26 czerwca 2009

Rozdział LI - "Ostatnie słowa"

Spadałem sekundę, może krócej. Jedyne, o czym zdołałem wtedy pomyśleć, to ból ramienia i niesamowita siła, która ciągnęła mnie w dół. Chwilę potem dookoła mnie była mętna woda. Przepuszczała przez siebie marne promienie słońca, choć i one szybko zanikały.

Spadałem w dół, ciągnięty przez ciężką broń. Wokół panowała absolutna cisza. Gdy wszystko stanęło, niemal w całkowitej ciemności, zrozumiałem, że kula dosięgła dna. Ból w nodze ustał. Przestałem się zanurzać. Jakaś czerwona ciecz zasłoniła mi na chwilę pole widzenia. Odgarnąłem ją szybkim ruchem zdrowej, lewej ręki. Dotarło do mnie, że to moja krew, która teraz swobodnie wypływała ze zranionego ramienia. Byłem pod wodą i wstrzymywałem powietrze w płucach. Nie było go wiele.

Rozejrzałem się, ignorując kłucie w barku. Unosiłem się niedaleko dna wyłożonego mułem i piachem. Mazza zaplątała się w jakieś wodorosty. Miałem mało czasu.

Jezioro było dość głębokie. Nie było szans, by wrócić na powierzchnię, łańcuch był za krótki. Ruszyłem szybko do niego, wykorzystując nogi i jedną rękę. Złapałem go obiema rękami. Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wytężyłem wszystkie siły, lecz on nawet nie drgnął.

Wypuściłem powietrze z płuc, czując, jak ogarnia mnie panika. Kończyło mi się powietrze. Miałem pojemne płuca, ale nie mogłem wytrzymać tak długo. Przez zmąconą moimi ruchami wodę widziałem słaby zarys ogniw łączących ciężką mazzę z obręczą trzymającą w zatrzasku moją kostkę. Zamek był silny. Siłowałem się z nim trochę, niemal wyłamując sobie palce.

Ból w ramieniu stał się nie do zniesienia. Sięgnąłem lewą ręką po kunai i jak szalony próbowałem przeciąć łańcuch, lecz moja lewa, i tak słabsza od prawej ręka, zaczęła się trząść.

Musiałem się jakoś uwolnić. Nie miałem nic ostrzejszego niż noże, ogień pod wodą by się nawet nie zapalił. Nie byłem aż tak głupi, by używać Raitona. W odruchu obronnym napiłem się wody. Gdy dotarło do mnie, co się dzieje, odrzuciłem nóż na bok. Nie tak miało się to skończyć.


Sasuke! – wydarłam się, wchodząc obiema nogami na barierkę.

- Niko, uważaj!

Skoczyłam, ale nie do przodu. Uniknęłam ciosu czymś wielkim i twardym. Upadłam na ziemię, przerażona. Grubas przywołał nową broń. Zaczął nią atakować, odganiając mnie od krawędzi balkonu.

- Kakashi! – krzyknęłam. Nie wiedziałam, co robić. Sasuke wpadł do wody i nie było po nim śladu. Tylko my dwoje mogliśmy go uratować. Nie było mowy, żebym zostawiła go w potrzebie, nie kto inny jak Hatake zawsze powtarzał, że drużyna jest najważniejsza. Wierzyłam w to całym sercem.

Nagle grubasa odrzuciła w dal ogromna fala wody. Obejrzałam się z ulgą w miejsce, z którego nadeszła. Na barierce, wykonując symbol smoka, stała Sora.

- Kurcze, dzięki! – krzyknęłam z uśmiechem, podbiegając do ogrodzenia tarasu.

- Nie ma sprawy, wskakuj, zanim zabraknie mu powietrza! – usłyszałam w odpowiedzi. Nie wiedziałam, gdzie jounin jest, ale też był zajęty walką. Z nikąd powrócił łucznik z dachu, a gość z bombami musiał być niezły, skoro Kakashi męczył się z nim tak długo.

Serce zaczęło mi bić jak szalone. Już wszystko było w porządku. Wystarczyło wskoczyć do wody i wyciągnąć Uchihę, zanim było za późno.

Rozejrzałam się, szukając miejsca, gdzie mógł być Uchiha. W pewnym momencie na powierzchni wody pojawiły się drobne bąbelki. Zignorowałam toczące się na tarasie walki i skoczyłam.

To był błąd. Było wysoko, a woda była zimna. Od razu dostała się do moich ran na plecach. Szczypały okropnie, ale to nie one były teraz najważniejsze. Zaczęłam płynąć ku dołowi, rozglądając się dokładnie. W końcu zauważyłam mojego partnera uderzającego kunai’em o łańcuch. Nic to nie dawało. Płynęłam w jego kierunku jak szybko się dało, ale nigdy nie byłam w tym dobra.

Woda mnie przerażała. Było pod nią ciemno i głucho, żaden ruch nie był pewny, mimo, że wymagał użycia dużej ilości siły. Byłam tylko człowiekiem, nie mogłam pływać wiecznie, zwłaszcza tak zdenerwowana.

Spieszyłam się, ale kula wyrzuciła Sasuke bardzo daleko. Zanim dopłynęłam do miejsca, gdzie trzymała go mazza, ujrzałam potworną scenę. Łańcuch nie puścił, za to Sasuke odrzucił nóż na bok. Ten poleciał w dół jak kamień, znikając po chwili w ciemnościach.

Trwało to moment, ale i tak moje serce zaczęło szaleć. Słyszałam je we własnej głowie. Skoczyła mi adrenalina. Zawsze mnie uczono, że na niebezpiecznych misjach takie uczucie oznaczało załamanie. Niektórzy shinobi w tym momencie poddawali się zupełnie, inni tracili poczytalność. Wskazane było odetchnięcie w miejscu, uspokojenie się i dokładne prześledzenie sytuacji.

Żadne z tych wyjść nie wchodziło teraz w rachubę.

Dotarłam do Sasuke, szarpiąc go mocno za ramię. Był blady i powoli tracił przytomność. Jego oczy same się zamykały. Zerknęłam na łańcuch. Był naprawdę gruby. Jeśli brunet nie mógł go przeciąć, co ja mogłam zrobić?

Ogarnęła mnie jeszcze większa panika.

I wtedy to poczułam. Przytłaczające, ściskające serce uczucie strachu. Rozchodziło się po moim ciele falami, gdy machając nogami próbowałam utrzymać w miejscu siebie i mojego partnera. Kończyło mi się powietrze, przez to, że nie zachowałam spokoju. Płynęłam szybko, tracąc energię.

Łatwo mi było teraz ruszyć do góry, odetchnąć, ale co z Uchihą? Nie mogłam go tak zostawić.

Duszność i strach wzięła górę nad odpowiedzialnością. Puściłam go, płynąc jak najszybciej się dało. Wynurzyłam głowę, kaszląc i wdychając tyle powietrza, ile się dało. Wzięłam głęboki oddech i wróciłam na dół.

Uchiha miał w sobie resztki sił, machał jedną ręką, by nie spaść w dół. Złapałam go za nią i podpłynęłam z nim bardziej do góry. Chwyciłam nóż i rąbnęłam nim w łańcuch. Nic to nie dało. Ani rysy. Uderzyłam kilkakrotnie w tym samym miejscu, jak najmocniej potrafiłam. Uchiha złapał mnie za nadgarstek.

Popatrzyłam na niego, przerażona. Miał zamknięte oczy. Był jeszcze bledszy, niż poprzednio. Przez koszulkę wypływała nić krwi, w ranie wciąż sterczała cześć strzały. Jego ciemne włosy unosiły się przy każdym ruchu wody.

On... umierał.

Puściłam kunai, łapiąc go za rękę i ściskając ją mocno. Chciałam krzyczeć, ale pod wodą nie miało to sensu. Chciałam płakać, ale w moich oczach i tak była woda. Chciałam coś zrobić, ale wszystkie próby zawiodły.

Uchiha uchylił jedno oko. Jego spojrzenie było nieobecne i suche. Pokręcił lekko głową, puszczając mój nadgarstek. Ścisnęło mnie w środku.

Wtedy wpadłam na pomysł. Tak oczywisty, a jednocześnie tak przed chwilą niedorzeczny, nieosiągalny. Byłam głupia, że nie pomyślałam o tym od razu; miałam nadzieję, że nie było za późno.

Chwyciłam Sasuke za twarz i zbliżyłam się do niego. Nie było czasu na zastanawianie się nad tym, co robię, co on na to i czy powinnam próbować. Nie miałam też pojęcia, jak zareaguje na to moje ciało. Po prostu musiałam.

Rozchyliłam jego usta swoimi tak szybko i szczelnie, by nie wdarła się do nich woda i wdmuchnęłam w nie tyle powietrza, ile mi tylko zostało.

Zadziałało. Sasuke wyrwał się z mojego uścisku i popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, trzymając się za klatkę piersiową. Uśmiechnęłam się lekko, gotowa do wznowienia walki z łańcuchem, ale za chwilę poczułam ten sam ból, co ostatnio.

Tym razem nie był to strach i ból głowy i płuc od wstrzymywania powietrza. Tym razem nie miałam w sobie żadnego tlenu. Oddałam Sasuke wszystko.

Czym prędzej ruszyłam do tafli jeziora. Kilka metrów przed nią zupełnie straciłam wzrok, zakręciło mi się w głowie, ale płynęłam dalej. Wynurzyłam głowę i odgarnęłam włosy z twarzy, oddychając jak szalona. Sapałam ze strachu i wysiłku. Nabrałam kolejną dawkę powietrza, ignorując szczypanie nosa, i wróciłam pod wodę.

Wydawało się, że Sasuke podpłynął trochę do góry. Droga do niego była tym razem krótsza, a łańcuch napięty. Uchiha trzymał go w obu rękach. Gdy podpłynęłam do niego, wskazał na ogniwa podbródkiem.

Wyjęłam kunai i zaczęłam piłować. Po chwili okazało się, że to na nic. Ostrze ześlizgiwało się z metalu, zupełnie jakby było ono pokryte niewidzialną barierą. Przez chwilę pomyślałam, czy nie przywołać jakiegoś kota do pomocy, ale one zabiłyby mnie za sprowadzenie ich pod wodę. Kakashi zajęty był walkami i ochroną daimyo-tchórza. Sora to samo.

Skoro nie działały narzędzia, napełniłam dłoń chakrą i ścisnęłam metal w pieści. Ani nie drgnął.

Złapałam go wolną ręką, naciągając go maksymalnie, i uderzyłam pięścią pełną błękitnej energii. Też nic.

Spojrzałam na Uchihę. Nie wydawał się zachwycony. Znowu widocznie wstrzymywał oddech. Podpłynęłam do niego niechętnie, opierając mu ręce na barkach. Tym razem nie musiałam się siłować z jego wargami, otworzył je samodzielnie. Wciąż jednak było to dziwne uczucie.

Trwaliśmy tak przez chwilę, nie ruszając się. Uchiha z moją pomocą wziął płytki, ale wystarczający oddech. Nie popełniłam tego samego błędu co ostatnio i szybko podpłynęłam do powierzchni wody.

Wróciłam za chwilę do Uchihy, majstrującego przy zamknięciu przy kostce. Obejrzałam je dokładnie. Nie było szans, by to otworzyć. Nie było przy nim dziurki na klucz, tylko potężne zawiasy i grubszy niż w łańcuchu metal. Sasuke zostawił obręcz w spokoju i spojrzał na mnie, z uniesioną brwią.

Jego spokój i ‘wspaniałość’ wróciła, to nam jednak wcale nie pomagało. Nie mogłam tak pływać w górę i w dół przez wieczność, czekanie na pomoc wydawało się głupie, a tam na górze Kakashi i reszta mogli nas potrzebować. Moglibyśmy uciąć Sasuke stopę, ale nie byłby wtedy chyba zachwycony.

Złapałam się za głowę, zaciskając oczy.

Myśl, Niko, myśl!

Poczułam rękę na ramieniu. Gdy otworzyłam oczy, kilka centymetrów przed moją twarzą była twarz Sasuke. Uśmiechnął się lekko, trochę ironicznie, i zbliżył do mnie. Przewróciłam oczami, w porę rozchylając usta. Pozwoliłam mu nabrać powietrza, by znów nie wariował. Co mnie jednak zaskoczyło, to to, że teraz wytrzymał na wstrzymanym oddechu wiele krócej i podczas... ekhrm... ‘wymiany tlenu’ złapał mnie mocno w talii.

Gdy poczułam, że nie ma mi już czego zabrać, wyrwałam się z jego objęć, obrzucając go oburzonym wzrokiem, po czym zamachnęłam się rękami, ruszając w górę.

Sasuke okazał się ciut pożyteczny i złapał moją nogę, popychając mnie dalej ku górze. Dopłynęłam do tafli wody szybciej, nabrałam powietrza i wróciłam do niego, nadal lekko zdziwiona. Gdy byłam jeszcze nad nim, wyciągnął rękę po moją stopę, tym razem pociągając ją w dół.

Z uśmiechem pomyślałam, że był jak przystań. Stał w miejscu, bezczynnie, ale przynajmniej było się od czego odepchnąć. Od szybkiego ruchu wokół mojej twarzy zawirowały pęcherzyki powietrza.

Zmarszczyłam brwi. Musiał być jakiś sposób, by się stąd wydostać. Uchiha nie mógł używać Katona, ja też nie. Raiton by nas usmażył, ale Fuuton...

Trzasnęłam się otwartą dłonią w czoło, choć woda i tak trochę zahamowała ten ruch.

Fuuton. No jasne.

Gdybym tylko mogła, odetchnęłabym z ulgą. Miałam pomysł. Trochę dziwny, wcześniej nie testowany, ciut niebezpieczny, ale pomysł.

Uniosłam dłoń ku brunetowi, by poczekał chwilę, a sama odpłynęłam parę metrów. Wykonałam potrzebne pieczęcie.

Fuuton: Kazekiri.

Przywołałam ostry jak brzytwa podmuch, który, nawet pod wodą, wywołał wysoki świst i ruszył na łańcuch kilka metrów od nogi Uchihy. Nabrał prędkości przed metalem. Zacisnęłam pięści. Musiało się udać.

Fala niczym kosa zatrzymała się na metalu, choć może mi się wydawało. Chwilę potem poleciała dalej, prześlizgując się obok łańcucha lub między jego ogniwami i zniknęła w czeluściach jeziora.

Zamrugałam szczypiącymi mnie oczami. I tyle? Zabójcza technika ANBU, przecinająca przeciwników na pół, potrafiąca ciąć budynki i drzewa, nie mogła poradzić sobie z byle łańcuchem najemnika?

Moja wściekłość i zawód trwały może ułamek sekundy. Po chwili łańcuch chrupnął i pękł. Jedna cześć zawisła w wodzie, przyłączona do kostki mojego partnera, druga opadła na dno.

Niewiele myśląc zaczęliśmy płynąć ku tafli jeziora. Uchiha był wyczerpany i ranny. W świetle dziennym udało mi się w miarę szybko usunąć strzałę z jego barku. By w miarę szybko dopłynąć do brzegu, zmusiłam chłopaka, by objął mnie zranionym ramieniem. Było ciężko, nie maiłam już sił ciągnąć nas oboje, ale w końcu się udało.

Dotknęłam brzegu, a zaraz potem pojawiło się przy nim kilku identycznych strażników. Podali mi rękę, pomagając wyjść z wody, potem wyciągnęli na trawę Sasuke.

Oddychałam ciężko. Brunet też. Ale był cały. No i żywy. Nie mogłam się nie cieszyć z tego faktu.

Podniosłam się i podeszłam do niego na kolanach. Siedział w rozkroku, próbując owinąć sobie zraniony bark mokrym bandażem. Wydawał się skoncentrowany i totalnie spokojny.

Mi to nie przeszkadzało.

Pochyliłam się w jego kierunku, owijając swoje ramiona wokół jego szyi i przytulając go mocno.

- Aua... Niko. – warknął, choć w jego głosie brzmiało bardziej rozbawienie niż irytacja.- Dobra, dobra. Rozumiem. Ale przestań, bo ktoś jeszcze sobie pomyśli, że mnie lubisz.

Zaśmiałam się, ściskając go jeszcze mocniej.

Trudno było opisać moje uczucia. Byłam szczęśliwa, bo nam się udało. Po takim stresie sukces odbijał się na psychice podwójnie. Po drugie, wrócił Sasuke, i mimo rany zachowywał się naturalnie. Po trzecie, i co najważniejsze, choć raz ja byłam górą. Nie wiem, czy była to zasługa uporu, wiary w siebie, treningów czy po prostu szczęścia, ale choć raz to ja mu pomogłam. Okazałam się silna i przydatna jako część zespołu.

Oczywiście nie spodziewałam się podziękowań.

- Puść mnie, bo złamiesz mi drugi bark.

Posłuchałam, odsuwając się. Uchiha spojrzał na mnie oczami czarnymi i błyszczącymi jak atrament. Chwilę potem uśmiechnął się lekko, kontynuując prace nad opatrunkiem.

Syknęłam. Rany w plecach chyba się otworzyły, bo zapiekło mnie coś niemiłosiernie. Nie miałam jednak czasu się ratować.

Ktoś za mną chrząknął znacząco.

- Czego? – warknęłam.

- Przepraszam, ale może panienka nas oświeci co do tego, jak wygląda sytuacja na górze? – odezwał się jeden z wartowników. Stał prosto z rękoma założonymi za plecami i patrzył na mnie z powagą z góry.

- A jak według was to wygląda? – mruknęłam, wstając na równe nogi i wyciskając wodę z włosów. – Obrywamy.

- Proszę wybaczyć, ale nie o to nam chodziło. – odparł inny mężczyzna, patrząc na taras nad naszymi głowami. Cały pałac trząsł się co chwila, słyszałam krzyki i uderzenia. – Zależy nam na informacji, czy Yahiro-sama otrzymał oficjalnie tytuł.

- O co wam chodzi? – wtrącił się Uchiha, stając koło mnie.

- Nie możemy wtargnąć do posiadłości jako strażnicy, póki nie koronuje się daimyo. Takie są zasady.

- Głupota. – warknęłam. – Ludzie na górze, zarówno daimyo, służące, jak i nasz przyjaciel was potrzebują! Nie możecie tak stać! – krzyknęłam, zaciskając pięści. To było istne szaleństwo. Znając paranoję władzy strażników w Yutatoshi była setka, bardzo by się przydali przy obronie Yahiro. Ale nie, oczywiście musieli słuchać się głupich zasad, które ustanowił jakiś debil paręset lat temu.

Jasna sprawa, gdyby w tej chwili niedoszłemu daimyo coś się stało, byłaby to moja wina!

Pierwszy ze strażników wystąpił krok przed siebie z poważną miną.

- Nie usłyszałem odpowiedzi na zadane przez nas pytanie.

Prychnęłam. Facet wypiął pierś, by wydawać się większy i silniejszy, ale na mnie nie robiło to żadnego wrażenia. Ci ludzie nie tylko mogli pomóc na tarasie, ale z pewnością widzieli upadek Uchihy do wody. Mimo to nie pomogli nam ani trochę. Trudno opisać, jaka byłam wściekła.

- Co rozumienie przez ‘koronację’? – wyjął mi z ust pytanie brunet.

- Czy Najwyższy Kapłan włożył mu na głowę symboliczne nakrycie, koronę, można by rzec...

- Nie. – przerwałam mu wywód. – Ale jakie to ma znaczenie?! Jego życie jest w niebezpieczeństwie! Powinniście...

- Niech panienka nam nie narzuca tego, co ‘powinniśmy’. Znamy swój zakres obowiązków. I radziłbym zachować dystans i resztę szacunku. – warknął mężczyzna, pochylając się lekko w moim kierunku. Moja pięść zadrżała.

- Co pan sugeruje?

- Jeśli nie przestanie panienka podnosić głosu i nas obrażać, będziemy zmuszeni doprowadzić pannę i tego tu młodzieńca do porządku.

- Akurat byście dali radę. – podeszłam jeszcze bliżej, mierząc trzech strażników czujnym wzrokiem. Nie przyjęli żadnej pozycji obronnej.

- Sugeruję właśnie, iż owszem. Wiemy doskonale, za jakich wspaniałych się uważacie. To jest… panienka i reszta shinobi. Jest to jednak niczym w porównaniu z gwardią strażniczą daimyo. Stanowimy ostateczną, wszechobecną i niepokonaną ochronę. – odezwał się trzeci z wartowników. Jego głos był niski i potężny.

Na jego słowa nie mogłam zareagować jednak niczym innym, jak tylko parsknięciem.

- Wy? Ochronę? Niby kogo?! – wrzasnęłam środkowemu w twarz. Natychmiast się wyprostował, z oburzeniem i lekkim zdumieniem na twarzy. Wiadome było, że wszystkie młode kobiety, z jakimikolwiek miał do czynienia, nie zachowywały się tak, jak ja teraz. Wszyscy byli tu grzeczni, ułożeni, ociekający obłudą. Każdy sprzeciw był srogo karany. Zwłaszcza nieletnich i kobiet. Spełniałam obie kategorie. – Stoicie tu jak te kołki, nie wykorzystując waszych ‘o, jakże wielkich umiejętności’! Obrażacie shinobi’ch, których wynajął wasz pan, by wykonywali waszą cudowną pracę za was, a wasza głupota naraża jego życie na szwank! Chwalicie się potęgą, której nawet nie chcecie wykorzystać... lepsi od shinobi, tak? Czemu więc nimi nie jesteście, hę?

Strażnicy nie odpowiedzieli. Za mną usłyszałam westchnięcie Sasuke.

- Powiem wam, czemu! Bo nie macie jaj! Wolicie żyć w idealnym, przesłodzonym mieście, czując się silni i ważni, bo nie macie kogo chronić ani przed czym chronić. Jesteście bezużyteczni. Założę się, że to pierwsza sytuacja od lat, gdy macie okazję zachować się jak rasowi wojownicy, shinobi, których nie znacie i nie znosicie. A wy co robicie? Udajecie twardych, unikając walki, zasłaniając się przepisami. Tak naprawdę boicie się o wasze marne życia, bo jasne jest, że stracilibyście je przy pierwszym kroku tam postawionym. – wskazałam na taras.

Moja przemowa nic nie wskórała. Mężczyźni popatrzyli na siebie nawzajem i niczym jedna osoba odwrócili się do mnie tyłem i ruszyli przed siebie. Westchnęłam, zrezygnowana.

- Co za...

- Chodź, nie mamy czasu! – Uchiha pociągnął mnie za rękę. Chwilę później wdrapywaliśmy się po ścianach na taras. Z użyciem chakry było to łatwiejsze niż okrążanie pałacu i wchodzenie schodami. Gdy dotarliśmy na miejsce, zobaczyłam ranną Sorę leżącą niedaleko ściany. W takiej samej formie była Chinatsu.


Kakashi i filozof walczyli z grubasem i łucznikiem. Ten drugi był dość mały i strasznie zwinny. Unikał wszelkich ataków Doton’em staruszka, a Hatake nie miał go jak przyszpilić, będąc zajętym odpieraniem, a raczej uciekaniem przed atakami faceta z toporem. Niko podbiegła do nieprzytomnej służącej, próbując ją ocucić.

Mimo, że miałem zabandażowaną rękę, bez strzały i wody dookoła znacznie lepiej się nią ruszało. Przyzwyczaiłem się do bólu, krwawienie ustało, mogłem więc spokojnie wykonywać pieczęcie.

Postanowiłem pomóc jounin’owi w starciu z najniebezpieczniejszym z zabójców, czyli gościem, który wrzucił mnie do wody.


Dziewczyna zaczęła odzyskiwać przytomność, nie była już jednak zdolna do walki. Spojrzałam w stronę pola walki. Uchiha przyłączył się do Kakashi’ego. Atakowali wspólnie, starając się zapędzić grubasa w kozi róg. Ten jednak rozwalał ciężką siekierą wszystko na swojej drodze, i często zadanie ostatecznego ciosu z zaskoczenia było uniemożliwiane przez ich czysty rozsądek.

Według mnie do wagi ciężkiej najlepiej nadawał się Doton. Na gościa o tej posturze nic nie działało tak dobrze jak przywalenie kilkutonowym blokiem skalnym. Problem w tym, że Tsubasa zajęty był przeszkadzaniem łucznikowi w strzelaniu do dwóch pozostałych shinobi. Cwaniak skakał z dachu na poręcz, z poręczy na podłogę, zamierzając się co chwilę. Staruszek dyszał ze zmęczenia, nie nadążając już z rozmaitymi ninjutsu. Postanowiłam mu pomóc.

Stworzyłam klona, po czym wróciłam na ścianę pod barierką balkonu, przyczepiając się do niej i czekając na odpowiedni moment. Łucznik nie był shinobi, łatwo było się przed nim ukryć. Mój klon miał za zadanie jak najszybsze zagonienie go do stanięcia na barierce w całkowitej pewności, że ma wszystkie pionki na planszy w zasięgu wzroku.

Nie minęło wiele czasu, gdy jakiś kawałek marmurowej podłogi uderzył o budynek, rozstrzeliwując na bok dachówki. Usłyszałam własny krzyk i przekleństwa zabójcy, a zaraz potem szybkie, ciche kroki. Biegł po barierce, co jakiś czas przeskakując luki stworzone w niej podczas bitwy. Przystanął kilka metrów ode mnie. Podbiegłam po pionowej ścianie do miejsca, w którym przycupnął i chwyciłam go za kostkę, próbując zrzucić w dół.

Łucznik jednak, na moje nieszczęście, właśnie w tym momencie przebił mojego klona swoją strzałą i zorientował się, co jest grane. Wyrwał swoją stopę z moich rak, odskakując zwinnie na bok i już w powietrzu napinając łuk.

Wspięłam się na barierkę najszybciej jak mogłam. Stanęłam na niej chwiejnie, kątem oka zauważając, że doradca dobył swojej katany i razem z chłopakami radzi sobie o wiele lepiej. Dla mnie został ten knypek.

Zanim się zorientowałam, wysłał we mnie salwę strzał, których uniknęłam padając na… no właśnie. Chwyciłam się barierki, leżąc na niej, po czym zerwałam się do biegu. Kolejne strzały zaświszczały w powietrzu, zmuszając mnie do odwrotu.

Czułam się żałośnie. Jeden głupi łucznik i ja. Mogłam sobie chyba z nim poradzić bez spalania go na węgiel czy rozcinania na pół, prawda? Ten jeden raz, bez ofiar.

Pomijając fakt, że już raz mojego Fuutona uniknął.

Skoncentrowałam chakrę w stopach, zmniejszając dystans między nami maksymalnie. Zaskoczony najemnik bronił się przed moimi ciosami drewnianym łukiem. Był zwinny i dobry w taijutsu, ale to mnie tylko zachęciło do dalszej bijatyki.

Nie po to trenowałam, ćwiczyłam, cierpiałam, by miał mnie teraz pokonać podrzędny zabójca. Pomyślałam szybko o następnym ruchu. Przy walce na tak cienkiej poręczy, ktoś tak wyspecjalizowany w akrobatyce jak on z pewnością miał przewagę. Ja jednak miałam chakrę, mój element zaskoczenia.

Na pewno nie spodziewał się przy takiej walce wysokich kopnięć. Łatwo było stracić przy nich równowagę. Skoncentrowałam więc energię w jednej stopie, przytwierdzając ją do ogrodzenia, a drugą zamachnęłam się mocno.

Zdezorientowany łucznik, broniący się do tej pory jedynie przed moimi dłońmi, zasłonił swoją klatkę piersiową.

Nie docenił moich zdolności w porównaniu do jego wzrostu.

Uderzyłam go prosto w twarz, przechylając go w kierunku jeziora, zaraz potem obracając stojąca na ziemi stopę i kopiąc jego głowę z drugiej strony. Przy drugim ciosie z jego nosa trysnęła krew. Facet zatoczył się lekko, nie dotykając twarzy, a naciągając cięciwę. Chwycił strzałę z kołczanu na plecach tak szybko, że nawet tego nie zauważyłam.

- Ty żmijo…

Nie dałam mu dokończyć. Podbiegłam do niego po barierce, uchylając się przed lecącą strzałą. Strąciłam równowagę, lecąc do przodu, na twarz, i złapałam się poręczy dwiema rękami, zamierzając wrócić na nią z boku. Nie było już na to jednak miejsca, byłam teraz całkowicie pod napiętym łukiem przeciwnika. W ostatnim momencie postanowiłam podnieść się na mocno trzymających ogrodzenie rękach i złapałam twarz mężczyzny między stopami, zupełnie jak kilka, no, może kilkanaście minut twarz Sasuke miedzy dłońmi.

Użyłam całej siły, nie tylko by podnieść łucznika z barierki, ale wyrzucić go daleko nad wodę, samej wracając do normalnej pozycji. Popatrzyłam, jak najemnik wpada z pluskiem do wody i już się nie wynurza. To już jednak nie była moja wina. Karku mu nie złamałam.

Zeszłam na ziemię, oglądając pobojowisko na tarasie. Grubas był oddzielony od swojej broni i zatrzaśnięty miedzy dwoma ścianami ze skał. Z jego piersi wystawała katana, a jego głowa była pochylona.

- Łał. – westchnęłam, przeczesując wilgotne włosy palcami. – Ale bałagan.

- Niezła technika. – pogratulował Kakashi, trzymając na rękach nieprzytomną Chinatsu-san. Sorę, już w miarę kontaktującą, podtrzymywał w pionie zmęczony i spocony Tsubasa. Pewnie mojej miejsce było w ramionach Sasuke. Cudownie.

- Dzięki. Co z nimi zrobimy? – wskazałam na lezącą kobietę z biczem, dawno chyba pokonanego gościa od bomb, aż w końcu martwego grubasa. Nigdzie nie było śladu Yahiro, choć na balkon weszło przez zniszczone drzwi kilka służących. Były przestraszone, ale całe i zdrowe.

- A co możemy? Powinniśmy zawołać tu strażników. Ich miejsce jest w więzieniu. – westchnął jounin, przyglądając się, jak dziewczyny rozmawiają i przytulają ranną Sorę. Miała rozbita głowę i chyba skręconą kostkę, ale poza tym wyglądała… dobrze.

- Nie licz na ich pomoc. – warknęłam, krzyżując ręce. – Rozmawiałam z nimi na dole. Nie będą współpracować, póki Yahiro nie zostanie mianowany daimyo.

- Wiec na co czekamy? – zapytał Hatake, patrząc w stronę drzwi. Zza ich framugi wyłonił się szatyn. Wyglądał na chorego. – Chodź tu do nas. – zaprosił go Kakashi. Uśmiechnęłam się, zauważając, jak mój dowódca zupełnie pominął formy grzecznościowe. Nie tylko ja straciłam szacunek do naszego pracodawcy.

Plecy bolały mnie strasznie, zupełnie nie z mojej winy. Nie miałam ochoty się mścić, byłam po prostu zła.

Yahiro wszedł przez drzwi, rozglądając się po pobojowisku. Otworzył lekko usta, widząc martwego grubasa. Wskazał na niego drżącą ręką, nie podchodząc już bliżej.

- Czy… c-czy on… n-n… - zająknął się, blednąc jeszcze bardziej i przystawiając rękę do ust w odruchu wymiotnym. W tym momencie wiedziałam na pewno, że nic mu nie zrobię. Nie był groźny, a już na pewno nie spowodował moich ran specjalnie. Był po prostu żałosny i nieprzystosowany do walki. Jego obraz w moich oczach coraz bardziej zbliżał się do tego, który miałam po przybyciu do Yutatoshi.

Dziecko szczęścia, dostatku i pokoju. Był silny w słowach, zdecydowany, uroczy. Potrafił poradzić sobie z podwładnymi, doradcami i kobietami. Jednak to nie były prawdziwe cechy władcy. Władca miał być przywódcą, skorym do poświęceń, skromnym, odważnym, niebojącym się zmian. Yahiro tego w sobie nie miał.

- Tak. Nie żyje. Chodź no tu, porozmawiamy o tym, co dalej.

Chłopak minął trupa szerokim łukiem, wyraźnie starając się nie patrzeć w jego stronę. Zmierzył nas wszystkich niepewnym, a zaraz władczym i wściekłym wzrokiem.

- Co dalej? A co może być dalej?! – krzyknął, rozkładając ręce w długich rękawach wciąż śnieżnobiałej szaty. Popatrzyłam z przekąsem na swoje zakrwawione, brudne i mokre ubrania. Czułam, jak na słowa chłopaka Uchiha drętwieje obok mnie. Nie okazywał wrogości w sposób otwarty, ale wiedziałam, że to kwestia czasu. Zupełnie o nim zapomniałam. Nie byłam pewna, czy widział, co zrobił Yahiro. Miałam nadzieję, że nie. - Te świry zrujnowały moją koronację i urodziny, zniszczyły pałac i przestraszyły służące! Mieliście mnie chronić, do cholery, a patrzcie, co się stało! To niewybaczalne! – spojrzałam na twarz Sasuke. Mimo, że jak zwykle bez wyrazu… jego oczy wyrażały to, co czuł. A był wściekły. Po chwili zacisnął zęby. Wyglądał, jakby dostał pięścią w brzuch. Czułam się podobnie. Możliwe, że wiedział, skąd się wzięły moje rany. Ale czy to coś zmieniało? Nie był mną nigdy specjalnie zmartwiony. Dobrze wiedział, że nie potrzebuję ochrony. Z drugiej strony, żywił do Yahiro widoczną niechęć już od samego naszego poznania niecały tydzień temu. Miałam nadzieję, że nie wyjdzie to teraz na wierzch. – A ty! – warknął chłopak, wskazując na mnie palcem.

- Ja? Co ja? – zamrugałam oczami, zdezorientowana. Błękitnooki był cały, czysty, bezpieczny, w jednym kawałku. Spełniłam swoją misję. O co mogło mu chodzić?

- Widziałem, coś zrobiła. Zignorowałaś mnie i moje bezpieczeństwo. Wskoczyłaś do wody za swoim chłoptasiem. To nie on ci płaci za misję, tylko ja. – wskazał na siebie. - Miałaś mnie bronić, i dobrze o tym wiesz. Traktowałem cię jak księżniczkę, bo myślałem, że jesteś warta tej kasy. Masz szczęście, że potrafiłem obronić się przed tymi zabójcami i znalazłem sobie kryjówkę, bo zachowałaś się jak zwykła, młoda, głupia rozwy-…

Pięść pojawiła się znikąd. Przysięgam, nie miałam pojęcia, co się szykuje, chłonąc słowa Yahiro. Chwilę potem stałam, zastanawiając się, jak zdołam wytłumaczyć Sasuke, kiedy jego pięść trafiła w twarz niedoszłego daimyo. Yahiro też niczego nie zauważył. Inaczej by się uchylił. Kompletnie zaskoczony, runął na zimną posadzkę.

Usłyszałam ciche parsknięcie satysfakcji ze strony Tsubasy i westchnienie od Kakashi’ego. Uchiha zrobił kolejny krok w jego stronę, ale złapałam go za rękę, kręcąc głową. Wypuścił powietrze z płuc, widocznie się uspokajając.

Szatyn powoli wstał, a błękitne oczy przysłaniała mu do tej pory idealnie ułożona grzywka. Z nosa kapała mu krew, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi.

- Wiedziałem. – warknął, nawet nie szykując się do oddania ciosu. Po prostu stał, lekko zgarbiony i strasznie wściekły. Nagle jego przystojne, poważne rysy wydały mi się odpychające. Jak człowiek mógł zmienić się tak bardzo, w tak krótkim czasie? W dodatku teza o braku przystosowaniu do walki odleciała hen daleko. Chłopak całkiem nieźle radził sobie z krwią, nawet, jeśli nikt nigdy go nie uderzył. – Powinieneś iść za to do więzienia albo jakiegoś zakładu. Widzisz, w twoim fachu zazdrość i siła nie idą ze sobą w parze. – spojrzał na Uchihę lodowatym wzrokiem. Zadrżałam. – Z drugiej strony ty masz chociaż to. Twoja laleczka, wręcz przeciwnie, tylko dobrze wygl-

Tym razem pieść bruneta posłała Yahiro pod ścianę, gdzie zatoczył się, opierając na szkle z potłuczonych okien.

- Wystarczy! – krzyknęłam, chwytając Sasuke za ramię, kiedy szykował się do następnego ciosu. – Próbuje cię rozwścieczyć. Nie daj mu satysfakcji.

- Ma rację. I ładną buzię. – niebieskooki odkaszlnął, ścierając sobie krew z ust. Zaśmiał się lekko. Doprawdy, wyglądał jak nie on. – Wystarczy trochę malowideł i ciuchy, a będzie wymarzoną księżniczką Yutatoshi. Byłaby tu o wiele szczęśliwsza niż u twojego boku. I nie miałaby nic przeciwko, sadząc po tym, jak dała mi się-… ngh!

Uchiha eksplodował, wyrywając się z mojego uścisku. Tylko w ten sposób mogę to opisać. W jednej chwili stał obok mnie, w następnej leżał na Yahiro; obaj złapali się nawzajem rękami za szyje. Na twarzy bruneta widniała chęć mordu. Poważnie, wyglądał, jakby chciał kogoś zamordować.

Nie miałam nawet czasu, by zrozumieć, co chodziło im obu po głowach. Podbiegłam do nich, próbując ich rozdzielić, uprzedził mnie jednak Tsubasa, zostawiając Sorę w ramionach koleżanek.

- Co wam obu strzeliło do głowy! – krzyknął, odciągając Sasuke za ramię. – Uchiha-san, powinieneś się wstydzić. – spojrzał na zakrwawionego Yahiro leżącego na ziemi z lekkim uśmieszkiem. Miał gość poczucie humoru. – Ty również, Yahiro-sama. I doskonale wiem, co ci chodzi po głowie. Powinieneś być mądrzejszy. – mimo ostrych słów pomógł chłopakowi wstać. Ten otrzepał ubranie z kurzu i przeczesał lśniące włoscy palcami. Jedna ze służących podbiegła do niego i zaczęła wycierać mu twarz wilgotną ściereczką. Dziwiłam się jej. Po jego słowach i zachowaniu nie miałam nawet ochoty na niego patrzeć. No ale cóż. Taka była jej praca. Tsubasa zwrócił się w kierunku moim i Kakashi’ego. – Widzicie, młody Kiyokawa doskonale zdaje sobie sprawę, że zostanie daimyo tak czy siak. Póki jesteście w jego rezydencji, jest w stanie wrzucić was do lochu lub gorzej. Problem w tym, że musi mieć powód. – wskazał na Sasuke. Spojrzałam na niego, wciąż zbita z tropu. Jego ciemne oczy przybrały nieodgadniony wyraz, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Przełknęłam ślinę.

Nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Klął, bił, zabijał, ale nigdy nie widziałam go tak wkurzonego. A teraz? Jak na faceta, którego nie interesowałam, był raczej… drażliwy na punkcie tego, jak inni mnie traktują, nieprawdaż?

Nie mogłam nic na to poradzić. Przeczuwałam, że chodziło o mnie. Z jednej strony było to miłe uczucie, z drugiej… za nic nie mogłam wydusić z siebie słowa. Nie wiedziałam, co robić, dziewczyny patrzyły na mnie wyczekująco, Kakashi rozmawiał ze starszym doradcą, a ja i Uchiha po prostu patrzyliśmy się na siebie w ciszy.

Czy było możliwe, by ktokolwiek, a zwłaszcza Sasuke, był zainteresowany mną… w ten sposób? Może uderzył się w głowę przy upadku lub wziął sobie do serca mój sposób ratowania? Nie, na brzegu jeziora wydawał się zachowywać normalnie. Ignorowałam jego wcześniejsze spojrzenia i zaczepki, biorąc je za głupie męskie gierki i kłótnie wywołane przez jego przerośnięte ego. A gdy mnie ratował? Nie był to ratunek dla królewny w potrzebie. Nie robił mi łaski, nie chwalił się, nie dokuczał mi. Do tej pory sądziłam, że traktuje mnie jako słabszego niż on sam partnera, że pomoc mi jest jego obowiązkiem. Nie myślałam, że będzie się o mnie martwił bardziej, niż jest potrzeba, a tym bardziej nigdy, przenigdy, nie pomyślałabym, że Uchiha będzie o mnie zazdrosny lub uderzy daimyo za negatywne słowa w stosunku do mnie. Obie te rzeczy wskazywały jednoznacznie na… coś więcej niż rywalizację, ba, coś więcej niż przyjaźń. Kiedy udało nam się ominąć ten punkt? Czy to było normalne? Dlaczego akurat ja? Znał tyle fajnych dziewczyn, nas niemal nic nie łączyło. Może po prostu przesadzałam, za dużo myślałam? Jak więc miałam wytłumaczyć to dziwne, obce, ale przyjemne uczucie, które rozchodziło się po moim brzuchu, gdy…

- No to ustalone. Zwijamy się, dzieciaki. – poczułam rękę na ramieniu. Chyba Kakashi coś do mnie mówił.

- Hm? – ocknęłam się.

- Tsubasa-dono i Kokore-san pomogą przy kameralnej koronacji. My powinniśmy się zbierać. Nasze zadanie zostało wykonane. – jounin zawołał palcem bruneta, który rzucił jedno ostrzegawcze spojrzenia wychodzącemu synowi daimyo. Uchwyciłam krótkie spojrzenie niebieskich oczu i subtelny uśmiech. Przechyliłam głowę na bok. – Zabierzcie swoje rzeczy. Spotkamy się przed główną bramą. Załatwię formalności. I nie odchodźcie nigdzie beze mnie.

Już dawno nie słuchałam białowłosego. Zapewne chodziło mu tylko o to, byśmy nie mieli problemów przez tego tchórza. Trzeba było zabierać się stad, zanim został daimyo, inaczej mógłby nas pozabijać.

Poszłam za dziewczynami na górę. Pomogły mi się spakować, dały mi kilka moich ulubionych sukni. Zapytane, czy nie będą miały przez to kłopotów, odparły, że i tak większość z nich się marnuje.

Zori nie przyjęłam, tak samo jak malowideł. Nie potrzebowałam odcisków na stopach ani smug na twarzy w Konoha. Wzięłam za to kilka par kolczyków, tych mniej strojnych. Moje uszy nie skończyły się goić. Jeszcze nie postanowiłam, czy je zatrzymam. Dziurki w uszach, to jest.

Dziewczyny pomogły mi opatrzyć rany na plecach. Przez cały czas rozmawiały o walce, jaką widziały z ukrycia oraz o tym, jak Sasuke pobił Yahiro. Większość z nich nie mogła ukryć przy tym lekkiego uśmieszku. Zastanawiałam się, czy była to sprawa natłoku sensacji z powodu naszego przyjazdu i koronacji, czy może stosunków Yahiro – służące. No, mogło być jeszcze tak, że mój partner przypadł im do gustu, ale wolałam o tym nie myśleć.


Jeszcze przed zachodem słońca byłem gotowy przed główną bramą. Spojrzałem niechętnie na mury zamku. Nie było mowy, bym za nim kiedykolwiek tęsknił. Moje zdanie na temat tego miejsca uformowane zaraz po przyjeździe potwierdził pobyt tu. Wyrachowanie, obłuda, sztywność i ceremonialność. Ohydztwo.

Jedno jednak musiałem przyznać, misja poszła całkiem nieźle. Niko nie oberwała za mocno, dostaliśmy słoną zapłatę, a ja zdążyłem rozkrwawić trochę buźkę tego zarozumialca. Aż strach było pomyśleć, jak miało upaść to miasto pod jego rządami. Wypadałoby uprzedzić przed tym Hokage. Nie to, żebym się przejmował.

Na horyzoncie pojawiła się Niko, a wraz z nią Kakashi. Dziewczyna oglądała się za posagami i kwitnącymi krzewami. Była jak ciekawski, mały kot. Wszystkim się zachwycała. Zauważyłem, że jej bagaż był jeszcze większy od tego, z jakim tu przybyła. Nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmieszku.

- Możemy już iść? Mam dość tego miejsca. – mruknąłem, przechodząc obok samozwańczych strażników. Pozostali shinobi poszli w ślad za mną, ignorując ich kompletnie. Niko spojrzała w moją stronę wyzywającym wzrokiem. Nie wiem, o co jej chodziło, ale wyglądało to jak ‘ha-ha-znam-twoją-tajemnicę’. Uniosłem brew. Starałem się unikać wszelkich niewygodnych tematów.

- Aah, jeszcze chwilkę. – podrapał się po brodzie Hatake, rozglądając się na boki. Wyszliśmy za ozdobne wrota do posiadłości. O dziwo, potężna brama nie zatrzasnęła się za nami z hukiem. – Tak na serio to czekam tu na kogoś…

- Matte! – usłyszałem z tyłu. Odwróciliśmy się wszyscy w kierunku pałacu. W naszą stronę biegła jak oszalała jedna ze służących. Minęła strażników i zatrzymała się przed nami, dysząc ciężko i opierając ręce na kolanach. Teraz zauważyłem, że nadal była w kimonie. Jej blond włosy były rozczochrane.

Niko przechyliła głowę na bok.

- Satori-chan? Co ty tutaj robisz?

- Niko-chan… hah… - zadyszała dziewczyna, prostując się w końcu. - … ja… eh… mam coś dla ciebie. Od… uff… Yahiro-samy.

- D-Dla mnie? – zdziwiła się zielonooka, automatycznie wyciągając rękę, gdy służka chciała jej coś podać. Nie wiedziałem, co to było, ale wyglądało na bardzo małe i raczej nie niebezpieczne. Niko zacisnęła rękę tak szybko, że nie miałem okazji się temu przyjrzeć.

- Szerokiej drogi. – rzuciła blondynka i czym prędzej odbiegła w stronę pałacu, podciągając w rękach białe kimono. Potężna brama trzasnęła zaraz za nią. Wartownicy posłali nam zza niej ostatnie wrogie spojrzenia.


Ścisnęłam karteczkę w ręku. To była wiadomość. Ostatnie słowa, można by rzec. Nie mogłam się doczekać, aż je przeczytam, ale coś mówiło mi, że lepiej zrobić to w samotności.

- To jak, idziemy? – zapytałam żwawo, próbując zdjąć z siebie spojrzenia towarzyszy.

- Tak, idziemy. – usłyszałam głos przed nami. Uniosłam głowę. Należał on do nieznajomej kobiety, która stała oparta o jedno z wysokich drzew przy ulicy miasta. Miała długie blond włosy i ciemnoczerwony strój, a na plecach spory plecak. Spojrzała na nas z uśmiechem, który wydawał się tak samo serdeczny, jak i tajemniczy. – Niirochi Akane. Miło poznać.

6 czerwca 2009

Rozdział L - "Dym i wiatr"

Cztery dni minęły w mgnieniu oka. Były dla mnie dość niezwykłe. Z jednej strony miałam okazję odpocząć od klasycznego życia shinobi – treningów, pracy i wczesnego wstawania, z drugiej strony czułam wokół nieme odliczanie do wielkiego dnia. Podobnie jak wszyscy. Służące, z początku mojego pobytu tutaj wesołe i gadatliwe, powoli milkły i zamyślały się przy najprostszych czynnościach. Kakashi prawie nic nie mówił tylko siedział w papierach, Yahiro chodził w tę i z powrotem, ignorując mnie i gości, których, swoją drogą, z dnia na dzień przybywało. Sasuke na szczęście pozbył się swoich uprzedzeń i próbował wraz ze mną zapanować nad powoli rosnącym chaosem.

Nie było to jednak takie łatwe.

Yahiro i służba wiedzieli, że jestem kunoichi, co dawało mi wiele swobody, jednak musiałam być ostrożna w stosunku do gości. Dziewczyny starały się jak mogły bym wyglądała i zachowywała się jak prawdziwa arystokratka, lecz wiedziałam, że na dłużą metę bym tak nie wytrzymała. Moje dni w Yutatoshi wypełniły dziwne zabiegi takie jak: kąpiele błotne, ciągłe dbanie o włosy, dobieranie ubrań i szybkie lekcje etykiety. Samo chodzenie w ciężkim kimonie i zori było trudne, a dodatkowe machanie biodrami i prostowanie się jak kij od szczotki przy każdym spojrzeniu jednego z gości było strasznie męczące.

Co ja gadam. Męczący był dzień na dwie doby przed balem. Służące przypomniały sobie, że nieodłącznym elementem mianowania daimyo są tradycyjne tańce. Nie muszę chyba mówić, że nie miałam o nich zielonego pojęcia. Dziewczyny nalegały, abym przyswoiła sobie przynajmniej ich podstawy, by Yahiro miał z kim tańczyć. Poza kilkoma córkami przybyłych daimyo jedynymi młodymi kobietami w domu były właśnie służki i trochę dziwnie by wyglądało, gdyby świeżo upieczony władca tańczył z jedną z nich w najważniejszym dniu swojego życia.

Tak więc musiałam się uczyć tańca. Nie było to łatwe, i mimo wielu pochwał moich koleżanek nadal czułam się w tym niepewnie. Ale, jak już powiedziałam, nie chciałam pozostawić Kiyokawy w niezręcznej sytuacji. No, i przy okazji zrobić z siebie idiotki.

To nie było jednak moje główne zmartwienie. Problemem było, by wypełnić swoją misję tak, aby do tańców, zwykle na końcu ceremonii, w ogóle doszło. Bądź co bądź nad Yahiro wisiała groźba śmierci, dlatego nikt z wtajemniczonych w sprawę nie obwiniał go o zobojętnienie i wyciszenie.

Denerwowałam się w takim samym stopniu, co on. Kakashi nie zdołał wymyślić dla żadnego gościa odpowiedniego do oskarżeń motywu, Sasuke był tylko ochroniarzem, Yahiro i dziewczyny były bezbronne. Ode mnie zależało, jak wypadnie ceremonia. I to było w tym wszystkim najstraszniejsze.

Ani się obejrzałam, a nadszedł nasz szósty dzień pobytu w Yutatoshi. Wstałam naprawdę wcześnie i zaczęłam przygotowywać się z pomocą służek, już odświętnie ubranych w biel i czerwień, kolor szczęścia. Ubierany był na trzy okazje: ślub, narodziny lub własnie ceremonie poświęcone daimyo. Ponadto były to kolory Kraju Ognia, które widniały na kapeluszu Hokage.

Ja również musiałam ubrać się w ten sposób, oczywiście tylko z wierzchu. Pod grube kimono włożyłam krótkie spodnie i wygodną bluzkę oraz wszystkie normalne, a niezbyt odstające schowki na broń. Jeśli miała się wywiązać walka, musiałam być gotowa, a co za tym idzie - w każdej chwili móc zrzucić z siebie suknię. Problemem były buty. Musiały być to tradycyjne sandały. Nie mogłam sobie wyobrazić walki w nich, ledwo w nich tańczyłam, choć po masie odcisków na moich stopach było widać, że to nie był dobry pomysł.

Czas wlókł się tego dnia niemiłosiernie. Wszystko było już przygotowane. Stoły zastawione. Goście na miejscu. Ja też. Yahiro nie widziałam od samego ranka. Albo potrzebował trochę czasu dla siebie, albo odbywał dziwne rytuały, o których mówiły mi dziewczyny. Tak czy inaczej, czekałam obok kilkustopniowego podestu, na którym stał ważnie wyglądający mężczyzna ubrany w samą biel. Był najstarszym doradcą Hauru Kiyokawy, jego najlepszym przyjacielem, a od niedawna także kapłanem jednej z Pięciu Wielkich Świątyń. Jego zadaniem było odmówienie modlitwy do boga ognia, błogosławienie zebranych i takie tam, a następnie włożenie dziwnej czapki na głowę Yahiro. Było to aż za proste, by było prawdziwe, wiem, jednak to tak właśnie wyglądało. W tym momencie moja misja miała być zakończona. Nad prawowitym daimyo mogli dalej sprawować pieczę wyszkoleni i zaufani strażnicy.

Inaczej mówiąc, biały kapłan też nie mógł ucierpieć.

Przełknęłam ślinę, rozglądając się po tym miejscu. Nie chciałam by ktokolwiek zginął, i to było trudne, bo zebranych dookoła ludzi było multum.

Wybrano doskonałe miejsce na uroczystość. Był to swego rodzaju szeroki taras będący przedłużeniem wschodniego skrzydła pałacu. Wychodziły na niego trzy pary drzwi z górnego piętra oraz szerokie okna, między innymi z sali konferencyjnej, w której odbywały się zebrania. Patrząc od wewnątrz mogło się wydawać, że był to po prostu duży balkon, lecz zastawiony teraz i udekorowany odświętnie mógł spokojnie robić za betonowy ogród. Dwa boki tego pustego do tej pory prostokąta ogrodzone były tylko niewysoką kamienną barierką identyczną do tej na tarasie po drugiej stronie zamku. Jedyną różnicą było to, że wysunięte skrzydło sprawiało, że stojąc na krawędzi placu było się znacznie bliżej granic miasta i jeziora oddzielającego wyspę z budynkiem od reszty Yutatoshi.

Gdyby mieć długą wędkę i niezły zamach, można by łowić ryby bez wychodzenia z domu.

Uśmiechnęłam się, po chwili szturchnięta przez którąś z dziewczyn za moimi plecami. Zwróciłam się do niej, marszcząc brwi, na co blondynka wskazała mi palcem na jedyne otwarte drzwi do pałacu. Nabrałam powietrza w płuca.

W towarzystwie trzech kolejnych doradców szedł Yahiro w długiej, biało-czerwonej szacie. Miał twarz bez wyrazu i ręce schowane przed sobą w długich rękawach. Ludzie za nim ubrani byli tylko w czerwień i czerń.

Zrozumiałam, czemu tam byli. Zwykle przy mianowaniu powinna towarzyszyć rodzina. Yahiro takiej nie miał, dlatego mężczyźni zatrzymali się w połowie drogi do ‘ołtarza’ i uklęknęli, padając na twarz. Służące mówiły mi, że rodzina podchodziła aż do samego wzniesienia, więc chyba nie była to ceremonia czysto... podręcznikowa.

Szatyn zbliżył się powoli podestu, schodząc na jedno, potem na drugie kolano, aż wreszcie całując pierwszy jego stopień. Za nim podążyła cała zebrana tu grupa. To było jak fala. Ludzie upadli na kolana, znacznie szybciej niż on, i nie ruszali się. Zrobiłam tak samo. Klęczałam w pierwszym rzędzie i lekko pod kątem do innych, mogąc w ten sposób obserwować i gości, i Yahiro.

Jeśli zamach miał rzeczywiście nastąpić, mogło być to teraz. Wszyscy w jednym miejscu, pochyleni, modlący się do bóstw, których imion nie znałam, nieczujni. No, chyba, że zamachowcy woleli wielkie wejścia, jak Anko, i zamierzali wyrwać kapłanowi to coś na głowę milimetry przed włosami Yahiro.

Starałam się oddychać równo, kątem oka obserwując mężczyznę w bieli. Wykonał kilka dziwnych znaków, po czym przymknął oczy, składając ręce. Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której miałam czas obserwować znanych mi gości. Byli wszyscy: Sasumu Korito, Ediro, Kawase Soichiro, Tsubasa Seiso, Chinatsu Kokore i inni. Żadne z nich nie wydawało się przygotowywać do ataku od tyłu. Czekali. Tak, jak ja.

Tyle, że ja czekałam na coś innego.

Yahiro uniósł głowę i wstał na równe nogi, po czym pokonał kilka stopni dzielących go od kapłana. Ten zaczął swoje przemówienie, sięgając po stojącą na drobnej ladzie prostokątną czapkę.

- Niech Żywioły i Natura, Bogowie i Demony, Duchy i wszelkie stworzenie, z poddanymi na czele, uchylą głowy przed nowym Światłem Świata. Oto Ta, która zrodziła się, by nieść pokój i dobrobyt, chwałę i honor, zstępuje dziś po raz kolejny na ziemię, by zjednoczyć się z jednym z naszych pocieszycieli. Pod opieką Twych braci, Morza i Księżyca, błagamy Cię, o Pani, abyś rękoma mymi, Twego niegodnego sługi, przełożyła swą świetność i harmonię na prawowitego władcę, którego Wielcy Przodkowie oddawali Ci cześć przez wieki. Niech z Twoją pomocą, o Wielka, służy godnie swemu państwu, prowadząc nas ku kolejnym wiekom. Niech jego bystre oczy wypatrują niebezpieczeństw, niech jego jasny umysł wybiera z Twego światła najważniejsze wskazówki, a jego młode serce będzie pewne obranych dróg, którymi będzie kierował swoje i przyszłe pokolenie...

Mowa może i była wzniosła i przemyślana, ale i tak wywołała u mnie drobny uśmieszek. Uduchowiony doradca poważnie przesadzał, ale jasne było, że przemowy nie wymyślił sam ze swojego uwielbienia dla Yahiro, a po prostu takie było ono od lat. Nie miałam pojęcia o kim mówił per ‘Ty’, ‘Pani’ i ‘Wielka’, ale domyślałam się, że musi być to jakaś opiekuńcza bogini Kraju Ognia. Widziałam jej malowidła w zamku, lecz nigdy nie przyglądałam im się bliżej. Mało interesowała mnie mitologia.

Wszyscy zebrani zgodnie unieśli głowy, co pozwoliło mi obserwować sytuację pod lepszym kątem, a nie wyróżniając się przy tym zbyt bardzo. Yahiro, podczas przemowy klęczący przed kapłanem, tyłem do nas, wstał teraz na kolana i ucałował wyciągnięta rękę mężczyzny w bieli. Duchowny odsunął się lekko, dając szatynowi więcej miejsca przy krawędzi podestu, a ten obrócił się na kolanach, pokazując mi swoją twarz, na którą opadały brązowe kosmyki. Miał zamknięte oczy i usta bez wyrazu, czekał na koniec przemówienia, którego treść już dawno gdzieś zgubiłam. Gdy mężczyzna w końcu zakończył mowę, chłopak otworzył oczy, lustrując nimi zebranych ludzi. Gdy jego oczy spoczęły na mnie, zaowocowało to lekkim, ciepłym uśmiechem na jego ustach.

- W imieniu Twoim, swoim i wszystkich tu zebranych...

Nie ważne, co robił kapłan. Moje oczy były skupione na Yahiro, który miał w oczach szczęście i ekscytację. Wyglądał doskonale. Był spokojny, a jednocześnie emanował napięciem i oczekiwaniem na to, co miało się stać. Rozluźnił się, przymykając oczy, a potem uniósł wzrok nad swoich poddanych.

Wtedy jego oczy otworzyły się szerzej ze strachem. Podniósł się szybko do ucieczki, zaraz potem upadając do tyłu. Wszyscy, zdezorientowani, spojrzeli na dach.

Dokładnie nad głównym wejściem na balkon, na pochyłym dachu, stała czwórka ludzi w ciemnych strojach. Jedna z postaci wystąpiła przed resztę i zamachnęła się w stronę daimyo. Ruszyłam do niego, wyciągając spod kimona kunai i odbijając wszystkie senbon’y. Kapłan zaczął wrzeszczeć, a ludzie uciekać na wszystkie strony. Otwarte były tylko drzwi pod zabójcami, więc zaraz po pierwszej wrzawie doszedł do mnie dźwięk zbijanych okien. Goście uciekali jak tylko się dało.

Korzystając z zamieszania zeszłam z szatynem z podestu, ukrywając się między biegnącymi i krzyczącymi ludźmi i ściągnęłam z siebie kimono. Zaczęłam szukać w tłumie moich towarzyszy.

- Ty... ty jesteś... – usłyszałam za swoimi plecami.

- Tak, kunoichi. – odpowiedziałam facetowi w bieli, chowającego się za mną i Yahiro. – Uciekaj, głupcze, jeśli ci życie miłe! – wrzasnęłam. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać.

Napastnicy nie mieli chyba zamiaru urządzać masowej rzezi, bo nie wysadzili wszystkiego w powietrze, a czekali, aż ich cel, to jest Kiyokawa, wyłoni się z tłumu. W ciągu kilkunastu sekund na placu pozostałam ja, Yahiro, Kakashi i Sasuke, służące i, o dziwo, para gości.

- Odsuń się, złotko, bo to się może dla ciebie źle skończyć! – usłyszałam z góry. Pod słońce ciężko było mi to ocenić, ale jeden z napastników, raczej mężczyzna, ukucnął na brzegu dachówek i napiął łuk, celując w moją stronę. Zmarszczyłam brwi. Czułam, jak delikatna chakra Yahiro trzęsie się ze strachu. Na pewno nigdy nie był w takiej sytuacji. Nie drgnęłam, podobnie jak reszta ludzi. – Kunoichi, ka?

- Aah. Odejdźcie stąd. – warknęłam. Łucznik nie wypuścił strzały, za to przystąpiła do niego pozostała trójka. Jeden z zabójców był kobietą. – A wy – uciekajcie! – krzyknęłam w stronę służących, a zaraz potem spojrzałam na stojących tyłem do mnie gości. Znałam ich. Był to nie kto inny jak Kokore-san, kobieta w czerni i Tsubasa-san, stary filozof. Żadna z osób nie drgnęła, patrząc w górę. – Co z wami?!

- Będziemy bronić naszego pana. – usłyszałam z boku. Podeszły do mnie wszystkie służące, z dziewczyną w czerwieni na czele. To była Sora, była kunoichi Kiri. – Nie boimy się ich.

Poczułam rękę na ramieniu. Yahiro wstał i zmierzył ją stanowczym wzrokiem. Jego chakra nadal była wzburzona, ale nie dawał tego po sobie poznać.

- Zmykajcie. – wyszeptał.

- Demo, Yaihiro-sama...

- Poradzę sobie. – uśmiechnął się, nie wychodząc zza moich pleców. Jasne było, że zabójcy nie zaatakują shinobi z Konoha. To automatycznie prowadziło do otwartej walki. Chłopak wykazał się trzeźwością umysłu, każąc dziewczynom uciekać. Mogły zostać ranne.

Był naprawdę odważny.

Większość dziewczyn posłuchała się polecenia i usunęła się z drogi, nie odchodząc jednak daleko, by w razie czego nieść pomoc. Sora została na miejscu, z lekkim uśmieszkiem wyciągając kilka shuriken’ów.

Chinatsu spojrzała delikatnie w nasza stronę, uśmiechając się.

- Wiedziałam, że jesteście shinobi. Zwłaszcza ty. – wskazała na Kakashi’ego. – Masz zero elokwencji i wyniosłości. Nie pasujesz do tego miejsca. – westchnęła, odsłaniając jedną nogę zza czarnej płachty kimona. Do jej uda przypasane były jakieś dwa metalowe narzędzia, których zręcznie dobyła, a potem przełożyła jedno z nich do lewej ręki. – Ja też nie pozwolę go skrzywdzić. – dodała, patrząc na dach i wykonując zamaszysty ruch rękoma. Usłyszałam huk metalu, a w jej rękach pojawiły się dwa srebrne i ostre jak brzytwa wachlarze.

- Na mnie też możesz liczyć, Yahiro-san. – dodał od siebie Seiso, lecz nie odwracając się w naszą stronę. Wykonał kilka pieczęci, a w jego rękach pojawiła się lśniąca katana.

Więc była nas szóstka.

- Przekażcie nam młodego, a nic wam się nie stanie. – odezwał się łucznik. – Nie chcemy niepotrzebnych ofiar.

- Widzę tu kilka potencjalnych ofiar, a dokładnie to cztery! – krzyknęła Sora. To robiło się już naprawdę meczące. Wiadomo było, że mamy nad nimi przewagę, chociaż... ciężko było mi liczyć, nie znając umiejętności dwójki gości i służącej. Tak czy inaczej, wzniosłe gadanie nie miało sensu.

- Można i tak. – warknął któryś z mężczyzn, wyciągając bomby dymne, którymi zaraz cisnął w pełen krzeseł i stołów plac. Powietrze wokół przeszyły trzy krótkie wybuchy, a następnie wypełniło się cuchnącym dymem.

- Wstrzymaj oddech. – rozkazałam przyszłemu daimyo, podczas gdy Sora odbiegła gdzieś w stronę moich kolegów. Sięgnęłam po najbliższy stół i przekręciłam go, zrzucając z niego całe nakrycie i zastawę. Mógł służyć za tarczę. Wkrótce i do nas dotarł dym, który na szczęście nie okazał się trujący. W tle usłyszałam pierwsze odgłosy walki.


Zaraz po rozprzestrzenieniu się dymu nasi przeciwnicy rozdzielili się. Nie marnując czasu uaktywniłem Sharingan i ruszyłem w ich stronę, wytężając zmysły. Co chwila musiałem odrzucać z drogi krzesła i stoły, ale wiedziałem, że taras jest na tyle mały, że znalezienie wroga było kwestią czasu.

Dobiegłem do dachu budynku, na którym znajdował się tylko wysoki mężczyzna z bombami w rękach. Gdy mnie zauważył, rzucił nimi w moim kierunku. Konstrukcja zatrzęsła się od ich wybuchu, ale taras się nie zawalił. Wygenerowały one jednak kolejną porcję dymu, podczas gdy ten pierwszy zaczął już opadać. Bądź co bądź byliśmy na świeżym powietrzu.

Przykucnąłem przy ladzie z napojami, wyjmując kunai’e. Usłyszałem denerwujący świst. Facet od bomb chyba widział mnie w tym dymie, bo wysłał w moją stronę masę senbon’ów.

- Cholera, nic nie widzę! – usłyszałem z boku obcy głos. Koło mnie przeturlała się kobieta w czerni. Rozpoznałem ją jako jedną z gości Yahiro. Podniosła się z ziemi, widocznie obolała, lecz wciąż trzymająca swoje wachlarze.

W tym samym momencie wśród dymu zauważyłem potężnego mężczyznę. Miał przy sobie coś na kształt kuli na łańcuchu.

- No, no, no... kogo my tu mamy... nieładnie się tak chować! – zamachnął się bronią, a kula z kolcami uderzyła w podłogę w miejscu, w którym przed chwilą leżała kobieta. W porę zdążyłem doskoczyć do niej, wziąć ją na ręce i wbiec dalej w dym. Facet wyrwał kulę mazza z podłogi, rozkruszając przy tym część betonu.

Odstawiłem kobietę na ziemię, ciągnąc ją za rękę jak najdalej od niego. Zatrzymaliśmy się przy ścianie bocznej.

- Arigato. – westchnęła, trzymając się za brzuch. Dopiero teraz spostrzegłem, że mocno krwawiła. Ten grubas musiał ją trawić tą kulą. Doradczyni zauważyła mój wzrok i zaraz wyprostowała plecy. – Nie przejmuj się, nic mi nie jest. Teraz musimy tylko zna-...

W kłębie dymu słychać było wiele rzeczy, między innymi krzyki Kakashi’ego i uderzenia metalu o metal, lecz najbliżej nas wyróżniały się równe i szybkie kroki. Obcasów.

Przygotowałem pieczęcie, by wykonać kulę ognia.

Zanim zdołałem wyczuć przeciwniczkę usłyszałem trzask, a zaraz potem zapiekły mnie ręce uformowane w znak tygrysa. Zanim się obejrzałem sączyła się z nich krew. Przez zmarnowaną technikę uleciała ze mnie chakra.

Cofnąłem się o krok, lustrując otoczenie. Tylko dym i lekki zarys mebli. Jak atakowała? Nie było to metalowe, ani nie było jej nigdzie koło mnie...

Kolejny trzask, tym razem bliżej mojego ucha, mój policzek jakby rozciął się sam, a ja zacisnąłem z bólu zęby. Chinatsu podeszła do mnie, zakrywając się do pewnego stopnia wachlarzami.

- Nie wtrącajcie się w nie swoje sprawy, bo zginiecie. Mówię po dobroci. – zamruczał ktoś z przodu. Nadal jej nie widziałem, ani tez nie czułem jej chakry. Może jej nie miała, tak jak gościu od bomb i ten łucznik? W takim razie, jak atakowała?

- Ona ma bicz. – warknęła kobieta koło mnie, kucając, i tym samym przykrywając się bardziej metalowymi płatami. Zrobiłem tak samo, czekając na kolejny ruch zabójczyni. Na moje nieszczęście była na tyle inteligentna, by nie ruszyć się ani o centymetr.

- No chodźcie, nie będę was szukać w nieskończoność! – krzyknęła, a wokół rozległy się nieregularne trzaski. Powoli zbliżały się w naszą stronę. Skupiłem się, próbując w końcu wykorzystać moje kekkei genkai.

Wstałem, a Kokore posłała mi z dołu zdziwione spojrzenie.

Chwilę później dym przeszył świst bicza, którego koniec złapałem w ostatnim momencie. Jego prędkość rozcięła mi palce, ale szybko złapałem linę druga ręką, przyciągając zdezorientowaną przeciwniczkę do siebie.

- Ty gnojku! – ryknęła, gdy ciągnąc za broń przerzuciłem ją nad swoimi plecami, uderzając nią o ścianę. Teraz wiedziałem, iż owszem, ma chakrę, i to całkiem sporą. Pozbierała się dość szybko, z czystą wściekłością na wymalowanej twarzy. – Teme...

Dziwnie się czułem walcząc z kobietą. Na naszej pierwszej misji zajmowała się nimi Niko, potem nie było takiej potrzeby. Na szczęście koło mnie stała ta doradczyni. Zmierzyła przeciwniczkę poważnym wzrokiem i przecięła trzymany przez nas bicz na pół. Mimo małego dostępu światła jej wachlarze zabłysnęły złowrogo.

- Idź. Broń Yahiro, ja zajmę się tą tutaj. – powiedziała patrząc, jak zabójczyni podnosi się z ziemi, opierając wciąż o ścianę.

- Iie. – odparłem wbrew sobie, dobywając noży. – W tym dymie i tak nikogo nie znajdę.

- Racja.

Kobieta przed nami wyciągnęła z kieszeni drobny zwój, z którego przywołała kolejny bicz. Nie mieliśmy czasu zareagować, gdy wysłała nas za jego pomocą na bezpieczną odległość, zaraz potem atakując nas szybko i precyzyjnie.

Mogłem ponownie złapać jego koniec, nawet próbowałem, ale zakończyło się to jedynie rozciętą ręką. Kobieta poruszała się zwinnie, atakując mniej przewidywalnie i bardzo chaotycznie, uniemożliwiając nam kontratak. Mój Sharingan był teraz bezużyteczny, podobnie jak Katon, który mógł trafić któregoś z naszych sojuszników.

- Pozbądźcie się jakoś tego dymu! – krzyknęła Chinatsu, niemal czytając mi w myślach. Było to ryzykowne, bo zaraz w miejscu, w którym stała, mignęła mi końcówka bicza. Opłaciło się jednak, ponieważ po chwili otrzymaliśmy odpowiedź, i to z mniejszej odległości, niż by się wydawało.

- Robi się! – to był głos Niko. Była kilkanaście metrów na lewo, nie wydawała się zmęczona lub ranna, co mnie trochę uspokoiło. Ataki kobiety na chwilę ucichły, podobnie jak wszystko wokół nas. Inni walczący również czekali na to, co się stanie. A stało się wiele. – Fuuton: Kamikaze!

Rozpętał się potężny wiatr zabierający wraz ze swą siłą cały dym. Uformował się on na naszych oczach w trąbę powietrzną, odsłaniającą po kolei walczące ze sobą grupy. Na środku placu stała Niko z uformowaną pieczęcią smoka.

Wiatr czochrał mi włosy i niemal zrywał ze mnie ubranie. W powietrzu latały sztućce i kamienie, od których osłaniała nas doradczyni daimyo. Gdy ucichł, wszyscy rzucili się do walki.

- Teraz już sobie poradzę. – westchnęła kobieta w czerni, zamachując się metalowym wachlarzem, który jak ważka przeciął powietrze, mijając ze zgrzytem nasza przeciwniczkę zaledwie o parę centymetrów. Odpowiedź biczem spotkała się z metalem w jej drugiej ręce.

Ruszyłem w stronę Niko, gdy ta wróciła do stołu, za którym chował się niedoszły daimyo. Aż nie mogłem uwierzyć, że nie wykorzystał szansy. W tym dymie mógł łatwo uciec. Nie mógł być aż tak głupi!

- Sasuke, uważaj! – usłyszałem krzyk Kakashi’ego. Obróciłem się w samą porę, by zauważyć lecącą ku mnie strzałę. Nie zdążyłem zejść z jej toru lotu, za co przypłaciłem kolejną raną, tym razem na udzie.

- Głupi szczeniak! – przeklął łucznik, siedząc obok bombiarza na samym dachu. Wypuścił kolejną strzałę, przed którą schowałem się za drewnianą ladą. Na szczęście rana na udzie była płytka. Spojrzałem na bok. Niko krzyczała coś do Yahiro, szarpiąc go za rękaw. Kakashi i starzec walczyli z gościem z mazzą, służąca zniknęła mi z oczu.


Zrobił się straszny szum. Największym problemem musieli być shinobi atakujący z dystansu. Ja i Yahiro byliśmy najdalej i do tej pory chronił nas dym, jednak teraz wyglądało to ciut inaczej. Łucznik trzymał Sasuke w szachu, wszyscy byli zajęci, nawet Seiso robił, co mógł. Był całkiem niezłym użytkownikiem Dotona.

- Oni walczą za ciebie, nie pozwól, by ginęli na marne. – naciskałam, próbując wytłumaczyć Yahiro, że jego ucieczka będzie najlepszym rozwiązaniem. Wahał się przez dłuższy czas, ale w końcu mnie nie posłuchał.

- Jeśli zwieję, oni ruszą za mną. Nie wiadomo, czy będziecie mi w stanie pomóc. – mruknął, opierając się o blat stołu. Wydawał się wściekły, nie przestraszony.

- Co ty wygadujesz? Trzeba było uciekać, gdy miałeś okazję...

- To by nic nie zmieniło! – krzyknął, uderzając pięścią w posadzkę. – Są tu, by mnie zabić, póki jesteście w tym samym miejscu co ja, macie mnie bronić.

- Wiem, ale...

- Nie, nie wiesz! – warknął, niemal wstając do pionu. Wydawał się... jakiś inny. Dopiero po chwili zrozumiałam, że dzień, na który czekał od tylu lat, łącznie z jego planami, runął w gruzach. Yahiro był smutny, zrozpaczony i przerażony wizją swojej śmierci, i to właśnie przyćmiewało mu w tej chwili umysł. Panikował. – Ruszaj, pomóż im, na co czekasz?

- Nie ty tu obierasz strategię. – mruknęłam spokojnie, próbując jako jedyna z nas dwojga zachowywać się racjonalnie. – Nie chcą mnie zabić, sam widziałeś, i ja też nie zamierzam przelewać dziś krwi. Mam cię chronić, nie zabijać w twoim imieniu.

- Co z ciebie za kunoichi?! – wrzasnął. – Masz wykonywać moje polecenia! Idź i walcz!

Zamrugałam oczami. Dopiero teraz to do mnie dotarło. Obraz Kiyokawy takim, jakim był naprawdę. Był dobrym, silnym władcą, szanował swoich poddanych i miał wiedzę na wiele tematów, ale to wszystko. Nie był stworzony do wyzwań, nieprzewidzianych sytuacji, ryzyka. Może nie był rozpieszczony jak dziecko, ale był przyzwyczajony, że wszystko idzie po jego myśli, a ludzie wypełniają jego rozkazy, czy tego chcą, czy nie.

Nie używał przemocy, nie dlatego, że nie chciał, tylko dlatego, że nie musiał.

Teraz, gdy mu się sprzeciwiłam, nie miał wyboru. Krzyczał, wrzeszczał, histeryzował. W ciągu kilku minut jego świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, nie panował nad sytuacją, a ci ludzie chcieli go zabić.

- Idę do Hatake, on będzie wiedział, jak mnie-...

- Nie!

Przez moje zamyślenie nie zdążyłam go zatrzymać. Wstał z naszego schronienia i rzucił się pędem w stronę walczącego jounina, zupełnie bez sensu. Wstałam zaraz za nim, ale było za późno.

Shinobi na dachu zauważył nas i w mgnieniu oka wysłał w jego stronę serię senbon’ów. Słysząc mój krzyk, szatyn zatrzymał się i obrócił w moją stronę, a widząc moje spojrzenie skierowane na wroga, otworzył szeroko usta i krzyknął. Na szczęście byłam na tyle szybka, że prześcignęłam senbon’y. Znajdowałam się kilka centymetrów od Yahiro, gotowa, by go przewrócić, odpychając go z zasięgu broni, gdy chłopak złapał mnie mocno za ręce, zatrzymując mnie w miejscu.

Zamrugałam oczami i w ułamkach sekundy zostałam chwycona za ramiona i przechylona. Straciłam równowagę, gdy Kiyokawa obrócił mnie przodem do siebie, bez wyrazu na twarzy. Przez tą krótką chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. Byłam o krok od uratowania go, wszystko miało być w porządku, nie spodziewałam się jego odpowiedzi na atak.

Zanim zdążyłam wyrwać się z uścisku błękitnookiego, trafiło we mnie kilka senbon’ów, dziurawiąc mi plecy.

Wrzasnęłam z bólu, tylko po to, by zostać puszczoną i upaść twarzą na ziemię. Usłyszałam szybkie kroki odbiegającego Yahiro, ale zaraz potem nie byłam w stanie skoncentrować się na niczym innym, jak na bólu w plecach.


Zacisnąłem zęby ze wściekłości. Widziałem, co zaszło. Ten śmieć nie tylko jak ostatni idiota wyszedł zza tarczy, która miała chronić jego pieprzone życie, podczas gdy my nadstawialiśmy za niego karku, ale osłonił się Niko, gdy ta była w stanie ochronić ich oboje. Widziałem jej delikatne ciało opadające na ziemię. Wyglądała jak jeż. Zacisnąłem pięści, wciąż siedząc za drewnianą ladą. Nigdzie nie padały strzały z łuku, więc wiedziałem, że czai się na mnie ten koleś na dachu. Ale to nie było teraz ważne.

Bulgotała we mnie krew. Ten dupek zostawił ją samą na polu walki.

Gdzieś w tle zagrzmiał Doton. Ten cały Seiso nieźle sobie radził, ale grubas rozbijał tą swoją maczugą wszystko, co napotkał. Kokore też nie zdała egzaminu, bo na horyzoncie pojawiła się też zabójczyni z biczem, robiąc dodatkowy hałas. Na chwilę przykryła ją fala wody z tego podłużnego jeziora obok, lecz nie byłem pewien, kto wezwał Suiton: Kakashi czy ta służąca z Kiri.

Wróciłem wzrokiem do Niko, wciąż czując na sobie gorący oddech łucznika. Uwziął się, cholera.

Moja partnerka chyba dochodziła powoli do siebie. Wspierając się na łokciach podniosła głowę z ziemi i sięgnęła do tylu, wyciągając z sykiem senbon’y z ciała. Dziwnym trafem nikt jej nie atakował. Gdy wyrzuciła na bok wszystkie igły, oddychając ciężko ruszyła do stojącej najbliżej lady. Oparła się o nią, spuszczając głowę i drżąc z bólu. Musiałem jej pomóc, ale nie wiedziałem, jak.

Wtedy zorientowała się chyba, że siedzi idealnie na widoku naszych przeciwników, bo wstała na jedno kolano i odepchnęła się od lady, lądując zaraz niezgrabnie na posadzce. W miejscu, w którym wcześniej były jej plecy, wbiły się trzy strzały.

Chikusho, zauważył ją.

Niko uniosła brudną od pyłu twarz i zaczęła szukać wzrokiem przeciwnika. Nic nie leciało w jej stronę, więc podniosła się z trudem i usiadła, by zaraz potem wycofać się do tyłu i opaść obok strzał wbitych w drewno.

- Widzę cię, maleńka! Już po tobie! – krzyknął facet za mną.

Przez moment nie wiedziałem, co robię. Złość i troska zamgliły mi oczy. Zerwałem się na nogi i puściłem się pędem w jej stronę, gdy jak zranione, słabe zwierzę próbowała wstać. Biegłem tak szybko, że w moich oczach chyba pojawiły się łzy, a zamiast hamować upadłem na kolana, nie dobiegając, a doślizgując się do niej

Uderzyłem otwartymi, pociętymi dłońmi o drewnianą powierzchnię lady, tuż obok jej głowy. Spojrzałem na jej zdezorientowaną, obolałą twarz i uśmiechnąłem się lekko.

Zaraz potem usłyszeliśmy świst. Na chwilę mnie zamroczyło, a strzała przebiła mi prawy obojczyk, zatrzymując się w moim ciele tuż przed lotką. Nie czułem i nie widziałem nic, poza piekielnym bólem całej prawej ręki.

Niko nabrała powietrza, a jej oddech był łamany. Jakby miała zacząć płakać. Przeniosła wzrok z mojej rany na moją twarz, ze łzami w oczach.

- Sas...

Czułem, jak moje ubrania przesiąkają krwią, ale nie dbałem o to. Zapatrzyłem się w jej zielone oczy pełne łez i umalowaną, ale już rozmazaną i brudną twarz, po której spłynęła pierwsza kropla. Potem następna.

Drugi raz widziałem, jak kunoichi płacze, i drugi raz robiła to w moich ramionach.

Niezwykłe, ale przestałem na chwilę czuć ból.


Nie wiedziałam, co mam powiedzieć lub zrobić. Moje ręce i ramiona zaczęły drżeć, nie byłam pewna czy ze strachu, czy smutku. Nie kontrolowałam łez spływających po moich policzkach ani wzroku, który utkwił w czarnych i pustych oczach bruneta.

Nie umierał. Nawet nie wyglądał, jakby go coś bolało. Po prostu patrzył na mnie ze spokojem i cichą satysfakcją, że mu się udało. Po raz kolejny.

Ocalił mnie.

Strzała, która przebiła jego prawe ramię celowała w moje lewe. W serce. Nasi wrogowie dawno zapomnieli o niezabijaniu nas, shinobi Konohy, i działali instynktownie.

Co mnie jednak najbardziej powaliło, to kontrast.

Kontrast pomiędzy sytuacją, a sceną sprzed kilku minut.

Uchiha zaryzykował wszystko, by mnie ocalić. Yahiro ratował swoją skórę, zasłaniając się mną jak tarczą, po czym zostawił mnie jak nic nie warte narzędzie, które spełniło swoje zadanie. Myślałam, że wtedy byłam smutna, że wtedy byłam wściekła.

Nic nie równało się z tym, co czułam teraz.

Coś zakuło mnie w serce, i nie były to rany od igieł, które wydawały się być zadane tak dawno temu. Widok Sasuke, pochylonego nade mną w ten obronny, czuły i spontaniczny sposób nie równał się niczemu, co do tej pory widziałam.

- Doushite? – wydusiłam w końcu, choć głos załamał się w tym słowie co najmniej dwa razy. Uchiha otworzył usta, co sprawiło, że po jego brodzie spłynęła strużka krwi. Znowu zaczęłam ryczeć.

- Mówiłem, że jestem tu... – zrobił pauzę za oddech, który pewnie wiele go kosztował, z przebitym ramieniem, może nawet płucem. Skrzywił się, po czym kontynuował, spokojnie i pewnie. - ...po to, by... nic ci się nie stało.

Nabrał powietrza i zamknął oczy, warcząc z bólu, jaki powodowała strzała. Mimowolnie pochylił się, zbliżając nasze twarze do siebie. Wyciągnęłam rękę, która spoczęła na jego podbródku. Otworzył oczy, zszokowany.

Starłam krew z jego ust, podobnie jak podczas swojej amnezji. Znowu mnie ratował. Byłam mu niesamowicie wdzięczna, ale to nie oznaczało, że nie miałam ochoty go zabić. Uśmiechnęłam się, widząc, jak jego oddech się wyrównuje. Trzeba było usunąć tą strzałę i...

- Kuso! Uważajcie! – krzyknął ktoś z boku. Nie znałam tego głosu, ale uznałam, że to do nas. Spojrzałam ponad ramieniem pochylonego nade mną chuunina. Leciała ku nam kolejna strzała. Nie mogłam pozwolić, by dotarła do celu.

Objęłam rękoma szyję Sasuke, zniżając go jeszcze bardziej i dając sobie miejsce do manewrów. Wykonałam za jego głową pieczęcie do najszybszego przydatnego w tej chwili jutsu i zebrałam chakrę, rozwierając przed sobą ręce.

- Fuuton: Kami Oroshi! – krzyknęłam prosto w czoło Uchihy. Przywołałam silny wiatr, który odepchnął wszystkie meble na boki i rozwalił cześć dachu, na którym stał łucznik. O strzale nie wspominając. Siła wiatru za plecami bruneta popchnęła go w moją stronę. Zacisnął oczy, opierając głowę na moim ramieniu. Nie stracił przytomności, ale chakra wiatru musiała nieco uderzyć w jego ranę. Cóż, przynajmniej był bezpieczny.

Podniosłam się i pomogłam wstać Sasuke, po czym rozejrzałam się za wrogami. Yahiro i Sora chowali się za podium. Jakaś kobieta, nie Kokore-san, leżała nieprzytomna na posadzce niedaleko reszty walczących. Bez łucznika został tylko facet z bombami i...

...nie widziałam nigdzie grubasa.

- Co jest dzieci, też chcecie powalczyć? – odezwał się tuż za naszymi plecami. Momentalnie odskoczyliśmy na boki, dobywając broni. Strzała w ciele Sasuke obezwładniła mu prawą rękę, jednak jego Sharingan pracował na pełnych obrotach. Mężczyzna zamachał w powietrzu ciężką kulą. Przełknęłam ślinę. To on robił te dziury w podłodze. Jedno trafienie czymś takim i dla mnie gra była skończona. – No, chodźcie tu, nie skrzywdzę was!

Odbiegliśmy kawałek. Było pewne, że żaden otyły shinobi nie będzie nas w stanie dogonić, zwłaszcza taszcząc ze sobą coś tego rozmiaru. Przystanęłam przy jednej ze ścian. Mogłam uciekając odbić się od niej. Chowanie się za meblami nie miało sensu. Ten człowiek obracał wszystko w drzazgi.

Sasuke zatrzymał się jeszcze dalej. W lewej ręce trzymał shurikeny, które wysłał w stronę zabójcy, jednak żaden go nie trafił. Grubas zaśmiał się, nie robiąc ku nam żadnego kroku. Sasuke był w doskonałej pozycji do ataku, za przeciwnikiem nie było nikogo, kto mógłby zostać ranny. Mimo to bez prawej ręki nie dało się wykonywać jutsu.

Mężczyzna rozkręcił broń w powietrzu i już, gdy myślałam, że ruszy w naszą stronę, wysłał w nią trochę chakry i schylając się, przeturlał ją z niesamowitą siłą i prędkością po podłodze. Kula roztrzaskiwała wszystko na swej drodze, a zanim zdążyłam się zorientować, była pod nogami Sasuke. Kierowana chakrą wroga owinęła i zatrzasnęła łańcuch wokół jednej z jego stóp, ciągnąc go dalej ze sobą. Uchiha krzyknął z bólu, gdy upadł na brzuch, ciągnięty przez kulę. Strzała złamała się i jej część została na ziemi razem z podłużnym śladem krwi.

Naszpikowana kolcami kula zniszczyła z hukiem ogrodzenie tarasu i wyleciała za jego krawędź, pociągając za sobą Uchihę. Jedyne, co potem słyszałam, to krzyk Kakashi’ego i odgłos wody.

Ignorując wszystko wokół podbiegłam do barierki gubiąc po drodze zori. Próbowałam wypatrzyć w jeziorze mojego rywala, ale jego tafla była niewzruszona.