Szybkie, niedoścignione cienie przemykały przez zimną podłogę. Wokół czuć było zapach stęchlizny i mokrej ziemi. Było duszno. Duszno i niebezpiecznie. Próbowałem się ruszyć, ale to skutkowało tylko obrzydzeniem, gdy moja naga stopa zetknęła się z kolejnym fragmentem podłogi pokrytej śluzem. Moich uszu dochodziły powolne, niewyraźne dźwięki zbierające się w cichy syk. Nie chciałem uciekać. Nawet, jeśli miałbym zamiar – nie wiedziałbym, dokąd. Zero dróg ucieczki. Nie wiedziałem gdzie jestem ani co się dzieje. Próbowałem wytężyć zmysły w poszukiwaniu choć jednej odpowiedzi w tej trudnej sytuacji, ale nic się nie zmieniło. Skupienie przerwał mi przeszywający ból w klatce piersiowej. Odruchowo zacisnąłem zęby i złapałem się za serce ręką. Nic. Nie było go tam. Nic nie czułem. Jeszcze raz uniosłem rękę, zdezorientowany, ale ta tylko przeszyła gęste powietrze, nie spotykając się z ciałem. Nie było go tam? Byłem skołowany aż tak, że nie potrafiłem w ciemności znaleźć swego tułowia, czy ktoś pozbawił mnie kończyn? Nie wiedziałem. Na moje desperackie warknięcie odpowiedział mi stłumiony syk. Syk stworzeń przesuwających się po podłożu.
W oddali usłyszałem coś nowego. Kroplę. Jedna, pojedyncza, uderzająca o taflę wody. Kałuża? Kolejna kropla. Przypominało to rytmiczny, denerwujący odgłos, zapewne występujący w kanale. Obróciłem się w stronę dźwięku, gdy ten, na złość, ustał. Zrobiłem krok w odpowiednim kierunku, ale znów nic nie poczułem. Po omacku szukałem stopą podłoża, ale miałem wrażenie, że unoszę się jednostajnie w próżni. Spróbowałem zrobić kolejny krok. Też nic. Gdzie podziały się moje nogi? Byłem pewien, że je mam. Wiedziałbym, gdybym nie miał. Prawda?
Miałem. Otrzymałem na to dowód, gdy mojej nagiej kostki dotknęło coś zimnego. Całe moje ciało odrętwiało, a lodowaty uścisk na mojej stopie wzmocnił się. Oślizgłe zwierzę powoli, ale jakże rozpaczliwie zdecydowanie ruszyło w górę. Zacisnąłem oczy. Nic to nie zmieniło, bo wciąż nie widziałem. Najchętniej zrzuciłbym węża z siebie, ale nie byłem głupi. Ukąsił by mnie. Chociaż – czy lepiej było, by ten wspinał się coraz dalej i dalej? A jeśli bym spróbował, czy by to coś dało? Skoro przed minutą nie mogłem odnaleźć swojego mostka, to czy byłem w stanie się schylić i zdjąć gada ze swojej bezwładnej nogi?
Znów wiele pytań, a tak mało czasu, który i tak w tym dziwnym miejscu przestał grać jakąkolwiek rolę. Oślizgłe stworzenie zawinęło się wokół mojego pasa, podążając jak najwyżej. Byłem coraz mniej pewien, czy wyjdę z tego cało. Gdybym tylko miał przy sobie broń. Czemu jej nie miałem, skoro byłem w takim miejscu? Poza tym – gdzie ja w ogóle byłem? Jaki to miało sens?
Wąż nie przyspieszył tempa ani odrobinę. Zdawało by się, że delektował się psychiczną torturą. Sam do tej pory nie spojrzałem w dół, obawiając się ugryzienia, a swoich rąk wciąż nie mogłem się doszukać. Silne ciało owinęło się wokół mojego torsu, a przód stworzenia sunął po moich plecach. Całe me ciało ogarnął chłód, ale czekałem. Czekałem z rosnącą niepewnością, a zarazem ciekawością, co zrobi wąż, gdy nie będzie miał już gdzie się wspinać. Udusi mnie? To było możliwe.
Co za głupia śmierć.
Powiedziałem to na głos, sam do siebie, choć nic nie usłyszałem. Owiała mną przejmująca pustka. W odruchu chciałem złapać się za krtań, sprawdzić, czy wszystko okej, ale powstrzymała mnie ta sytuacja. Dlaczego nie mogłem mówić? Chodzić? Nawet nie myślałem normalnie. Zacząłem zastanawiać się, czy w ogóle poruszyłem ustami, gdy gad pokonywał ostatnie centymetry. Oślizgłe ciało otarło się o bok mojej szyi. Zacisnąłem zęby z obrzydzenia. Kreatura wsparła się na mym ramieniu, idąc wciąż dalej, aż stanęła. Uniosła głowę i skręciła, kierując ją wprost na moją twarz. Czekała. Wiedziałem to. Czułem całym sobą.
Otworzyłem oczy.
Nabrałem w płuca tyle powietrza, ile tylko się dało.
Węża już nie było, a moje sklejone oczy oślepiła biel. Po kilku sekundach zorientowałem się, że wgapiam się w sufit, leżąc na miękkim posłaniu. Z mojego gardła wydobyło się głębokie chrząknięcie, na poły ze zdziwienia, to trochę z ulgi. Nie byłem w stanie ruszyć głową i zorientować się, gdzie jestem, więc tylko zamrugałem energicznie oczami.
- Obudził się... – usłyszałem z boku głos. Energicznie przekręciłem głowę w tamtym kierunku, czego szybko pożałowałem. Ból był niewyobrażalny. – Obudził się! – usłyszałem ten sam głos, tym razem jednak trochę dalej, z dodatkowym echem i o wiele głośniejszy.
Za chwilę do pomieszczenia wparowało kilka osób więcej. Nikogo nie poznawałem, ale ich śnieżnobiałe stroje mówiły wszystko za siebie. Nad moją sylwetką rozpoczęły się żarliwe dyskusje na temat mojego zdrowia. Zamknąłem oczy z westchnieniem i zacisnąłem zęby.
Jak ja nienawidziłem szpitali.
Poczułem lekki uścisk na ręku. Ktoś mną potrząsał, zapewne lekarz. Czułem swoją rękę. Nareszcie.
To był tylko sen.
- Uchiha-san, słyszysz mnie? – usłyszałem męski głos, zapewne medic-nin’a potrząsającego mną. Kiwnąłem lekko głową. – To dobrze. Daijobu desu ka?
- Bywało lepiej. – warknąłem, próbując się podnieść.
- Shinai! – odezwała się jedna z pielęgniarek, przytrzymując mnie w miejscu. – Jest pan ranny, proszę leżeć.
- Nic mi nie jest. – zapewniłem ostro, zrzucając z siebie dłonie kobiety. Wsparłem się na przedramionach i podniosłem głowę, a zaraz potem tułów. Druga pielęgniarka, dość ładna, podłożyła dużą poduszkę za moimi plecami. Uśmiechnęła się do mnie, co wydało mi się trochę podejrzane. Chociaż nareszcie widziałem tych ludzi z prawidłowej perspektywy. – Gdzie ja jestem?
- W szpitalu w Konoha, oczywiście. – odpowiedział mi medic-nin. Za drzwiami, przez które weszli, pojawiła się kolejna lekarka, zaglądając tylko do środka. Mężczyzna spojrzał w jej stronę, a ona kiwnęła do niego, po czym zniknęła.
- Nanda? – zapytałem, nie mogąc ukryć oburzenia. Powinienem natychmiast zostać poinformowany, co się stało i dlaczego tu jestem, a nie otrzymywać zewsząd tajemnicze spojrzenia. Zlustrowałem swoje obolałe ciało. W moje ręce powbijane były dziwne kroplówki.
- Powiadomiliśmy Hatake-dono, że się ocknąłeś. Powinien zaraz tu być. – rzucił lekarz, po czym wstał i ruszył do wyjścia. Lekarki wyprzedziły go, gdy przekartkował jakiś dziwny plik. Nie zatrzymywałem go.
Uniosłem rękę i spojrzałem na swoją otwartą dłoń. Była pokaleczona od napiętych żyłek i wiszeniu na krawędzi dachu. Zaczęło się już goić. Przed oczami stanęła mi zeszła noc. Czy może… noc sprzed tygodnia? W mojej głowie kłębiło się wiele pytań. Na ciele czułem dziwne mrowienie. Aż za dobrze wiedziałem, co się stało.
Przegrałem.
Dałem się podejść, zaskoczyć. W dodatku nikomu innemu, ale tej dwugłowej śwince morskiej Orochimaru. Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś może tak się zmienić pod wpływem przeklętej pieczęci. Sam widziałem, jak poturbowała go Niko. Czy to oznaczało, że byłem od niej słabszy?
Nie. To niemożliwe.
Więc jak to się stało, że tak łatwo straciłem przytomność? Dwukrotnie oberwałem tą jeżącą włosy, niewidzialną siłą. Może miałbym szanse, gdybym użył pieczęci. Czemu wtedy się opanowałem? Może gdybym zaufał tej mocy, nic by się nie stało. Nie był bym żałośnie przykuty do łóżka, a Niko nie musiałaby…
Wstrzymałem oddech.
Właśnie – nikt jeszcze nie powiedział mi, co stało się z moją partnerką. Skoro ja byłem tutaj – to może ona też? Ale w takim razie musiałaby pokonać całą czwórkę w pojedynkę. Jeśli ktoś przyszedłby jej z pomocą – czemu nie, ale jeśli została sama? Jeśli ja zostawiłem ją samą?
Odrzuciłem głowę w tył, odchylając się na poduszce. Przyłożyłem chłodną dłoń do czoła. Ogarnął mnie dziwny lęk. Nie chodziło tu o poczucie winy, które, swoją drogą, byłoby bardzo na miejscu, choć nieco mi obce, ale o troskę o jej zdrowie i życie. Niczego nie dało się z tym porównać. Była to świadomość, że coś się wydarzyło, na co się już nie mam wpływu, a w dodatku nikt nie jest mi w stanie tego przekazać. A co jeśli przeze mnie…
- Oi, Sasuke, obudziłeś się, jak widzę. – niewiadomo skąd w oknie pojawił się Kakashi z ulubioną książeczką w ręku.
- Co z Niko? – warknąłem bez ogródek, niemal rzucając się na nauczyciela. Powinien tam być tej nocy. Pomóc jej. Nie powiedziałem tego jednak na głos, z niecierpliwością czekając na jego odpowiedź.
- Spokojnie, jest kilka sal obok. – uspokoił mnie szarowłosy, nie odrywając wzroku od książki. Opadłem z powrotem na poduszki, tym razem z ulgą. Czyli było w porządku. – Widzę, że się mocno przejąłeś. – wszedł do środka.
- Hmpf. – zmierzyłem go groźnym spojrzeniem. Skrzyżowałem ręce w naturalnym odruchu, choć przeszkadzały mi trochę pęki kabelków przyczepione do nich. – Streszczaj sytuację, wiesz przecież, że długo tu nie poleżę.
- Nie byłbym tego taki pewien. – zaśmiał się Kakashi, podchodząc jeszcze bliżej. – Nie wiem, o jaką sytuację ci chodzi – ty leżysz w łóżku, ANBU węszy. Niedługo odwiedzi cię Hokage-sama, by osobiście poznać szczegóły. Dookoła wioski wzmocniono obronę…
- Szybcy jesteście. – posłałem mu ironiczny uśmiech. Shinobi powinni się wstydzić, tak łatwo wpuścić wroga na swój teren. Ci idioci wpadli na mnie. Co jednak by było, gdyby postanowili urządzić cichą masakrę cywili? – Kiedy mogę wyjść?
- Jak tylko pozwolą na to specjaliści. Mocno oberwałeś, wiesz?
- Tylko mnie drasnęło. – warknąłem, potrząsając dziwnymi kabelkami. Miałem już serdecznie dosyć szpitala, pozycji pacjenta oraz tej idiotycznej konwersacji.
- Nie wyrywaj tych kabelków. – zaśmiał się Jounin, kierując kroki do okna. – Wpadnę potem, mam coś do załatwienia. – nieznacznie kiwnąłem głową. – Ja ne.
Około godzinę potem do szpitala wparowała Hokage we własnej osobie. Była mocno podburzona luką w warcie nocnej oraz niebezpiecznym posunięciem Orochimaru. Bądź co bądź – był to jeden z sannin’ów, czyli były członek jej drużyny, w dodatku atakujący Konohę (tu krzyczała coś w stylu ‘Jestem Hokage, do cholery!’). Chodziła po sali, w której leżałem, w tą i z powrotem, wciąż zadając szczegółowe pytania. Nie miałem nic lepszego do roboty, więc przekazałem jej, ogólnikowo, czego chcieli napastnicy oraz jak potoczyła się walka.
- Dobrze. – podsumowała krótko, gdy dowiedziała się wszystkiego, co chciała. Prawie. - Jak wyglądali?
Zatkało mnie. Przez chwilę patrzyłem się na blondynkę… no, jak na blondynkę.
- ANBU ich nie widzieli? – zapytałem kpiąco, powstrzymując się od wymownego puknięcia się palcem w czoło. Hokage jednak nie było do śmiechu.
- Nie było tam ANBU, chłopcze. – kobieta pochyliła się nade mną, opierając dłonie o ramę łóżka tuż przy moich stopach. Zmarszczyłem brwi. Czy ona chciała przez to powiedzieć, że… – Niko musiała stawić całej trójce czoła… w pojedynkę.
- Ich było czworo. – poprawiłem ją szybko, ale mój umysł wpadł w wyższe obroty. Gdybym nie wiedział, że zielonookiej nic nie jest - wpadłbym w furię.
- Nanda? D-Demo… - Hokage zająknęła się, a po chwili zacisnęła pięści na metalowej obręczy łóżka. Wygięła wargi w grymasie, a jej głos zabrzmiał w całym szpitalu. – Ci idioci! Jak mogli nie sprawdzić! ANBU no baka! Ahh! – krzyczała, rozwalając wszystkie sprzęty medyczne na swojej drodze. Na szczęście nie te bezpośrednio związane ze mną.
Przyglądałem się furiatce z zaciekawieniem. Wiadome było, że była wściekła za niedopilnowanie granic wioski – jeśli nie złapali w porę czwartego napastnika, był on już zapewne w drodze powrotnej do Orochimaru. Po chwili przerwałem jej demolowanie pomieszczenia.
- Skoro wiecie, ilu ich było, to znaczy, że zostały ciała. A ANBU nie pomogło Niko. – upewniłem się, zaciskając pięści.
- Hai.
- To dlaczego nie możecie im się przyjrzeć, tylko mnie tu katujecie?! – warknąłem ochrypłym głosem.
- Bo ich ciał nie da się zidentyfikować! – odkrzyknęła mi Hokage. Pokój wypełniła cisza. Obok drzwi pojawiła się pielęgniarka, ale widząc blondynkę na szczycie kryzysu emocjonalnego szybko się ulotniła. Dla mnie jednak nie było to takie proste. – Nie wiem, które z was to zrobiło... - zaczęła piwnooka, trochę jakby z pretensją. - ...ale jeden shinobi był niemal zwęglony. To całkowicie uniemożliwiło oględziny, zwłaszcza, że jedyna pozostała część jego ubioru to opaska wioski dźwięku. Drugi, ten najpotężniejszy, ma opaloną skórę twarzy. Jego ciało poddawane jest analizom. Na razie wiadomo, że uczył się zakazanych technik i pochłaniał niezliczone ilości sterydów. Najpóźniej odnaleziono kunoichi, którą, pewnie w odruchu obronnym, pokryła ciemna trucizna z pieczęci. Miała rozwalone plecy, myślę, że od notki wybuchowej. Na razie wszystko składa się w całość. Nie ma sensu dociekać, kto uciekł. Wyślę za nim oddział. – zmarszczyła brwi. – Że też przyszłam tu tak późno! My tu gawędzimy, a on zwiewa! – zacisnęła pięści. Bardzo angażowała się w całą sytuację. Takie rozmowy prowadził zwykle ten gość od przesłuchań czy dowodzący Jounin. Tu jednak chodziło o tego wężowatego świra. – Podaj rysopis.
- Nie wiem, który z nich został zwęglony.
- Podaj obu prawdopodobnych!
- Ehhh… - zarzuciłem ręce za głowę. Najchętniej sam bym wstał w tej chwili z łóżka i popędził za tym sługusem, choćby i na koniec świata, ale dobrze wiedziałem, że Hokage powstrzymała by mnie i usadziła w klinice na wiele dłużej, niż aktualnie było trzeba. Nie pozostawało mi nic innego, jak opisać Sakona i Kidomaru i pozbyć się natrętnej kobiety, by w spokoju pospać. Nagle poczułem się niesamowicie zmęczony. - Jeden z nich miał ciemną skórę i włosy związane w kucyk. Miał sześć rąk, dziwne oczy i pluł obleśnymi pajęczynami. Drugi szczupły, wysoki, szare włosy do ramion, coś dziwnego z tyłu głowy. A, i szminka na ustach. – dorzuciłem z lekkim uśmieszkiem, choć śmiać mogłem się tylko na zewnątrz. Ten skrócony opis dodatkowo uświadomił mi, z kim przyszło mi walczyć i, nie oszukujmy się, z kim przegrałem. To było… żałosne. – Obaj w cholernie dziwacznych strojach.
Hokage przytaknęła, odpływając wzrokiem gdzieś w dal. Zapamiętała ile się dało i zniknęła mi z oczu, zapewne udając się na rozgromienie ANBU i wysłanie tych biedaków w pogoń. Zaraz po jej wyjściu ułożyłem się na boku z rękoma pod głową i zasnąłem, czując dziwny ból w klatce piersiowej. Zignorowałem go. Tym razem nic mi się nie śniło.
Kilka godzin później obudziłem się. Słońce było po drugiej stronie nieba, a na mojej szafce koło łóżka stał ciepły posiłek. Stwierdziłem, że musiał obudzić mnie całkiem przyjemny zapach. Zjadłem większą część i nie mogąc pomieścić więcej, ułożyłem się w łóżku do normalnej pozycji, rozmyślając.
Musiałem jak najszybciej się stąd wyrwać i sprawdzić, co u Niko. Nie to, żebym się martwił, zawsze jednak warto wiedzieć na zapas.
Dotknąłem ręką bolącego miejsca pod mostkiem. Pod palcami ból był wyraźniejszy. Ponownie wyjrzałem za okno, gdzie przeleciał klucz białych ptaków. Wiatr poruszał rytmicznie delikatnymi zasłonkami w jasnym pomieszczeniu.
Ciekawe, ile tu leżałem. Chciałem się wyrwać i ruszyć na trening. No i może na budowie było w końcu widać jakieś postępy.
Jeszcze tego samego dnia odwiedziła mnie Sakura. Wkrótce o mojej sytuacji rozniosło się wśród innych plotkarskich shinobi, więc wokół mojego łóżka zrobiło się dość tłoczno. Haruno nie odstępowała mnie na krok, regularnie wykłócając się z lekarzami o mój aktualny stan zdrowia. Naruto wymagał tylko, by streścić mu cała sytuację. Kazał mi szybko wracać do zdrowia, przeklął Orochimaru i wyszedł. Podobno wskazano mu misję w Kraju Trawy. W sali nie zabrakło również tej dziwnej Hyuugi, która zostawiła kwiaty i wyszła, cała czerwona, oraz Ino, która wykłócała się z Sakurą, które kwiaty są ładniejsze. Oczywiście różowowłosa nie dała jej siedzieć zbyt długo. Niespodzianką była wizyta Shikamaru. Gdy Haruno wyszła po napoje, shinobi usiadł na brzegu łóżka i westchnął.
- Byłem u Niko. - powiedział po chwili ciszy. Spojrzał na mnie, siedzącego na pościeli. Na jego twarzy widać było tylko skupienie. Nie odezwałem się w odpowiedzi, lecz kiwnąłem lekko głową, by kontynuował. – Nie jest dobrze, powiem ci.
- Jest chociaż przytomna? – zapytałem, wymuszając ton znudzenia i irytacji w głosie. Wystarczyło, że Kakashi widział mój niepokój. Było to jednak głupie pytanie. Gdyby dziewczyna była przytomna, siedziałaby tu. Ze mną.
- Nie. Jeszcze nie. Lekarze mówią, że to, kiedy oprzytomnieje zależy tylko od niej. – odparł szybko. - Podobno doznała silnych obrażeń głowy. Nie pytałem o szczegóły. Nie znam się na tym. – tu skrzyżował ręce.
- Mówili ci, kiedy mnie wypuszczą?
- Najwcześniej w środę.
- Co jest dzisiaj? – zapytałem bez namysłu, poprawiając pozycję siedzącą. Przy tym ruchu znowu zakuło mnie coś w okolicy serca. Nerwowo wypuściłem powietrze nosem.
- Niedziela. – mruknął Nara. – Coś ci jest? Masz dziwną minę. – pokręciłem głową. Shikamaru wydawał się wyjątkowo… miły, chociaż często błądził wzrokiem daleko ode mnie. Widocznie stało się coś ważnego, o czym rozmyślał. Postanowiłem się tym nie interesować. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że, po pierwsze – nie przyszedł tu do mnie, a do Niko, i tą rozmowę traktował jako formalność, i, po drugie - gdzieś się spieszy. Pewnie Temari też tu była. – Już późno. Idę sobie. – chłopak ruszył do drzwi. Właśnie o tym mówiłem. – Ehh… mendokusai. Skoro ty i Niko odpadacie z gry, zostaje więcej roboty dla mnie… ehh… - zatrzasnął za sobą drzwi.
Opadłem na łóżko. Podwinąłem koszulkę i dokładnie obejrzałem dręczące mnie miejsce. Nacisnąłem w tym miejscu palcami. Bolało jak spotęgowana kolka - do przeżycia, ale uciążliwe.
Złamane żebro. Kuso. Nie poskładali mnie dokładnie. Teraz i tak nie miało to znaczenia. Nie dałbym się tu dłużej zatrzymać. Musiałem jakoś to przeczekać.
Westchnąłem, przeczesując włosy palcami.
Kolejne dni dłużyły się niemiłosiernie. Kakashi wpadł dwa razy ze swoją irytującą książeczką. Nigdy nie wspominał o Niko, pewnie dlatego, że wiedział niewiele. Lekarze męczyli mnie różnymi badaniami. W dodatku Hatake zlecił jednemu z nich dodatkowy ogląd moich oczu. Nie otrzymał żadnych specyficznych wyników, co wydało mi się jeszcze bardziej podejrzane. Nikomu nie mówiłem o żebrze.
Nie wypytywałem się też o swoją towarzyszkę, jednak któregoś dnia ot tak zapytałem ordynatora, czy mogę odwiedzić znajomego na innym oddziale. Spotkałem się z szybką odmową, więc postanowiłem sprawdzić co i jak gdy tylko się wymelduję z kliniki. Od jednej z pielęgniarek, która rumieniła się na mój widok, wyciągnąłem dobre bandaże, które wykorzystałem, by ustawić żebra w odpowiednim miejscu.
Sakura odwiedzała mnie rano i wieczorem, głównie towarzyszyła mi przy posiłkach. Na moje nieszczęście wylądowałem w szpitalu właśnie wtedy, gdy miała praktyki. Szkoliła się na medic-nin’a. Sam nie wiedziałem po co, ale pytanie o takie nic nie warte szczegóły nie było moją specjalnością.
Jak powiedział Shikamaru – wolności zaznałem w środę. Pierwszym miejscem, do którego się udałem, było ambulatorium, gdzie z pewnością trzymali Niko.
Było tam mniej korytarzy i z pewnością o wiele mniej ludzi. Boazeria na ścianach z jasno kremowych przeszła w limonkową. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Niemal wszystkie drzwi były zamknięte. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jaki ten szpital był duży. Błądząc wśród korytarzy zaczynałem żałować, że wszedłem tam przez okno.
Czwarte drzwi z kolei, które udało mi się otworzyć, prowadziły do pokoju lekarskiego. Starając się nie robić bałaganu, znalazłem kartę Niko i salę, na której leżała. Jeszcze jej nie mijałem, więc musiałem kierować się kolejnością numerków na drzwiach.
Korzystając z okazji przysiadłem na fotelu przy dębowym biurku i wczytałem się w bazgroły na jej temat.
- Śpiączka typu 1, podejrzewane uszkodzenie tworu siatkowego w okolicach rdzenia kręgowego na tle naczyniowym. Fajnie. – przerzuciłem kilka kartek. – Brak reakcji na kontakt słowny, odpowiedzi ruchowej i otwierania oczu. Lista nieudanych prób przywrócenia funkcji… podane leki… bla bla bla… – odłożyłem dokumenty na odpowiednie miejsce. Kilka minut później stałem przed drzwiami ambulatorium. Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem je.
Była to biała sala średnich rozmiarów. Okno było zamknięte i zasłonięte grubą kurtyną. Pośrodku stało samotne łóżko na metalowym stelażu. Obok podstawowe wyposażenie sali, kilka szafek z lekami i innymi dziwactwami, kolejne biurko, stolik. Zignorowałem wszystko wokół i cicho, powoli, sam nie wiem, czemu – podszedłem do łóżka. Usiadłem, a praktycznie zapadłem się na krzesło stojące tuż przy jego boku.
Na materacu, wśród białej pierzyny leżała Niko. Jej ręce były ułożone wzdłuż tułowia, nienaturalnie sztywno – nie tak, jak ją kiedyś widziałem – pozakręcaną w pościel, z rękoma pod głową i koszulką niedbale podniesioną w górę. Jedyne, co teraz w niej żyło, to brązowe, lśniące włosy, które rozlewały się na pachnącej szpitalnymi środkami piorącymi poduszce. Otaczały one jej bladą, spokojną twarz jak promienie słońca. Jej powieki były przymknięte, a ciemne rzęsy kontrastowały z bladymi, lekko rozchylonymi ustami. Jej klatka piersiowa nie unosiła się w oddechu.
Dla mnie czas stanął w miejscu. Przyglądałem się jej twarzy w skupieniu, bez niepokoju, że dziewczyna zaraz otworzy swoje cudnie zielone oczy i zacznie się śmiać z mojej głupiej miny czy strzeli idiotyczny tekst. Czułem się tak, jakby jej w tym pokoju nie było wcale, albo była jej namiastka.
I to była wyłącznie moja wina.
Była… taka nienaturalnie spokojna. Bezbronna. Delikatna. Najgorsze było to, że było to złe. Ona nie była tego świadoma, zupełnie jakby…
Powstrzymałem chęć wtulenia twarzy w jej włosy.
Nagle poczułem się cholernie samotny. Oparłem łokcie o kolana, spuszczając głowę. Nie chciałem na to patrzeć. Nie mogłem sobie wyobrazić, że była to wina tych czterech dziwaków. Że doprowadzili ją do tego stanu. Że ja im na to pozwoliłem. Czarne kosmyki przysłoniły mi twarz, która mimo tego nie rozluźniła się. Westchnąłem głęboko, wsłuchując się w martwą ciszę. Przerażającą, a jednak normalną. Trwałem tak dobre kilkanaście minut. To była moja chwila.
Jedyne, na co się odważyłem po tym, jak energicznie wstałem, to dotknięcie jej wolnej od bandaży dłoni swoją własną. Przelotnie, a jednak specjalnie.
Każdy, kto odwiedzał ją, a raczej jej salę, po mnie, zastawał okno otwarte.
Kolejnego dnia, gdy już spędziłem wygodną, acz samotną noc w apartamencie, zjadłem obfite śniadanie na mieście i ruszyłem na budowę. Ku mojemu zaskoczeniu – większość metalowych stelaży zniknęła, a i robotników było mniej. Nie prosząc nikogo o pozwolenie, wszedłem schodami na górę, nareszcie przypominając sobie stare kąty. Mieszkałem na szóstym piętrze. Korytarz zastałem zabielony i brudny, większość mieszkań, które mijałem była nawet bez drzwi wejściowych. Zignorowałem ten fakt i ruszyłem w stronę swojego apartamentu. Po drodze spotkałem jednego z wynajętych pracowników.
- Uchiha-san, już z powrotem? – uśmiechnął się do mnie mężczyzna w stroju roboczym. Na czarnych wąsach miał pył, a jego niebieskie spodnie były umazane gipsem. Otrzepał koszulę. – Podstawy już skończone, dobrze, że wynajął nas pan tylu, pana cztery kąty będą oddane do użytku pewnie jako pierwsze.
- Nie gadaj, tylko pokaż. – odburknąłem mu, i zaraz ruszyłem we wcześniej obranym kierunku. W moim mieszkaniu kręciło się jeszcze czterech pracowników, już nie murarzy, a posadzkarzy, tynkarz i malarz. Wszyscy ukłonili mi się, co trochę poprawiło mi humor. Rozejrzałem się, przypominając sobie stare, dobre czasy. Jeszcze sprzed najazdu.
U wejścia wykończyli drewnianą półkę na buty, do wstawienia były dwie pary suwanych drzwi i jedne normalne do pokoju obok. Kuchnia już była w kafelkach, stał w niej nienaruszony sprzęt. Resztę musiałem dokupić potem. Murarze usunęli zbędną ścianę, tak jak prosiłem, czyniąc salon większym. Przypadła mi do gustu duża wersja okien ze wspaniałym widokiem. Kazałem poprawić zawiasy w wahadłowych drzwiach na taras. W myślach miałem już plan z roślinnością. Moja sypialnia była jeszcze niedokończona, za to postępy widać było w mojej łazience. Kafelki i nowa, droga armatura. Dalej – pomieszczenie z wanną, któremu nie dałem nazwy, ale sam wymyśliłem i oznaczyłem na projekcie. Z ciekawością odkręciłem kurek wielkiej balii, ale nic się nie stało. Jak się później dowiedziałem – nie podłączono jeszcze prądu i wody.
Zleciłem ostatnie poprawki, z irytacją kazałem się pospieszyć i obiecałem podwyżkę, na której dźwięk malarzowi zaświeciły się oczy. Przy wyjściu zaczepił mnie specjalista od drewna. Przelotnie wybrałem odcień paneli i wyszedłem z budynku. Spostrzegłem, że jestem zakurzony, co mnie trochę rozjuszyło.
Na trening, co było dziwne – nie miałem ochoty. Zrobiłem większe zakupy, bo niemal wszystko, co miałem w domu, nadawało się do wyrzucenia. Mimo wszystko nie miałem pomysłu na obiad, więc poszedłem do Ichiraku Ramen. Sam nie wiedziałem o tym, że szukam towarzystwa.
Dopiero na miejscu przypomniałem sobie, że Naruto jest na misji, a Sakura ma te swoje durne szkolenia. W czasie wędrówki w tą i z powrotem nie spotkałem nikogo znajomego.
W kolejnych, nudnych dniach zmusiłem się do treningu na świeżym powietrzu. Żebro przeszkadzało mi coraz mniej, ale jednak. Zbliżał się lipiec. Pogoda była piękna, a na ulicach było tłoczno. Zacząłem omijać takie miejsca, trenując w domu. Po ataku Sakona codziennie robiłem setki pompek, z ciekawości sprawdzając wytrzymałość mięśni. Ciągle coś było nie tak.
Południami chadzałem sobie… gdziekolwiek, a wieczorami, gdy ulice wypełniały się irytującymi zasobami ludzkimi – czytałem o doujutsu i ostrzyłem narzędzia. Można było pomyśleć, że szykowałem się na misję. Jednak takie wnioski byłyby całkowicie błędne, albowiem zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, a moja bezsensowna praca była odbiciem wewnętrznego niepokoju.
Przełom nastąpił w niedzielę, gdy samotnie piłem herbatę w salonie, przeglądając dziesiąty zwój z kolei, niemal ucząc się na pamięć dziwacznych terminów. Coś stuknęło w okno balkonowe. Na początku zignorowałem to, myśląc, że to ptak lub głupie dzieci bawią się kamieniami, ale pukanie, tym razem bardziej rytmiczne, powtórzyło się. Na moim balkonie stała Haruno, nieco zdyszana. Z irytacją otworzyłem balkon, patrząc na nią przelotnie. Nie chciałem nikogo widzieć.
- Niko-chan… się.. eh… obudziła. – wydyszała różowowłosa, opierając się o framugę drzwi. Otarła pot z czoła.
Stałem przez chwilę nieruchomo, po czym podbiegłem do barierki i skoczyłem na dach obok, potem na kolejny, niższy, i pobiegłem pędem w stronę szpitala.
Widząc popłoch przed wejściem głównym, obiegłem budynek i używając chakry wspiąłem się do okna, które zapamiętałem jako to prowadzące do ambulatorium. Moje podejrzenia sprawdziły się, gdy przysiadłem na parapecie. Od tyłu widziałem siedzącą na łóżku Niko. W rogu pomieszczenia stał siwy sannin, dalej sekretarka Hokage i Kakashi, a przy samym łóżku – Mitarashi. Nic nie powiedziałem. Wystarczyła mi świadomość, że wszystko było w porządku.
To było jak ciężki kamień z hukiem spadający mi z serca. Czując tą dziwną lekkość dopiero zrozumiałem, jak mało brakowało. Jak mało czasu spędziłem sam, a jak bardzo się to na mnie odbiło. Serio. Zacząłem wariować.
- Konichiwa. – usłyszałem głos swojego nauczyciela, trochę mniej naturalny niż zwykle. Niko odwróciła głowę w stronę okna, z nieco nieobecnym wzrokiem i nieśmiale uśmiechnęła się w moją stronę. Opowiedziałem jej drobnym kiwnięciem i powoli wszedłem do środka. Im bardziej zbliżałem się do swojej partnerki, tym więcej dziwnych rzeczy zauważałem.
Kakashi nie czytał swojej książki, za to bacznie obserwował, co ja robię. Sekretarka nie miała swojej świni i grzebała nerwowo w kartach, sannin stał z kwaśną miną, widocznie mocno główkując. Porąbana egzaminatorka kucała przy łóżku. Na jej twarzy malowała się ulga, a zarazem skupienie.
Coś było nie tak, a to cholerne kłucie w żołądku wróciło.
Serce zaczęło mi bić szybciej.
Przystanąłem przy łóżku okrytym białą pościelą. Obejrzałem dokładnie twarz Niko, która na szczęście nabrała właściwych kolorów. Jej oczy skrzyły się swoją stałą, acz piękną zielenią, i patrzyły na mnie z czymś, czego dawno nie widziałem. Dopiero po kilku sekundach, gdy szatynka analizowała każdy detal mojego wyglądu, zrozumiałem, że była to niepewność, zamyślenie i ciekawość.
Niko otworzyła swoje usta, za chwilę odchrząknęła niepewnie, znowu wracając wzrokiem do moich oczu.
- Kim... jesteś?