16 sierpnia 2010

Rozdział LXIII - "Paranoja"

Shizune wyciągnęła w moim kierunku rękę trzymającą trzy zwoje. Przełknęłam ślinę. Czy to właśnie była ta śmiertelna decyzja? Czy mój charakter wskazywał jednoznacznie na to, że mimo niebezpieczeństwa przyjmę misję i przez to właśnie zginę? Nie za bardzo w to wierzyłam. Jasne, nigdy nie odmawiałam wykonania zadania, nawet nie wiem, czy miałam taką możliwość. Może warto było spróbować.
            - Co się stanie… jeśli nie wykonamy tej misji? – zapytałam, zachowując pozorny spokój. Uchiha nie zareagował, za to brunetka skrzywiła się nieco w zaskoczeniu.
            - Cóż… istnieje możliwość, że całe plemię… czyli około trzydziestu osób, zginie. Kończy im się żywność, gdyż i tak nie planowali tak długiej podróży. Spowolniła ich zamieć. Wszyscy są wykończeni, a…
            - No dobra. Rozumiem – westchnęłam. Kobieta po raz kolejny wyciągnęła w naszym kierunku zwoje. Mój partner zauważył moje ciągłe wahanie i nie drgnął z miejsca. Czyli mój charakter nakazywał mi podjąć ryzyko. To pewne. Ale jeśli na misję udałby się ktoś inny? Nie miałabym na sumieniu życia niewinnych ludzi i mogłabym uniknąć okropnego losu. – A… czy mogłaby ta misja zostać… przydzielona komuś innemu?
            - Żartujesz sobie, dziecko? – prychnęła Hokage, wymijając Shizune. – Oni potrzebują was obojga, najlepiej władających Katonem. Kakashi i inni są na o wiele ważniejszych dla samej wioski misjach. Jeśli nie wy, to kto inny poradzi sobie w razie nieudanej teleportacji? – Kobieta podparła się pod boki, patrząc na mnie wyczekująco. Spuściłam głowę. Chyba nie miałam wyboru. 
            - Co jest? – Poczułam na plecach rękę Sasuke. Spojrzałam na niego, widząc na jego zwykle marmurowej twarzy konsternację i zmartwienie. Czy może tylko zaciekawienie i irytację?
            - Tak, jasne. To znaczy... nic. Wszystko w porządku – skłamałam, oddychając głęboko. Nie chciałam kolejny raz wyjść na słabeusza. Jeśli moim przeznaczeniem było ryzyko, to nie miałam wyboru. Nic nie układało się po mojej myśli? Trudno. Takie było życie kunoichi. 
            - Wybierz jeden – zachęciła Shizune, podsuwając mi kolejny raz pod nos trzy zwoje. Każdy z nich był tej samej wielkości i wykonany z tego samego materiału. Różniły się tylko sznurami, owiniętymi wokół. 
            Czerwony, żółty, czy zielony…?
            Mój charakter i upodobania wskazywały na zielony, mój ulubiony kolor. A co, jeśli to on miał być dla mnie, a raczej dla nas, zgubny? Przed oczami stanął mi mój własny pogrzeb. Białe kwiaty, trumna, masa płaczących ludzi. 
            - Ty wybierz – mruknęłam do Sasuke, odsuwając się o krok. Brunet spojrzał na mnie jeszcze raz tym swoim przenikającym wszystko na wskroś wzrokiem i przyjrzał się zwojom. Po kilku sekundach wyciągnął rękę i dotknął zielonego. 
            - Nie! – krzyknęłam. 
            Wszyscy troje popatrzyli na mnie jak na idiotkę. 
            - Nie… nie jestem pewna. To znaczy… mam złe przeczucia co do niego. – Uchiha zmarszczył brwi. Chyba już wiedział, że coś jest ze mną nie tak. Ale to nie był czas na wyjaśnienia. – Wybierz inny.
            Sasuke chwycił zwój pośrodku, ten przewiązany żółtą wstęgą. Rzeczywiście był to neutralny, wręcz wesoły kolor. Nie reprezentował mnie, jak kolor zielony, ani śmierci i krwi, jak kolor czerwony. Moja intuicja podpowiadała mi, że to dobry wybór. 
             - No dobra. Rozwiń go – poleciła Hokage, odkładając dwa pozostałe zwoje na półkę. – Przeniesienie potrwa kilka sekund i z pewnością nie będzie przyjemne, ale za to bezpieczne. O ile wylądujecie w dobrym miejscu. Jeśli nie, macie kompas. Musicie dotrzeć na południowy wschód, do wąwozu. Po drodze natkniecie się na plemię Himanako. Jeszcze nie dotarli do przełęczy. Gdy już się z nimi skontaktujecie, na pewno was poznają i zapewnią wam ochronę przed mrozem. Pamiętajcie jednak, że w waszym obowiązku jest nie tylko oczyszczenie wąwozu, ale zapewnienie im bezpieczeństwa. Mogą was prosić o co zechcą. 
            Sasuke rozwinął zwój, a Shizune wskazała, by rozłożył go na ziemi. Założyliśmy plecaki, w większej części zawierające jedzenie, i stanęliśmy na wyznaczonych miejscach. Naprzeciwko siebie. 
            - Wykonajcie pieczęci Konia, Psa i Zająca, a potem trzymajcie się mocno.
            Sasuke zaczął wykonywać symbole, a ja ułamek sekundy po nim. 
            - Zaraz… czego? – zapytałam, a w tej samej chwili Uchiha chwycił mnie mocno za rękę. 
            Poczułam się, jakby ktoś mną kręcił i podrzucał. Robiło mi się na zmianę zimno i ciepło. Nie mogłam otworzyć oczu. Dziwna siła rzucała mną na wszystkie strony. Było mi niedobrze. 
            Zaraz potem poczułam chłód i wiatr. I spadanie.
            Uderzyłam o coś miękkiego, ale mimo to bolało. 
            Otworzyłam oczy. Wokół było pełno śniegu. Na szczęście byłam cała, choć nadal kręciło mi się w głowie. Dopiero po kilkakrotnym mrugnięciu oczami zorientowałam się, że mój upadek zamortyzował nie kto inny jak Uchiha, leżący nieopodal i trzymający się za ramię.
            - Następnym razem nie zamykaj oczu – warknął, wstając i otrzepując się ze śniegu. Wyciągnął rękę przed siebie i zakręcił nią, rozmasowując sobie bark. – Bo spadasz głową w dół. 
            Czy to właśnie było to? Mogłam zginąć od upadku, łamiąc sobie kręgosłup, a Sasuke uratował mi życie?
            Nie. On zrobiłby to i tak, nie miało to związku z żadną moją decyzją ani charakterem.
            Gdzieś nad nami usłyszałam krzyk ptaka. 
            - Słuchasz mnie? – brunet zamachał mi ręką przed oczami. Ocknęłam się, mrugając jeszcze kilka razy. Biel wokół raziła mnie w oczy. W miejscu, gdzie wylądowaliśmy, nie było nic poza masą ośnieżonych drzew, aczkolwiek rzadko rozmieszczonych. 
            - Tak… tak, oczywiście – skłamałam ponownie, rozglądając się uważnie. Powoli dochodziło do mnie, że nie jesteśmy w miejscu, w którym powinniśmy być.
            - Hn? W takim razie - co właśnie powiedziałem? – zapytał Sasuke, otrzepując swoją torbę ze śniegu i wyjmując z niej zwój. 
            - Że jestem nieuważna, głupia i mogłam zginąć – mruknęłam, idąc jego śladem. W zwojach miałam zapieczętowane cieplejsze ubrania. Mały kompas miałam zawieszony na szyi.
            Spadaliśmy z góry, więc zwój zaczepił się w gałęziach. To był cud, że nie połamaliśmy żadnych kończyn, zahaczając o inne z nich. Czy był sens go szukać? 
            - Co się z tobą dzieje? – zapytał chłopak, wciągając przez głowę szary sweter, który w mgnieniu oka wydostał się ze zwoju. Spojrzałam w górę. Nie było słońca, tylko ciemne chmury. Nie słychać było śpiewu ptaków ani szelestu liści. Wszystkie drzewa były nagie. Cóż za przygnębiający widok.
            Normalnie lodowa trumna. 
            - Hm? – skierowałam głowę w stronę bruneta, przypominając sobie, że o coś mnie pytał. Na szczęście nie byłam sama. Mimo naszych poprzednich kłótni i nieporozumień, cieszyło mnie jego towarzystwo. Już tyle razy widział mnie słabą i pokonaną, że śmierć w jego obecności nie robiła mi żadnej różnicy. 
            - Od dwóch dni chodzisz zamyślona – zauważył shinobi, zapinając czarne rękawiczki i podchodząc do mnie. Wydawał się rozdrażniony. – Nie uśmiechasz się, mało mówisz – wyliczył. – Pytałem się setki razy, czy coś się stało.
            - Nie. Nic – mruknęłam, mało wzruszona jego przejęciem. Miło, że się o mnie martwił, ale co mógł z tym zrobić? To była moja walka. Moja misja. On tylko mógł obserwować. A potem zbierać laury za ratowanie mnie. 
            O ile miało mu się udać, bo do ilu razy sztuka?
            - Nie zbywaj mnie – warknął Uchiha, idąc w moim kierunku po chrupiącym śniegu. – Wiem, że coś się stało, ale nie chcesz mi powiedzieć. 
            - To… nie jest takie ważne – westchnęłam. Świetnie, szykowała się kolejna kłótnia o nic. O nasze życie, poglądy i o to, że jest ode mnie lepszy. 
            - Widocznie wręcz przeciwnie – warknął, marszcząc groźnie brwi. – Nigdy nie widziałem cię takiej. Jesteś… boisz się czegoś – wydusił, wskazując na mnie ręką. 
            Oh. Nieźle czytał z moich zachowań. Oczywiście, że się bałam. Byłam przerażona! Czekała mnie cholerna śmierć, niemal na każdym kroku! On się – rzecz jasna - nie bał. Nie miał czego. Był pieprzonym geniuszem i nic mu nie groziło. Nigdy.
            Za to moje szczęście się skończyło. Byłam słaba, uparta i głupia, i musiałam za to zapłacić.
            - Nic nie rozumiesz – westchnęłam, starając się zmienić temat. Może i nigdy nie byłam kochana, nie byłam sławna. Nie byłam nim. Ale do jasnej cholery nie chciałam umierać. – Nie dopytuj się o moje sprawy. Żyjemy w innych światach, sam tak mówiłeś.
            - Cofam to – mruknął nisko mój partner, zbliżając się do mnie. Wlepiłam wzrok w końce moich butów, byle nie patrzeć mu w twarz. Co ja miałam robić? Już byliśmy tu, razem. Nie było odwrotu. – Jeśli coś się stało – musisz mi powiedzieć. Chyba nikomu nie wypaplam, co? – Wiedziałam, że się uśmiecha. Chciał mnie pocieszyć. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że ani mu się to nie uda, ani niczego to nie zmieni. – Chyba doskonale wiesz, że zawsze mogę ci pomóc. Hn. Nawet, jeśli tego nie chcesz, to ci pomogę. Jesteśmy tu razem, a jeśli ty masz problem… to jest to też mój problem. 
            - Urocze – uśmiechnęłam się kwaśno.
            Chwilę potem tego pożałowałam, bo ni stąd, ni zowąd, zostałam odrzucona na drzewo. Mocno. Uderzyłam o nie kręgosłupem, a zanim złapałam oddech, Uchiha był już przede mną. 
             
            Do jasnej cholery. Jak ona mnie denerwowała! Najpierw wszystko było dobrze. Wprowadziła się do mnie, była w świetnym nastroju. Urządzaliśmy mieszkanie. Trenowaliśmy razem. Wykonaliśmy misję, na której nareszcie pokazała, na co ją i jej genjutsu stać. Potem dwie kolejne. Nic się nie działo. Myślałem, że fazę braku pewności siebie i zamartwiania się o głupoty ma za sobą. Upiekłem jej przeklęte ciasto, spełniałem jej zachcianki, byleby tylko utrzymać ten stan. 
            Wychodziłem z siebie, by była zadowolona. Pokazywałem jej, że mi na niej zależy. Nie tylko słowami. Gestami też.
            Oparłem ręce na twardym, czarnym pniu, tuż obok jej głowy. Przypomniał mi się sen w Yutatoshi. Z tym, że teraz to była jawa.
            - Widzę, że nadal wkurzasz się za to na tarasie, ale chyba ustaliliśmy, że jestem dupkiem i przeprosiłem cię już za to – powiedziałem, widząc, jak patrzy na mnie z nutką wściekłości. Co ja jej znowu takiego zrobiłem?
            - Nie o to chodzi – mruknęła dziewczyna, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Nie wszystko kręci się wokół ciebie i twoich humorków.
            - Moich humorków? – prychnąłem, pochylając się lekko, by nasze twarze były na tyle blisko, by musiała mnie słuchać i patrzeć, jak bardzo mnie ta sytuacja męczy i irytuje. – To ty masz jakieś fale nastrojów. Wprowadzasz się do mnie, żartujesz, uśmiechasz, przytulasz mnie i traktujesz jak przyjaciela. Potem nagle zjawia się ten summon, Saturn znika, a ty na samo wspomnienie o misji latasz jak kot z pęcherzem. 
            Nie odpowiedziała. Patrzyła na mnie, przygryzając dolną wargę. Mimo niskiej temperatury nie drżała. 
            - Twierdzisz, że jesteś silna. Ja też tak sądzę – powiedziałem łagodniej. – Więc ogarnij się. Nie musisz tego nikomu udowadniać. Skup się na tym, co robisz.
            - A więc chodzi o misję?! – krzyknęła, a ja odsunąłem się o kilka centymetrów. – O to tylko ci chodzi? Martwisz się, że zawalę, a potem ty będziesz musiał wszystko robić za mnie, tak?
            - Nie. Nie o to…
            - A o co?! – warknęła, teraz już na pewno zła. – O to, że zawiodę i hańba spadnie na wielkiego Pana Uchihę? Otóż nie! Z tym na pewno nie mam problemu.
            - No więc o co chodzi? – mruknąłem, już zupełnie zagubiony.
            - Nie twoja pieprzona sprawa. – Niko zmrużyła oczy, po czym chwyciła mnie za ramiona, próbując mnie odepchnąć.
            - Teraz, skoro się na mnie wydarłaś, już tak. Słucham – naciskałem, jednocześnie mocniej opierając się o drzewo. Gdy Niko próbowała przecisnąć się dołem, obniżałem ręce. 
            - Nie – warknęła, ponownie chwytając mnie za ramiona i próbując mnie odepchnąć. 
            - To ma związek ze mną? – zapytałem przez zęby, widząc panikę w jej oczach. Była zupełnym przeciwieństwem demona ze snu. Była zagubiona, wściekła i bała się czegoś, co miało związek ze mną lub tym miejscem. 
            - O-odczep się! – warknęła mi prosto w twarz, odpychając teraz mój tors. Posłałem trochę chakry w moje dłonie, by mocniej trzymały się kory. Byłem ciekawy, co się stało i chyba miałem prawo się martwić, co się z nią dzieje. 
            - To ma coś wspólnego z Krajem Śniegu? Odpowiedz – rozkazałem. Wiedziałem, że to nie to, gdyż Niko zachowywała się dziwnie już przed wiadomością, gdzie wyruszamy. Jednak im dalej zagłębialiśmy się w szczegóły zadania, tym dziwniej się zachowywała. Dziewczyna milczała, lecz zaczęła się uspokajać. Oparła się plecami o drzewo, patrząc w jakieś ciekawe miejsce ponad moim ramieniem. – Chrzanię misję. Chodzi mi o ciebie. Czy to tak trudno zrozumieć? 
            - Tak. Nie rozumiem, czym się tak martwisz – wyszeptała zielonooka, nadal odmawiając patrzenia na mnie. Nie miała dreszczy ani nie uciekała od mojej bliskości. Po prostu nagle mnie nienawidziła. – Sam powiedziałeś, że jestem silna.
            - Fizycznie może tak – przyznałem, w końcu widząc jej skrzące się oczy. – Ale naprawdę silne osoby tak się nie zachowują. Mam prawo się tobą opiekować, i jeśli to znaczy przypieranie cię do drzewa i wyciskanie z ciebie prawdy, bo ty nie potrafisz sama powiedzieć, o co ci chodzi, to jestem w stanie podołać zadaniu. Wbrew twojej woli.
            - Ty naprawdę nic nie rozumiesz – jęknęła z wyrzutem. – Nie jestem tobą. Nie mam talentu, nie mam sławy, nie miałam rodziny. Ty nie musisz pracować na sukces ani jednego dnia, a ja codziennie staram się zrobić choć jeden krok do przodu. Nie możesz mnie oceniać – skwitowała, gdy jej oczy zaczęły się szklić.
            - Hn. Nie oceniam, ja tylko…
            - Ależ tak. Zaszufladkowałeś nas dwoje jako opiekuna i niewinną dziewczynkę. Mówiłam ci wcześniej, że pogodziłam się z byciem najgorszą z naszej drużyny. Przyjęłam rolę goniącej, a nie gonionej. Ale nigdy nie powiedziałam, że macie traktować mnie ulgowo. I wypominać mi w kółko każdy błąd. Bo to wcale nie pomaga! 
            Zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Za dużo w ostatnich miesiącach widziałem jej rozterek. Zastanawiałem się też, do czego ona zmierza. Już dawno przestała odpowiadać na to, co mówię. Prowadziła dialog z samą sobą, pogrążając się coraz bardziej. Czy tak trudno było jej zrozumieć, że mi też nie jest łatwo? Że nie mam wyboru?
            Jak miałem ułatwić jej samodoskonalenie, skoro ani nie chciała pomocy, ani motywacji? Jak mogłem ją uszczęśliwić, nie dając jej forów? Nie oszukując jej? Jeżeli jej jedynym celem było pokonanie mnie? 
            - Więc nadal widzisz mnie jako rywala. Wroga, nie kompana – stwierdziłem cicho. Czyż nie taki był cel tworzenia grup dwuosobowych? Uzupełnianie się nawzajem? Czemu nie mogła zrozumieć, że wszelkie braki nadrabiała innymi rzeczami, przez co wszystkie jej niedoskonałości kompletnie ignorowałem?
            Niko nabrała powietrza, wydając się zaskoczona. Spojrzała na mnie. Na szczęście powstrzymała płacz.
            - Nie wiedziałam, że ty tego chcesz.
            Przypomniały mi się moje relacje z Naruto i Sakurą. Niko była trochę taka, jak ja kiedyś. Chciała być silniejsza i mądrzejsza od wszystkich, i to przysłaniało jej prawdę, której nauczyliśmy się na pierwszych zajęciach z Kakashi’m. Że drużyna jest najważniejsza. Że samemu nie jest się w stanie wiele zrobić.   
            - Bardzo przeceniasz relacje pomiędzy rywalami i współpracownikami z drużyny, jeśli sądzisz, że takie chwile jak ta należą do ich obowiązków i pytam cię służbowo. 
            Niko westchnęła, obejmując się ramionami. Mi zaczynało być już zimno, a co dopiero jej. 
            - Nie chcę już ani razu słyszeć od ciebie takich bzdur – powiedziałem ostro. – Przebywanie z tobą i praca u twego boku to nie obowiązek. Nikomu się nie chwalę i nic nie zyskuję pomagając ci. Gdybyś mogła, ty też byś robiła to dla mnie, może nawet lepiej i chętniej, niż ja. Szanuję ciebie i twoje umiejętności, więc przestań się mazgaić. Krytykując siebie tak ostro, obrażasz i siebie samą, i naszą drużynę, i mój gust. 
            Niko patrzyła na mnie z lekko rozchylonymi ustami. Po dłuższej chwili otrząsnęła się.
            - Jeszcze nigdy nie słyszałam od ciebie tylu miłych rzeczy. – uśmiechnęła się z oszołomieniem wymalowanym na twarzy. – Dziękuję. 
            Westchnąłem, przewracając oczami z ulgą. Zatrzymałem wydzielanie chakry w dłoniach i zgiąłem trochę łokcie, zbliżając się do Niko całym ciałem. Dziewczyna momentalnie przysunęła się do drzewa, a ja spokojnie oparłem swoje czoło na jej własnym. 
            Jej policzki przybrały odcień purpury. Jeszcze nigdy - ani, gdy niosłem ją na plecach po misji z obcymi ninja udającymi zające, ani podczas droczenia się z nią na polu treningowym, nie byliśmy tak blisko. Zastanawiałem się, jaka była szansa, że skończy się to tak, jak mój sen. 
            - Spytam ostatni raz. Potem dam ci spokój. Stało się coś ważnego? – warknąłem, patrząc jej głęboko w oczy. Niko drgnęła, a potem przymknęła je, nabierając powietrza. 
            - Tak. Yochi miała… wizję – wydusiła z siebie powoli. - Na tej misji… zginę. 
            Nie mówiłem nic. Odsunąłem się za to, patrząc na całą jej twarz, sprawdzając, czy sobie nie żartuje. To nie był dobry dowcip. To było niemożliwe.
            - To… żart, tak? – spytałem dla pewności. Kunoichi pokręciła głową.
            Poczułem, że upadam, choć stałem w miejscu. Skoro Niko tak się tym przejęła, to znaczyło, że summon rzadko się mylił. Nic dziwnego, że zachowywała się dziwnie. Została wysłana na ostatnią misję, dobrze wiedząc, co ją czeka.
            - Czyś ty do reszty zgłupiała? – zapytałem, nie mogąc uwierzyć w to, co tu się właściwie działo. – Co ty tu w ogóle robisz? Powinnaś siedzieć zamknięta w domu. Skoro to niebezpieczne…
            - Co miałam zrobić? – zapytała dziewczyna, marszcząc brwi. – Wypiąć się na ponad trzydziestkę ludzi czy narazić jakiegoś innego ninja, nieznającego niebezpieczeństwa ani nie władającego Katonem, na jeszcze pewniejszą śmierć? 
            - Nie wiem – przyznałem odruchowo, powoli unosząc głos. Serce biło mi nagle niesamowicie szybko. – Ale powinnaś zrobić cokolwiek. Powiedzieć o tym wszystkim. Mi. Hokage. Coś byśmy wymyślili. Nie możesz się poddać i tańczyć, jak ci los zagra. 
            - Prędzej czy później muszę umrzeć – odparła zielonooka, rozmawiając tak naturalnie, jakby nie zdawała sobie sprawy z małej odległości między nami. – Taki już los. Czemu nie teraz? – uśmiechnęła się sztywno.
            - Bo ci na to zwyczajnie nie pozwolę? – syknąłem, ponownie pochylając się nad nią. – Wracamy do domu.
            - Nie! – warknęła, łapiąc mnie za ramiona. Nie żeby mnie odepchnąć, a po to, by mną potrząsnąć. – Skończmy to, co zaczęliśmy. Losu i tak się nie odwróci. A ci ludzie na nas liczą.
            - Mam gdzieś los i tych ludzi – odparłem mało grzecznie. Niko puściła moje ramiona z zawodem na twarzy i przewróciła oczami. – Ty jesteś ważniejsza. – Na to odpowiedziała zmęczonym wypuszczeniem powietrza przez nos. Może nie wyraziłem się zbyt jasno. Ponownie oparłem głowę na jej czole, zyskując jej pełną uwagę. – Najważniejsza.
            Kunoichi patrzyła na mnie przez dłuższy moment. Na pewno już nie była wściekła. Nie bała się też tak bardzo, a przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać. Zostało w niej tylko zagubienie i zaskoczenie. Miałem jednak dziwne wrażenie, że bardziej zdziwiło ją to, że to usłyszała, niż to, że w ogóle tak czułem. 
            Co tu kryć? Ja również byłem zszokowany swoim niecodziennym zachowaniem.
            Wzrok dziewczyny złagodniał. Uśmiechnęła się lekko, ale szczerze, patrząc na mnie uważnie. Miałem ochotę ją przytulić. Wiedziałem, że by mi na to pozwoliła, w końcu już wiele razy mieliśmy podobny kontakt. Bałem się jednak, że to będzie już spore przegięcie. 
            - Skoro tak, to musisz liczyć się z moim zdaniem – oświadczyła zaraz pewnym głosem, omijając z gracją moje ręce i idąc po swoją torbę, z której wyciągnęła rękawiczki z palcami. – A moim zdaniem powinniśmy kontynuować. 
            - Twoje zdanie jest gówniane – odparłem, odpieczętowując swoją kurtkę. Nie wiadomo, co nas czekało w drodze, i o ile tu, w lesie, wiatr nam nie doskwierał tak bardzo, na lodowych pustkowiach mogło się to zmienić. 
            - Mnie też nie jest do śmiechu, uwierz – mruknęła dziewczyna, zaczesując włosy w koński ogon i chowając go pod kaptur. Jej uszy już były czerwone od mrozu. Spod bluzki i kurtki wyciągnęła mały kompas. – Południowy-wschód jest… - obróciła się o kilkadziesiąt stopni. - …w tamtą stronę. Zmienię tylko buty na cieplejsze i możemy ruszać. 
            Nad naszymi głowami przeleciał samotny, czarny ptak. Podążyłem za nim wzrokiem. Miałem złe przeczucia.
            - Ne, Sasuke? – usłyszałem delikatny głos Niko zaraz obok mnie. Spojrzałem na nią z uniesioną brwią. Niko przełknęła słyszalnie. – Ty… też. W sensie… jesteś dla mnie ważny – powiedziała cicho. 
            Uśmiechnąłem się niezauważalnie, ruszając we wcześniej wskazanym przez nią kierunku.
            Dobrze było to usłyszeć. Miałem wrażenie, że w tym momencie przekroczyliśmy pewną granicę. Potem mogło być już tylko lepiej.
            O ile w ogóle dla Niko miało być jakieś „potem”.
            Wyszliśmy z rzadkiego lasu. Przed nami rozciągały się osypane grubym śniegiem wzgórza. Śnieg padał nieustannie i wiatr kierował nam go prosto w twarz. Poprosiłem Niko, by zamiast iść koło mnie i przekrzykiwać wichurę, opowiadając mi o szczegółach swojej przyszłej śmierci, szła krok za mną, osłaniając się przed śniegiem. Pod naciskiem jej protestów potem zamieniliśmy się miejscami. Mi nie robiło to różnicy, zwłaszcza, że była niższa i drobniejsza, przez co bezsensowność jej poświęcenia wyszła na jaw bardzo szybko. 
            Zaczęło się ściemniać. Ciężko było nam zrobić postój. Osłaniając się przed wiatrem torbami, siadaliśmy co kilka godzin, by odetchnąć. Od razu mimowolnie kuliliśmy się, siedząc na skrzypiącym śniegu, by zebrać w sobie odrobinę ciepła.
            Mróz kłuł mnie już w kości. Nie zdawałem sobie sprawy, że panują tu aż takie warunki. Nie dziwiłem się też pośpiechowi, z jakim Hokage wysłała nas na ratunek. Każda godzina w tym miejscu trwała wieczność. Trzeba było być debilem lub wariatem, by mieszkać na stałe w takim miejscu.
            - Powinniśmy już stanąć! – krzyknęła Niko w pewnym momencie, stając w miejscu i dygocząc z zimna. Nie spierałem się. Przez śnieg i brak światła, które za dnia niemrawo – ale zawsze - przeciskało się przez burzowe chmury, już ledwo widziała kompas na swojej dłoni. Uznaliśmy ciemną masę na horyzoncie za las i po kilkunastu minutach dotarliśmy do niego, zmęczeni jak nigdy. – Masz namiot?
            Przytaknąłem, zdejmując kaptur. Śnieg i tak dostał się pod niego, a woda z moich włosów spływała mi już po szyi. Rozpieczętowałem namiot i śpiwór.
            - Rozstaw swój, ja pójdę po drewno na opał – powiedziałem, rozglądając się za dobrym drzewem. Wszystko, co leżało na ziemi, było mokre. Trzeba było jakieś ściąć. 
            - Nie trzeba. – uśmiechnęła się dziewczyna, ukazując swoje pakunki z namiotem, śpiworem i… suchym drewnem. – Nigdy nie byłam w Yuki no Kuni. Ale wiem z doświadczenia, jak często brakuje dobrego drewna. 
            W duchu podziękowałem jej za wspaniałomyślność. Błądzenie po lesie i męczenie się z grubymi pniakami po tak długiej wędrówce było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę. 
            Rozstawiłem namioty, a Niko stopiła w śniegu okrąg, w którym poustawiała całkiem spory stos drewna. Podpaliła go i ułożyła na wolnym od lodu skrawku gołej ziemi pokrowce od naszych śpiworów, które od teraz miały służyć nam za siedzenie. 
            Zjedliśmy znaczną część jedzenia z naszych zapasów, głównie to, co najszybciej by się popsuło. Niko zdradziła, że miała spory arsenał gotowych klusek, przypraw i konserw na wypadek, gdybyśmy mieli wspomagać żywnościowo ratowane plemię. 
            Siedzieliśmy ramię w ramię, wpatrując się w ogień. 
            - Byłem tu już kiedyś – mruknąłem, przerywając ciszę wypełnioną świstem wichury i pękaniem drewna w ognisku. Niko spojrzała na mnie, trzymając kolana pod brodą i tuląc je do siebie mocno. – Razem z drużyną siódmą dostaliśmy misję eskortowania tu księżniczki.
            - Fuun-hime? Naprawdę? – Oczy Niko zaiskrzyły się wesoło, nie wiem, czy z ekscytacji, czy w obliczu palącego się ognia.
            - Aah. Słyszałaś o niej? – zdziwiłem się.
            - Oczywiście. Dużo czytam o innych krajach – odparła dumnie dziewczyna. – Słyszałam też o tej misji. Nie miałam jednak pojęcia, że to wy – dodała po chwili. 
            Zamilkłem. Dopiero teraz przypomniałem sobie, o co tak naprawdę w niej chodziło i jaka walka się w związku z tym wywiązała. Na szczęście wygraliśmy, a ta cała Fuun objęła tron, rozpoczynając rewolucję. Ale teraz…
            - Czemu tu nie panuje wiosna? – spytałem, mentalnie bijąc się po głowie, że dopiero teraz skojarzyłem fakty. – Księżniczka dysponuje przecież…
            - Tym ustrojstwem do zmiany świata wokół? Masz rację – uśmiechnęła się Niko. Bycie pytaną o coś tak ważnego jak polityka i możliwość popisania się swoją wiedzą sprawiały jej widoczną przyjemność. – Działa ono jednak na ograniczonym obszarze. I o ile Kraj Śniegu jest stosunkowo mały, siła machiny nie sięga tak daleko, jak tu. Ponad dwie trzecie kraju nadal jest skute lodem. Dlatego większość ludzi mieszka w stolicy.
            - Więc po co to plemię podróżuje? Przecież kontrast między tymi miejscami jest ogromny. Kto normalny chciałby się tu wybierać na własne życzenie?
            - Nie mam pojęcia. Być może zostali wygnani. Może nie zgadzają się z rządami Fuun. Może jest to plemię jakby-ninja i dostali jakąś misję – myślała na głos kunoichi. Jej grzywka, zmoczona śniegiem, schła w nieładzie. – Jak myślisz, gdzie możemy być? – zapytała po chwili, wyciągając z mniejszej torby mapę. 
            Zamrugałem. I ona miała do siebie żal, że nie spełnia oczekiwań? Miała kompas, mapę i drewno na opał, pomijając już wiedzę na temat tego kraju. Byłem pod wrażeniem. Naruto i Sakura tylko by mnie irytowali i spowalniali. Jeśli w ogóle przeżyliby pierwszą godzinę.
Wołałem jej jednak nie rozpieszczać komplementami. Mogłaby się wystraszyć. 
            Mapa nie mówiła nam nic konkretnego. Było tu sporo pasm górskich, a jedno podobne do drugiego. Miałem nadzieję, że ten nieszczęsny ptak pokonał więcej drogi niż do samego wybrzeża. W głąb lądu i do przełęczy był kawał drogi. A właśnie… 
            - Czemu nie wezwaliśmy kotów? – spytałem. Moje myślenie naprawdę źle ostatnio funkcjonowało. Niko popatrzyła na mnie, drapiąc się po głowie.
            - Cóż… o ile wezwałam je do pokonania Anaboko… tu wolę tego nie robić. Nie tylko ja je mogę przywoływać. Mogą być komuś potrzebne, a transport jest jedną z najłatwiejszych rzeczy do zrobienia samemu. Pomijając fakt, że nie znoszą wody i śniegu.
            - Czyli wszystkiego, czego ty – zauważyłem niechętnie. Leń bronił leni. – Nie możesz jednak myśleć ciągle o innych. Jesteśmy w lodowej dżungli, i jeśli się nie pospieszymy, to zginiemy nie tylko my, ale i to plemię.
            Niko zamrugała pospiesznie, zupełnie, jakbym powiedział coś niesamowitego, o czym wcześniej nie zdawała sobie sprawy. Zamyśliła się, patrząc w skaczące płomienie, po czym przytaknęła energicznie.
            - Masz rację. Przywołam dwa koty, gdy tylko odpoczniemy – zapewniła, ziewając. – Nie pomyślałam o nich wcześniej. Po prostu z zasady nie chcę ich zbyt wykorzystywać. Racja - zdarza się, że wezwę je w kryzysowych sytuacjach, jak wtedy, gdy Kakashi nas unieruchomił…
            Przymknąłem oczy, przywołując dziwnie miłe wspomnienie.
            - …albo nawet, gdy mam zakupy do niesienia. Ale wtedy nie mam wrażenia, że mnie wyręczają w obowiązkach, którym powinnam sprostać. Rozumiesz? To taka niekontrolowana upartość – westchnęła szatynka, rozczesując palcami włosy, swobodnie spadające jej na łopatki. Mimo piekącego mrozu, ślicznie wyglądała w świetle tańczących płomieni. Teraz już bardziej przypominała Niko z mojego snu. Pewną siebie, ambitną, szczerą. Choć zdecydowanie mniej przerażającą. 
            Nagle coś przeszło mi przez myśl.
            - Jeszcze jedno pytanie – stwierdziłem, czując  w żołądku niepokojące skręcenie. Niko obróciła się szybko w moją stronę. – Jak my, do cholery, wrócimy do domu?
            Nastała cisza. Zielone oczy Niko zrobiły się ogromne. To była jedna z tych chwil, gdy człowiek uświadamia sobie swoje błędy, brak zastanowienia i głupotę. Nie była jedyna. Ja też byłem zbyt zajęty martwieniem się jej zachowaniem, by myśleć o takich szczegółach.
            - Ależ my jesteśmy durni. – Dziewczyna klepnęła się w czoło. – Powinniśmy wziąć inny zwój ze sobą, by teleportować się do Konohy. Choćby w razie niebezpieczeństwa! – dodała. 
            - Nie zwalaj wszystkiego na nas. To Hokage powinna była tego dopilnować – mruknąłem kwaśno. Tak czy inaczej nie był to czas na takie zmartwienia. Czekała nas misja i próba utrzymania Niko przy życiu. Za wszelką cenę. 
            Wstaliśmy rano w kiepskich humorach. Zjedliśmy śniadanie przy mniejszym ognisku. Noc w namiocie nawet pod trzema grubymi kocami była uciążliwa. Nawet zastanawiałem się, czy nie spać przy ognisku. Lub namówić Niko do wezwania summonów już w nocy, by nas ogrzewały. 
            Spakowaliśmy namioty i śpiwory, zapieczętowaliśmy je i ubraliśmy się stosownie do pogody. Niko zdjęła rękawiczkę i rozgryzła sobie palec, układając sześć kolejnych pieczęci i trzaskając otwartą ręką w wytopione miejsce po naszych śpiworach. 
            W kłębie dymu ukazały się dwie sylwetki kotów o rozmiarach adekwatnych do naszych potrzeb.
            - Co jest? – zapytał ogniście rudy kot, otrząsając się z obrzydzeniem na widok śniegu. – Impreza w lodówce? 
            - Misja w Yuki no Kuni – odparła ponuro szatynka, podchodząc do drugiego, jasnego kota. 
            - Ktoś tu wstał lewą nogą – zamruczała kotka, oblizując się, nie wiadomo czemu. Posłałem jej ostrzegawczy wzrok. Dobrze pamiętałem odzywki i sposób bycia Myoujou. Szczęście, że Niko pozwoliła mi dosiąść Marsa, bo nie miałem pojęcia, jak wytrzymałbym na grzbiecie tej esencji chamstwa w kociej skórze. 
            - Miałam nadzieję zobaczyć Saturn – przyznała kunoichi, usadawiając się na plecach summona z całym bagażem. Wenus warknęła pod jej ciężarem.
            - Przesadzasz z ciastkami, księżniczko – wymruczała, zaraz potem jednak demonstrując swoją siłę, liżąc się po przedniej łapie i utrzymując Niko na trzech pozostałych. Niko zignorowała uwagę. – Zaraz, zaraz. Znasz tę perełkę? – zdziwiła się kotka, zaprzestając czynności. 
            - Tak, to ja ją do was sprowadziłam. Znacie ją? – zapytała zielonooka z nutką nadziei w głosie. 
            - Każdy ją zna – westchnął Mars. Usiadłem na nim, starając się nie sprawiać mu większego bólu. – Urządziła nam niezłe piekło – zaśmiał się lekko, przez co straciłem na chwilę równowagę. 
            - Jak to? – Niko uniosła brew. 
            - Nie jest już tą kotką, którą znasz, kochanieńka – wytłumaczyła kocica, nie ukrywając zadowolenia. – Ma swój charakterek. Ale co ja ci będę mówić. Wezwij ją za… - Kot pokiwał głową, zupełnie jak liczący w głowie człowiek. - …około dwa tygodnie, a się przekonasz. O ile tylko Wielka Saturn raczy się pojawić. 
            Niko nie wydawała się zachwycona otrzymanymi wiadomościami. Ruszyliśmy na jej prośbę i po chwili znowu otaczał nas tnący śnieg. Tym razem, na nasze szczęście, wiatr wiał z północy, więc nie przeszkadzał nam tak bardzo. Niko, jako bardziej doświadczona w ujeżdżaniu kotów, biegła na przedzie, co jakiś czas obserwując kompas i poprawiając nasz kurs. 
            Z imponującym tempem pokonywaliśmy kolejne doliny. W nich robiliśmy przerwy, gdyż śnieg i wiatr nie docierały tam w takiej mierze, jak na równinach. Koty narzekały głośno i męczyły się pod naszym ciężarem, ale Niko uspokajała je puszkowanymi sardynkami. 
            Po południu minęliśmy główne pasmo górskie. Na podstawie charakterystycznego wgłębienia w południowym klifie, odnaleźliśmy nasze położenie na mapie. Nie byliśmy daleko. Czekało nas najwyżej kilka godzin podróży do spotkania z plemieniem. Mieliśmy nadzieję, że było się jeszcze z kim spotykać. 
            Na szczęście po paru godzinach zaczęliśmy dostrzegać coś nowego na horyzoncie przysłoniętym spadającym śniegiem. Pierwsza dostrzegła to Niko, przez co zmieniliśmy lekko kurs. Wyglądało to na ogromną lampę. Później dopiero spostrzegliśmy ciemny dym i zrozumieliśmy, że zbliżamy się do obozu Himanako. Summony przyspieszyły mimo zmęczenia. Im bliżej byliśmy, tym więcej małych światełek ukazywało się naszym oczom. Były to ogniska pomiędzy sporymi namiotami o dziwnych kształtach. Zaraz na wschód, za obozem, rozpościerał się kolejny las. 
            Koty zwolniły paręset metrów przed naszym celem. 
            - Co jest? – zapytałem Marsa. Jego wyraziste, rude futro i emanujące od niego ciepło znacznie odstawało od otoczenia. 
            - Takie zwierzęta jak my mogą nie być przez nich mile widziane. Lepiej, byście dalej szli sami – odparł kot, przechylając lekko głowę.
            - Ma rację. Choć myślałam, że w tych lasach przeważają lisy, wilki i niedźwiedzie. – zauważyła Niko. Kiepsko ją słyszałem przez wiatr. 
            - To nie ma znaczenia. Wielkie, włochate i dyszące zwierze, śliniące się na widok wszystkiego, co zawiera mięso… może ich przerazić. – skwitował kot. Wenus prychnęła, zupełnie jakby ten opis jej nie dotyczył.
            Ja i Niko zeszliśmy z summonów, poprawiając plecaki. 
            - Dzięki – uśmiechnęła się zielonooka, unosząc rękę. 
            - Gdy wrócisz, daj znać, wpadniemy do ciebie – mruknęła Myoujou z dziwną chytrością w głosie. – Masz u nas dług. 
            Oba stworzenia zniknęły w kłębie dymu. 
            - Jak spłacasz długi za takie misje? – zapytałem, unosząc brew.
            - Nie spłacam. Staram się nie utrzymywać z nią kontaktu – odparła kunoichi. Popatrzyliśmy na obozowisko w oddali i zgodnie ruszyliśmy w jego kierunku. Zanim do niego doszliśmy, przy namiocie najbliżej nas zgromadziła się masa osób. Wszyscy mieli na sobie płaszcze lub kurtki z futer i skór zwierząt. Namioty ozdobione były porożami. Nic ich jednak nie chroniło przed wiatrem. Nie dziwne, skoro dwa dni z kolei wiał on z różnych stron.
            Z tłumu gapiów, w tym głównie dorosłych mężczyzn, wyłonił się młody chłopak, znacznie wyższy ode mnie. Miał poważną minę i trzymał w rękach dwa rozwinięte zwoje – czerwony i zielony.
            Na ten widok ogarnęło mnie przygnębienie. W końcu to ja wybrałem ten przeklęty żółty kolor. 
            - Nie powinniście wyskoczyć stąd? – zapytał na pozór luźnym tonem, zaraz potem rzucając jednak rulony na ziemię. 
            - Przepraszamy. Wysłaliśmy trzy zwoje i niestety wybraliśmy ten zły – odparła Niko, trzęsąc się z zimna. Podróż przy takiej prędkości i takim sposobem była jeszcze bardziej mrożąca krew w żyłach, bo niemal wcale się nie ruszaliśmy. 
            - Wiedziałem, że te wasze ninja-zabawki na nic się zdadzą – warknął chłopak, pokazując gestem ręki, by ludzie się rozeszli. Tłum posłuchał go, wracając do ognisk i namiotów. – Czemu jednak nie wysłaliście kilku drużyn, każdej innym zwojem? Mieliśmy mieć cały skład shinobi na miejscu już przedwczoraj. 
            - Mamy niedobór ludzi – odparła Niko, nie wytrzymując i rzucając torbę na ziemię. – Możemy porozmawiać gdzie indziej? Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich temperatur. 
            - Jeszcze nie skończyłem – warknął władczo nieznajomy, będący, jak mniemam, przywódcą tej gromady. – Kim wy w ogóle jesteście?
            - Shinobi z Konohy – odparłem, tracąc cierpliwość. Czułem w powietrzu zatargi z kolejnym młodym pracodawcą. Tym razem nie z zazdrości o Niko, a w jej obronie. 
            - To widzę, macie w końcu te przeklęte opaski – prychnął wódz. Dopiero teraz zauważyłem, że na plecach miał kołczan pełen strzał. Odpowiadał więc za polowania. – Pytam się tylko, za kogo wy mnie macie. Wy w sensie wioska. Miałem nadzieję na dorosłych mężczyzn. Ninja. Trzech lub czterech. Nie dwoje dzieciaków.
            Zacisnąłem zęby. Bycie niespalonym na węgiel ten facet zawdzięczał jedynie mojemu chwilowemu zmęczeniu. 
            - Jesteśmy lepsi, niż ci się wydaje – odparła odważnie Niko. Uśmiechnąłem się lekko. Powiedziała to niego „ty”, co jednoznacznie opisywało jej podejście do wodza. – Mamy wracać? – Wskazała na kierunek, z którego przybyliśmy, unosząc do góry brwi.
            - Nie. Jasne, że nie – mruknął chłopak trochę za szybko na spokój. – Jednak zrozumcie moje rozgoryczenie. Jesteście tylko dwoma kroplami w morzu potrzeb. 
            - Poradzimy sobie. Jestem Niko. – Dziewczyna podała mu rękę, którą on z widocznym wahaniem uścisnął. Nie z niechęci. Po prostu musiał być nieprzyzwyczajony. 
            - Uchiha Sasuke – przedstawiłem się, gdy wódz przeniósł na mnie wzrok. 
            Jego spojrzenie nawet nie drgnęło. W lot wiedziałem, że nie wie, kim jestem. Nie słyszał o moim klanie i nie miało dla niego znaczenia moje pochodzenie. 
            Nie wiedzieć czemu… odpowiadało mi to. Była to szansa na pokazanie obcemu, na co naprawdę mnie stać, bez uprzednio przyczepionych karteczek z napisem „dziedzic” i „geniusz”. No i było to jak najbardziej fair wobec Niko.
            - Jestem Keina. Tymczasowy wódz Himanako – przedstawił się chłopak. Wskazał nam największy namiot. – Tam omówimy szczegóły.   
            - Tymczasowy? – spytała Niko. Wiedziałem, że to zrobi. Taka ona już była. Nie widziała, w przeciwieństwie do mnie, zmiany postawy Keiny, gdy wypowiedział słowo „tymczasowy”. Za wścibskość otrzymała chłodne spojrzenie, ale i odpowiedź.
            - Wodza zagryzł niedźwiedź. Dwa tygodnie temu. Był moim ojcem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy