oczu. Lista nieudanych prób przywrócenia funkcji… podane leki… bla bla bla… – odłożyłem dokumenty na odpowiednie miejsce. Kilka minut później stałem przed drzwiami ambulatorium. Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem je.

Była to biała sala średnich rozmiarów. Okno było zamknięte i zasłonięte grubą kurtyną. Pośrodku stało samotne łóżko na metalowym stelażu. Obok podstawowe wyposażenie sali, kilka szafek z lekami i innymi dziwactwami, kolejne biurko, stolik. Zignorowałem wszystko wokół i cicho, powoli, sam nie wiem, czemu – podszedłem do łóżka. Usiadłem, a praktycznie zapadłem się na krzesło stojące tuż przy jego boku.

Na materacu, wśród białej pierzyny leżała Niko. Jej ręce były ułożone wzdłuż tułowia, nienaturalnie sztywno – nie tak, jak ją kiedyś widziałem – pozakręcaną w pościel, z rękoma pod głową i koszulką niedbale podniesioną w górę. Jedyne, co teraz w niej żyło, to brązowe, lśniące włosy, które rozlewały się na pachnącej szpitalnymi środkami piorącymi poduszce. Otaczały one jej bladą, spokojną twarz jak promienie słońca. Jej powieki były przymknięte, a ciemne rzęsy kontrastowały z bladymi, lekko rozchylonymi ustami. Jej klatka piersiowa nie unosiła się w oddechu.

Dla mnie czas stanął w miejscu. Przyglądałem się jej twarzy w skupieniu, bez niepokoju, że dziewczyna zaraz otworzy swoje cudnie zielone oczy i zacznie się śmiać z mojej głupiej miny czy strzeli idiotyczny tekst. Czułem się tak, jakby jej w tym pokoju nie było wcale, albo była jej namiastka.

I to była wyłącznie moja wina.

Była… taka nienaturalnie spokojna. Bezbronna. Delikatna. Najgorsze było to, że było to złe. Ona nie była tego świadoma, zupełnie jakby…

Powstrzymałem chęć wtulenia twarzy w jej włosy.

Nagle poczułem się cholernie samotny. Oparłem łokcie o kolana, spuszczając głowę. Nie chciałem na to patrzeć. Nie mogłem sobie wyobrazić, że była to wina tych czterech dziwaków. Że doprowadzili ją do tego stanu. Że ja im na to pozwoliłem. Czarne kosmyki przysłoniły mi twarz, która mimo tego nie rozluźniła się. Westchnąłem głęboko, wsłuchując się w martwą ciszę. Przerażającą, a jednak normalną. Trwałem tak dobre kilkanaście minut. To była moja chwila.

Jedyne, na co się odważyłem po tym, jak energicznie wstałem, to dotknięcie jej wolnej od bandaży dłoni swoją własną. Przelotnie, a jednak specjalnie.

Każdy, kto odwiedzał ją, a raczej jej salę, po mnie, zastawał okno otwarte.

Kolejnego dnia, gdy już spędziłem wygodną, acz samotną noc w apartamencie, zjadłem obfite śniadanie na mieście i ruszyłem na budowę. Ku mojemu zaskoczeniu – większość metalowych stelaży zniknęła, a i robotników było mniej. Nie prosząc nikogo o pozwolenie, wszedłem schodami na górę, nareszcie przypominając sobie stare kąty. Mieszkałem na szóstym piętrze. Korytarz zastałem zabielony i brudny, większość mieszkań, które mijałem była nawet bez drzwi wejściowych. Zignorowałem ten fakt i ruszyłem w stronę swojego apartamentu. Po drodze spotkałem jednego z wynajętych pracowników.

- Uchiha-san, już z powrotem? – uśmiechnął się do mnie mężczyzna w stroju roboczym. Na czarnych wąsach miał pył, a jego niebieskie spodnie były umazane gipsem. Otrzepał koszulę. – Podstawy już skończone, dobrze, że wynajął nas pan tylu, pana cztery kąty będą oddane do użytku pewnie jako pierwsze.

- Nie gadaj, tylko pokaż. – odburknąłem mu, i zaraz ruszyłem we wcześniej obranym kierunku. W moim mieszkaniu kręciło się jeszcze czterech pracowników, już nie murarzy, a posadzkarzy, tynkarz i malarz. Wszyscy ukłonili mi się, co trochę poprawiło mi humor. Rozejrzałem się, przypominając sobie stare, dobre czasy. Jeszcze sprzed najazdu.

U wejścia wykończyli drewnianą półkę na buty, do wstawienia były dwie pary suwanych drzwi i jedne normalne do pokoju obok. Kuchnia już była w kafelkach, stał w niej nienaruszony sprzęt. Resztę musiałem dokupić potem. Murarze usunęli zbędną ścianę, tak jak prosiłem, czyniąc salon większym. Przypadła mi do gustu duża wersja okien ze wspaniałym widokiem. Kazałem poprawić zawiasy w wahadłowych drzwiach na taras. W myślach miałem już plan z roślinnością. Moja sypialnia była jeszcze niedokończona, za to postępy widać było w mojej łazience. Kafelki i nowa, droga armatura. Dalej – pomieszczenie z wanną, któremu nie dałem nazwy, ale sam wymyśliłem i oznaczyłem na projekcie. Z ciekawością odkręciłem kurek wielkiej balii, ale nic się nie stało. Jak się później dowiedziałem – nie podłączono jeszcze prądu i wody.

Zleciłem ostatnie poprawki, z irytacją kazałem się pospieszyć i obiecałem podwyżkę, na której dźwięk malarzowi zaświeciły się oczy. Przy wyjściu zaczepił mnie specjalista od drewna. Przelotnie wybrałem odcień paneli i wyszedłem z budynku. Spostrzegłem, że jestem zakurzony, co mnie trochę rozjuszyło.

Na trening, co było dziwne – nie miałem ochoty. Zrobiłem większe zakupy, bo niemal wszystko, co miałem w domu, nadawało się do wyrzucenia. Mimo wszystko nie miałem pomysłu na obiad, więc poszedłem do Ichiraku Ramen. Sam nie wiedziałem o tym, że szukam towarzystwa.

Dopiero na miejscu przypomniałem sobie, że Naruto jest na misji, a Sakura ma te swoje durne szkolenia. W czasie wędrówki w tą i z powrotem nie spotkałem nikogo znajomego.

W kolejnych, nudnych dniach zmusiłem się do treningu na świeżym powietrzu. Żebro przeszkadzało mi coraz mniej, ale jednak. Zbliżał się lipiec. Pogoda była piękna, a na ulicach było tłoczno. Zacząłem omijać takie miejsca, trenując w domu. Po ataku Sakona codziennie robiłem setki pompek, z ciekawości sprawdzając wytrzymałość mięśni. Ciągle coś było nie tak.

Południami chadzałem sobie… gdziekolwiek, a wieczorami, gdy ulice wypełniały się irytującymi zasobami ludzkimi – czytałem o doujutsu i ostrzyłem narzędzia. Można było pomyśleć, że szykowałem się na misję. Jednak takie wnioski byłyby całkowicie błędne, albowiem zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, a moja bezsensowna praca była odbiciem wewnętrznego niepokoju.

Przełom nastąpił w niedzielę, gdy samotnie piłem herbatę w salonie, przeglądając dziesiąty zwój z kolei, niemal ucząc się na pamięć dziwacznych terminów. Coś stuknęło w okno balkonowe. Na początku zignorowałem to, myśląc, że to ptak lub głupie dzieci bawią się kamieniami, ale pukanie, tym razem bardziej rytmiczne, powtórzyło się. Na moim balkonie stała Haruno, nieco zdyszana. Z irytacją otworzyłem balkon, patrząc na nią przelotnie. Nie chciałem nikogo widzieć.

- Niko-chan… się.. eh… obudziła. – wydyszała różowowłosa, opierając się o framugę drzwi. Otarła pot z czoła.

Stałem przez chwilę nieruchomo, po czym podbiegłem do barierki i skoczyłem na dach obok, potem na kolejny, niższy, i pobiegłem pędem w stronę szpitala.

Widząc popłoch przed wejściem głównym, obiegłem budynek i używając chakry wspiąłem się do okna, które zapamiętałem jako to prowadzące do ambulatorium. Moje podejrzenia sprawdziły się, gdy przysiadłem na parapecie. Od tyłu widziałem siedzącą na łóżku Niko. W rogu pomieszczenia stał siwy sannin, dalej sekretarka Hokage i Kakashi, a przy samym łóżku – Mitarashi. Nic nie powiedziałem. Wystarczyła mi świadomość, że wszystko było w porządku.

To było jak ciężki kamień z hukiem spadający mi z serca. Czując tą dziwną lekkość dopiero zrozumiałem, jak mało brakowało. Jak mało czasu spędziłem sam, a jak bardzo się to na mnie odbiło. Serio. Zacząłem wariować.

- Konichiwa. – usłyszałem głos swojego nauczyciela, trochę mniej naturalny niż zwykle. Niko odwróciła głowę w stronę okna, z nieco nieobecnym wzrokiem i nieśmiale uśmiechnęła się w moją stronę. Opowiedziałem jej drobnym kiwnięciem i powoli wszedłem do środka. Im bardziej zbliżałem się do swojej partnerki, tym więcej dziwnych rzeczy zauważałem.

Kakashi nie czytał swojej książki, za to bacznie obserwował, co ja robię. Sekretarka nie miała swojej świni i grzebała nerwowo w kartach, sannin stał z kwaśną miną, widocznie mocno główkując. Porąbana egzaminatorka kucała przy łóżku. Na jej twarzy malowała się ulga, a zarazem skupienie.

Coś było nie tak, a to cholerne kłucie w żołądku wróciło.

Serce zaczęło mi bić szybciej.

Przystanąłem przy łóżku okrytym białą pościelą. Obejrzałem dokładnie twarz Niko, która na szczęście nabrała właściwych kolorów. Jej oczy skrzyły się swoją stałą, acz piękną zielenią, i patrzyły na mnie z czymś, czego dawno nie widziałem. Dopiero po kilku sekundach, gdy szatynka analizowała każdy detal mojego wyglądu, zrozumiałem, że była to niepewność, zamyślenie i ciekawość.

Niko otworzyła swoje usta, za chwilę odchrząknęła niepewnie, znowu wracając wzrokiem do moich oczu.

- Kim... jesteś?

1 kwietnia 2008

Rozdział XL - "Noc dźwięku"

Ciepła, spokojna noc objęła swoimi ramionami całą wioskę. Mimo późnej, wieczornej pory dużo ludzi chodziło uliczkami Konohy, a zapalone lampiony wraz z chmurami różowawymi od niedawno zaszłego słońca tworzyły magiczną, tajemniczą atmosferę. Do swych domów schowały się małe dzieci poganiane przez rodziców na kolację oraz wszelkie ptaki odpoczywające po całodobowym podśpiewywaniu. Wioska powoli zasypiała, a las wokół niej budził się do życia na swój własny, dziki sposób. Niestrudzone sowy pohukiwały do siebie bez celu, wilki wychodziły z kryjówek z nadzieją na posiłek ze znacznie wolniejszych od nich królików.

Ja i Sasuke siedzieliśmy na jednym z dachów tego niezwykłego miejsca. Nie odzywaliśmy się do siebie i nie ruszaliśmy się zbyt często, ignorując ciepły wiatr poruszający na takiej wysokości naszymi włosami i odzieżą. Zwróceni plecami do siebie, jednak w pełnej harmonii i pochłonięci lekturą. Książki przez nas trzymane, napisane przez mistrzów w swojej sztuce wiele lat temu, wołały do nas, oferując każdy szczegół wiedzy posiadanej przez shinobi oraz niezwykłą siłę, którą mogliśmy osiągnąć poznając ich tajniki oraz ciężko trenując.

Pogodny, letni wieczór był właśnie tym naszym czasem na czytanie.

- Genjutsu… - szepnęłam, mówiąc raczej sama do siebie, unosząc jednocześnie głowę znad książki. - …wcale nie będzie takie proste do opanowania. – mimo, że nie widziałam swojego partnera to wiedziałam, że on słucha. Przez tyle dni spędzonych z nim, nieważne czy w kłótni czy w zgodzie, utworzyła się między nami dziwna więź. Więź oparta nie tylko na cechach shinobi, ale też czymś innym. Czymś, do czego nie chciałam się długo przyznać, nawet przed samą sobą. – Zadaniem używającego jest skupienie chakry jednym, wybranym symbolem. Dalej zaczynają się schody. – westchnęłam, przewracając kartkę. Poczekałam chwilę na chociaż najmniejszy sygnał, że Uchiha mnie słucha. Ku mojemu zdziwieniu – odezwał się.

- Czyli genjutsu nie mają pieczęci. Mają nazwy?

- Głównie nie. Każda technika jest wymyślona przez użytkownika stosownie do potrzeb. Niby można im nadać nazwy, ale to bez sensu, datte…

- Każdy będzie wiedział, co robisz. – dokończył za mnie chłopak swoim zwykłym, znudzonym głosem. – Hn. To logiczne. Ale przynajmniej jest do dyspozycji wiele możliwości.

- Mhm. Genjutsu można użyć na otoczeniu, przedmiocie lub dowolnym stworzeniu, ale nie na sobie samym. To znaczy… nie wolno zmylić samego siebie. To też logiczne. – mruknęłam, wertując kolejne kartki, niedawno przeczytane. Nie wiedziałam, czemu streszczam mu zdobytą wiedzę, zwłaszcza pomijając kilka ważnych kwestii.

Genjutsu nie zadawało bólu. Obrażeń.

Nurtowała mnie zaistniała cisza. Zamyśliłam się, patrząc w dal. Liście drzew szeleściły na dość delikatnym, letnim wietrze, tak wzbierającym na sile tam, gdzie siedziałam – na dachu. Światło zachodzącego słońca i kołyszące się lampiony już nie starczyły, by normalnie czytać. Odłożyłam książkę, patrząc przez ramię.

Ty coś tu jeszcze widzisz? – zapytałam, widząc wciąż czytającego bruneta.

- Sharingan. – odparł przez zęby, nie odwracając się ku mnie.

- Aha. No tak. – westchnęłam, formując kilka pieczęci. Wysłałam odrobinę chakry do prawej dłoni. – Houka no Mari. – szepnęłam. Wystawiłam otwartą dłoń przed siebie, a na niej zatańczyła kula ognia, wijąca się niecierpliwie, dająca w ciemności wiele potrzebnego światła. Sasuke odwrócił się na chwilę, zapoznał się z nowym jutsu i wrócił do lektury, zupełnie niewzruszony. Przesunęłam się w stronę krawędzi dachu, po czym zeszłam na balkon. Po chwili podciągnęłam się z powrotem na górę. – Chcesz herbaty?

- Hn.

Upadłam miękko na balkon, po czym weszłam do naszego apartamentu. Zaraz skierowałam się do kuchni, gdzie zapaliłam ogień i odnalazłam dwie ręcznie malowane filiżanki.

Penetrowaliśmy sprawnie las wokół Wioski Liścia. Poruszaliśmy się bezszelestnie, pozostawiając za sobą jeden z żałosnych, zmasakrowanych oddziałów ANBU. Dotarliśmy do momentu, gdzie las rozrzedzał się, a spomiędzy pni widać było pieprzenie spokojną wioskę. Stanęliśmy na grubszych gałęziach drzew, rozglądając się uważnie. Drobna latarnia z pobliskiego domu rzucała na nas ciepłe światło. Na razie nikt nas nie spostrzegł. Moglibyśmy wywołać w tym powalonym miejscu nie lada sensację.

Jeden z nas był potężnie zbudowany, rudy po bokach, a na czubku głowy łysy. Drugi, o ciemnej skórze i włosach, choć tym, co najbardziej zadziwiało w jego wyglądzie, były trzy pary rąk. Obok nich stałem ja, z wielkim zwojem na plecach oraz różowowłosa kunoichi. Wszyscy mieliśmy na sobie szare ubrania przewiązane dużymi, fioletowymi kokardami. Tylko jeden z nas miał na czole opaskę wskazującą wioskę dźwięku. Dla mnie była ona bezużytecznym śmieciem.

Nie ruszaliśmy się przez chwilę, aż przemówił ‘pajęczak’.

- Ta wioska jest cholernie cicha, nieważne, kiedy tu jesteśmy. – mruknął ze wzgardą, podpierając się na czterech rękach. – Zero obrony. – zauważył, nie kryjąc irytacji.

- Powinno się ich wszystkich powybijać. – warknąłem, przeczesując swoje szare włosy palcami. – Żałosne. – dodałem ochrypłym głosem. Wzbierała się we mnie chęć mordu. Determinacja, by użyć siły. Zaburzyć spokój tych nieświadomych idiotów.

- Opanuj się, Sakon. – uciszył mnie pierwszy, rozglądając się już bardziej pewnie. Skrzyżowałem ręce. To był jeden z minusów pracy z tymi błaznami. Nie znali się wcale na rzeczy. I dyskutowali.

- Właśnie. Nie przybyliśmy tu walczyć. – dołączył się najgrubszy. Miał głęboki, spokojny i poważny głos. Mówił bez jakichkolwiek emocji. To akurat mi nie przeszkadzało.

- Urusse, tchórzu. – wysyczała kunoichi przez zęby, zwracając się w jego stronę. – Jeśli się boisz, teme… spieprzaj do domciu i idź spać!

- Powiedziałem, abyście się opanowali, Tayuya. – upomniał pajęczak. – Znasz misję, ne? – westchnął, wyszukując dobrą drogę. Na obcym terenie nawet największe miernoty wiedziały, że trzeba być o krok przed wrogiem. W tym przypadku – gospodarzem. Do tego potrzebna była cisza. – Iku ze. – popędził nas, a my zaraz wyprostowaliśmy się. – Mamy specjalnego gościa do transportu.

Zaraz potem pojawiliśmy się na dobrze osłoniętym dachu. Po chwili znów byliśmy w lesie, choć znacznie bliżej celu. Nie trwało długo, gdy zobaczyłem idącego ścieżką ninja. Przystanęliśmy równocześnie na jednym z grubszych drzew. Shinobi o sześciu rękach plunął w dół siecią, łapiąc tym samym swą ofiarę. Jounin zaczął żałośnie krzyczeć i wyrywać się, więc świr nie marnował czasu. Złapał sieć w obie ręce i wciągnął go na górę. Naszym oczom ukazał się zlepiony białą pajęczyną shinobi Konohy. Kidomaru uśmiechnął się do niego wrednie, a za nim pojawił się gruby, który zaraz złapał zwróconego do niego tyłem strażnika za twarz i z głośnym chrupnięciem złamał mu kark, pozbawiając tym samym życia. Nie mrugnął przy tym okiem, za to ruszył na przód, a za nim ja i pozostała dwójka. Pajęczak oblizał się i przykleił ciało nieco wyżej, tak, by nikt go nie zobaczył. Nie w najbliższym czasie.

Sześcioramienny ruszył po chwili za nami, do momentu, gdy zaszyliśmy się w liściach jednego z wyższych drzew w centrum miasteczka. Przystanął koło nas, patrząc w tą samą stronę.

Na dachu siedział młody shinobi, widocznie czytający książkę obok czegoś świecącego, ewidentnie zbyt daleko, by wyczuć naszą obecność.

- Jest sam. Idziemy. – rozkazałem. Chwilę potem pojawiliśmy się na mało stromym dachu, zaraz za plecami gnojka, który przemówił do nas po chwili.

Kim jesteście? – zapytałem znudzonym głosem, zatrzaskując książkę i powoli wstając. Wyciągnąłem z niej coś dyskretnie i niechlujnie odrzuciłem ją na bok. Czułem cztery obce, ale silne chakry. Nie podobało mi się to.

Odwróciłem się ku nim, nie przyjmując jeszcze pozycji obronnej. Wiatr targał moimi włosami.

Była to czwórka klaunów: grubas, pająk, chudzielec i zarozumiała dziewka. Z zewnątrz wyglądali dość komicznie. Dobrze, że nie kierowałem się w ocenie tylko ich wyglądem.

- Jesteśmy shinobi dźwięku. Ja to Kidomaru, strażnik Wschodniej Bramy. – przedstawił się ‘pajęczak’ z nutą niecierpliwości w głosie.

- Sakon z Zachodniej Bramy. – zachrypiał szarowłosy. Jego żądza krwi wyraźnie rosła, co wyczułem nawet ja. Facet miał ze sobą problemy.

Na pewno nie byli z naszej wioski. Gdzie się podziali ANBU?

- Ja nazywam się Jiroubou, strzegę Południowej Bramy. – zagrzmiał gruby shinobi, wciąż nie ukazując emocji. Zamiast tego zacisnął mocno potężne pięści.

- Ja jestem Tayuya, pilnuję Północnej Bramy. – warknęła różowowłosa niezbyt przyjaźnie nastawionym głosem. W ułamku sekundy zniknęli, rozdzielając się na boki.

Odskoczyłem na drugi koniec dachu, zapominając o książce i Niko. Serce zabiło mi szybciej. Zaraz nade mną pojawił się sześcioręki, który zwinnie wylądował na dachówkach i rzucił się na mnie z pięściami. Sprawnie uniknąłem ataku, odbijając się od niego i robiąc salto. Niedaleko dalej wylądował Sakon z Tayuyą, na razie przyglądając się akcji. Kolejny cios, nie wiadomo skąd, zadał swoją ciężką pięścią Jiroubou.

Nie byłem przyzwyczajony do walki z tyloma wrogami na raz. Zwłaszcza, gdy ktoś miał trzy pary rąk atakujących niezależnie od siebie.

Nie tracąc czujności obserwowałem wszystkich równocześnie. Warknąłem, zahaczając ręką o kokardę Kidomaru tuż za nim, a zaraz potem odparłem uderzenie grubego. Zebrałem w sobie wszystkie możliwe siły, i szarpiąc wroga za fioletowy pas, przerzuciłem go przez swoje plecy, rzucając nim o Jiroubou. Oboje spadli z dachu, co dobrze słyszałem.

Podszedłem o bosych nogach do krawędzi dachu, a tam ukazały mi się dwie proste kłody. Zamiana.

Zwróciłem się przodem w stronę, gdzie stała pozostała dwójka. Obok nich pojawił się zarówno grubas, jak i pajęczak. Ten drugi szczerzył się wrednie.

- Wkurzyłem się. – przyznałem, szukając wzrokiem dobrych miejsc do ataku. - Atakujcie ile chcecie, nie mam zamiaru się powstrzymywać. – sapnąłem, marszcząc brwi. Byłem raczej pewny siebie. Przyjąłem pozycję bojową. Jeśli mieliby mi coś zrobić, zrobiliby to już dawno.

- Teme… nie powinieneś tak mówić… - syknął Sakon, choć zaraz uśmiechnął się obleśnie. Wystawił przed siebie bladą rękę i kiwnął na mnie palcem. – Hej, podejdź! – krzyknął z nieukrywaną radością. – Zagram na twoich żebrach jak na ksylofonie! Do, Re i mi!

Nie wiedziałem, o co mu chodziło, ale postanowiłem nie dać mu szansy na przygotowanie ataku. U żadnego z nich, poza wielkim zwojem u najbardziej gadatliwego, nie widziałem poważnej broni.

Kidomaru wysunął się lekko do przodu widząc, jak ruszam w ich stronę, lecz Sakon go powstrzymał, sam wychodząc mi naprzeciw.

- Ani się waż, on jest mój! – krzyknął, ruszając do kontrataku. Z łatwością doskoczył do mnie. Zamachnął się nogą, by powalić mnie na ziemię, ale złapałem jego stopę. Sakon zdołał tylko mrugnąć, gdy wyciągnąłem z kieszeni bezbarwne żyłki, którymi zręcznie obwiązałem jego uniesioną nogę. Przeniosłem się na drugą jego stronę, obwiązując dokładniej jego drugą kończynę. Wokół zabrzmiał odgłos napinanych żyłek, a szarowłosy został przyspawany do dachu. Nici bezpiecznie zaczepiały o łuskowate dachówki. Przeklnął wulgarnie, napinając mięśnie. Bezskutecznie. Rzucił okiem na swoje więzy, a potem na mnie, gdy szykowałem kolejny cios.

Zamachnąłem się z zamiarem uderzenia go w twarz, lecz on zablokował cios wolną od nici ręką. Obróciłem się więc, uderzając ponownie, nietrzymaną ręką, ale ta spotkała się z wciąż niezwiązaną dłonią Sakona, który przez rozczochraną grzywkę uśmiechnął się do mnie cynicznie. Był dobry. Zmarszczyłem brwi i wykorzystując go jako oparcie wzbiłem się w powietrze, zadając silny cios nogą. Uderzenie zostało odbite, a ja uskoczyłem w górę. Twarz shinobi dźwięku na chwilę spoważniała. Rozerwał on, choć z wyraźnym trudem, żyłki, po czym lustrując mnie wzrokiem, posłał mi przeraźliwy uśmieszek. Zakrył twarz skrzyżowanymi rękami, wykonując pewnie swoje pierwsze jutsu.

Przygotowałem się, włączając Sharingan’a i szukając pieczęci czy choćby ulatniającej się chakry.

- Mam nadzieję, że jesteś muzykalny! – wrzasnął świr, śmiejąc się histerycznie. – Do! Re!

Poczułem silny cios, którzy ze świstem rzucił mną o pobliskie drzewo. Krzyknąłem, dławiąc się własną krwią i opadłem na gruby konar pod swoimi stopami, trzymając się kurczowo za brzuch. Atak Sakona przypominał bezbarwną tarczę... albo raczej falę dźwiękową, która przeszywała całe ciało. Nawet kilka sekund po ataku czułem dziwne odrętwienie, ból mięśni i zdezorientowanie.

Skąd pochodził atak?

- Twoje kości mają niski ton! Zaraz usłyszymy śmieszne dudnienie! - wrzasnął szarowłosy z dachu, nie ruszając się jednak z miejsca. Korzystając z chwili oddechu, spojrzałem na pozostałych wrogów, którzy stali nieopodal balkonu. Jiroubou czujnie przyglądał się każdemu ruchowi, mojemu i Sakona, a Tayuya wyglądała bardziej na znudzoną całą sytuacją.

Brakowało jednego.

W ostatniej chwili, jedynie przez wrodzony instynkt, uniknąłem podcięcia pajęczaka. Przeskoczyłem na kolejne drzewo, ciężko dysząc. Kidomaru, nie poddając się tak łatwo, plunął dziwną siecią w moim kierunku. Zasłoniłem się rękoma, ale lepka substancja przykleiła się do moich przedramion. Wystarczył jeden ruch głowy ninja dźwięku, bym został ściągnięty z drzewa i poszybował w stronę dachu. Tam czekał na mnie Jiroubou, który odepchnął mnie z wielką siłą swojego cielska. Potoczyłem się po dachówkach, w ostatniej chwili łapiąc się krawędzi.

Może nie mieli broni, ale na pewno dysponowali dużą siłą i jakimiś kekkei genkai. Kuso… do tego byli zgrani… nie miałem przy sobie innych narzędzi ani nikogo, kto by odwrócił ich uwagę. Samo to, że w książce były schowane nici, było czystym przypadkiem.

Zacisnąłem zęby. Już gdy miałem się podciągnąć na dach, nad moją głową pojawił się Sakon, wraz ze swoim chytrym uśmieszkiem.

- To już koniec, zaraz będzie mi, fa …

- SOL! – krzyknął ktoś z boku. Szarowłosy zwrócił się w stronę głosu, myśląc chyba, że to Tayuya, ale osoba, którą ujrzał, była mu zupełnie obca. Szatynka z warknięciem wymierzyła mu silny cios w twarz, ale nie dała mu upaść. Złapała go za bladą rękę, przyciągnęła do siebie, łapiąc za twarz i wymierzając mu silny cios kolanem w brzuch. Przeciwnik na chwilę zwinął się, a dziewczyna trzymając go za fioletową kokardę, obróciła się do niego tyłem i przerzuciła przez bark o pobliskie drzewo. Shinobi uderzył w pień z wrzaskiem i opadł na konar, nieprzytomny.

Kunoichi, nie marnując czasu, schyliła się i wciągnęła mnie na dach. Zaraz potem oboje usłyszeliśmy głośne dudnienie, które zwiastowało nadciągnięcie posiłków.

Niko oberwała grubą łapą Jiroubou i padła na dach, trzymając się za obolałą twarz. Podbiegłem do wroga, w ostatnim momencie uchylając się przed kolejnym silnym uderzeniem. Będąc pod grubasem zrobiłem przewrót, wykopałem jego ciało w powietrze i w mgnieniu oka znalazłem się pod nim. Łysol w końcu okazał odrobinę emocji, a mianowicie zaskoczenia. Na zastanowienia było jednak za późno.

Shishi rendan! - złapałem go za szare ciuchy, przewróciłem jego głowę w dół, znajdując się tuż nad nim. Kopnąłem go w mięsisty bok, potem klatkę piersiową. Nie żałowałem kolejnych ciosów w głowę i kark, do momentu, gdy wpadliśmy na drewniany dach pobliskiej chałupy. Zostawiłem go w stercie gruzów, uskakując na ziemię. Spostrzegłem, że do mojej partnerki kieruje się shinobi o sześciu rękach.

Kto by pomyślał, że ktoś przybędzie mu pomóc. – uśmiechnął się zjadliwie, kierując się w moją stronę. Z przymkniętym okiem oparłam się na przedramionach. Nie bałam się, raczej koncentrowałam. Od tej tłustej łapy byłam trochę ogłuszona. – Co tu robisz, dziewczynko, nie powinnaś leżeć w łóżku?

- Nie sądzę… - odwarknęłam, powoli podnosząc się. Byłam nieco zdziwiona, że ninja nie atakuje, ale nie przejmowałam się tym, ponieważ planowałam następny ruch. Podobnie jak Sasuke - nie miałam przy sobie broni.

- Katon: Goukakyuu no jutsu! – do napastnika dotarła wiązka płomieni, które objęły jego ciało. Z wrzaskiem odsunął się, a potem zniknął w ciemnym kłębie dymu, pozostawiając po sobie przypaloną kłodę drewna. – Wstań. – usłyszałam nad sobą. Nie zauważyłam, gdy Uchiha kucnął tuż za mną. Przez chwilę patrzyliśmy się na siebie, aż Sasuke wstał, rozglądając się za przeciwnikami. Nie patrząc w dół, wystawił przed siebie prawą rękę, na której wsparłam się, wstając.

Nie miałam pojęcia, kim byli napastnicy, ale pierwsze, co zrobiłam, słysząc odgłosy walki, nie było wzywanie pomocy czy przygotowywanie się do niej, a pośpiech w to miejsce.

Mimo panującej ciemności widziałem, jak uszkodzona była jej twarz – cała opuchnięta i zakrwawiona od rozciętej brwi. Po chwili otrząsnąłem się i spojrzałem na drzewo za sobą. Kuso. Sakona już tam nie było.

- Nie sądziliśmy, że potrwa to tak długo. – westchnął dramatycznie Sakon, poprawiając zwój związany fioletowym pasem. Nie widać było po nim, że kilka minut temu porządnie oberwał. Przystąpiła do niego nieudzielająca się do tej pory różowowłosa kunoichi ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Niewiadomo skąd pojawił się też Jiroubou i Kidomaru. – Dosyć już tej dziecinady, bo przecież nie po to przyszliśmy. – mruknął, robiąc krok w przód i lustrując mnie i Niko morderczym spojrzeniem. – Mamy dla ciebie ciekawą propozycję. – wskazał palcem na mnie. Starałem nie okazać po sobie chociaż krzty zdziwienia.

- Jaśniej. – rozkazałem, marszcząc brwi. Niko wyprostowała się. Wydawała się zaskoczona i zmartwiona. Pewnie o tym, co tu się działo, wiedziała tyle, co ja.

- Wiemy, że pragniesz siły. – zagrzmiał Jiroubou, składając ręce. – Chodź z nami, a dostaniesz to, czego zawsze chciałeś.

- Orochimaru-sama przyjmie cię pod swoje skrzydła i nauczy, jak kontrolować pieczęć. – dodał Sakon, poprawiając włosy. Nie widząc zmian na mojej twarzy, mruknął. – Chyba nie zapomniałeś o… Uchiha Itachi’m?

W tym momencie czas przestał grać swoją rolę.

Itachi.

W mgnieniu oka wróciły wszystkie wspomnienia. Uczucia, które w sobie tłumiłem. Obrazy, które widziałem raz, a i tak wyryły na mnie swoje piętno. Nienawiść, która powinna prowadzić mnie przez życie od tamtego momentu. I zemsta.

Pieczęć? To znaczyło, że…

Zamrugałam oczami. Spojrzałam na skupionego Uchihę obok siebie.

On został przeklęty, zupełnie jak Anko.

Wezbrały we mnie uczucia, choć pewnie nie tak silne, jak u chłopaka obok. Słowa, zamglone obrazy. Wspomnienia. Nieprzespane noce, wypełnione krzykiem bólu z sąsiedniego pokoju. Jedyny moment, gdy w oczach Anko pojawiały się łzy. Opowieści o saninn’ie, który prowadził eksperymenty na ludziach i został wygnany z wioski. Jego atak na Konohę. Mimo, że nie stanęłam z nim twarzą w twarz, nienawidziłam go z całego serca. Czy to było możliwe, aby ten potwór sięgnął po kolejną, ważną dla mnie osobę?

- Nie ma mowy. – syknął brunet, wyrywając mnie z cichej zadumy. Moje źrenicy rozszerzyły się, przystosowując się do panujących wokół ciemności. Shinobi instynktownie zrobił krok do przodu, a potem stanął tuż przede mną, w pozycji gotowej do ataku. Dopiero teraz, ignorując sytuację, przyjrzałam się jego sylwetce. Brudne ubranie od upadku, trochę krwi i siniaki. – Odejdź stąd. Już. – sapnął. Na chwilę wstrzymałam oddech, po czym zrobiłam krok do tyłu. Można było pomyśleć, że te słowa kierowane były do szarowłosego, ale ja czułam… iie- wiedziałam po ich tonie, że chodzi o mnie. Ninja dźwięku nie mieli zamiaru atakować. Przynajmniej na razie.

A Sasuke był gotowy mnie przed nimi bronić. Kolejny raz. Ratować mnie.

- Nie chciał byś być taki, jak my? – uśmiechnął się szarowłosy, robiąc kolejny krok do przodu. – Orochimaru-sama rzadko składa takie propozycje. Odkryłeś już moc, jaką daje ci jego mały prezent. – zrobił dramatyczną pauzę. – Pomyśl, co będzie dalej. – szepnął.

Wiatr zawiał mocniej, poruszając liśćmi drzew oraz ubraniami na ich ciałach. Minęło kilka chwil.

- Nie myśl, szczurze, że to będzie takie proste. – rzuciła różowowłosa z pogardą. – My jesteśmy tylko pionkami. Porzuciliśmy wszystko i zdobyliśmy jedno. Niezwykłą siłę. Mamy moc, ale wykorzystujemy ją tak, jak nam każą.

- Hmpf… - pokręcił głową Sasuke, z udawanym zrezygnowaniem. – Naprawdę myślicie, że ja się zastanawiam? Że po tym wszystkim, co Orochimaru zrobił, tak po prostu ja… iie – ktokolwiek z tej wioski odda się w jego oślizgłe łapy, widząc cztery chodzące nieudane eksperymenty? Śmieszne.

Posłałem przeciwnikom swój znany, wredny uśmieszek. Poza swoimi słowami nie słyszałem nic. Nawet brązowowłosej kunoichi.

Odeszła. Dobrze. To była moja walka.

Tak naprawdę stałam kilka metrów za nim, wciąż niepewna co do swojej roli w całym tym starciu. Sasuke nie odwrócił się, by sprawdzić. Wtedy nastąpiłby atak z zaskoczenia. Bardziej koncentrował się na energii przeciwników, która, nie oszukujmy się, była przytłaczająca.

Na wszelki wypadek zabezpieczyłam się.

- Kono yaro! – wrzasnął chudy i ruszył z pięściami na chłopaka, który zaraz zniknął mi z oczu. Mężczyzna przystanął z uniesionymi pięściami, po czym uniósł głowę. Stał tuż przede mną, a ja mierzyłam go swoim zabójczym spojrzeniem, przysłoniętym pozlepianą od krwi grzywką. Zirytowało go to niezwykle, więc rzucił się na mnie, po chwili bijąc się już tylko z śnieżnobiałą parą.

Zdecyduj się chłopczyno, nie wiesz, co tracisz! – krzyknął Kidomaru, przestępując z ręki na nogę i plując we mnie sieciami. Unikałem pajęczyn, biegnąc niemal przy samej krawędzi dachu. Przed moimi oczami pojawiła się różowowłosa, próbując mnie powstrzymać, ale sprawnie podciąłem ją i zrzuciłem z dachu, zeskakując na niższy poziom budynku.

- Hn, chyba odmówię. – westchnąłem, rozglądając się za kolejnym przeciwnikiem.

- Zastanów się! Nie masz dokąd uciec… – usłyszałem z boku kobiecy głos. Służąca Orochimaru stała na pobliskim drzewie, jakby jej upadek z wysokości nigdy nie miał miejsca. Bez lepszego planu skoczyłem ku niej, ale zanim byłem na miejscu, obok niej przystanął Jiroubou, odpychając mnie silnym ciosem w brzuch. Przeleciałem kilkanaście metrów, lądując boleśnie na plecach z głośnym sykiem. Otworzyłem oczy, trzymając się za brzuch.

Nigdy więcej nieprzemyślanych ruchów. Ale przynajmniej wiedziałem, że kunoichi była najsłabsza.

Z drugiej strony, ta walka już była przesądzona. Bujałem się między ich czwórką, obrywając na każdym kroku. Musiałem wyglądać jak idiota.

Mało tego. Przed chwilą narzekałem na brak wsparcia, a jak to przybyło, odrzuciłem je. Sam nie wiedziałem, czemu. W tych gościach było coś nienaturalnego. Nie chciałem narażać Niko na coś takiego.

- To twoja ostatnia szansa. – powiedział ze spokojem łysol, pojawiając się tuż koło mnie. Cała czwórka była niezwykle szybka. Tayuya obserwowała nas z wysokiego dachu mojego apartamentu, a pajęczak zniknął mi przed chwilą z pola widzenia. – Naszym zadaniem nie jest cię skrzywdzić, a przekazać wiadomość.

- A przekażecie coś takiego? – podniosłem się powoli, z opuszczoną głową. – Spieprzać stąd!

- Urusse! – krzyknęła Tayuya, zeskakując z dachu. Wylądowała za swoim grubym partnerem. – Taki bezużyteczny śmieć jak ty nie ma prawa zwracać się do nas w taki sposób!

- Zwłaszcza, że mamy nad tobą przewagę liczebną. – dodał Kidomaru, znów pojawiając się obok reszty.

Czemu oni tak się rozdzielali? Mogliby pracować wspólnie!

Cofnąłem się o kilka kroków, aż dotknąłem plecami ściany.

Wyglądało to, jakby mieli więcej wrogów, brakowało tego chudego. Czyżby Niko wezwała ANBU, czy…

Kuso.

- Gdzie ta mała? – spytała wkurzona Tayuya.

- Sakon ją wykańcza. – uśmiechnął się podle pajęczak, pstrykając wszystkimi pięściami naraz. – Jak nasze negocjacje? – uniósł brew.

- Marnie. – odparłem, zbierając siły. Próbowałem uspokoić oddech i zignorować ból kumulujący się we mnie już od pierwszego ciosu. Brakowało mi już pomysłów.

- Szkoda. – uśmiechnął się Kidomaru, poprawiając opaskę wioski dźwięku na czole. – Zabić go!

Zadziałał instynkt. Trochę gniewu, koncentracji, może nawet strachu. Lewa cześć mojej szyi została sparaliżowana od natężenia obcej siły.

Troje shinobi zostało odepchniętych z wielką siłą. Podnieśli się, widząc mnie, trzymającego się kurczowo za szyję. Zacisnąłem z bólu żeby, jednocześnie próbując panować nad swoją mocą. Moją twarz i rękę pokryły czarne znaki. Sharingan jakby pulsował, wbrew mojej woli.

Mimo, że wcześniej nad tym nie myślałem, zacząłem sobie uświadamiać, ile dałoby mi odejście z nimi. Stała przede mną trójka shinobi niezbyt starszych ode mnie, doskonale wyszkolonych. Orochimaru na pewno nie dałby mi mocy za nic, z pewnością, jak to mówił w Lesie Śmierci - miał co do mnie swoje plany, ale przecież… gdybym zyskał niezwykłą siłę, mógłbym go pokonać. Sam. Zająć jego miejsce. Wtedy zrealizować swój plan. Zemstę. Skończyć te głupie gierki. Nareszcie.

Z drugiej strony to było złe. Zemsta to jedno, ale Hokage, oddziały ANBU i moi przyjaciele nie daliby mi odejść tak łatwo. Nie czułbym się z tym dobrze. Wbrew pozorom miałem sumienie, a wszyscy na mnie liczyli. Naruto, Sakura, Kakashi. Nawet Niko.

No tak. Niko.

Uniosłem głowę. Trzej shinobi wciąż tam stali, ciekawi moich reakcji lub dalszych faz przeklętej pieczęci.

Nie chciałem tego zrobić w taki sposób. To Itachi był zły, nie ja. Mogłem zdobyć siłę już niedługo. Wytrwałością, doświadczeniem i ciężką pracą. Żadnymi ohydnymi sztuczkami tego wężowatego idioty. Zemszczę się i odbuduję klan. U boku Orochimaru nie byłoby to możliwe.

- Ostateczna decyzja? – warknął Jiroubou.

- Nie w tym wcieleniu. – odparłem szybko. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że kłujący ból zanika, a czarne symbole boleśnie zakrywające moje ciało cofają się. Zmarszczyłem brwi, czekając na ruch wroga.

Przeciwnicy popatrzyli na siebie. Tayuya wyciągnęła długi patyk, który na pierwszy rzut oka zdawał się być długim fletem, Jiroubou stanął w pozycji bojowej, a Kidomaru ułożył plątaninę pieczęci. Mój Sharingan wstąpił na swoje miejsce, lecz przywoływana technika nie była mi znajoma. Różowowłosa kunoichi nabrała powietrza w płucach. Grubas zrobił pierwszy, ciężki krok.

Nagle przed nimi z krzykiem wpadło coś szarego. Przeturlało się pod ich nogi całe w kurzu i krwi, po czym próbowało wstać. Przypominało człowieka o dwóch głowach.

- Sakon, śmieciu, wstawaj! – wrzasnęła Tayuya, kopiąc go w bok. Wszyscy zaprzestali przygotowań. Shinobi wstał obolale, pokazując tym samym swoją zakrwawioną twarz w czarne kropki, podobne do tych rozrastających się z mojej szyi. Jego włosy nie przypominały już tego, czym były wcześniej. Ubrania na jego ciele były podpalone, a na plecach brakowało zwoju. Był niezwykle wściekły. – Pokonała cię ta szmata?! – kunoichi rzuciła tak zwaną wiązankę.

- Urusse! – wrzasnął na towarzyszkę, która z niechęcią zamilkła. Jego głos był zachrypnięty, słaby, ale i przerażający. – Niech ja ją…!

- Masz okazję. – pajęczak wskazał na dach nad naszymi głowami, gdzie wcześniej stała Tayuya. Niko stała tam równie wściekła, zakrwawiona i obolała. Mimo to trzymała się prosto, a jej zielone oczy skrzyły się w ciemnościach, zupełnie jak te kota walczącego pewnie na swoim terytorium. Mina okazywała zdecydowanie i zawziętość.

- Uciekaj stąd! – krzyknąłem z dołu.

Idiotka. Dała sobie radę z jednym, a teraz bawiła się w bohaterkę. To nie byli zwykli shinobi tacy jak ci, których spotykamy na co dzień. Byli sługami Orochimaru, mieli przeklęte pieczęcie i cuchnęło od nich sterydami na kilometr.

Niko zeskoczyła zgrabnie, lądując tuż przede mną na czterech kończynach. Zacisnęła zęby. Widząc ją, normalnemu człowiekowi przychodziło na myśl jedno słowo.

Adrenalina.

- Nie. – szepnęła, stając zaraz w pozycji bojowej, tak bardzo innej od mojej własnej. Jej sylwetka była bardziej krucha, a postura mniej twarda. Była jednak skuteczna.

- Uchiratonkachi. Zabiją cię. – warknąłem, wciąż trzymając się za szyję. Teraz moja niepewność i furia mieszała się z lękiem o jej życie. Przeklęta pieczęć walczyła z moją wolą.

Zdawało się, że ta spryciula wyczuła to w moim głosie. Dlatego wciąż tam stała.

- Nie. – powtórzyła pewnie, choć ciągle szeptem. Spojrzała na całą czwórkę, bardziej lub mniej zdezorientowaną. Zauważyła to, co ja – przeklęte pieczęcie.

To nie był przypadek. Chcieli go przekonać, by stał się taki jak oni. Jak widać…

Obejrzałam się na mojego rywala, wyraźnie niechętnego do jakichkolwiek podróży. Walczył ze swoim przekleństwem. Ból musiał być silny. Widać było go na całym jego ciele.

marnowali tu tylko czas.

Uśmiechnęłam się do siebie.

- Katon: Inferuno genkotsu! – krzyknęłam donośnie, a moje zaciśnięte, nagie pięści zajarzyły się żywym ogniem. Skoczyłam ku napastnikom, którzy jak zwykle rozdzielili się. Kunoichi i shinobi, z którym walczyłam wcześniej, skoczyli na bok, przyglądając się, jak walczę z tłuściochem i sześciorękim. Uderzałam zaciekle, choć w starciu z łącznie czterema parami rąk było mi trudno. Klasyczne sztuczki nie wystarczały.

Znalazłam trochę wolnego miejsca, odepchnęłam nogą pajęczaka, bo tego drugiego nie byłabym w stanie, i wskoczyłam rudemu na plecy. Moje jarzące się dłonie zacisnęły się na jego pulchnych policzkach. Grubas próbował zrzucić mnie z siebie, ale całe jego ubranie zajęło się ogniem. Drugi sługus sannin'a plunął w moją stronę swoją pajęczyną, odrywając mnie od swojego partnera. Wyrzucił mnie w górę, by zaraz potem rozkołysać mną w powietrzu. Zrobiło mi się niedobrze, nic nie widziałam. Gorącą dłonią rozcięłam sieć i robiąc salto wylądowałam przed różowowłosą i poturbowanym wrogiem, zbliżającymi się po swój cel - Sasuke.

- Zjeżdżać stąd... – warknęłam. Mężczyzna ruszył ku mnie. Wiedząc, że Uchiha sam da mu radę, uskoczyłam na bok i pojawiłam się przed kobietą. – Teraz ty. – uderzyłam ją pięścią w twarz, potem w klatkę piersiową. Kunoichi dźwięku nie była zbyt dobra w taijutsu, toteż było jasne, że zaraz zniknie mi z oczu. Jedyne, w czym była dobra, to bloki. Trafiałam głównie w drewniany flet, a kunoichi, by zamachnąć się na tak małej przestrzeni, musiała obrócić się tyłem do mnie. Wykorzystałam któryś taki moment z kolei i zepchnęłam ją z niskiego dachu.

Obróciłam się w stronę pozostałych. Grubas był zbyt pewny siebie, więc nie zrobił zamiany, czego teraz z pewnością gorzko żałował. Stoczył się na bok, przypominając bardziej zwęglonego kotleta. Pajęczaka nie było w polu widzenia. Różowowłosa pojawiła się na którymś z pobliskich drzew, pozornie niezraniona.

Spojrzałam na nią z daleka i uśmiechnęłam się. Słysząc dziwny syk i trzask wypuściła z rąk flet. Obróciła głowę w ostatnim momencie.

W lesie wokół Konohy rozległ się suchy trzask i wybuch oznajmiający, że uaktywniła się moja notka wybuchowa na jej plecach. Dziewczyna padła na ziemię, ale z odległości, w jakiej byłam, trudno było ocenić, czy jeszcze żyje.

Zanim przeturlałam tu szarowłosego, w bitwie zrzuciłam z niego zwój, który składał się głównie z takich zabaweczek. Sama raczej pieczętowaniem zajmowałam się w celach osobistych.

- MI, FA, SOL! – usłyszałam desperacki krzyk niedaleko za mną, potem przerażająco dużo chakry i huk. Obróciłam się. Moim oczom ukazał się Sasuke z rozciętym bokiem, wbity przez falę dźwiękową w ścianę. Szarowłosy ninja stał zgarbiony, ciężko dysząc, jedynie kilka metrów przed nim. Z tej odległości atak nabrał niesamowitej, wręcz zabójczej mocy. Na niski dach spadły fragmenty tynku, a sługa Orochimaru zaśmiał się złowieszczo. Brunet warknął, otwierając jedno oko, które zaraz potem zasłoniła czarna grzywka. Osunął się nieprzytomnie na ziemię, zostawiając na ścianie podłużny ślad krwi.

Mężczyzna wypuścił powietrze z płuc, nie odwracając się w moją stronę.

- Nie… - szepnęłam. Na sam widok poturbowanego partnera w moich oczach zebrały się łzy. Z doświadczenia wiedziałam, że jeśli tylko może – walczy. Teraz nie widać było w nim ani nuty życia. – Nie. – powtórzyłam, kręcąc bezwiednie głową. Zakryłam dłonią sine, krwawiące usta. Zostało mi dwóch. Nie byłam w stanie ich pokonać bez pomocy. Musiałam mu pomóc. Ugryzłam się w rękę, próbując obudzić się z koszmaru, jednak nogi ugięły się pode mną.

Bałam się.

- Kuso. Zabieramy go tak czy siak. – mruknął pajęczak, zwieszając się na pajęczynie obok drugiego sługi, jednak patrząc dokładnie na mnie, z wyraźną i obleśną satysfakcją. – Może podczas podróży zmieni zdanie. Jeśli nie, Orochimaru-sama znajdzie jakieś argumenty. – pstryknął palcami u czterech rąk.

- Aah. – westchnął drugi, poprawiając brudne włosy. Odwrócił się na pięcie, stając na wprost mnie. – A towar nienadający się do transportu… proponuję zniszczyć.