Shizune wyciągnęła w moim kierunku rękę trzymającą
trzy zwoje. Przełknęłam ślinę. Czy to właśnie była ta śmiertelna
decyzja? Czy mój charakter wskazywał jednoznacznie na to, że mimo niebezpieczeństwa
przyjmę misję i przez to właśnie zginę? Nie za bardzo w to wierzyłam. Jasne,
nigdy nie odmawiałam wykonania zadania, nawet nie wiem, czy miałam taką
możliwość. Może warto było spróbować.
- Co się stanie… jeśli nie wykonamy
tej misji? – zapytałam, zachowując pozorny spokój. Uchiha nie zareagował, za to
brunetka skrzywiła się nieco w zaskoczeniu.
- Cóż… istnieje możliwość, że całe
plemię… czyli około trzydziestu osób, zginie. Kończy im się żywność, gdyż i tak
nie planowali tak długiej podróży. Spowolniła ich zamieć. Wszyscy są
wykończeni, a…
- No dobra. Rozumiem – westchnęłam.
Kobieta po raz kolejny wyciągnęła w naszym kierunku zwoje. Mój partner zauważył
moje ciągłe wahanie i nie drgnął z miejsca. Czyli mój charakter nakazywał mi
podjąć ryzyko. To pewne. Ale jeśli na misję udałby się ktoś inny? Nie miałabym
na sumieniu życia niewinnych ludzi i mogłabym uniknąć okropnego losu. – A… czy
mogłaby ta misja zostać… przydzielona komuś innemu?
- Żartujesz sobie, dziecko? –
prychnęła Hokage, wymijając Shizune. – Oni potrzebują was obojga, najlepiej
władających Katonem. Kakashi i inni są na o wiele ważniejszych dla samej wioski
misjach. Jeśli nie wy, to kto inny poradzi sobie w razie nieudanej
teleportacji? – Kobieta podparła się pod boki, patrząc na mnie wyczekująco.
Spuściłam głowę. Chyba nie miałam wyboru.
- Co jest? – Poczułam na plecach
rękę Sasuke. Spojrzałam na niego, widząc na jego zwykle marmurowej twarzy
konsternację i zmartwienie. Czy może tylko zaciekawienie i irytację?
- Tak, jasne. To znaczy... nic.
Wszystko w porządku – skłamałam, oddychając głęboko. Nie chciałam kolejny raz
wyjść na słabeusza. Jeśli moim przeznaczeniem było ryzyko, to nie miałam
wyboru. Nic nie układało się po mojej myśli? Trudno. Takie było życie kunoichi.
- Wybierz jeden – zachęciła Shizune,
podsuwając mi kolejny raz pod nos trzy zwoje. Każdy z nich był tej samej
wielkości i wykonany z tego samego materiału. Różniły się tylko sznurami, owiniętymi
wokół.
Czerwony, żółty, czy zielony…?
Mój charakter i upodobania
wskazywały na zielony, mój ulubiony kolor. A co, jeśli to on miał być dla mnie,
a raczej dla nas, zgubny? Przed oczami stanął mi mój własny pogrzeb.
Białe kwiaty, trumna, masa płaczących ludzi.
- Ty wybierz – mruknęłam do Sasuke,
odsuwając się o krok. Brunet spojrzał na mnie jeszcze raz tym swoim
przenikającym wszystko na wskroś wzrokiem i przyjrzał się zwojom. Po kilku
sekundach wyciągnął rękę i dotknął zielonego.
- Nie! – krzyknęłam.
Wszyscy troje popatrzyli na mnie jak
na idiotkę.
- Nie… nie jestem pewna. To znaczy…
mam złe przeczucia co do niego. – Uchiha zmarszczył brwi. Chyba już wiedział,
że coś jest ze mną nie tak. Ale to nie był czas na wyjaśnienia. – Wybierz inny.
Sasuke chwycił zwój pośrodku, ten
przewiązany żółtą wstęgą. Rzeczywiście był to neutralny, wręcz wesoły kolor.
Nie reprezentował mnie, jak kolor zielony, ani śmierci i krwi, jak kolor
czerwony. Moja intuicja podpowiadała mi, że to dobry wybór.
- No dobra. Rozwiń go –
poleciła Hokage, odkładając dwa pozostałe zwoje na półkę. – Przeniesienie
potrwa kilka sekund i z pewnością nie będzie przyjemne, ale za to bezpieczne. O
ile wylądujecie w dobrym miejscu. Jeśli nie, macie kompas. Musicie dotrzeć na południowy
wschód, do wąwozu. Po drodze natkniecie się na plemię Himanako. Jeszcze nie
dotarli do przełęczy. Gdy już się z nimi skontaktujecie, na pewno was poznają i
zapewnią wam ochronę przed mrozem. Pamiętajcie jednak, że w waszym obowiązku jest
nie tylko oczyszczenie wąwozu, ale zapewnienie im bezpieczeństwa. Mogą was
prosić o co zechcą.
Sasuke rozwinął zwój, a Shizune
wskazała, by rozłożył go na ziemi. Założyliśmy plecaki, w większej części
zawierające jedzenie, i stanęliśmy na wyznaczonych miejscach. Naprzeciwko
siebie.
- Wykonajcie pieczęci Konia, Psa i
Zająca, a potem trzymajcie się mocno.
Sasuke zaczął wykonywać symbole, a
ja ułamek sekundy po nim.
- Zaraz… czego? – zapytałam,
a w tej samej chwili Uchiha chwycił mnie mocno za rękę.
Poczułam się, jakby ktoś mną kręcił
i podrzucał. Robiło mi się na zmianę zimno i ciepło. Nie mogłam otworzyć oczu.
Dziwna siła rzucała mną na wszystkie strony. Było mi niedobrze.
Zaraz potem poczułam chłód i wiatr.
I spadanie.
Uderzyłam o coś miękkiego, ale mimo
to bolało.
Otworzyłam oczy. Wokół było pełno
śniegu. Na szczęście byłam cała, choć nadal kręciło mi się w głowie. Dopiero po
kilkakrotnym mrugnięciu oczami zorientowałam się, że mój upadek zamortyzował
nie kto inny jak Uchiha, leżący nieopodal i trzymający się za ramię.
- Następnym razem nie zamykaj oczu –
warknął, wstając i otrzepując się ze śniegu. Wyciągnął rękę przed siebie i
zakręcił nią, rozmasowując sobie bark. – Bo spadasz głową w dół.
Czy to właśnie było to? Mogłam
zginąć od upadku, łamiąc sobie kręgosłup, a Sasuke uratował mi życie?
Nie. On zrobiłby to i tak, nie miało
to związku z żadną moją decyzją ani charakterem.
Gdzieś nad nami usłyszałam krzyk
ptaka.
- Słuchasz mnie? – brunet zamachał
mi ręką przed oczami. Ocknęłam się, mrugając jeszcze kilka razy. Biel wokół
raziła mnie w oczy. W miejscu, gdzie wylądowaliśmy, nie było nic poza masą
ośnieżonych drzew, aczkolwiek rzadko rozmieszczonych.
- Tak… tak, oczywiście – skłamałam
ponownie, rozglądając się uważnie. Powoli dochodziło do mnie, że nie jesteśmy w
miejscu, w którym powinniśmy być.
- Hn? W takim razie - co właśnie
powiedziałem? – zapytał Sasuke, otrzepując swoją torbę ze śniegu i wyjmując z
niej zwój.
- Że jestem nieuważna, głupia i
mogłam zginąć – mruknęłam, idąc jego śladem. W zwojach miałam zapieczętowane
cieplejsze ubrania. Mały kompas miałam zawieszony na szyi.
Spadaliśmy z góry, więc zwój
zaczepił się w gałęziach. To był cud, że nie połamaliśmy żadnych kończyn,
zahaczając o inne z nich. Czy był sens go szukać?
- Co się z tobą dzieje? – zapytał
chłopak, wciągając przez głowę szary sweter, który w mgnieniu oka wydostał się
ze zwoju. Spojrzałam w górę. Nie było słońca, tylko ciemne chmury. Nie słychać
było śpiewu ptaków ani szelestu liści. Wszystkie drzewa były nagie. Cóż za przygnębiający
widok.
Normalnie lodowa trumna.
- Hm? – skierowałam głowę w stronę
bruneta, przypominając sobie, że o coś mnie pytał. Na szczęście nie byłam sama.
Mimo naszych poprzednich kłótni i nieporozumień, cieszyło mnie jego towarzystwo.
Już tyle razy widział mnie słabą i pokonaną, że śmierć w jego obecności nie
robiła mi żadnej różnicy.
- Od dwóch dni chodzisz zamyślona –
zauważył shinobi, zapinając czarne rękawiczki i podchodząc do mnie. Wydawał się
rozdrażniony. – Nie uśmiechasz się, mało mówisz – wyliczył. – Pytałem się setki
razy, czy coś się stało.
- Nie. Nic – mruknęłam, mało
wzruszona jego przejęciem. Miło, że się o mnie martwił, ale co mógł z tym
zrobić? To była moja walka. Moja
misja. On tylko mógł obserwować. A potem zbierać laury za ratowanie mnie.
O ile miało mu się udać, bo do ilu
razy sztuka?
- Nie zbywaj mnie – warknął Uchiha,
idąc w moim kierunku po chrupiącym śniegu. – Wiem, że coś się stało, ale nie
chcesz mi powiedzieć.
- To… nie jest takie ważne –
westchnęłam. Świetnie, szykowała się kolejna kłótnia o nic. O nasze życie,
poglądy i o to, że jest ode mnie lepszy.
- Widocznie wręcz przeciwnie –
warknął, marszcząc groźnie brwi. – Nigdy nie widziałem cię takiej. Jesteś… boisz się czegoś – wydusił, wskazując na
mnie ręką.
Oh. Nieźle czytał z moich zachowań. Oczywiście,
że się bałam. Byłam przerażona! Czekała mnie cholerna śmierć, niemal na
każdym kroku! On się – rzecz jasna - nie bał. Nie miał czego. Był
pieprzonym geniuszem i nic mu nie groziło. Nigdy.
Za to moje szczęście się skończyło.
Byłam słaba, uparta i głupia, i musiałam za to zapłacić.
- Nic nie rozumiesz – westchnęłam, starając
się zmienić temat. Może i nigdy nie byłam kochana, nie byłam sławna. Nie byłam nim.
Ale do jasnej cholery nie chciałam umierać. – Nie dopytuj się o moje
sprawy. Żyjemy w innych światach, sam tak mówiłeś.
- Cofam to – mruknął nisko mój
partner, zbliżając się do mnie. Wlepiłam wzrok w końce moich butów, byle nie
patrzeć mu w twarz. Co ja miałam robić? Już byliśmy tu, razem. Nie było
odwrotu. – Jeśli coś się stało – musisz mi powiedzieć. Chyba nikomu nie
wypaplam, co? – Wiedziałam, że się uśmiecha. Chciał mnie pocieszyć. Nie zdawał
sobie jednak sprawy, że ani mu się to nie uda, ani niczego to nie zmieni. –
Chyba doskonale wiesz, że zawsze mogę ci pomóc. Hn. Nawet, jeśli tego nie
chcesz, to ci pomogę. Jesteśmy tu razem, a jeśli ty masz problem… to jest to
też mój problem.
- Urocze – uśmiechnęłam się kwaśno.
Chwilę potem tego pożałowałam, bo ni
stąd, ni zowąd, zostałam odrzucona na drzewo. Mocno. Uderzyłam o nie
kręgosłupem, a zanim złapałam oddech, Uchiha był już przede mną.
Do jasnej cholery. Jak ona mnie
denerwowała! Najpierw wszystko było dobrze. Wprowadziła się do mnie, była w
świetnym nastroju. Urządzaliśmy mieszkanie. Trenowaliśmy razem. Wykonaliśmy
misję, na której nareszcie pokazała, na co ją i jej genjutsu stać. Potem dwie
kolejne. Nic się nie działo. Myślałem, że fazę braku pewności siebie i
zamartwiania się o głupoty ma za sobą. Upiekłem jej przeklęte ciasto,
spełniałem jej zachcianki, byleby tylko utrzymać ten stan.
Wychodziłem z siebie, by była
zadowolona. Pokazywałem jej, że mi na niej zależy. Nie tylko słowami. Gestami
też.
Oparłem ręce na twardym, czarnym
pniu, tuż obok jej głowy. Przypomniał mi się sen w Yutatoshi. Z tym, że teraz
to była jawa.
- Widzę, że nadal wkurzasz się za to
na tarasie, ale chyba ustaliliśmy, że jestem dupkiem i przeprosiłem cię już za
to – powiedziałem, widząc, jak patrzy na mnie z nutką wściekłości. Co ja jej
znowu takiego zrobiłem?
- Nie o to chodzi – mruknęła
dziewczyna, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Nie wszystko kręci się wokół
ciebie i twoich humorków.
- Moich humorków? –
prychnąłem, pochylając się lekko, by nasze twarze były na tyle blisko, by musiała
mnie słuchać i patrzeć, jak bardzo mnie ta sytuacja męczy i irytuje. – To ty
masz jakieś fale nastrojów. Wprowadzasz się do mnie, żartujesz, uśmiechasz,
przytulasz mnie i traktujesz jak przyjaciela. Potem nagle zjawia się ten
summon, Saturn znika, a ty na samo wspomnienie o misji latasz jak kot z
pęcherzem.
Nie odpowiedziała. Patrzyła na mnie,
przygryzając dolną wargę. Mimo niskiej temperatury nie drżała.
- Twierdzisz, że jesteś silna. Ja
też tak sądzę – powiedziałem łagodniej. – Więc ogarnij się. Nie musisz tego
nikomu udowadniać. Skup się na tym, co robisz.
- A więc chodzi o misję?! –
krzyknęła, a ja odsunąłem się o kilka centymetrów. – O to tylko ci chodzi?
Martwisz się, że zawalę, a potem ty będziesz musiał wszystko robić za mnie,
tak?
- Nie. Nie o to…
- A o co?! – warknęła, teraz już na
pewno zła. – O to, że zawiodę i hańba spadnie na wielkiego Pana Uchihę? Otóż nie!
Z tym na pewno nie mam problemu.
- No więc o co chodzi? – mruknąłem,
już zupełnie zagubiony.
- Nie twoja pieprzona sprawa. – Niko
zmrużyła oczy, po czym chwyciła mnie za ramiona, próbując mnie odepchnąć.
- Teraz, skoro się na mnie wydarłaś,
już tak. Słucham – naciskałem, jednocześnie mocniej opierając się o drzewo. Gdy
Niko próbowała przecisnąć się dołem, obniżałem ręce.
- Nie – warknęła, ponownie chwytając
mnie za ramiona i próbując mnie odepchnąć.
- To ma związek ze mną? – zapytałem
przez zęby, widząc panikę w jej oczach. Była zupełnym przeciwieństwem demona ze
snu. Była zagubiona, wściekła i bała się czegoś, co miało związek ze mną lub
tym miejscem.
- O-odczep się! – warknęła mi prosto
w twarz, odpychając teraz mój tors. Posłałem trochę chakry w moje dłonie, by
mocniej trzymały się kory. Byłem ciekawy, co się stało i chyba miałem prawo się
martwić, co się z nią dzieje.
- To ma coś wspólnego z Krajem
Śniegu? Odpowiedz – rozkazałem. Wiedziałem, że to nie to, gdyż Niko zachowywała
się dziwnie już przed wiadomością, gdzie wyruszamy. Jednak im dalej
zagłębialiśmy się w szczegóły zadania, tym dziwniej się zachowywała. Dziewczyna
milczała, lecz zaczęła się uspokajać. Oparła się plecami o drzewo, patrząc w
jakieś ciekawe miejsce ponad moim ramieniem. – Chrzanię misję. Chodzi mi o
ciebie. Czy to tak trudno zrozumieć?
- Tak. Nie rozumiem, czym się tak
martwisz – wyszeptała zielonooka, nadal odmawiając patrzenia na mnie. Nie miała
dreszczy ani nie uciekała od mojej bliskości. Po prostu nagle mnie
nienawidziła. – Sam powiedziałeś, że jestem silna.
- Fizycznie może tak – przyznałem, w
końcu widząc jej skrzące się oczy. – Ale naprawdę silne osoby tak się nie
zachowują. Mam prawo się tobą opiekować, i jeśli to znaczy przypieranie cię do
drzewa i wyciskanie z ciebie prawdy, bo ty nie potrafisz sama powiedzieć, o co
ci chodzi, to jestem w stanie podołać zadaniu. Wbrew twojej woli.
- Ty naprawdę nic nie rozumiesz –
jęknęła z wyrzutem. – Nie jestem
tobą. Nie mam talentu, nie mam sławy, nie miałam rodziny. Ty nie musisz
pracować na sukces ani jednego dnia, a ja codziennie staram się zrobić choć
jeden krok do przodu. Nie możesz mnie oceniać – skwitowała, gdy jej oczy
zaczęły się szklić.
- Hn. Nie oceniam, ja tylko…
- Ależ tak. Zaszufladkowałeś nas
dwoje jako opiekuna i niewinną dziewczynkę. Mówiłam ci wcześniej, że pogodziłam
się z byciem najgorszą z naszej drużyny. Przyjęłam rolę goniącej, a nie
gonionej. Ale nigdy nie powiedziałam, że macie traktować mnie ulgowo. I
wypominać mi w kółko każdy błąd. Bo to wcale nie pomaga!
Zupełnie nie wiedziałem, co
powiedzieć. Za dużo w ostatnich miesiącach widziałem jej rozterek.
Zastanawiałem się też, do czego ona zmierza. Już dawno przestała odpowiadać na
to, co mówię. Prowadziła dialog z samą sobą, pogrążając się coraz bardziej. Czy
tak trudno było jej zrozumieć, że mi też nie jest łatwo? Że nie mam wyboru?
Jak miałem ułatwić jej
samodoskonalenie, skoro ani nie chciała pomocy, ani motywacji? Jak mogłem ją
uszczęśliwić, nie dając jej forów? Nie oszukując jej? Jeżeli jej jedynym celem
było pokonanie mnie?
- Więc nadal widzisz mnie jako
rywala. Wroga, nie kompana – stwierdziłem cicho. Czyż nie taki był cel
tworzenia grup dwuosobowych? Uzupełnianie się nawzajem? Czemu nie mogła
zrozumieć, że wszelkie braki nadrabiała innymi rzeczami, przez co wszystkie jej
niedoskonałości kompletnie ignorowałem?
Niko nabrała powietrza, wydając się
zaskoczona. Spojrzała na mnie. Na szczęście powstrzymała płacz.
- Nie wiedziałam, że ty tego chcesz.
Przypomniały mi się moje relacje z
Naruto i Sakurą. Niko była trochę taka, jak ja kiedyś. Chciała być silniejsza i
mądrzejsza od wszystkich, i to przysłaniało jej prawdę, której nauczyliśmy się
na pierwszych zajęciach z Kakashi’m. Że drużyna jest najważniejsza. Że samemu
nie jest się w stanie wiele zrobić.
- Bardzo przeceniasz relacje
pomiędzy rywalami i współpracownikami z drużyny, jeśli sądzisz, że takie chwile
jak ta należą do ich obowiązków i pytam cię służbowo.
Niko westchnęła, obejmując się
ramionami. Mi zaczynało być już zimno, a co dopiero jej.
- Nie chcę już ani razu słyszeć od
ciebie takich bzdur – powiedziałem ostro. – Przebywanie z tobą i praca u twego
boku to nie obowiązek. Nikomu się nie chwalę i nic nie zyskuję pomagając ci. Gdybyś
mogła, ty też byś robiła to dla mnie, może nawet lepiej i chętniej, niż ja.
Szanuję ciebie i twoje umiejętności, więc przestań się mazgaić. Krytykując siebie
tak ostro, obrażasz i siebie samą, i naszą drużynę, i mój gust.
Niko patrzyła na mnie z lekko
rozchylonymi ustami. Po dłuższej chwili otrząsnęła się.
- Jeszcze nigdy nie słyszałam od
ciebie tylu miłych rzeczy. – uśmiechnęła się z oszołomieniem wymalowanym na
twarzy. – Dziękuję.
Westchnąłem, przewracając oczami z
ulgą. Zatrzymałem wydzielanie chakry w dłoniach i zgiąłem trochę łokcie,
zbliżając się do Niko całym ciałem. Dziewczyna momentalnie przysunęła się do
drzewa, a ja spokojnie oparłem swoje czoło na jej własnym.
Jej policzki przybrały odcień purpury.
Jeszcze nigdy - ani, gdy niosłem ją na plecach po misji z obcymi ninja udającymi
zające, ani podczas droczenia się z nią na polu treningowym, nie byliśmy tak
blisko. Zastanawiałem się, jaka była szansa, że skończy się to tak, jak mój
sen.
- Spytam ostatni raz. Potem dam ci
spokój. Stało się coś ważnego? – warknąłem, patrząc jej głęboko w oczy. Niko
drgnęła, a potem przymknęła je, nabierając powietrza.
- Tak. Yochi miała… wizję – wydusiła
z siebie powoli. - Na tej misji…
zginę.
Nie mówiłem nic. Odsunąłem się za to,
patrząc na całą jej twarz, sprawdzając, czy sobie nie żartuje. To nie był dobry
dowcip. To było niemożliwe.
- To… żart, tak? – spytałem dla
pewności. Kunoichi pokręciła głową.
Poczułem, że upadam, choć stałem w
miejscu. Skoro Niko tak się tym przejęła, to znaczyło, że summon rzadko się
mylił. Nic dziwnego, że zachowywała się dziwnie. Została wysłana na ostatnią
misję, dobrze wiedząc, co ją czeka.
- Czyś ty do reszty zgłupiała? –
zapytałem, nie mogąc uwierzyć w to, co tu się właściwie działo. – Co ty tu w
ogóle robisz? Powinnaś siedzieć zamknięta
w domu. Skoro to niebezpieczne…
- Co miałam zrobić? – zapytała
dziewczyna, marszcząc brwi. – Wypiąć się na ponad trzydziestkę ludzi czy
narazić jakiegoś innego ninja, nieznającego niebezpieczeństwa ani nie
władającego Katonem, na jeszcze pewniejszą śmierć?
- Nie wiem – przyznałem odruchowo,
powoli unosząc głos. Serce biło mi nagle niesamowicie szybko. – Ale powinnaś
zrobić cokolwiek. Powiedzieć o tym wszystkim. Mi. Hokage. Coś byśmy
wymyślili. Nie możesz się poddać i tańczyć, jak ci los zagra.
- Prędzej czy później muszę umrzeć –
odparła zielonooka, rozmawiając tak naturalnie, jakby nie zdawała sobie sprawy
z małej odległości między nami. – Taki już los. Czemu nie teraz? – uśmiechnęła
się sztywno.
- Bo ci na to zwyczajnie nie
pozwolę? – syknąłem, ponownie pochylając się nad nią. – Wracamy do domu.
- Nie! – warknęła, łapiąc mnie za
ramiona. Nie żeby mnie odepchnąć, a po to, by mną potrząsnąć. – Skończmy to, co
zaczęliśmy. Losu i tak się nie odwróci. A ci ludzie na nas liczą.
- Mam gdzieś los i tych ludzi – odparłem mało grzecznie. Niko puściła
moje ramiona z zawodem na twarzy i przewróciła oczami. – Ty jesteś ważniejsza.
– Na to odpowiedziała zmęczonym wypuszczeniem powietrza przez nos. Może nie
wyraziłem się zbyt jasno. Ponownie oparłem głowę na jej czole, zyskując jej
pełną uwagę. – Najważniejsza.
Kunoichi patrzyła na mnie przez dłuższy
moment. Na pewno już nie była wściekła. Nie bała się też tak bardzo, a
przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać. Zostało w niej tylko zagubienie i
zaskoczenie. Miałem jednak dziwne wrażenie, że bardziej zdziwiło ją to, że to
usłyszała, niż to, że w ogóle tak czułem.
Co tu kryć? Ja również byłem zszokowany
swoim niecodziennym zachowaniem.
Wzrok dziewczyny złagodniał.
Uśmiechnęła się lekko, ale szczerze, patrząc na mnie uważnie. Miałem ochotę ją
przytulić. Wiedziałem, że by mi na to pozwoliła, w końcu już wiele razy
mieliśmy podobny kontakt. Bałem się jednak, że to będzie już spore przegięcie.
- Skoro tak, to musisz liczyć się z
moim zdaniem – oświadczyła zaraz pewnym głosem, omijając z gracją moje ręce i
idąc po swoją torbę, z której wyciągnęła rękawiczki z palcami. – A moim zdaniem powinniśmy kontynuować.
- Twoje zdanie jest gówniane –
odparłem, odpieczętowując swoją kurtkę. Nie wiadomo, co nas czekało w drodze, i
o ile tu, w lesie, wiatr nam nie doskwierał tak bardzo, na lodowych pustkowiach
mogło się to zmienić.
- Mnie też nie jest do śmiechu,
uwierz – mruknęła dziewczyna, zaczesując włosy w koński ogon i chowając go pod
kaptur. Jej uszy już były czerwone od mrozu. Spod bluzki i kurtki wyciągnęła
mały kompas. – Południowy-wschód jest… - obróciła się o kilkadziesiąt stopni. -
…w tamtą stronę. Zmienię tylko buty na cieplejsze i możemy ruszać.
Nad naszymi głowami przeleciał
samotny, czarny ptak. Podążyłem za nim wzrokiem. Miałem złe przeczucia.
- Ne, Sasuke? – usłyszałem delikatny
głos Niko zaraz obok mnie. Spojrzałem na nią z uniesioną brwią. Niko przełknęła
słyszalnie. – Ty… też. W sensie… jesteś dla mnie ważny – powiedziała cicho.
Uśmiechnąłem się niezauważalnie,
ruszając we wcześniej wskazanym przez nią kierunku.
Dobrze było to usłyszeć. Miałem
wrażenie, że w tym momencie przekroczyliśmy pewną granicę. Potem mogło być już
tylko lepiej.
O ile w ogóle dla Niko miało być
jakieś „potem”.
Wyszliśmy z rzadkiego lasu. Przed
nami rozciągały się osypane grubym śniegiem wzgórza. Śnieg padał nieustannie i
wiatr kierował nam go prosto w twarz. Poprosiłem Niko, by zamiast iść koło mnie
i przekrzykiwać wichurę, opowiadając mi o szczegółach swojej przyszłej śmierci,
szła krok za mną, osłaniając się przed śniegiem. Pod naciskiem jej protestów
potem zamieniliśmy się miejscami. Mi nie robiło to różnicy, zwłaszcza, że była
niższa i drobniejsza, przez co bezsensowność jej poświęcenia wyszła na jaw
bardzo szybko.
Zaczęło się ściemniać. Ciężko było
nam zrobić postój. Osłaniając się przed wiatrem torbami, siadaliśmy co kilka
godzin, by odetchnąć. Od razu mimowolnie kuliliśmy się, siedząc na skrzypiącym
śniegu, by zebrać w sobie odrobinę ciepła.
Mróz kłuł mnie już w kości. Nie
zdawałem sobie sprawy, że panują tu aż takie warunki. Nie dziwiłem się też pośpiechowi,
z jakim Hokage wysłała nas na ratunek. Każda godzina w tym miejscu trwała
wieczność. Trzeba było być debilem lub wariatem, by mieszkać na stałe w takim
miejscu.
- Powinniśmy już stanąć! – krzyknęła
Niko w pewnym momencie, stając w miejscu i dygocząc z zimna. Nie spierałem się.
Przez śnieg i brak światła, które za dnia niemrawo – ale zawsze - przeciskało
się przez burzowe chmury, już ledwo widziała kompas na swojej dłoni. Uznaliśmy
ciemną masę na horyzoncie za las i po kilkunastu minutach dotarliśmy do niego,
zmęczeni jak nigdy. – Masz namiot?
Przytaknąłem, zdejmując kaptur.
Śnieg i tak dostał się pod niego, a woda z moich włosów spływała mi już po szyi.
Rozpieczętowałem namiot i śpiwór.
- Rozstaw swój, ja pójdę po drewno
na opał – powiedziałem, rozglądając się za dobrym drzewem. Wszystko, co leżało
na ziemi, było mokre. Trzeba było jakieś ściąć.
- Nie trzeba. – uśmiechnęła się
dziewczyna, ukazując swoje pakunki z namiotem, śpiworem i… suchym drewnem. –
Nigdy nie byłam w Yuki no Kuni. Ale wiem z doświadczenia, jak często brakuje
dobrego drewna.
W duchu podziękowałem jej za
wspaniałomyślność. Błądzenie po lesie i męczenie się z grubymi pniakami po tak
długiej wędrówce było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę.
Rozstawiłem namioty, a Niko stopiła w
śniegu okrąg, w którym poustawiała całkiem spory stos drewna. Podpaliła go i
ułożyła na wolnym od lodu skrawku gołej ziemi pokrowce od naszych śpiworów,
które od teraz miały służyć nam za siedzenie.
Zjedliśmy znaczną część jedzenia z
naszych zapasów, głównie to, co najszybciej by się popsuło. Niko zdradziła, że
miała spory arsenał gotowych klusek, przypraw i konserw na wypadek, gdybyśmy
mieli wspomagać żywnościowo ratowane plemię.
Siedzieliśmy ramię w ramię,
wpatrując się w ogień.
- Byłem tu już kiedyś – mruknąłem,
przerywając ciszę wypełnioną świstem wichury i pękaniem drewna w ognisku. Niko
spojrzała na mnie, trzymając kolana pod brodą i tuląc je do siebie mocno. –
Razem z drużyną siódmą dostaliśmy misję eskortowania tu księżniczki.
- Fuun-hime? Naprawdę? – Oczy Niko
zaiskrzyły się wesoło, nie wiem, czy z ekscytacji, czy w obliczu palącego się
ognia.
- Aah. Słyszałaś o niej? – zdziwiłem
się.
- Oczywiście. Dużo czytam o innych
krajach – odparła dumnie dziewczyna. – Słyszałam też o tej misji. Nie miałam
jednak pojęcia, że to wy – dodała po chwili.
Zamilkłem. Dopiero teraz
przypomniałem sobie, o co tak naprawdę w niej chodziło i jaka walka się w
związku z tym wywiązała. Na szczęście wygraliśmy, a ta cała Fuun objęła tron,
rozpoczynając rewolucję. Ale teraz…
- Czemu tu nie panuje wiosna? –
spytałem, mentalnie bijąc się po głowie, że dopiero teraz skojarzyłem fakty. –
Księżniczka dysponuje przecież…
- Tym ustrojstwem do zmiany świata
wokół? Masz rację – uśmiechnęła się Niko. Bycie pytaną o coś tak ważnego jak polityka
i możliwość popisania się swoją wiedzą sprawiały jej widoczną przyjemność. –
Działa ono jednak na ograniczonym obszarze. I o ile Kraj Śniegu jest stosunkowo
mały, siła machiny nie sięga tak daleko, jak tu. Ponad dwie trzecie kraju nadal
jest skute lodem. Dlatego większość ludzi mieszka w stolicy.
- Więc po co to plemię podróżuje?
Przecież kontrast między tymi miejscami jest ogromny. Kto normalny chciałby się
tu wybierać na własne życzenie?
- Nie mam pojęcia. Być może zostali
wygnani. Może nie zgadzają się z rządami Fuun. Może jest to plemię jakby-ninja
i dostali jakąś misję – myślała na głos kunoichi. Jej grzywka, zmoczona
śniegiem, schła w nieładzie. – Jak myślisz, gdzie możemy być? – zapytała po
chwili, wyciągając z mniejszej torby mapę.
Zamrugałem. I ona miała do siebie
żal, że nie spełnia oczekiwań? Miała kompas, mapę i drewno na opał, pomijając
już wiedzę na temat tego kraju. Byłem pod wrażeniem. Naruto i Sakura tylko by
mnie irytowali i spowalniali. Jeśli w ogóle przeżyliby pierwszą godzinę.
Wołałem jej jednak nie rozpieszczać komplementami.
Mogłaby się wystraszyć.
Mapa nie mówiła nam nic konkretnego.
Było tu sporo pasm górskich, a jedno podobne do drugiego. Miałem nadzieję, że
ten nieszczęsny ptak pokonał więcej drogi niż do samego wybrzeża. W głąb lądu i
do przełęczy był kawał drogi. A właśnie…
- Czemu nie wezwaliśmy kotów? –
spytałem. Moje myślenie naprawdę źle ostatnio funkcjonowało. Niko popatrzyła na
mnie, drapiąc się po głowie.
- Cóż… o ile wezwałam je do
pokonania Anaboko… tu wolę tego nie robić. Nie tylko ja je mogę przywoływać.
Mogą być komuś potrzebne, a transport jest jedną z najłatwiejszych rzeczy do
zrobienia samemu. Pomijając fakt, że nie znoszą wody i śniegu.
- Czyli wszystkiego, czego ty –
zauważyłem niechętnie. Leń bronił leni. – Nie możesz jednak myśleć ciągle o
innych. Jesteśmy w lodowej dżungli, i jeśli się nie pospieszymy, to zginiemy
nie tylko my, ale i to plemię.
Niko zamrugała pospiesznie,
zupełnie, jakbym powiedział coś niesamowitego, o czym wcześniej nie zdawała
sobie sprawy. Zamyśliła się, patrząc w skaczące płomienie, po czym przytaknęła
energicznie.
- Masz rację. Przywołam dwa koty,
gdy tylko odpoczniemy – zapewniła, ziewając. – Nie pomyślałam o nich wcześniej.
Po prostu z zasady nie chcę ich zbyt wykorzystywać. Racja - zdarza się, że
wezwę je w kryzysowych sytuacjach, jak wtedy, gdy Kakashi nas unieruchomił…
Przymknąłem oczy, przywołując dziwnie
miłe wspomnienie.
- …albo nawet, gdy mam zakupy do
niesienia. Ale wtedy nie mam wrażenia, że mnie wyręczają w obowiązkach, którym powinnam sprostać. Rozumiesz? To taka
niekontrolowana upartość – westchnęła szatynka, rozczesując palcami włosy,
swobodnie spadające jej na łopatki. Mimo piekącego mrozu, ślicznie wyglądała w
świetle tańczących płomieni. Teraz już bardziej przypominała Niko z mojego snu.
Pewną siebie, ambitną, szczerą. Choć zdecydowanie mniej przerażającą.
Nagle coś przeszło mi przez myśl.
- Jeszcze jedno pytanie – stwierdziłem,
czując w żołądku niepokojące skręcenie.
Niko obróciła się szybko w moją stronę. – Jak my, do cholery, wrócimy do domu?
Nastała cisza. Zielone oczy Niko
zrobiły się ogromne. To była jedna z tych chwil, gdy człowiek uświadamia sobie
swoje błędy, brak zastanowienia i głupotę. Nie była jedyna. Ja też byłem zbyt
zajęty martwieniem się jej zachowaniem, by myśleć o takich szczegółach.
- Ależ my jesteśmy durni. – Dziewczyna klepnęła się w
czoło. – Powinniśmy wziąć inny zwój ze sobą, by teleportować się do Konohy.
Choćby w razie niebezpieczeństwa! – dodała.
- Nie zwalaj wszystkiego na nas. To
Hokage powinna była tego dopilnować – mruknąłem kwaśno. Tak czy inaczej nie był
to czas na takie zmartwienia. Czekała nas misja i próba utrzymania Niko przy
życiu. Za wszelką cenę.
Wstaliśmy rano w kiepskich humorach.
Zjedliśmy śniadanie przy mniejszym ognisku. Noc w namiocie nawet pod trzema grubymi
kocami była uciążliwa. Nawet zastanawiałem się, czy nie spać przy ognisku. Lub
namówić Niko do wezwania summonów już w nocy, by nas ogrzewały.
Spakowaliśmy namioty i śpiwory,
zapieczętowaliśmy je i ubraliśmy się stosownie do pogody. Niko zdjęła rękawiczkę
i rozgryzła sobie palec, układając sześć kolejnych pieczęci i trzaskając
otwartą ręką w wytopione miejsce po naszych śpiworach.
W kłębie dymu ukazały się dwie
sylwetki kotów o rozmiarach adekwatnych do naszych potrzeb.
- Co jest? – zapytał
ogniście rudy kot, otrząsając się z obrzydzeniem na widok śniegu. – Impreza
w lodówce?
- Misja w Yuki no Kuni – odparła
ponuro szatynka, podchodząc do drugiego, jasnego kota.
- Ktoś tu wstał lewą nogą
– zamruczała kotka, oblizując się, nie wiadomo czemu. Posłałem jej ostrzegawczy
wzrok. Dobrze pamiętałem odzywki i sposób bycia Myoujou. Szczęście, że Niko
pozwoliła mi dosiąść Marsa, bo nie miałem pojęcia, jak wytrzymałbym na
grzbiecie tej esencji chamstwa w kociej skórze.
- Miałam nadzieję zobaczyć Saturn –
przyznała kunoichi, usadawiając się na plecach summona z całym bagażem. Wenus
warknęła pod jej ciężarem.
- Przesadzasz z ciastkami, księżniczko
– wymruczała, zaraz potem jednak demonstrując swoją siłę, liżąc się po
przedniej łapie i utrzymując Niko na trzech pozostałych. Niko zignorowała
uwagę. – Zaraz, zaraz. Znasz tę perełkę? – zdziwiła się kotka, zaprzestając czynności.
- Tak, to ja ją do was sprowadziłam.
Znacie ją? – zapytała zielonooka z nutką nadziei w głosie.
- Każdy ją zna –
westchnął Mars. Usiadłem na nim, starając się nie sprawiać mu większego bólu. –
Urządziła
nam niezłe piekło – zaśmiał
się lekko, przez co straciłem na chwilę równowagę.
- Jak to? – Niko uniosła brew.
- Nie jest już tą kotką, którą
znasz, kochanieńka – wytłumaczyła kocica, nie ukrywając zadowolenia.
– Ma
swój charakterek. Ale co ja ci będę mówić. Wezwij ją za… - Kot
pokiwał głową, zupełnie jak liczący w głowie człowiek. - …około dwa tygodnie, a się
przekonasz. O ile tylko Wielka Saturn raczy się pojawić.
Niko nie wydawała się zachwycona
otrzymanymi wiadomościami. Ruszyliśmy na jej prośbę i po chwili znowu otaczał
nas tnący śnieg. Tym razem, na nasze szczęście, wiatr wiał z północy, więc nie
przeszkadzał nam tak bardzo. Niko, jako bardziej doświadczona w ujeżdżaniu
kotów, biegła na przedzie, co jakiś czas obserwując kompas i poprawiając nasz
kurs.
Z imponującym tempem pokonywaliśmy
kolejne doliny. W nich robiliśmy przerwy, gdyż śnieg i wiatr nie docierały tam
w takiej mierze, jak na równinach. Koty narzekały głośno i męczyły się pod
naszym ciężarem, ale Niko uspokajała je puszkowanymi sardynkami.
Po południu minęliśmy główne pasmo
górskie. Na podstawie charakterystycznego wgłębienia w południowym klifie,
odnaleźliśmy nasze położenie na mapie. Nie byliśmy daleko. Czekało nas najwyżej
kilka godzin podróży do spotkania z plemieniem. Mieliśmy nadzieję, że było się
jeszcze z kim spotykać.
Na szczęście po paru godzinach
zaczęliśmy dostrzegać coś nowego na horyzoncie przysłoniętym spadającym
śniegiem. Pierwsza dostrzegła to Niko, przez co zmieniliśmy lekko kurs.
Wyglądało to na ogromną lampę. Później dopiero spostrzegliśmy ciemny dym i
zrozumieliśmy, że zbliżamy się do obozu Himanako. Summony przyspieszyły mimo
zmęczenia. Im bliżej byliśmy, tym więcej małych światełek ukazywało się naszym
oczom. Były to ogniska pomiędzy sporymi namiotami o dziwnych kształtach. Zaraz
na wschód, za obozem, rozpościerał się kolejny las.
Koty zwolniły paręset metrów przed
naszym celem.
- Co jest? – zapytałem Marsa. Jego
wyraziste, rude futro i emanujące od niego ciepło znacznie odstawało od
otoczenia.
- Takie zwierzęta jak my mogą nie
być przez nich mile widziane. Lepiej, byście dalej szli sami –
odparł kot, przechylając lekko głowę.
- Ma rację. Choć myślałam, że w tych
lasach przeważają lisy, wilki i niedźwiedzie. – zauważyła Niko. Kiepsko ją
słyszałem przez wiatr.
- To nie ma znaczenia. Wielkie,
włochate i dyszące zwierze, śliniące się na widok wszystkiego, co zawiera
mięso… może ich przerazić. – skwitował kot. Wenus prychnęła,
zupełnie jakby ten opis jej nie dotyczył.
Ja i Niko zeszliśmy z summonów,
poprawiając plecaki.
- Dzięki – uśmiechnęła się zielonooka,
unosząc rękę.
- Gdy wrócisz, daj znać,
wpadniemy do ciebie – mruknęła Myoujou z dziwną chytrością w głosie.
– Masz
u nas dług.
Oba stworzenia zniknęły w kłębie
dymu.
- Jak spłacasz długi za takie misje?
– zapytałem, unosząc brew.
- Nie spłacam. Staram się nie
utrzymywać z nią kontaktu – odparła kunoichi. Popatrzyliśmy na obozowisko w
oddali i zgodnie ruszyliśmy w jego kierunku. Zanim do niego doszliśmy, przy
namiocie najbliżej nas zgromadziła się masa osób. Wszyscy mieli na sobie
płaszcze lub kurtki z futer i skór zwierząt. Namioty ozdobione były porożami.
Nic ich jednak nie chroniło przed wiatrem. Nie dziwne, skoro dwa dni z kolei
wiał on z różnych stron.
Z tłumu gapiów, w tym głównie
dorosłych mężczyzn, wyłonił się młody chłopak, znacznie wyższy ode mnie. Miał
poważną minę i trzymał w rękach dwa rozwinięte zwoje – czerwony i zielony.
Na ten widok ogarnęło mnie
przygnębienie. W końcu to ja wybrałem ten przeklęty żółty kolor.
- Nie powinniście wyskoczyć stąd? – zapytał na pozór luźnym tonem,
zaraz potem rzucając jednak rulony na ziemię.
- Przepraszamy. Wysłaliśmy trzy zwoje
i niestety wybraliśmy ten zły – odparła Niko, trzęsąc się z zimna. Podróż przy
takiej prędkości i takim sposobem była jeszcze bardziej mrożąca krew w żyłach,
bo niemal wcale się nie ruszaliśmy.
- Wiedziałem, że te wasze
ninja-zabawki na nic się zdadzą – warknął chłopak, pokazując gestem ręki, by
ludzie się rozeszli. Tłum posłuchał go, wracając do ognisk i namiotów. – Czemu
jednak nie wysłaliście kilku drużyn, każdej innym zwojem? Mieliśmy mieć cały
skład shinobi na miejscu już przedwczoraj.
- Mamy niedobór ludzi – odparła
Niko, nie wytrzymując i rzucając torbę na ziemię. – Możemy porozmawiać gdzie
indziej? Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich temperatur.
- Jeszcze nie skończyłem – warknął
władczo nieznajomy, będący, jak mniemam, przywódcą tej gromady. – Kim wy w
ogóle jesteście?
- Shinobi z Konohy – odparłem,
tracąc cierpliwość. Czułem w powietrzu zatargi z kolejnym młodym pracodawcą.
Tym razem nie z zazdrości o Niko, a w jej obronie.
- To widzę, macie w końcu te
przeklęte opaski – prychnął wódz. Dopiero teraz zauważyłem, że na plecach miał
kołczan pełen strzał. Odpowiadał więc za polowania. – Pytam się tylko, za kogo
wy mnie macie. Wy w sensie wioska. Miałem nadzieję na dorosłych mężczyzn. Ninja. Trzech lub czterech.
Nie dwoje dzieciaków.
Zacisnąłem zęby. Bycie niespalonym
na węgiel ten facet zawdzięczał jedynie mojemu chwilowemu zmęczeniu.
- Jesteśmy lepsi, niż ci się wydaje
– odparła odważnie Niko. Uśmiechnąłem się lekko. Powiedziała to niego „ty”, co
jednoznacznie opisywało jej podejście do wodza. – Mamy wracać? – Wskazała na
kierunek, z którego przybyliśmy, unosząc do góry brwi.
- Nie. Jasne, że nie – mruknął
chłopak trochę za szybko na spokój. – Jednak zrozumcie moje rozgoryczenie. Jesteście
tylko dwoma kroplami w morzu potrzeb.
- Poradzimy sobie. Jestem Niko. – Dziewczyna
podała mu rękę, którą on z widocznym wahaniem uścisnął. Nie z niechęci. Po
prostu musiał być nieprzyzwyczajony.
- Uchiha Sasuke – przedstawiłem się,
gdy wódz przeniósł na mnie wzrok.
Jego spojrzenie nawet nie drgnęło. W
lot wiedziałem, że nie wie, kim jestem. Nie słyszał o moim klanie i nie miało
dla niego znaczenia moje pochodzenie.
Nie wiedzieć czemu… odpowiadało mi
to. Była to szansa na pokazanie obcemu, na co naprawdę mnie stać, bez uprzednio
przyczepionych karteczek z napisem „dziedzic” i „geniusz”. No i było to jak
najbardziej fair wobec Niko.
- Jestem Keina. Tymczasowy wódz
Himanako – przedstawił się chłopak. Wskazał nam największy namiot. – Tam
omówimy szczegóły.
- Tymczasowy? – spytała Niko.
Wiedziałem, że to zrobi. Taka ona już była. Nie widziała, w przeciwieństwie do
mnie, zmiany postawy Keiny, gdy wypowiedział słowo „tymczasowy”. Za wścibskość
otrzymała chłodne spojrzenie, ale i odpowiedź.
- Wodza zagryzł niedźwiedź. Dwa
tygodnie temu. Był moim ojcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz