24 stycznia 2010

Rozdział LIX - "Zając"

Gałęzie uginały się pod każdym moim krokiem, sekundę potem wracając do swego pierwotnego położenia z głośnym trzaskiem. Uchylałam się przed tymi większymi i odsuwałam te mniejsze przede mną, bacznie obserwując wszystko wokół. Wśród gęstych koron drzew wokół wioski ja i Sasuke byliśmy najbezpieczniejsi. Poza tym mieliśmy najlepszy widok.

Przystanęliśmy około kilometr od zachodniej bramy. Nasłuchiwałam dokładnie, wyciszając swoją chakrę, a Uchiha wypatrywał wrogów za pomocą Sharingan’a. Nie mogli być zbyt daleko, skoro dostrzeżono ich z wieży obserwacyjnej. Mieściły się one wzdłuż murów.

- To chyba fałszywy alarm. Nikogo nie ma. – mruknął chłopak ze znudzeniem, bezszelestnie schodząc gałąź niżej. Ja zeszłam na konar sąsiedniego drzewa i podeszłam aż do jego pnia, przysuwając do niego ucho. Zamknęłam oczy, skupiając się. Zupełna cisza.

Tej techniki nauczyłam się w ANBU, doskonale nadawała się do wyczuwania zbliżających się kroków. Zwłaszcza cięższych shinobi.

- Najwyraźniej. Gdyby to było pewne niebezpieczeństwo, nie wysłaliby nas bez Kakashi’ego. – odparłam, siadając na swojej gałęzi. – Zostańmy chwilkę dla pewności, potem wracajmy.

- Możliwe też, że zmienili kierunek. – odparł brunet z dołu, wciąż bacznie się rozglądając. Pracowity i dokładny, jak zwykle.

- Oh, daj spokój. W ciągu dziesięciu minut, podczas których się przygotowaliśmy? Ile mogli przebiec? – westchnęłam, relaksując się i zarzucając ręce za głowę. Miałam nadzieję na trochę odpoczynku po treningu. Las był niesamowity. Pola ćwiczebne w wiosce były tylko jego marną namiastką. Liście miały pełną, soczystą barwę. Pełno tu było ptaków, zajęcy i wiewiórek, a drzewa przysłaniały całe niebo i horyzont.

- Dziesięć minut plus czas, w którym przekazano informacje z wieży Kakashi’emu, on nam, a my tu dobiegliśmy. – słyszałam w jego głosie irytację. No cóż, miał słuszność. Troszeczkę.

- To jak, lecimy dalej, czy… -ah!

W mgnieniu oka Uchiha pojawił się przede mną, kucając na zajmowanej przeze mnie gałęzi i zakrywając mi ręką usta. Zmarszczyłam brwi, komunikując, że rozumiem, iż coś poczuł i sama skupiłam chakrę na czuwanie. Nic to jednak nie dało. Jedyne, co wyczułam, to grupa drobnych zwierzaków około dwa metry pod nami.

Dłoń Sasuke na mojej twarzy po chwili zastąpił jeden samotny palec. Wychylił się znad szerokiej gałęzi, wzrokiem zachęcając mnie do pójścia jego śladem. Zmrużyłam oczy, uwalniając usta od jego ręki. Z tej odległości wyraźnie czułam delikatny prąd chakry, nie wiedziałam jednak, skąd pochodzi, póki coś nie poruszyło się w trawie.

Z ziemistej nory przykrytej liśćmi i trawą nos wystawiło szare stworzenie. Po chwili wyłonił się cały pyszczek, długie uszy, a potem smukły tułów zakończony puszystym ogonem. Uniosłam brew, rzucając oskarżycielskie spojrzenie na mojego partnera.

- To tylko zając! – poruszyłam ustami, wskazując na szaraka. Oberwałam za to bezgłośnie otwartą ręką w tył głowy. Miałam ochotę zabić bruneta za bawienie się w herosa-komandosa, póki nie poszłam za jego wzrokiem. Z wykopanej nory wyszedł kolejny zając, a potem kolejny i znów kolejny.

Rodzinka zajęcy. Normalnie mafia!

Sasuke jednak się nie poruszył, co sprawiło, że ja też obserwowałam zebranie małych futrzaków. Narobiło ich się tam sporo, około dwudziestu. Nie było to dla mnie specjalnie podejrzane, w końcu małe stworzenia tworzyły kolonie w obronie przed dużymi drapieżnikami… na przykład… pumami. Zresztą mógł być to okres godowy, kto wie.

Czytałam gdzieś, że takie gatunki występowały dość rzadko w dużych lasach… ale słowo „rzadko” w jednym podręczniku nie zwalniało nas od logicznego myślenia.

Jednak Sasuke się wściekł i siedział spokojnie, wiec może jego Sharingan wyczuwał coś, czego ja, zwykła śmiertelniczka, w tym momencie nie pojmowałam.

Szarak, który wyłonił się z nory pierwszy, ruszył w kierunku, z którego przybyliśmy, wydając z siebie wysoki, żałosny głos. Zmarszczyłam brwi, gdy reszta zwierząt bezgłośnie ruszyła za nim, a kilka z nich powtórzyło dźwięk.

Popatrzyłam na Sasuke, a on na mnie.

- Zające nie wydają odgłosów. Chyba, że są ranne lub przerażone. – wyszeptałam mu do ucha. Shinobi spojrzał na mnie jak na początkującą amatorkę.

- Ani nie kopią nor.

- N-nie? M-myślałam, że…

- Króliki – tak. Zające – nie.

Rzeczywiście. Zrobiło mi się głupio.

Zające odeszły kilka metrów. Nie wyglądało, jakby się spieszyły.

- Mogły być to zwiadowcze summony wrogich shinobi, kilka z nich mogło być shinobi… - wyliczał Uchiha, wyraźnie przygotowując się do ataku.

Położyłam mu rękę na ramieniu. Nie chciałam rozlewu krwi niewinnych zwierząt.

- Raczej to pierwsze. Z wieży widziano ludzi.

- Tak? A czy zwiadowcy nie powinni się rozproszyć, by przeszukać większy teren? – chłopak uniósł brew.

Kuso, czy on zawsze musiał mieć rację?

Co robimy?

Popatrzyłam na niego. On pytał się mnie o zdanie! Czyli się z nim liczył. Mimo mojej dzisiejszej głupoty i nieostrożności.

- Nie mamy wyboru, jak zabić jednego i zobaczyć, co się stanie. – westchnęłam, wstając na równe nogi. – Jeśli zniknie – summon. Jeśli reszta ucieknie – zające. Dziwne zające. – dodałam. – Jeśli kilka z nich zamieni się w shinobi… wiadomo.

- To do roboty.

Kilka większych susów w górę, potem w stronę wioski i wyprzedziliśmy grupę futrzaków. Dziwnie się czułam, zakradając się do niegroźnych, roślinożernych zwierząt… ale co mogłam poradzić? Razem z Uchihą daliśmy nura w dół, lądując na trawie tuż przed nosem sporego zająca na przedzie. Chłopak nie marnując czasu wyjął z boku shuriken i wpakował go w głowę zwierzęcia, przytwierdzając go do ziemi. Na bok trysnęła krew, przez co trochę mnie zemdliło.

Zając zmienił się w sporego mężczyznę ubranego w uniform wojownika. Na szczęście miał twarz zwróconą ku ziemi. Uniosłam wzrok.


Banda gryzoni patrzyła się bezmyślnie na nas, nie ruszając się z miejsca. Już to wydało mi się dziwne. Żaden się nie ruszył. Żaden.

Nie przewidzieliśmy, że wszystkie zające mogą być wrogimi ninja. Szybko je policzyłem. Dwadzieścia trzy. Dwanaście dla mnie, jedenaście dla Niko… i jakoś to będzie.

Zwierzę najbliżej nas stanęło na tylnych łapach, reszta poszła w jego ślady. Niko zrobiła krok w tył.

- Osz cholera.

Nastąpiła seria trzasków, z nikąd pojawiła się masa dymu oznaczająca koniec dwudziestu trzech Henge. Gdy dym się rozwiał, przed nami stała masa jednakowo ubranych mężczyzn, bez opasek, ale za to z bronią. Automatycznie złapałem Niko za rękę i odsunąłem na bok, by stanęła za mną. Przy takiej ilości wrogów trzeba było być czujnym. Atak z zaskoczenia jednego z gości z tyłu i mogło dojść do tragedii.

- Kim jesteście? – zapytałem w końcu. Byli to z pewnością wyszkoleni ninja, ich chakry były stabilne, niemal tak wyciszone, jak nasze i idealnie kontrolowane. Nic dziwnego, że w małych ciałkach, pod ziemią, trudno było ich wyczuć.

- My? – zapytał jeden z wyższych ludzi, stojący najbardziej na lewo. – Ja na waszym miejscu martwiłbym się o nich. – wskazał na ziemię.

Spojrzałem w kierunku, w którym wskazywał. Po naszej lewej, jak i prawej zresztą, otworzyły się małe norki. Po chwili wylazła z nich chmara kolejnych zwierząt – szczurów, nornic i wiewiórek, które powchodziły na okoliczne drzewa, chwilę potem zamieniając się w następnych shinobi.

Przełknąłem ślinę. Zacząłem liczyć, jednocześnie próbując nie spuszczać z oczu przeciwników przede mną.

- Pięćdziesiąt dziewięć. – wyszeptała mi do ucha Niko. Jej głos drżał. Nie dziwiłem się. Sam nigdy nie stałem przeciwko takiej ilości ludzi. Mnożąc to przez ich sporą chakrę… nie byłoby różnicy, jeśli byłoby to Bijuu.

Trzeba było szybko uciekać lub walczyć. Walczyć mądrze.

- Czym się zdradziliśmy? – zapytał kolejny mężczyzna, wydając się w miarę wyluzowany. Dobrze, że zaczęli rozmowę. Miałem czas, by obmyślić plan. Mimo, że nie atakowali, nie byli przyjaźnie nastawieni. Sześćdziesięciu niezapowiedzianych delegatów bez oznaczenia wioski było dość nieprawdopodobną historią.

- Zające nie kopią nor. – mruknąłem. Nici nie starczyło, by unieruchomić ich wszystkich. Raiton nie miał takiego zasięgu. Usmażyłbym tych na ziemi, ale co z drzewami? Skumulowany atak mój i Niko za pomocą Katona może i byłby efektowny, ale żadne z nas nie używało Suitona. Pożar gwarantowany, pomijając już to, że ataki płomieniami były mało dokładne. Łatwo było kogoś ominąć. – Poza tym szczury też nie chodzą po drzewach. – wskazałem na uśmiechających się mężczyzn na gałęziach. – To znaczy… nie wszystkie.

Kilku z nich wyjęło broń.

Wyciągnąłem swoją katanę. Niko nie miała przy sobie bo, dobyła noża.

Obcy nie ruszyli się jednak, a kolejny mężczyzna kontynuował rozmowę. Zając, którego zabiłem, musiał być ich przywódcą, bo z pozostałych przy życiu nie wysunął się żaden lider.

- Jesteście z Konoha-gakure?

- Aah. – odpowiedziałem, choć wiedziałem, że to tylko formalność. Mieliśmy opaski. – To źle?

- Dla was? Bardzo.

Shinobi najbliżej nas rozbiegli się na boki, tworząc półkole. Mogliśmy uciekać, stanęliśmy jednak zgodnie plecami do siebie, wiedząc, że to nic nie da.

- Atakujesz górę czy dół? – zapytała dziewczyna. Z dumą musiałem przyznać, że nie wydawała się już przerażona. Najwyżej zdenerwowana.

- Wszystko.

- Cóż za przypadek. – zacisnąłem ręce na Serimochi. Poczułem, jak w kunoichi zbiera się chakra. Uformowała pieczęcie Fuutona. – Bo ja też!

Zaskoczyła nas wszystkich, odstępując od moich pleców i unosząc ręce. Jedna odrzuciła shinobi stojących na ziemi po jej stronie, druga, wyciągnięta w przeciwnym kierunku, ludzi z drzew po mojej. Stworzyła mi tym samym idealne pole do walki.

Ruszyłem z Serimochi przy boku na uzbrojonych mężczyzn. Bronili się zaciekle i współpracowali, walka w pojedynkę była niezwykle męcząca. Mimo długiego, zakrzywionego miecza i Sharingana dziesięciu wojowników ze zwykłymi kunai’ami miało wyraźną przewagę. Odskoczyłem od nich, słysząc świst shuriken’ów. Ludzie zrzuceni przez Niko wstali i wrócili na pole walki.

Spojrzałem w jej kierunku. Stała w kręgu przeciwników kilka metrów ode mnie. Była ranna w ramię, a drzewa wokół zajęły się już ogniem. Nie jej, a tych ninja.

Uformowała odpowiednie znaki, które dobrze znałem.

- Fuuton: Kazekiri! – krzyknęła i zaczęła rzucać w przeciwników wietrznymi pociskami. Byli szybcy, ale poniektórzy nie byli w stanie uciec przywołanemu wiatrowi. Kilku padło przedziurawionych lub przeciętych. Nic dziwnego – dziewczyna użyła kiedyś tego jutsu do rozerwania łańcucha. I to pod wodą.

Z drugiej strony przy takiej liczbie wrogów była bezbronna stojąc w miejscu, niemal jak łania gotowa do odstrzału. Zanim jej to wypomniałem, mnie samego dogoniły świszczące ostrza z drzew. Zacząłem uciekać między drzewami. Ku mojemu zdziwieniu nie wszyscy ninja walczyli. Kilku czekało w pogotowiu i bacznie nas obserwowało.

Niko na szczęście również zaczęła biec, wkrótce uciekaliśmy ramię w ramię.

- Jakiś pomysł? – wydyszała, oglądając się za siebie. Ja schowałem katanę, wiedząc dobrze, że potrzebuję liczniejszego arsenału.

- Załatwiaj ich dalej fuutonem, ja coś wykombinuję.

Stanęliśmy bokami do siebie, a horda ninja przystanęła w pościgu, już ustawiając się na pozycjach. Większość z nich była uzbrojona w zwykłe narzędzia ninja, w tym senbony. Bardziej martwili mnie ci z większą chakrą.

- Fuuton: Kamikaze!

Liście wokół grupki ludzi, na których właśnie patrzyłem, zaczęły wirować. Nie zdążyli się wydostać z wiru, na którym skupiała energię Niko. Uniosła głowę, zamieniając ciąg powietrza w trąbę i przesuwając nią po armii wroga. Większość jednak zdołała uciec. Niko zacisnęła zęby, zwiększając wir i jego powierzchnię wciągania, lecz kumulując tyle siły nie nadążała za rozproszonymi wojownikami. Trzymała ich jednak z dala od nas.

Przygotowałem linki i shurikeny, wysyłając ich serię w kierunku zbliżającej się do nas grupki. Kilka trafiło, kilka nie, jednak po pokierowaniu żyłkami, shurikeny zespoliły ze sobą sześciu wrogów. Z nikąd nadbiegł mężczyzna z kataną i uwolnił ich wszystkich, chwytając rannego wojownika i znikając wraz z nim między drzewami. Straciłem przez niego koncentrację i zostałem odrzucony w tył przez silnego dotona. Uderzyłem w pobliskie drzewo i osunąłem się na ziemię.

Nie oberwałem mocno, więc zdołałem wstać.

Nasi wrogowie współpracowali niemal idealnie. Jedni, będąc obiektami ataków przyciągali naszą uwagę, gnieżdżąc się za drzewami i biegając wokół, a reszta chowała się po drzewach i od czasu do czasu widząc otwartą pozycję, wysyłała w nas salwę noży. Zmuszając nas tym samym do uniku, podczas którego jeszcze inni wyprowadzali atak.

Spojrzałem na Niko. Widząc moją sytuację jeszcze bardziej zwiększyła trąbę powietrzną, z której wyfruwali kolejni złapani w nią shinobi. Kilku z nich skupiając w sobie własną energię wydostawało się z wiru na własne życzenie, lądując jednak w koronach drzew i prawdopodobnie łamiąc sobie większość kości.

Obroniłem dziewczynę przed lecącymi shurikenami, po czym oboje odsunęliśmy się w tył. Upadło jakieś drzewo, choć nie wiedziałem, czy przez wiatr, czy przez naszych przeciwników.

- Wymyśl coś, długo tak… - trąba zaczęła zwalniać, aż w końcu tracić na sile. Niko opuściła ręce, zmieniając jutsu. - …nie wytrzymam.

- Próbuję. – odwarknąłem. Nie było co się oszukiwać. Załatwiliśmy ich z dziesięciu, może piętnastu. Dobijanie kolejnych za pomocą Chidori byłoby marnotrawstwem. Dwóch, trzech ludzi przy takiej masie nie robiło różnicy. W palącym się lesie sami nie mielibyśmy szans, a Fuuton Niko wyczerpywał.

Wyciągnąłem kolejny raz katanę i ruszyłem na przeciwników. Musiał być jakiś sposób, by sparaliżować ich chodź na chwilę. Nie byłem w stanie trafić ich wszystkich piorunami, ale przecież… metal przewodził prąd.

Po kilku starciach i uderzeniach postanowiłem skupić chakrę Raitona w mieczu. Było to dość ryzykowne, nie byłem pewien, czy będę mógł przez dłuższy czas panować nad taką energią poza swoim ciałem, ale nie miałem wyboru.

Uwalniałem Raitona sekundę przed każdym uderzeniem w kunai lub miecz przeciwnika. Mój Serimochi ciął ich bronie jak masło, a zaraz potem zadawał im szybkie, płytkie rany, które w połączeniu z prądem posyłały ich na ziemię. Jednego po drugim.

Dwóch. Trzech. Pięciu. Szło dobrze, póki przeciwnicy nie zaczęli odpowiadać mi własnymi ninjutsu. Niemal nie oberwałem kulą ognia, zaraz potem jakiś cwaniak próbował mi urwać głowę lecącym kamieniem.

Ewakuowałem się na ziemię, woląc bronić się tylko dookoła siebie. Wśród gałęzi trzeba było mieć na uwadze też dół. Podbiegła do mnie zdyszana Niko. Nieopodal widziałem kilku trupów.

- Ilu zostało? – zapytałem, też porządnie zmęczony. Wrogowie wciąż przybywali, teraz obserwując nas z góry i przegrupowując się na drzewach.

- A ilu zabiłeś przed chwilą?

- Ośmiu. – odparłem, widząc jednak kątem oka, jak niektórzy ranni wstają z poważnymi oparzeniami, ale przyłączają się do reszty. – To znaczy… pięciu. Chyba.

- To trzydziestu dwóch. – jęknęła dziewczyna.

- Dobrze, że jesteśmy shinobi. – pocieszyłem ją.

- Patrz, a myślałam, że mamy kłopoty! – krzyknęła rozgoryczona. Jej rana na ramieniu porządnie krwawiła, ale ona zdawała nie zwracać na to większej uwagi.

- Nie denerwuj się. – warknąłem. – Musimy tylko…

- Teraz! – usłyszałem z powietrza. Odwróciłem wzrok, tylko po to, by zobaczyć wszystkich wojowników zamachujących się bronią. Stali w różnych miejscach, na ziemi, na drzewach, dookoła. I mierzyli idealnie w nas.

Rzucili, idealnie na sygnał. Nie myśląc wiele, złapałem kunoichi za rękę i pociągnąłem ją w ucieczce za sobą. W chwilę potem sam odturlałem się na bok, z pustymi rękami. Jej dłoń wyślizgnęła się z mojej, jakby coś silnego szarpnęło ją w przeciwnym kierunku.

Uniosłem wzrok.

Niko stała ciągle na nogach, przerażona, niemal płacząca. Wyciągała rękę w moją stronę, zupełnie zdezorientowana. Oberwała w brzuch, a ostrza przybiły ją w kilku miejscach do pnia za ubranie. Rozumiejąc, w jakim jest niebezpieczeństwie, zaczęła szarpać się z kunai’em trzymającym jej bluzkę.

Wstałem na równe nogi, podbiegając do niej i wyszarpując z kory shurikeny. Jeden był wbity za mocno. Siłowałem się z nim, czując na plecach wzrok wrogów. Ręce zaczęły mi krwawić. Niko zdołała wyjąć kunai, ale ciągle nie mogła się uwolnić.

- Uciekaj. – jęknęła.

Spojrzałem na nią. Była zła, przerażona i słaba. Dopiero teraz przypominała łanię, gotową na śmierć. Ja jednak nie byłem. Miałem zamiar ochronić ją własnym ciałem.

- Uciekaj! – wrzasnęła, wolną ręką odpychając mnie od siebie. Płakała.

Nieprzygotowany na silny cios upadłem na twardą ziemię, uderzając o nią głową.

- Jeszcze raz! Na mój znak.

- Nie, proszę nie. – usłyszałem głos Niko.

- Teraz!

Nie zdążyłem na nią spojrzeć, wstając na równe nogi i własną bronią odbijając większość lecącej w naszym kierunku artylerii. Martwiąc się głownie o dziewczynę, oberwałem w nogę senbonem lub dwoma.

- I jeszcze raz…

Tym razem podbiegłem do Niko. Zanim dotarłem do celu, dziewczyna zrobiła coś dziwnego. Jej wyraz twarzy ze strachu i rozpaczy, a także zdziwienia moim sukcesem zmienił się na pełen zawziętości i wysiłku. W mgnieniu oka odepchnęła się od drzewa, rozdzierając swoje ubranie i wybiegając naprzeciw szykującym się do ataku mężczyznom złożyła ręce w obcym mi geście.

Upadła na ziemię, nie kończąc jutsu.

Nastąpiła cisza, przerwana świstem kilku ostrzy, uderzających w drzewa za nami.

Pobiegłem do dziewczyny, ignorując jej podarte ubranie przygwożdżone do pnia. Rzuciłem się na ziemię, osłaniając jej półnagie ciało swoim własnym i zaciskając oczy, gotowy na ból.

Minęła sekunda, dwie, dziesięć. Nic się nie stało.

Uniosłem głowę.

Shinobi byli tam, gdzie wcześniej. Ci, którzy nie wyrzucili broni bez sygnału, stali z nożami i igłami w rękach… z dziwnymi minami.

- Co się stało? Gdzie oni się, do jasnej cholery, podziali?! – usłyszałem głosy, w końcu rozumiejąc.

Genjutsu. Ta idiotka zemdlała, używając hipnozy na ponad trzydziestu osobach. Przy takiej ilości chakry to było niemal samobójstwo, sam słyszałem, jak Niirochi kazała jej tworzyć iluzje przeznaczone dla jednej osoby.

Mimo to w ostatniej sekundzie i resztkami sił utworzyła w swojej i trzydziestu innych głowach obraz lasu, tylko bez nas. Dla tych ludzi nas tu nie było.

- To była podpucha! Stworzyli klony, gdy straciliśmy ich z oczu! – powiedział ktoś z góry. Nie tracąc czasu przerzuciłem sobie dziewczynę przez bark i uciekłem z ich pola ataku, póki genjutsu działało. Musiała zachować resztki świadomości.

- Grupa trzecia i piąta! Przeszukać teren! Pierwsza – do rannych, natychmiast! Reszta – kontynuować misję. – usłyszałem gdzieś w tle, a masa chakry, którą wyczuwałem w miejscu pojedynku rzeczywiście rozproszyła się na wszystkie strony. Jeśli kontynuacja misji oznaczała to, co myślałem, musiałem jak najszybciej poinformować Konohę o niebezpieczeństwie. A przynajmniej powinienem.

W tej chwili jednak wioska znaczyła dla mnie tyle, co nic. Miałem na plecach ranną dziewczynę, bez chakry i cienia świadomości.

Ja sam miałem dwa senbony do usunięcia z nogi i rękę do oczyszczenia z krwi, w tym momencie zdrętwiało mi pół dłoni.

Obrałem okrężną drogę do wioski. Mogliśmy wejść przez południową bramę. Po kilku minutach biegu, gdy wiedziałem, że jesteśmy bezpieczni, oparłem Niko o drzewo. Rzuciłem okiem na jej ranę, przypominając sobie, że jest bez bluzki. Miała na sobie tylko krótki top na kształt stanika, jaki nosiły wszystkie kunoichi.

Westchnąłem, siadając koło niej. Poklepałem ją po policzku. Nic.

Nie maiłem przy sobie zwojów ze środkami pierwszej pomocy. Właściwie to nie używałem ich w ogóle. Wszystko, co było mi potrzebne, wolałem mieć na misjach bezpośrednio pod ręką. To jest na dłuższych misjach – nie na takich dwugodzinnych.

Spojrzałem jeszcze raz na śpiącą twarz dziewczyny. Była trochę brudna od upadku po genjutsu. Poza tym jej klatka piersiowa była umorusana krwią z rany, lecz dla własnego dobra wolałem jej nie dotykać, jak bardzo ta propozycja wydawała się kusząca.

Swoją drogą, przebywanie w towarzystwie rozebranej szatynki było jednocześnie przyjemne, jak i krępujące. Była ładna, ba, aż za ładna, aż się nie chciało jej budzić. Mój wzrok przejechał po jej gładkich ramionach, płaskim brzuchu i w końcu dekolcie i tym, co pod nim.

Może nie powinienem aż tak się spieszyć do wioski? Ten las był bardzo ładny, warto by spędzić w nim więcej czasu, pooddychać świeżym powietrzem… widoki były zapierające dech w piersiach.

To tak a propos piersi.

Nie było mowy o bandażowaniu rany. Niko miała na sobie opaski, ale niby jak miałem to zrobić? Przy tak delikatnym procesie mogłem jej sprawić ból, lub, co gorsza, niechcący dotknąć jej… kobiecych części. Nie byłaby zachwycona, a przynajmniej nigdy by się do tego nie przyznała.

Położyłem jej rękę na ramieniu i potrząsnąłem nią lekko. Zero reakcji, może poza lekkim przechyleniem głowy w bok. Jej tętno i oddech były wyrównane, a usta lekko rozchylone.

Wytarłem wierzchem dłoni bród z jej czoła.

O nie. Tylko nie to.

Wstałem na równe nogi, rozglądając się za najbezpieczniejszą drogą do domu. Wartownicy z pewnością już dawno zajęli się napastnikami. Przegraliśmy z nimi tylko ze względu na ilość, a shinobi w wiosce były setki. Nawet, jeśli nie, to sama Hokage była gotowa zająć się nimi dla dobra mieszkańców.

A właśnie. Musiałem wrócić przez bramę. Tam byli ludzie, a ja miałem w rękach półnagą Niko.


Otworzyłam ze zmęczeniem oczy. Było mi niedobrze, bolała mnie głowa. Czułam się jak wyrznięta ścierka. Po chwili doszło do mnie, że się poruszam. Coś mną lekko buja, do przodu, do tyłu i do góry. Jestem niesiona. W niewygodnej pozycji.

Zamrugałam piekącymi oczami. Tuż przy moim nosie było coś ciepłego. Obraz nadal był rozmazany, ale wyróżniłam w końcu dziwny symbol. Trzy czarne łzy w wianuszku. I ładny zapach. Kojący, ale silny. Zamknęłam jeszcze raz oczy, poprawiając swoją pozycję. Moje wyprostowane ramiona były przez coś przewieszone, złączyłam je dla większego oparcia.

- O. Witamy wśród żywych.

Ej. Ja znałam ten głos.

Uchyliłam jedno oko, obudzona z miłego snu. Przede mną był las, a obok ciepła skóra i czarne włosy.

- Nghh… znów mnie niesiesz. – warknęłam, opierając czoło na nagim ramieniu Uchihy. Nawet nie widząc jego twarzy potrafiłam stwierdzić, że się uśmiecha. – Mgh… czemu jesteś nagi?! – niemal krzyknęłam. Nie miałam siły.

- Nie pamiętasz? Rzuciłaś się na mnie, zdejmując ze mnie ubrania. – zakpił brunet.

Uwolniłam jedną dłoń i dotknęłam nią jego torsu, szukając potwierdzenia. Rzeczywiście, był przyjemnie ciepły i twardy. Wiedziałam jednak, że kłamie, więc ścisnęłam jego gardło ramionami. Zakrztusił się lekko, po chwili poważniejąc.

- Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek zobaczył cię w samej bieliźnie. – mruknął, patrząc wciąż przed siebie. Złapałam się dłońmi za łokcie, opierając brodę niemalże na Przeklętej Pieczęci. Zrozumiałam i poczułam, że założył na mnie własną koszulkę.

- Ty widziałeś. – odparłam, naburmuszona. Było mi strasznie wstyd. Jak długo mnie tak oglądał?

- Ja… to co innego.

- Bo? – uniosłam brew.

- Ja mogę.

Wybuchłam śmiechem, ściskając jego tułów togami. Co on sobie wyobrażał, że ja byłam jego własnością, czy co? Z drugiej strony to było wręcz urocze z jego strony, tak się o mnie martwić.

- Teraz zamiast tłumu zboczeńców zaatakuje nas tłum Uchi-fanek. Tego chciałeś? – warknęłam, próbując to sobie wyobrazić.

- Nie, ale to już lepsze. – mruknął shinobi, obracając się lekko. Musiałam cofnąć głowę, by nasze twarze się nie zetknęły. – Źle wyglądasz. Masz ranne ramię. Jeśli chcesz, możemy się zatrzymać, choć jesteśmy już niedaleko bramy.

Dopiero teraz zauważyłam, ze idziemy zaledwie kilka metrów od zewnętrznego muru.

- Której bramy? – zapytałam, wiedząc dobrze, że za chwilę się dowiem, co tak właściwie się stało na polu walki. I, co najważniejsze, czy moja sztuczka się udała.

- Południowej.

- To nie. Mam blisko do domu.

- Mhm.

- Uchiha? – westchnęłam.

- Hn?

- Jak… jak mi poszło? – zacisnęłam powieki.

- To znaczy?

- Moja iluzja. Zadziałała? Nie chciałam zemdleć i zostawić wszystkiego tobie, po prostu… przestraszyłam się… no i… to odepchnięcie… chciałam działać sama, rozumiesz…

Uciszyłam się, gdy Sasuke zacisnął ręce pod moimi kolanami. Przełknęłam ślinę. Przez to wszystko zapomniałam zupełnie, że mnie dotykał.

- Nie masz za co przepraszać. Nie zdołałem cię uwolnić, byłaś zmuszona do walki swoim sposobem.

- Tak, ale… - westchnęłam, kładąc policzek na jego ramieniu. Znów mi się nie udało. – To ty wykonałeś większość roboty. Ta akcja z mieczem i Raitonem… no i kontratak przy ostatnim rzucie… gdyby nie ty, to…

- Zamknij się.

Zamrugałam oczami, podrywając głowę. Byłam bliska płaczu z tej bezsilności i bólu w ramieniu, a on mówił mi takie rzeczy! Znowu byłam tą gorszą, tą mdlejącą, ta niesioną, tą słabszą…

Uchiha przystanął, nie odwracając głowy w moją stronę.

- Po prostu siedź cicho. Jeśli nie wierzysz w swoją siłę i umiejętności, to po prostu przestań być ninja. Prawda jest taka, że gdyby nie twój Fuuton i genjutsu, to by nas tu nie było, i dobrze o tym wiesz. Iluzja wyszła ci doskonale, na wielu przeciwnikach na raz, i to w momencie stresu, w którym ja sam bym nigdy nie pomyślał, by używać dopiero trenowanej techniki.

Zatkało mnie. Sasuke ruszył przed siebie, widocznie skończywszy długi, jak na niego, monolog, a ja uśmiechnęłam się, ponownie gotowa do płaczu. On naprawdę docenił mnie. To, co zrobiłam i jak, i kiedy, i w ogóle…

- Arigato. – owinęłam ręce wokół jego szyi w akcie czegoś na rodzaj uścisku, próbując się zrelaksować.

- Poza tym twoje omdlewanie bez bluzki ma swoje plusy.

Bez zastanowienia uderzyłam go w ty głowy, zupełnie jak on mnie wcześniej. Tym razem posłał mi znad ramienia swój standardowy, wredny uśmiech, na który nie potrafiłam nie odpowiedzieć.

Poruszaliśmy się w ciszy przez chwilę, lecz południowej bramy nadal nie było widać.

- Czyli… pokonałeś ich, tak? – zapytałam, przypominając sobie o tej chmarze wrogów. Gdzie oni się podziali?

- Nie. Uciekłem, niepewny, czy twoje genjutsu wytrzyma. – przyznał ponuro Sasuke, za co oberwał kolejny raz.

- Ej. Jak już coś robię, robię to dobrze!

- Nie wątpię, ale byłaś nieprzytomna. – wytłumaczył się. Zmarszczyłam brwi.

- Genjutsu funkcjonuje przez jakiś czas bez udziału rzucającego. To przez świadomość i pamięć patrzącego. – zacytowałam Akane.

- Nie widziałem. – odparł Sasuke. – Nie mówiłaś.

- Czyli co się z nimi stało, nie gonią nas chyba? – dla pewności odwróciłam głowę w tył.

- Nie. – chłopak wzruszył ramionami. - Ruszyli na Konohę. – nabrałam powietrza.

- I ty mówisz to tak spokojnie?! – krzyknęłam, ściskając go mocniej.

- Tak. Tam się nimi zajmą, teraz martw się o siebie.

No, niby miał rację. Co jak co, ale nasza Konoha umiała się bronić. Byłam jednak gotowa zabić informatora z wieży. Kilku nieznajomych shinobi, tak?

- Wiesz, że to nasza pierwsza nieudana misja? – mruknęłam, przyzwyczajając się do bijącego od Uchihy ciepła i miłego bujania. Choć cierpły mi niektóre mięśnie.

- I pewnie nie ostatnia. Następnym razem musimy pracować lepiej w grupie, tak, jak oni, no i być… ostrożniejsi. – westchnął shinobi. Kiwnęłam głową na zgodę.

- Jak tylko wyleczę ramię. – syknęłam, czując, jak zakrwawiam Sasuke koszulkę.

- A ja nogę. – poskarżył się w zamian.

- Ty masz ranną nogę?! – zaczęłam się wyrywać. – I niesiesz mnie, w takim stanie?

Chłopak szybko złapał moje nogi, nie pozwalając mi zsunąć się z jego pleców.

- Siedź. Nie boli mnie. To senbony. Zresztą jesteśmy już naprawdę niedaleko.

Zbliżał się wieczór, a poziom mojej chakry był nadal niski. Poczułam niezaprzeczalną potrzebę prysznica, spokoju, posiłku i snu. Najbardziej snu.

- Na pewno? – zapytałam.

Poczułam, jak Sasuke owija jedną moją nogę wokół swoich bioder, na co mu pozwoliłam. Chwilę potem chwycił moją rękę za nadgarstek i przywiódł ją do swojej twarzy, a dokładniej ust, całując ją w kostki.

- Na pewno.