6 lipca 2012

Rozdział LXXX - "Nieznajomy"


          Obudziłam się gwałtownie. Zupełnie nie wiedziałam, czemu. Śniło mi się coś przejmującego i ekscytującego, bo serce łomotało mi w piersi, a rozpędzone myśli kotłowały mi się w głowie.
            W pokoju było ciemno, więc zrobiłam to, co każdy normalny człowiek by zrobił – zamknęłam oczy i zrelaksowałam się, próbując ponownie zasnąć.
            I wtedy to poczułam.
            Obcą prezencję. Świadomość, że jestem obserwowana. Ciemny kształt odciskający się w cieniu pokoju. Gdy skupiłam się wystarczająco mocno, czułam też lekką, stłumioną chakrę i słyszałam niespokojny, przyduszony oddech.
            Starając się nie wykonywać żadnych gwałtowniejszych ruchów obróciłam się na drugi bok, wkładając rękę pod poduszkę i oplatając powoli palce wokół rękojeści noża. Nie mogłam zdecydować, czy rzucić nim w ciemność pokoju, czy zeskoczyć z łóżka i podbiec w kierunku nieproszonego gościa.
            Każda z tych opcji miała swoje wady i zalety. Byłam jednak zbyt zmęczona i ociężała, by walczyć w zwarciu. Lepiej było uciekać.
            Jednym, płynnym ruchem jednocześnie wyciągnęłam nóż spod głowy, wstałam do siadu i zamachnęłam się po łuku, wypuszczając z dłoni broń, gdy tylko moje oczy dostrzegły w cieniu zarys wrogiej sylwetki.
            Nim ostrze doleciało do celu, usłyszałam gwałtowne nabranie powietrza. W ciemności błysnęły dwa małe, czerwone punkty, a napastnik zrobił krok do tyłu, łapiąc lecącego wprost na jego twarz kunai’a między palcami.
            - To ja – dobiegł mnie ochrypły głos Sasuke. Nie byłam pewna, czy był rozbawiony, czy zdenerwowany moją reakcją.
            - Co tu robisz? – spytałam sennie, nawet nie próbując myśleć, co by się stało, gdyby shinobi był równie nieprzytomny, jak ja, a nóż wbiłby mu się między oczy. Westchnęłam, odgarniając włosy z twarzy. Zawsze gdy spałam, puszyły się na wszystkie strony i właziły mi do oczu. Wyglądałam, jakby mnie trafił piorun.
            - Nie mogę spać.
            Spoważniałam, prostując plecy. Dobrze wiedziałam, co to oznaczało.
            Sasuke mógł spać. Problemem było jednak to, co widział, gdy spał. Jego koszmary spowodowane Pieczęcią mieszały się teraz z tymi przepełnionymi wspomnieniami o jego rodzinie. Niejednokrotnie, gdy wstawałam w nocy po coś do picia lub wracałam późno z misji, nie zastawałam go w łóżku, a na balkonie. Gdy zrobiło się chłodniej, siedział na kanapie w salonie, w zupełnej ciemności, patrząc bez emocji w jakiś bliżej nieokreślony punkt na ścianie.
            Nie chciał spać. Był wściekły i rozżalony, przeżywając w kółko swoją przeszłość. Koszmary nie dawały mu zapomnieć i żyć normalnie. Próbowałam mu pomóc, wysłać go na rozmowę do Anko lub po leki ułatwiające sen do Shizune, ale mnie zbywał.
            Teraz jednak widocznie sny przeszły wszelkie granice, bo przyszedł do mnie sam.
            Uniosłam wzrok, widząc jego zgarbioną sylwetkę po środku mojego pokoju. Oddychał głęboko, patrząc tępo w podłogę. Przez ciemność i opadającą na jego twarz grzywkę nie widziałam jego miny. Wiedziałam jednak, że rano nastanie kolejny dzień, podczas którego nie będę mogła oderwać wzroku od ciemnych plam pod jego oczami. Przez jego bladą cerę były bardzo widoczne.
            Nie wiedziałam, po co przyszedł ani czego chciał, ale byłam już zupełnie obudzona. Wolałam nie zmarnować szansy, jaką mi dał.
            Wyciągnęłam ku niemu rękę, przechylając lekko głowę.
            Uchiha zignorował moją dłoń, podchodząc do łóżka i siadając na jego brzegu. Myślałam, że zostanie w swojej ulubionej pozycji kontemplacji – zgarbiony, z łokciami opartymi na kolanach, rękami podtrzymującymi czoło. Gdy jednak przesunęłam się, robiąc mu trochę miejsca, zrozumiał chęć dania mu przestrzeni jako zaproszenie i obrócił się, zarzucając nogi na łóżko i opadając na poduszki.
            Przez kilka minut nic nie mówił, leżąc na plecach i patrząc się w sufit. Intensywnie o czymś myślał, bo jego brwi drżały i marszczyły się, a oczy, które widziałam teraz dobrze, gdy jego ciemne włosy rozrzuciły się dookoła jego głowy – były obecne i kalkulujące.
            - Co tym razem?
            Obrócił lekko głowę, patrząc na mnie tak, jakbym niczym nie różniła się od tego przeklętego sufitu.
            Miał różne sny. Nie o wszystkich mi opowiadał, bo nie było potrzeby. Większość miała wspólny mianownik. Ciemność, węże i szepty. Krew płynąca strumieniami, niekiedy czarna lub fioletowa zamiast czarnej. Ludzie padający martwi u jego stóp i on niekontrolujący swojego ciała. Czasami płonąca Wioska.
            Wiadomo było, że to sny o Orochimaru. Paradoksalnie byłymi „tymi lepszymi”.
            Drugi typ snów był według niego gorszy. Nie widziałam ich samych, ale widziałam efekt, jaki miały na Sasuke.
            Śnił o tej nocy. Był małym, niewinnym dzieckiem, wracającym do domu ze szkoły. Z każdym koszmarem zastawał te same ciała. Te same pary martwych oczu patrzące na niego z wyrzutem. Obwiniał się, że nie potrafił ich uratować.
            Czasami w snach był sobą – normalnym, dorosłym Uchihą. Nie był już bezbronny i nieświadomy, przez co przeżywał to jeszcze gorzej. Widział krew i śmierć dokładniej. Z pierwszej reki - tak, jak pokazał mu ją brat.
            Samego Itachi’ego nie było. Były kruki, księżyc, broń. Wszystko to, co go reprezentowało. Ale samego mordercy – nie. Z początku myślałam, że Sasuke nienawidził go tak bardzo, że jego umysł wyparł się jego istnienia. Że nie potrafił sobie przypomnieć, jak wygląda, bo ten widok był zbyt bolesny.
            Sasuke wyśmiał moje przypuszczenia, tłumacząc mi, że to nie tak. Brak Itachi’ego w jego snach sprawiał, że to zawsze on sam grał główną rolę. Nie było na kogo skupić swojej nienawiści, zrzucić winy. Nie było z kim podjąć walki. Czasami czuł się tak bezsilny przy zaistniałej katastrowe, że jego żal odciskał się na nim tak, jakby to on był odpowiedzialny. Jakby ci ludzie zginęli z jego ręki.
            Wszystkie te sny miały w sobie ten sam obraz – obraz, który najwyraźniej ze wszystkich odcisnął się w jego świadomości i pamięci. Widok zamordowanych rodziców leżących na podłodze w kałuży krwi, w ciemnym pokoju oświetlonym jedynie przez wpadające przez okno światło księżyca. W ciszy.
            W takich sytuacjach, gdy Uchiha – jedna z najsilniejszych osób, jakie znałam – tłumaczył mi to, co widzi w swoich snach, pozwalał mi zobaczyć najciemniejsze zakątki swojej duszy, i – do jasnej cholery – łamał się mu przy tym czasami głos, że aż musiał odchrząknąć, by nabrał on swojej starej, głębokiej barwy – cieszyłam się, że mi dane było zapomnieć.
            Bo w sumie moja i jego historie były podobne. Nie zazdrościłam mu jednak świadomości o swojej przeszłości i trawiącej jego serca nienawiści. Wolałam mieć zwykłe, zawodowe - jak to czasami nazywałam - koszmary, a swoją rodzinę i Akazuno widzieć tak, jak teraz – przez mgłę, zapomniane. Nie utopione we krwi.
            Niemal podskoczyłam, gdy Uchiha uniósł rękę w moim kierunku. Nie sięgał, by mnie dotknąć. To było zaproszenie. Lub prośba.
            Położyłam się z powrotem na swojej stronie łóżka, przysuwając się zaraz do niego i kładąc głowę na jego ramieniu. Ręka, którą uniósł, opadła na pościel. Nie przygarnął mnie bliżej, nie bawił się moimi włosami. Dziś nie chciał.
            - Znowu… oni – westchnął.
            Oni. To oznaczało jego rodziców. Był to zły sen. Na pewno. Nigdy jednak nie zmuszał Sasuke do skradania się do mojego pokoju w środku nocy. Sasuke był spięty, jego oddech był nierówny, a milczenie… co najmniej dziwne.
            Jakby tym razem nie potrafił grać silnego. Jakby nie chciał mnie zbywać i udawać, że nic się nie stało.
            Uniosłam głowę, obserwując jego twarz pod tym dziwnym kątem. Widziałam głównie jego zaciśniętą szczękę i zarys profilu. Jego oczy niknęły w ciemności. Nie wiedziałam, czy poza moją obecnością, której teraz wyraźnie potrzebował, chciał czegoś więcej. Mogłam go dotykać?
            Ponownie nastała dłuższa cisza. Sasuke nie wydawał się zasypiać, a mnie zalewały kolejne pytania. Postanowiłam zaryzykować i zadać jedno z nich.
            - Oni – powtórzyłam, spokojnym tonem, by pokazać, że rozumiem. – Ale?
            Przymknął oczy, doskonale wiedząc, o co pytam. O tę nową sytuację. O jego reakcję, która oznaczała, że coś było nie tak. Gorzej.
            - Nie byli… sami.
            Jego ręka leżąca bezwładnie na mojej poduszce w końcu podniosła się i przycisnęła mnie do niego, owijając się wokół moich ramion. Wiedziałam, że nie wytrzymamy długo w tak niewygodnej pozycji, ale uznałam, że to ważny, pocieszający gest.
            - Jak to? – Uniosłam lekko głowę, usiłując go w końcu zobaczyć. Nie lubiłam rozmawiać nie widząc jego twarzy. Mówił tak mało i tak wyzutym z emocji tonem, że choćby najmniejsza zmarszczka na jego twarzy była pomocna w rozumieniu go.
            Jego puste, ciemne oczy otworzyły się i zwróciły prosto na moje własne, wgapiając się w nie z dziwną, nową intensywnością i smutkiem.
            Nic nie mówił. Zupełnie, jakby czekał, aż sama wpadnę…
            - Oh – wydostało się z moich ust, gdy do mnie dotarło. Zamrugałam kilkakrotnie, ale ta wizja nie zniknęła.
            Ja. W jego koszmarze leżałam razem z jego rodzicami. Martwa. Zamordowana przez jego brata, lub w jego przekonaniu – martwa z jego winy, bo nie był wystarczająco silny, szybki, nie przewidział-…
            Nie kontrolując zupełnie tego, co robię, sięgnęłam po jego twarz i przycisnęłam ją do swojej piersi. Usłyszałam stłumiony wydech powietrza, gdy chłopak na mnie prychnął. Opadłam na łóżko, za wysoko, przez co moja głowa nie leżała na poduszce, z Sasuke zablokowanym pomiędzy moją brodą i ramionami.
            Dlatego tu przyszedł. Przestraszył się. Chciał się upewnić, że wszystko ze mną w porządku. A ja rzuciłam mu nożem w twarz.
            - Przykro mi – westchnęłam, choć dobrze wiedziałam, że brunet nie potrzebuje i nie chce mojego współczucia. – Jestem tu, Sasuke. Wszystko w porządku.
            - Wiem – warknął, choć jego głos był stłumiony przez moje ręce i koszulkę nocną. – Zorientowałem się, gdy rzuciłaś we mnie kunai’em.
            Zaśmiałam się cicho, choć wcale nie było mi do śmiechu.
            - Przepraszam – mruknęłam, wypuszczając go w końcu z objęć.
            Uchiha odsunął się trochę, poprawiając zmierzwione włosy i patrząc na mnie krytycznym, potępiającym wzrokiem.
            Westchnęłam, usadawiając się normalnie na łóżku. Gdy poprawiłam kołdrę, która przypominała wielki kołtun i spadała z materaca i już kładłam się po swojej stronie, poczułam palce Sasuke, które w ciemności znalazły mój nadgarstek.
            Uniosłam brew, gdy trzymając moją rękę w żelaznym uścisku, przeniósł ją na drugą cześć swojej głowy, przez co musiałam nad nim zawisnąć, z dłońmi opartymi o pościel. Odgarnął moje włosy, które – że przypomnę – były wszędzie, i trzymając mnie za tył głowy sprowadził mnie na dół.
            Jego pocałunek był inny, niż te ostatnio. Nie polegał na walce i zabawie. Nie był szybki i ciekawski. Był wolny, skupiony i delikatny, jakby Sasuke bał się, że jeśli przesadzi, to jego sen się spełni i zniknę.
            Nie przeszkadzało to jednak wcale w tym, by całe moje ciało drżało, a od ust aż po palce u stóp rozlewało się po mnie falami przyjemne ciepło.
            Oderwałam się na chwilę od niego, patrząc uważnie w jego oczy, które zwłaszcza w tej ciemności przypominały bezdenne czarne spodki. Shinobi przeczesał moje włosy palcami, przyglądając im się uważnie.
            Przymknęłam ponownie oczy i zbliżyłam się do niego. Poza uniesioną głową niemal leżałam na połowie jego ciała, czując na sobie bicie jego serca. Oplotłam jedną nogą jego własną, oparłam się na ramionach o jego klatkę piersiową, wsłuchując się w ciszę i ciemność między nami.
            Był to chyba najspokojniejszy i najintymniejszy moment dla nas. Kiedykolwiek. Byliśmy tylko my, nie było nawet światła czy cudzych odgłosów. Nie było świata.
            Ledwo widziałam jego twarz. Mogłam się skupić na tym, jak ciepłe było jego ciało. Jak blisko byliśmy, jak uspokajał mnie jego równomierny, cichy oddech i delikatny zapach. Mimowolnie przylgnęłam do niego mocniej, wzdychając lekko, gdy jego mięśnie drgnęły, a ja czułam to doskonale przez cienki materiał mojej piżamy.
            - Zabiję go – zdążył powiedzieć, zanim go pocałowałam. Były to najdziwniejsze słowa, jakie można było powiedzieć w romantycznej sytuacji, ale wcale mi one nie przeszkadzały.
            - Wiem – westchnęłam między pocałunkami. Dłonie Uchihy zaczęły wędrować po moich plecach i biodrach. Pod koszulką. Serce na nowo łomotało mi między żebrami. – Mam nadzieję – dodałam poważniej.
            I mówiłam to szczerze.
            - Kiedyś byłem przekonany, że zemsta to jedyne, co mam. Że jestem w stanie poświęcić wszystko, by ją osiągnąć – zaczął Uchiha niepewnie, gdy leżeliśmy obok siebie w ciszy. Uniosłam brew. Takie wątpliwości nie pasowały do niego. Nie po tym, jak jego koszmary rozdrapywały jego rany i okrutnie motywowały go do pracy. – Nie mam innego celu. Nie miałem więzi. Idei – westchnął, na nowo patrząc uparcie w sufit. Ziewnęłam, kładąc głowę na jego ramieniu i patrząc w to samo miejsce. Nie to, że miało to jakiekolwiek znaczenie. Było tak ciemno, że niczego, co mogłoby się tam znajdować, nie widziałam. – Dziś, gdy zobaczyłem… ciebie, obok nich… zrozumiałem, że są gorsze rzeczy niż…
            Uniosłam się trochę, zaskoczona.
            - Brak zemsty? – pomogłam.
            Moją odpowiedzią było westchnienie i wzruszenie ramionami. Czy on był… zawstydzony tym wyznaniem? Nie była to najmilsza rzecz, jaką mi powiedział, a mimo to przyszło mu to bardzo trudno.
            Zmarszczyłam brwi, opierając się na łokciu.
            - Chcesz mi powiedzieć, że przez ten cały czas żyłeś w przekonaniu, że gdyby doszło do sytuacji, gdy mógłbyś zabić tego gnojka… - Nawet w ciemności widziałam, jak kącik ust Sasuke poszybował na ułamek sekundy do góry na to określenie. - …byłbyś w stanie poświęcić za jego śmierć życie… - Machnęłam wolną ręką, nie mogąc wytrzymać tak długo bez gestykulowania. – Naruto, Sakury czy Kakashi’ego?
            - Zastanawiałbym się, owszem – przyznał od razu. W jego głosie nie było choć nuty smutku, wstydu czy wahania! – Ale nigdy nie wydawało mi się to wysoką ceną za śmierć osoby, której zniknięcie z tego świata uratowałoby wiele istnień. – Tym razem to Sasuke podniósł się trochę, zrzucając mnie z siebie całkowicie. Oparł się na łokciu, taksując mnie z góry zdeterminowanym wzrokiem. – Tu nie chodzi tylko o moje potrzeby i ambicje. Tu chodzi o sprawiedliwość i bezpieczeństwo. Nie za takie rzeczy ludzie giną. W ANBU, chociażby.
            - A jakbyś miał sam zginąć? – spytałam, bojąc się odpowiedzi. Mój głos trochę zadrżał. Nastała cisza wypełniona ponownie jedynie naszymi oddechami.
            Sama ta koncepcja – śmierci Sasuke - była dla mnie tak obca, że aż niedorzeczna. Nieprawdopodobna. To zawsze on był silniejszy, to on mnie ratował. W moim umyśle powstało więc przekonanie, że nic nigdy go nie pokona. Że jakkolwiek ja słaba będę, on będzie tuż za mną, niewzruszony.
            Sasuke? Martwy?
            - Brałem to pod uwagę – przyznał po jakimś czasie, wyraźnie cichszym głosem. Zrezygnowanym, można by rzec. Aż mnie zatkało. Widząc moje rozchylone usta i zdziwione oczy, Uchiha wytłumaczył. – Mój brat jest… silny. Może się zdarzyć, że nie przeżyję tego starcia. Ale wydaje mi się, że jeśli miałbym za coś ginąć, to…
            Jego głos się urwał. Znowu. To była dziwna noc. Byłam niemal pewna, że następnego ranka Uchiha otrząśnie się i każe mi o wszystkim, co dziś usłyszałam, zapomnieć.
            - Ty tak, ale ja nie? – mruknęłam z niedowierzaniem, kładąc ręce na jego torsie. Moim pierwszym odruchem było uderzenie go. Nie wiedziałam, za co. Z frustracji.
            - To nie twoja walka. Nie pozwoliłbym ci robić czegokolwiek za mnie – westchnął, unosząc lekko podbródek, gdy wetknęłam pod niego swoją głowę, usadawiając się ponownie blisko niego. W końcu miałam dostęp do jego pleców, więc wsunęłam palce pod jego T-shirt, błądząc paznokciami po jego skórze. – Poza tym, nie oszukujmy się. Nikt nigdy nie wysłałby cię do walki z takim przeciwnikiem.
            - Nie miałabym szans? – zgadłam, unosząc lekko głowę. Nie przerwałam drapania go po plecach, i albo mi się wydawało, albo wywołałam u niego gęsią skórkę.
            - Dokładnie.
            Nie wiedziałam, czy żartuje, czy naprawdę wierzył w to, co mówił, ale uznałam, że za obie opcje należy mu się kara.
            Uniosłam się i obróciłam, szybko znajdując w ciemności ramię, którym mnie objął i zatopiłam w jego bicepsie swoje zęby. Uchiha odsunął się zaskoczony, po czym prychnął, łapiąc mnie za włosy i zmuszając mnie, bym puściła jego ramię wolno. Uśmiechnęłam się szeroko, gdy nie puszczając mnie uniósł moją twarz ku swojej własnej i objął mnie drugą ręką w pasie, całując mocno.
            Przez moment zamiast ciemności widziałam czerwony błysk Sharingana. Po chwili pokój nie był wypełniony ciszą, a naszymi szybkimi oddechami i moimi niekontrolowanymi mruknięciami.
            Shinobi odchylił moją głowę do tyłu za włosy, zasypując moją szyję pocałunkami. Gdy zamiast walczyć o dominację zacisnęłam pięści na jego koszulce, przylegając do niego bliżej, ugryzł mnie w szyję, wydobywając ze mnie głośne nabranie powietrza.
            Jego gorące palce wodziły po mojej skórze, powoli kierując się ku brzuchowi. Moje wbiły się w jego włosy i skórę pomiędzy łopatkami. Westchnęłam głośno, gdy nadgarstek Uchihy musnął skórę nieopodal mojego biustu, a chłopak przejechał językiem po moim uchu.
            Zbierało się we mnie gorąco. Powoli przestawałam myśleć jasno, byłam tak oszołomiona wszystkimi przyjemnymi wrażeniami, że nie panowałam nad swoim ciałem. Nie myślałam już o swoich problemach, zbliżającej się misji, mojej rozmowie z Sasuke. Wszystko traciło ważność, gdy brunet całował mnie zachłannie, nie kontrolując już swojej chakry, która wypływała z niego gwałtownymi, oplatającymi mnie ciepłem uderzeniami.
            Czułam się, jakbym tonęła, a Sasuke był moim źródłem powietrza. Nie mogłam przestać, czując każdy jego dotyk i ruch jak przez mgłę. Chciałam – nie, potrzebowałam – być jak najbliżej niego, pokazać mu, jak bardzo mi na nim zależy, jak może na mnie liczyć…
            - Sas… ha… ah… - wysapałam, odrywając się od niego na moment i łapiąc oddech. Uchiha zmarszczył brwi, widocznie niezadowolony z mojej interwencji. Zdjęłam pospiesznie nogę z jego uda, zupełnie nie pamiętając, jak się tam znalazła. Spojrzałam, w końcu, trzeźwo na naszą sytuację. – Na moment… uff… stop. – Chłopak westchnął ociężale, wyciągając swoje dłonie spod mojego ubrania. Odturlał się na bok, kładąc na plecach i przeczesując palcami swoje czarne włosy. Wydawał się zły. I znowu gapił się w ten przeklęty sufit! – Nie zrozum mnie źle, ja… ja chcę, bardzo, ale… - Jego czujny wzrok wrócił na moją twarz, a ręka z jego pokołtunionych włosów opadła na jego tors, jakby sprawdzając, jak szybko bije jego serce. – Ale… nie chcę, by okazało się, że to… no wiesz. Za wcześnie.
            Przez chwilę gapił się na mnie, jakby nie rozumiał słowa z tego, co do niego powiedziałam. Po kilku sekundach uśmiechnął się jednak wrednie, sięgając po mnie i przyciągając mnie do siebie bez żadnego wkładu siły. Jakbym była szmacianą lalką.
            Ułożyłam ponownie głowę tuż pod jego brodą, wsłuchując się w jego oddech i czując, jak jego chakra na powrót się wycisza. Przymknęłam oczy, zadowolona, że nie zostałam odepchnięta przez swoje głupie problemy i wątpliwości.
            - Ja nie chcę, by okazało się, że jest za późno – mruknął nisko, a ja poczułam jego głos jeszcze zanim go usłyszałam. Kiwnęłam lekko głową, doskonale wiedząc, zwłaszcza teraz, co ma na myśli.
            Zasnęłam, zanim zdążyłam mu powiedzieć cokolwiek z tych rzeczy, które miałam zamiar jeszcze chwilę wcześniej.
            Żadne z nas nie miało tej nocy koszmarów.
            Obudziłam się dużo później. Był pochmurny dzień. Zasłony w moim pokoju zostały szeroko rozchylone, a miejsce w łóżku obok mnie było puste. I chłodne. Przesunęłam się na nie mimo tego, znajdując to, czego szukałam. Zapach Sasuke.
            Na początku trudno było go wyczuć. Używaliśmy tego samego proszku do prania. Jednak gdy moja pościel zwykle nie miała dla mnie innej woni od sporadycznego aromatu winogronowego szamponu, dziś poduszka obok mnie pachniała piżmem. Odrobiną potu, drzewa sandałowego – mydło? – oraz czymś chłodnym i rześkim, jak… wieczorne powietrze.
            Więc jednak stał na balkonie.
            Drzwi na korytarz rozsunęły się, a do pomieszczenia wszedł mój Pan Ciemności.
            - Wstawaj, masz robotę – mruknął cierpko, po czym zupełnie zaprzeczając swoim ostrym słowom postawił mi na szafce nocnej filiżankę świeżo zaparzonej herbaty.
            - Mhm. Ja ciebie też – zażartowałam w poduszkę, odwracając się na drugi bok.
            Usłyszałam kroki na drewnianej podłodze. Ustały, a po chwili brunet ukłuł mnie palcem w plecy. Mocno. Aż wygięłam się z bólu.
            - Masz pilne wezwanie do Hokage. Jakiś świr w masce czaił się na mnie na balkonie.
            Jeśli oczekiwał ode mnie nagłego zerwania się z łóżka i wskoczenia w strój ANBU, to grubo się mylił.
            - Mhm. Co mówił? – ziewnęłam, zakrywając się kołdrą tak, by wystawały mi nos i ucho. Kołdra szybko została ze mnie ściągnięta, a ja musiałam bronić się przed okrutnymi palcami próbującymi dźgnąć mnie w bok.
            - Za piętnaście minut masz być w pełnym ekwipunku na dachu Kwatery, siedzieć tam cicho, nie zadawać głupich pytań i mieć ze sobą prowiant na cały dzień.
            To przykuło moją uwagę.
            Wstałam do siadu, łapiąc rękę Uchihy próbującą zaatakować moje udo. Poranny trening taijutsu. W stylu Niko.
            - To jest ta misja ze strzykawkami? – spytałam ze zrezygnowaniem.
            - Widocznie tak - westchnął. Przestaliśmy się siłować, gdy posłusznie przetoczyłam się na drugi koniec łóżka i zrzuciłam z niego nogi. - Szkoda. Też miałem nadzieję wbić jedną Ashikadze między…
            - …pośladki? – Uniosłam brew, kierując się boso do łazienki.
            - Żebra – poprawił, piorunując mnie lekko rozbawionym wzrokiem.
            W dziesięć minut wypiłam herbatę, wcisnęłam w siebie kilka herbatników, zapakowałam sobie szybkie bento i pobiegłam do pokoju się ubrać. Byłam w trakcie zapinania białej kamizelki, gdy poczułam obecność Sasuke.
            - Nie powinieneś mnie widzieć w tym stroju – mruknęłam, wkładając do odpowiednich przegród przy pasku najważniejsze zwoje.
            - To przesąd o sukni ślubnej, nie stroju z jednostki – odparł brunet, podchodząc bliżej i przyglądając mi się uważniej. Krytyczniej. Ten strój musiał mu się źle kojarzyć. – Nie pasuje do ciebie – stwierdził po namyśle.
            - Dzięki – warknęłam, sięgając do góry i związując włosy w wysoki kucyk. Uchiha wykorzystał ten moment i pochylił się lekko, całując mnie pospiesznie. Nie mówił nic więcej. Rzucił ostatnie wrogie spojrzenie mojemu strojowi oraz biało-niebieskiej masce kuny i wyszedł.
            Wyszłam przez okno i popędziłam w kierunku miejsca spotkania. Miałam mieszane uczucia co do całej tej tajemnicy ze strzykawkami i rozkazu „siedzenia cicho i nie zadawania pytań”. Nie było to w mojej naturze. Ale co mogłam zrobić?
            Dach Kwatery Hokage miał to do siebie, że strasznie na jego szczycie wiało. Wiatr był tak głośny, że nikt, kto nie zbliżył się do mnie na odległość dwóch metrów, nie miał szans usłyszeć, co mówię. Być może dlatego wybrano na spotkanie właśnie to miejsce. Hokage, stojąca na środku rozległej, płaskiej przestrzeni z rękoma splecionymi za wyprostowanymi plecami miała każdego ninja w zasięgu wzroku. Nikt nie mógł zbliżyć się bez jej wiedzy. Widziałam stąd całą wioskę.
            Rozejrzałam się nerwowo.
            Obok Hokage stał mężczyzna wyglądający jak starsza wersja Shikamaru. Nie pasowały tylko blizny i kozia bródka. Obok niego byli Ibiki, Anko, uśmiechająca się tak, jakby zjadła za dużo cukru – co nie było wykluczone – oraz wysoki mężczyzna o jasnych włosach i poważnej minie. Wszyscy mieli czarne płaszcze, jakie do tej pory zwykł nosić tylko Morino. Sprawa wyglądała poważnie.
            Ze strony ANBU byłam ja, kapitan Surotaiki, Ryoushi – który na mój widok kiwnął lekko głową, unosząc rękę w przywitaniu – oraz nieznany mi mężczyzna w masce lisa.
            Nigdzie nie było śladu Sai’a. Ani członków Rady.
            - Jesteśmy wszyscy. Dobrze – zaczęła Tsunade, odwracając się w stronę blondyna po swojej lewej stronie. – Inoichi, bariera.
            Mężczyzna, który wyglądem i imieniem zdradzał pokrewieństwo z Ino, wykonał jakieś jutsu, które w promieniu kilku metrów wyciszyło wiatr i zatrzasnęło nas w przezroczystej bańce blokującej dźwięk szumiących liści i śpiewających ptaków.
            Hokage wykonała ruch głową na Morino, który wyciągnął zza płaszcza niewielką skórzaną torbę i wręczył ją mojemu kapitanowi.
            - Ta misja wymaga od was wszystkich jednego: kompletnej dyscypliny. Ponieważ jest ona jedną z najważniejszych dla naszej wioski, nie możemy sobie pozwolić na żadne błędy i nieporozumienia. – Głos zwykle wyluzowanej lub po prostu zirytowanej Tsunade był naprawdę poważny. I spięty. Przez to ja sama robiłam się spięta. Naprawdę nie lubiłam, gdy coś ważnego działo się tak nagle i bez mojej wiedzy. Lubiłam się psychicznie przygotować, obmyślić strategię. A tu bęc. Ni z tego, ni z owego katastrofa na horyzoncie. Chyba. Tak wnioskowałam z ponurych min ludzi dookoła. – Dowództwo nad wyprawą ma Surotaiki i to jego macie słuchać. Nie macie prawa kiwnąć palcem, zanim wam nie pozwoli, ponieważ tylko on z was ma jakiekolwiek pojęcie o celu tej misji. Czy to jest jasne?!
            Wszyscy przytaknęliśmy, odpowiadając chórem na wezwanie. Obcy w lisiej masce miał niski, głęboki głos. Był dobrze zbudowanym, wysokim mężczyzną. Na pierwszy rzut oka wydawał się tępym mięśniakiem. Ale czy takich ludzi brano do ANBU?
            Cóż, wzięto mnie, aspołecznego, artystycznego dziwaka i nadpobudliwą, sadystyczną wariatkę z nałogami. Chyba przeceniałam restrykcyjność ich wymogów.
            - Na czas trwania misji oraz po niej macie kompletny zakaz rozmawiania o niej z kimkolwiek poza osobami tu obecnymi. Dotyczy to głównie jednostki Korzenia, którego reprezentanta, jak widzicie, nie ma tu z nami.
            Przełknęłam ślinę. Konflikt ANBU z Korzeniem? Przecież drugą jednostką kierował Danzo, jeden z członków Rady. Hokage wiele ryzykowała nie wtajemniczając doradców w swoje plany. Z drugiej strony sprawiła sobie wiele zachodu, by nikt nas nie podsłuchiwał. Jeśli bała się o prywatność we własnej Kwaterze, może to właśnie Korzeń był problemem.
            Oznaczało to jedno: kłopoty. Korzeń nie istniał od tak sobie, na przekór Tsunade. Miał wieloletnią tradycję i multum ważnych funkcji. Podział władzy nad najsilniejszym organem ścigającym, ochraniającym i skrytobójczym był niemal niezbędny, by uspokoić Radę i mieszkańców przed – mało prawdopodobnym, ale jednak – zmienieniem pozycji Hokage w zwyczajnego dyktatora.
            Tsunade nie była głodna władzy. Jeśli robiła coś kontrowersyjnego, na pewno miała na uwadze dobro Wioski. Z pewnością prędzej byłam gotowa zaufać jej niż temu całemu Danzo. Anko myślała chyba podobnie. Polegałam na jej instynktach.
            Czemu jednak była tak podekscytowana? Była w pracy, nie na misji.
            - Udacie się na wschód, do miasta Shukumei w połowie drogi do Ame no Kuni. Spotkacie tam człowieka, który jest nam niezbędny w walce z naszymi wrogami. Chyba się zgodzicie, że ostatnio mocno przesadzili. – Blondynka posłała nam wymowne spojrzenie. Akatsuki. Nawet nie musiała tego mówić. Pieśni żałobne na pogrzebie Asumy-san nadal brzęczały mi w uszach. – Macie go jak najszybciej przyprowadzić w jednym kawałku do nas, do Wioski. Zrozumiano?
            - Tak jest – odpowiedziałam, a dwóch mężczyzn obok towarzyszyło mi w zawołaniu. Czułam się dobrze, mogąc skupić się na w miarę prostym zadaniu bez ciągłego wrażenia, że za moimi plecami Megumi coś knuje lub przejmując się, co myśli w danej chwili Uchiha.
            Mimo moich słów nie wszystko było jasne. Hokage wyraźnie powiedziała, że Surotaiki jako jedyny znać będzie cel naszej misji, po czym… wytłumaczyła go nam. Był to jakiś podstęp, czy lekkie uchybienie z jej strony?
            Postanowiłam nie skupiać się na tym zbytnio. Jeśli oczekiwano ode mnie posłuszeństwa i dyscypliny, to mogłam to z siebie wykrzesać. Ważne było, że miałam przed sobą sylwetkę kapitana Surotaiki, który najwidoczniej wiedział, co robił. Nie była to specyficznie moja misja. Nie musiałam nawet myśleć, a tylko wykonywać rozkazy.
            Nikt nie wspomniał nawet o strzykawkach. Tak, jak myślałam – Shizune chodziło o kolejną misję z Sasuke i Megumi.
            Rozdano nam płaszcze, dodatkową broń oraz mapy. Kapitan wymienił jeszcze na osobności parę słów z Anko i Ibiki’m, po czym ruszyliśmy.
            Podróżowanie z ANBU różniło się od tego z moją zwykłą grupą nie tylko brakiem rozmów, ale i tempem. Przysięgam, po kilkunastu minutach nie mogłam złapać tchu, a mięśnie nóg krzyczały na mnie i groziły, że jeśli zaraz nie zwolnimy, to odpadną od moich biednych kości. Nie mogłam jednak dać po sobie znać, że nie jestem w formie. Kapitan źle znosił wszelkie objawy słabości.
            Kompletna cisza między członkami drużyny sprawiała, że automatycznie zaczynałam intensywnie myśleć. Byłam ciekawa, co przeskrobał Korzeń, że Tsunade nie chciała ich udziału w misjach i naradach. Tak naprawdę nie interesowałam się Danzo czy innymi ciemnymi typkami i polityką, a Sai’em. Nie było go w bibliotece i w grupach shinobi, które mijałam na ulicy. To samo na treningach. Rozpłynął się w powietrzu.
            Zaskakujące było też, jak łatwo zmieniały się drużyny ANBU. W teorii na każdą misję dobierano pojedynczych wojowników, którzy w danej chwili byli dostępni i spełniali wymogi. W praktyce byliśmy nową grupą i kapitan Surotaiki został nam przydzielony, by obserwować nasze błędy i postępy. Byśmy – pod jego okiem – przygotowali się do normalnego działania w służbie.
            Anko mi to kiedyś tłumaczyła. Tworząc nową drużynę nikt nikomu się nie przedstawiał. Ludzie nie ustalali specjalnych strategii, nie wymieniali się informacjami o swoich umiejętnościach. Wszystko o członkach danej grupy wiedział jedynie kapitan. To on miał planować, to on miał osądzać, to on ponosił odpowiedzialność. Nie trenował nas, a sprawdzał.
            W ten sposób ciężko było zinfiltrować jednostkę. Nikt nikomu nie podawał na talerzu swoich najsłabszych punktów. Każdy dla każdego był zagadką. A na pozycję kapitana trzeba było sobie zasłużyć. Była to wielka odpowiedzialność i przywilej. Zapracowanie na renomę i zaufanie Hokage zajmowało lata.
            Biorąc to wszystko pod uwagę, tym bardziej byłam zdziwiona, że tak ważną misję dla wioski powierzono nam - mojemu kapitanowi mającego pod sobą dwóch rekrutów i obcego, z którym nie potrafiliśmy jeszcze współpracować. Normalnie spodziewałabym się, że na takie zadanie wysyłani są weterani. Ludzie sprawdzeni i odpowiedzialni, którzy wiedzieli, co robią.
            Odpowiedzi na swoje pytania dostałam przy pierwszym postoju. Byliśmy dwie godziny drogi od wioski, gdy Kapitan zeskoczył na ziemię z grubej gałęzi drzewa, zarządzając pięciominutową przerwę.
            Nie byłam głodna, więc zamiast otworzyć swoje bento przysiadłam, rozmasowując swoje łydki w jak najmniej zauważalny sposób. Gdy Surotaiki pochylił się nade mną wiedziałam już, że moje umiejętności ukrywania bólu i zmęczenia są w równie kiepskiej formie, co ja sama.
            - Trzymaj – widok maski tygrysa przysłonił mi skórzany pakunek od Ibiki’ego. Przyjęłam go ze zdziwieniem. Był lekki.
            - Co to takiego?
            - Dowiesz się. W swoim czasie – odparł mi suchy, fachowy głos zza porcelany. Oznaczało to chyba, że mam nie zaglądać do środka. Moja wrodzona ciekawość aż się burzyła ze zirytowania. – Schowaj dobrze i nie zgub.
            Uśmiechnęłam się kwaśno, przypinając torbę do paska na plecach i wróciłam do rozmasowywania moich obolałych mięśni. Traktowali mnie jak dziecko.
            Może dlatego, że najniższy z nich, Łowca, był nadal piętnaście centymetrów wyższy ode mnie.
            Niemal dostałam zawału, gdy Kapitan Cios, zamiast odejść w ciszy, ukucnął przede mną. Dopiero teraz zauważyłam liczne blizny na jego odkrytym ramieniu oraz spięte mięśnie. Zwykle mieliśmy misje w nocy. I mało rozmawialiśmy.
            Nie wiedziałam nawet, jak wygląda, a mimo to… ufałam mu. Był zawsze spokojny i sprawiedliwy. Nie można było mu zarzucić braku inteligencji. Nigdy nie popełniał błędów. Naprawdę! Każda misja, której dowodził, kończyła się sukcesem. Był jak jakiś… no nie wiem… mędrzec. Nie, to złe określenie. Brzmiało staro.
            Był jak… ojciec. Dokładnie. Był surowy, ale szczery. Twardy, ale wyrozumiały. Nie pamiętałam swojego ojca, ale miałam nadzieję, że był taki, jak on.
            - Zacznij traktować tę misję poważnie – warknął, widząc, jak w zamyśleniu bawię się zapięciami butów. Zza jego plecami Łowca pokręcił z rozbawieniem głową. Chciałam wystawić w jego kierunku język, ale w tej przeklętej masce było to niemożliwe. – Nie jesteś tu bez powodu.
            - Czyżby? – odparłam drwiąco. Przecież wszyscy dookoła postawili sobie za punkt honoru ciągłe przypominanie mi, że nie nadawałam się do służby w ANBU. Nawet Uchiha, który tak na dobrą sprawę nic o jednostce nie wiedział.
            - Esencją tego zadania jest to, byś nie zrobiła niczego… głupiego – starał się wyważyć słowa, które i tak mnie obraziły. Zmarszczyłam brwi. – Najlepiej nie mów i nie rób nic. Zwłaszcza, gdy zaczniemy zbliżać się do Shukumei. Zrozumiałaś? – spytał ostro, mówiąc jak do niegrzecznego psa.
            - Hai – westchnęłam, spuszczając głowę ze zrezygnowaniem. Ojciec, słowo daję.
            No, nie do końca dostałam swoje odpowiedzi. Ale przynajmniej ktoś raczył przerwać ciszę. Wiedziałam też już, że owszem, nie dano nam tej misji przez przypadek. Wymagała ona mnie w szczególności. Mnie robiącej nic.
            Dalsza droga nie wyglądała wiele inaczej – nienormalnie szybkie tempo, sporadyczne rozmowy z wysokim chłopakiem w masce szakala. Po jakimś czasie złapał nas deszcz, przez co musieliśmy zwolnić. Biegnąc po gałęziach drzew łatwo było się poślizgnąć.
            Po ponad pięciu godzinach podróży byliśmy na miejscu. Shukumei było małą mieściną, z masą niemal identycznych drewnianych domków porozrzucanych wzdłuż głównej drogi. Człapałam po błocie, jaki powstał po deszczu, omijając większe kałuże i patrząc na plecy Kapitana, który rozglądał się uważnie w poszukiwaniu naszego klienta.
            - Jak on wygląda? – spytał znudzony Ryoushi, próbując pomóc naszemu dowódcy w poszukiwaniach. Facet w masce lisa nie odzywał się. Może zapomniał, jak?
            - Nie jestem pewien – przyznał niechętnie Surotaiki. Ludzie mijający nas byli ubrani w skromne, szare ubrania. Tworzyli niemal jednolity, zbity i nudny tłum robotników i handlarzy. Jeśli mnie wzrok nie mylił, nie każdy był zadowolony z naszej wizyty.
            Nie dziwiłam się. Patrol jednostki specjalnej - nawet tej rodowitej i przyjaźnie nastawionej - często oznaczał kłopoty. Inna sprawa, że na pewno nie wszyscy w mieście mieli czyste konta.
            Przeszliśmy do końca głównej ulicy, aż domki po obu jej stronach zaczęły się na nowo rozrzedzać. W oddali widać było lasy i pagórki oraz pasące się na łąkach konie. Nic poza tym.
            - Co teraz? – spytałam, rozglądając się uważnie. Coś było nie tak. Pierwszy raz ktoś kazał nam czekać. Byliśmy pieprzonym ANBU! Jednostką specjalną największej i najsilniejszej wioski w świecie shinobi. Obok mnie stali jedni z najlepszych wojowników, jakich widziałam w akcji. To zadanie miało być czymś w rodzaju super tajnej misji rangi S, która zmieni bieg historii i tak dalej.
            A my czekaliśmy. Gapiliśmy się na konie i łażących w tę i z powrotem wieśniaków w brudnych łachmanach, a w tle jakiś dureń nawoływał, jak bardzo świeże są jego sery.
            Chciałam machać rękami i krzyczeć. Byłam znudzona. Zirytowana. Ciekawa i brutalnie niedoinformowana. A sery najlepsze były stare, jak Yamazaki*!
            - Jest.
            Niemal podskoczyłam, rozglądając się. Dobrze, że miałam na sobie maskę, bo minę miałam z pewnością idiotyczną. Musiałam panować nad swoimi odruchami, słowo daję.
            Zza rogu jednego z rozpadających się budynków wyszedł ubrany na brązowo starzec. Od razu skierował swoje kroki ku nam, zupełnie bez strachu.
            - To… ty? – spytał Surotaiki, gdy tylko nieznajomy znalazł się w zasięgu jego głosu. Dwie rzeczy były dziwne. Pierwsza – że ktoś tak kulturalny i zdyscyplinowany jak nasz kapitan mówił do starszego nieznajomego per „ty”. Druga, że się zawahał. Jego głos był niespokojny i spięty, jakby silny mężczyzna stojący przede mną spodziewał się problemów. Pułapki.
            - Owszem – syknął sucho starzec, wyciągając z rękawa zwój, który szybko przekazał Kapitanowi. – Nie byliście śledzeni?
            - Nie – odparł odruchowo Surotaiki, rozpieczętowując krótki zwój – list? – i widocznie relaksując się po szybkim przeskanowaniu jego treści. – Za kogo ty nas masz?
            - Nie wiem – warknął nieznajomy w kimonie, patrząc na naszą trójkę bez widocznych emocji na twarzy. Automatycznie wyprostowałam plecy pod jego krytycznym spojrzeniem. Było w nim coś niepokojącego.
            Sam mężczyzna nie wydawał się groźny. Miał sześćdziesiąt-siedemdziesiąt lat, jasną skórę pokrytą licznymi zmarszczkami i krótkie, siwe włosy, które widocznie falowały. Nie miał blizn po walkach, chakry, ani nie nosił broni. Albo był więc naprawdę dobrze wyszkolonym w sprawianiu pozorów shinobi, albo przesadziłam w interpretowaniu słów Hokage.
            Spodziewałam się ogromnego, umięśnionego wojownika witającego się z nami na tle wielkiego wybuchu. Ze straszną szramą na twarzy i wielkim toporem w dłoni. I na koniu. Tak, na koniu zawsze wyglądało się dobrze.
            - Jeśli nie masz nic przeciwko, ruszajmy. Wolę mieć to z głowy – westchnął Surotaiki, kierując się w stronę pól. Nie chciał być widziany na środku miasta z naszym klientem, to pewne.
            Niemal umierałam z ciekawości, gdy minęła godzina, a my nadal maszerowaliśmy szybkim krokiem, bez słowa. Kapitan szedł z przodu z nieznajomym, Lis po środku, nie zdejmując wzroku z cichego starca, a ja z Szakalem chroniliśmy tyłów.
            Wykorzystałam ten moment, by trochę powęszyć.
            - Wiesz coś, o czym ja nie wiem? – mruknęłam cicho do wysokiego chłopaka idącego obok mnie. Nie wydawał się zdziwiony moim zabraniem głosu. Jego ramiona zatrzęsły się lekko, ale nie dosłyszałam śmiechu zza porcelanowej maski.
            - Chyba tak. Ale nie powinienem o tym mówić – odparł zadziwiająco poważnie. Zmrużyłam oczy. Wszyscy byli przeciwko mnie!
            Nawet Ryoushi, moja jedyna podpora i światełko w tunelu wśród mas cichych, śmiertelnie poważnych i srogich partnerów z ANBU. Mój śmiejący się, zagadujący, uroczy i pomocny Łowca odmówił udzielenia mi informacji. Był w zmowie. Z nimi. Z tymi nudnymi.
            Prychnęłam pod maską.
            Dwie godziny później zrobiliśmy krótki postój. Nieznajomy – nawet nas sobie nie przedstawiono! – nie miał żadnych bagaży. Nie miał też nic do jedzenia, ale był na tyle niemiły, że nie miałam zamiaru zaproponować mu swojego bento. Nie zjadłam go i chyba nie miałam póki co apetytu.
            Co zwróciło moją uwagę, to kaszel. Starzec pokasływał co jakiś czas. Nie tak często, by było to dziwne jak na jego wiek, a jednak dość regularnie. Miałam tak mało styczności z ludźmi chorymi, że przez jakiś czas nie mogłam myśleć o czymś innym.
            Odwróciłam wzrok, gdy w pewnym momencie nieznajomy uniósł w moim kierunku białą brew. Nie wiem, skąd wiedział, że się na niego gapię, ale nie zmieniało to faktu, że zamyśliłam się i zostałam przyłapana. Ale co miałam robić? Kazano mi siedzieć cicho!
            Spojrzałam w dół, bawiąc się zapięciami do rękawiczek. Mój wzrok spoczął na pasku od torby, która była zaledwie kilka centymetrów od mojej dłoni, a mimo to nie mogłam zobaczyć, co jest w środku. Ugh! Pracowałam z facetem, do którego nie wiedziałam, jak się zwrócić i byłam w trakcie misji, która została opleciona wielkimi, wzniosłymi słowami, a polegała na spacerze z jakimś markotnym starcem!
            Nie. Nie mogłam się powstrzymać. Ta cisza mnie zabijała.
            Zacisnęłam oczy.
            - Przepraszam, że spytam, ale… kim pan jest? – „Do cholery”, chciałoby się dodać.
            Usłyszałam dwa westchnienia i śmiech. Nie trudno było dopasować, kto wydał który dźwięk. Milczenie, oczywiście, należało do nieznajomego starca.
            - Tsuyu… - zaczął Surotaiki karcącym, ostrzegającym tonem.
            - Nie, kapitanie, przepraszam, serio, ale… jak mam wykonać dobrze misję, skoro nawet nie wiem, o co w niej chodzi? – Wstałam z głazu, na którym siedziałam, próbując sprawić, by mój głos nie był zbyt piskliwy. Ku mojej uciesze, Szakal kiwnął głową. – Nie jesteśmy małymi dziećmi, warto byłoby powiedzieć nam cokolwiek o tym, co się tutaj dzieje.
            Nastała cisza wypełniona szumem liści oraz moimi modlitwami, aby ta delikatna prośba nie została odebrana jako niesubordynacja, impertynencja lub brak profesjonalizmu.
            Ale hej – nie po to byłam w ANBU, by nadal traktowano mnie jak… jak… Niko. Byłam Tsuyu, do cholery. Miałam prawo wiedzieć, co się dzieje. Hokage zarządziła, że dowodził Surotaiki. Więc w jego gestii leżało też, czy czegoś się dowiem, czy nie.
            Kapitan spojrzał na siwego mężczyznę, który uraczył go spokojnym, wyczekującym spojrzeniem. Sprawdzał, jak mężczyzna sobie poradzi. Nie podobało mu się jednak moje pytanie, to pewne. Kapitan ponosił konsekwencję. Ale nic złego się nie stało, prawda?
            - I tak prędzej czy później się dowiedzą – stwierdził Tygrys, nie zdejmując wzroku ze starca. Wydawali się walczyć na spojrzenia. Nie – dyskutować. Mogłam przysiąc, że wcześniej się znali. Ha, stąd to całe mówienie na „ty”!
            - Rób co chcesz – zachrypiał mężczyzna w kimonie, nie zmieniając swojej pozycji. Odwrócił jednak wzrok, patrząc gdzieś w dal i marszcząc brwi.
            - Ten „pan”, jak go nazwałaś, jest… informatorem. – Kapitan obrócił się ponownie w stronę kaszlącego mężczyzny, jakby szukając potwierdzenia. Ten zignorował go, nadal spoglądając gdzieś przed siebie i uspokajając oddech po kaszlu.
            - Informatorem? – mruknęłam z zawodem. Eskorta informatora? Wywiadowcy? To była ta ultra ważna misja?
            - Tak. A dokładniej współpracownikiem Jiraiyi-sama w kwestii Akatsuki.
            Uniosłam brwi. Łoł, byłam pod wrażeniem. Tak stary człowiek…
            - Oh. A czemu wraca on do Wioski, zamiast kontynuować swoją pracę?
            Surotaiki wyprostował się znacznie pod naporem pytań, a teraz zamilkł, myśląc nad odpowiedzią. Chyba sam nie był pewien. Starzec odchrząknął, sprowadzając go na ziemię. Czemu nie mówił sam za siebie? To jego zapytałam.
            - Jak widzisz, jest w złej kondycji. Nie może kontynuować zadania bez pomocy Hokage.
            Skrzyżowałam ręce na piersi.
            Nie podobało mi się to. Surotaiki zawahał się, ten obcy facet nie potwierdził ani jednego z jego słów, a w dodatku nadal mówiliśmy o nim per „on”, mimo że siedział tuż obok. Gdy jednak usłyszał wzmiankę o swojej chorobie, odwrócił się w stronę Kapitana ze zirytowanym błyskiem w oku.
            Miałam dwa wyjścia – albo wzruszyć ramionami, przeprosić za swoją wścibskość i kontynuować misję, albo zachować się jak ostatnia smarkula, jakimś cudem obezwładnić ich, przywiązać do drzewa i wycisnąć z nich informacje, które tak ciężko było z nich wydobyć po dobroci.
            Nietrudno chyba zgadnąć, którą opcję wybrałam.
            Ruszyliśmy niedługo potem. Surotaiki był widocznie rozdrażniony moim zachowaniem, ale nie powiedział na ten temat ani słowa. Szakal i Lis zamienili kilka cichych słów między sobą, lecz nie byłam w stanie ich dosłyszeć. Nieznajomy informator natomiast był widocznie spięty i rzucał mi pociągłe, badawcze spojrzenia.
            Nie wydawał się wrogo nastawiony, a raczej… równie zaniepokojony, co ja.
            Podobało mi się noszenie maski. Nikt nie wiedział, w którym kierunku patrzę i jaki mam wyraz twarzy. Sasuke zawsze powtarzał mi, że daję się czytać jak książka dla dzieci. Z obrazkami. Teraz mogłam obserwować moich towarzyszy podróży kątem oka i póki nie odezwałam się lub nie wykonałam wyraźnego gestu, nikt nie znał moich myśli i zamiarów.
            Stary wywiadowca musiał czuć się nieswojo. Jako jedyny miał twarz na wierzchu, jak śmiesznie by to nie brzmiało. Był nieuzbrojony i chory, a otaczało go czterech przedstawicieli jednostki specjalnej, zupełnie jak jakiegoś… przestępcę. Nic dziwnego, że nie odzywał się i unikał kontaktu z nami.
            Byliśmy dwie godziny od wioski, gdy starzec i Kapitan zatrzymali się. Czekałam na informację, że będzie kolejny postój, jednak nic takiego nie nastąpiło. Wszyscy wokół mnie stali prosto i nasłuchiwali, rozglądając się.
            - My nie byliśmy śledzeni, a ty? – usłyszałam zdenerwowany głos Kapitana. Wyciszyłam maksymalnie swoją chakrę i wytężyłam słuch, by sprawdzić, co ich tak wytrąciło z równowagi.
            - Ja też nie. Przynajmniej nie do tej pory – odparł powoli i cicho staruszek, odwracając się i patrząc ze skupieniem w kierunku, z którego szliśmy. Zmarszczył lekko brwi.
            - Przygotujcie się.
            Ryoushi wyjął dwa miecze. Surotaiki swoją katanę, ja rozpieczętowałam bo, a Lis skupił swoją potężną, falującą chakrę. Kapitan wyszedł przed informatora, pokazując palcami sygnały.
            Łowca i Lis stanęli po jego dwóch stronach, ja miałam wycofać się i zabrać nieznajomego ze sobą.
            Ktoś zbliżał się ku nam. Prędko. Niczym rozjuszony byk napełniony potężną energią. Wielką i przerażającą. Nigdy nie czułam czegoś takiego. Jeśli kiedykolwiek miałabym spotkać Ogoniastą Bestię, to tak właśnie wyobrażałam sobie jej siłę.
            Czułam dokładnie dudnienie i narastające w powietrzu napięcie. Nic jednak nie widziałam, a byłam pewna po tym, co czułam pod stopami, że zbliża się ku nam prawdziwa armia.
            - Pod ziemią! – krzyknął Kapitan, ale było już za późno.
            W tym samym momencie grunt tuż pod jego stopami eksplodował, a całą okolicę zalała masa wody. Wszyscy zostali odrzuceni na boki, a fontanna wody przepełnionej niewiarygodną chakrą zamieniła się w niszczącą, ogromną falę i kierowała się prosto na mnie.      
            - Fuuton: Atsu Kazegai! – krzyknęłam, wykonując błyskawicznie pieczęcie i rozkładając ręce na boki. Ziemia się zatrzęsła, a drzewa dookoła zakołysały, gdy powietrze zza moich pleców i spomiędzy drzew zostało wyssane w przestrzeń przede mną i stworzyło ogromny wir, który wpadł z impetem w wodę, zamrażając ją i rozrzucając jej resztki na boki.
            Upadłam na kolana tuż za nieregularną ścianą lodu, sparaliżowana ilością chakry, jaką wyrzuciłam z siebie jednocześnie. Woda sięgająca mi do kostek powoli wsiąkała w ziemię. Złapałam oddech, patrząc za siebie.
            Informator Jiraiyi nawet się nie cofnął. Przez chwilę patrzył na ścianę lodu, która uchroniła naszą dwójkę przed utopieniem, potem rzucił okiem na mnie, a następnie bez słowa pobiegł w kierunku odgłosów walki.
            Wstałam chwiejnie na równe nogi, słysząc ochrypły głos Kapitana.
            - To Kisame Hoshigaki, Potwór z Ukrytej Mgły!
            Potem dotarł do mnie nieprzyjemny śmiech.
            Wyczłapałam za krawędź ściany, powoli czując się lepiej. Reszta drużyny stała już prosto, w szyku bojowym. Okrążali naszego przeciwnika.
            Zaschło mi w ustach.
            Był to dwumetrowy, umięśniony facet w opinającym się na jego ogromnej sylwetce płaszczu Akatsuki. W ręce trzymał powoli rozkręcające się – samo! – zawiniątko w kształcie grubego miecza. Jego skóra była niebieska, zęby małe i ostre jak u rekina, a drobne ślepia o wiele bardziej przerażające i dziwaczne niż te spoglądające na mnie z kartek Książeczki Bingo.
            Ludzie nazywali go różnie. Bezogonowa Bestia. Jeden z Siedmiu Szermierzy Kiri. Rekin Potwór. Ukryty we mgle. Ja widziałam jedynie wroga, który zakładając na siebie płaszcz z czerwonymi chmurami skazał się na śmierć.
            To i partnera Itachi’ego Uchihy.
            Świadomość tego jednego, prostego faktu sprawiła, że serce podskoczyło mi do gardła, a oddech załamał się. Automatycznie rozejrzałam się po okolicy, jako jedyna niezaangażowana w walkę, szalonym wzrokiem poszukując jakichkolwiek znaków, że Hoshigaki nie był sam.
            Nabrałam kilka głębszych oddechów, próbując uspokoić rozdygotane ciało. Jak przez mgłę widziałam walkę moich towarzyszy.
            Ryoushi był niesamowity. W kilku susach pokonał odległość dzielącą go od członka Akatsuki i sparował ciężkie uderzenie jego miecza, który teraz wyglądał jak kolczasta ryba. W mgnieniu oka pojawił się gdzie indziej, atakując szybko i zaciekle. Wyglądał, jakby tańczył.
            Jego przeciwnik był jakimś… mutantem. Jego skóra wydawała się odporna na ciosy, a chakra wypływająca z niego falami – przytłaczająca.
            Lis zaatakował jakimś nieznanym mi Katonem, który oświetlił całą okolicę. Woda z ziemi wyparowała, goniąc postać niebieskiego dziwaka. Ten, zamiast stworzyć ścianę wody do obrony, zakrył się mieczem, który wydając dziwaczne dźwięki wchłonął ogień.
            - Jego miecz pochłania chakrę! – warknął Lis, przygotowując kolejne jutsu.
            Hoshigaki w tym czasie stworzył klona, który zjawił się tuż obok niego, wykonując własne pieczęcie.
            - Suiton: Suiro no jutsu!
            Postać nieznanego mi członka ANBU otoczona została kulą wody, która natychmiast zaczęła go topić. Oryginał przestępcy nie wydawał się być ani trochę słabszy po rozdarciu swej siły na dwie części. Surotaiki wykonał kilka naprawdę potężnych Dotonów, których missing-nin z łatwością unikał lud odparowywał je ogromnym mieczem.
            Podbiegłam do klona, trzymającego rękę w kulistym wodnym więzieniu. Jeśli nie brał udziału w walce obok, oznaczało to, że aby utrzymać tę technikę, musiał zostać w tej pozycji.
            Nie mieliśmy szans we trójkę. Musiałam jakoś uwolnić Lisa.
            - Fuuton: Kazekiri! – krzyknęłam, uderzając w drugiego Hoshigaki’ego silną wietrzną kosą. Ta nie zdołała uciąć mu ręki, jak zamierzałam, bo mój przeciwnik odskoczył w tył, kończąc technikę. Lis upadł na ziemię, krztusząc się.
            Nie dałam klonowi szansy na kontratak, formując kolejne znaki.
            - Katon: Housenka! – Wykonałam pierwsze jutsu, które przyszło mi do głowy. Klon zatrzymał moje pociski niewielką ścianą wody i sprawnym ruchem nadgarstka, jakby nie sprawiało mu to żadnego trudu.
            - Przestań, to łaskocze! – zaśmiał się swoim obrzydliwym głosem i zaszarżował wprost na mnie, kompletnie mnie tym zaskakując. W pośpiechu wykonywania pierwszego jutsu zgubiłam bo. Nie to, że mój żałosny kijek byłby go w stanie powstrzymać.
            Zrobiłam salto w tył, o włos unikając rozszarpania przez dziwaczny miecz. Hoshigaki krzyknął coś do mnie jeszcze raz, ale nie miałam pojęcia, co. Byłam tak skupiona na unikaniu jego ciosów, że nie potrafiłam wymyślić żadnego kontrataku.
            Powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą świszczał wielki, rekino-podobny miecz robiło się puste i ciężkie. Powoli traciłam siły, jakby każdy wysoki sus zabierał mi o wiele więcej energii, niż powinien.
            Musiałam nabrać dystansu od tego świra i jego wsysającego chakrę narzędzia, bo inaczej byłam skończona.
            - Doton: Retsudou Tenshou!
            Grunt pod nogami klona pękł, a zaraz potem wysunęły się z niego wielkie głazy, próbujące zmiażdżyć mu nogi. Wykorzystałam moment jego dezorientacji, by odbić się od drzewa, zmieniając kierunek ucieczki. Przebiegłam obok wielkiej lodowej ściany, rozglądając się pospiesznie. Znalazłam naszego informatora, stojącego w gałęziach drzew i bacznie obserwującego rozwój walk. Miał mocno zaciśniętą szczękę i zmarszczkę między brwiami. Wydawał się zaskakująco spokojny. I na razie był bezpieczny.
            Kapitan Surotaiki użył kolejnego Dotona na goniącym mnie klonie, tworząc wielkie kamienne ściany, które zmiażdżyły go z dwóch stron.
            Zniknął.
            Został nam tylko oryginał, dosłownie bawiący się z moimi towarzyszami, którzy próbowali wszystkiego – Dotonów, Katonów i Suitonów, walki wręcz i broni rzucanej. Ten facet był jakimś monstrum, w ogóle się nie męczył, a po poziomie i sile jego Suitonów, którymi nas atakował, wnioskowałam, że tworząc klona wcale nie podzielił swej siły na pół.
            - ANBU z Konohy. Małe, słabe mrówki – warczał pod nosem, odganiając się mieczem od atakujących shinobi. Uskoczył, gdy z ziemi wystrzeliły ku niemu ostre jak brzytwa, kamienne kolce. – Wiedziałem, że prędzej czy później nas zdradzisz, ale nie sądziłem, że zrobisz to dla takich nieudaczników! – krzyknął w stronę starca.
            Kapitan spróbował jeszcze raz z kamiennymi ścianami z Sando no jutsu, ale te zatrzymały się na silnych ramionach wielkiego missing-nina, pękając i obracając się w gruz, gdy on napiął mięśnie.
            - Koniec tej zabawy – warknął Hoshigaki, zamachując się wielkim mieczem i szarżując na naszego dowódcę. Zaatakowałam Fuutonem w tym samym czasie, co Lis Katonem, co spotęgowało nasze ataki i otoczyło naszego przeciwnika wielką, wirującą spiralą ognia. Surotaiki zmaterializował się obok mnie, oddychając ciężko i trzymając się kurczowo za ramię.
            Las dookoła wyglądał jak po trzęsieniu ziemi. Hoshigaki nie przejmował się, gdzie zamachuje się mieczem i ściął nim kilka grubych drzew. Wszędzie walał się gruz i lód, z roślin kapała woda z jego pierwszego jutsu, a kilka drzew zostało niechcący przed chwilą podpalonych.
            Nawet nie pytałam, czy mamy jakiś plan. Na tego potwora nie było planu.
            Wielki, niebieski mężczyzna otrząsnął się z płomieni jak zwierzę z pyłków drzew, zrzucając jedynie palący się płaszcz. Jego wypaczona twarz zdradzała zirytowanie i znudzenie. Nie był ranny ani zmęczony. Jego chakra była równie silna, co na początku, a pot na jego skórze pojawił się jedynie przez ogień, nie wysiłek fizyczny.
            Przerzucił miecz do lewej ręki, po czym odrzucił go na bok, patrząc na nas jak drapieżnik na łatwą zwierzynę. Ułożył jedną, samotną, pieczęć węża.
Z jego ust eksplodowała woda, w mgnieniu oka wypełniając przestrzeń dookoła, a on sam uniósł się na fali nadciągającej w naszym kierunku, formując kolejne znaki. Zaczęłam uciekać, układając kolejny raz pieczęcie do Fuutona, który powstrzymałby wodę. Wtedy poziom chakry dookoła podskoczył, a fala nabrała tępa, zamieniając się w tysiące ujadających jak psy rekinów i doganiając nas, zanim zdążyłam skupić w sobie chakrę.
Zimna woda uderzyła w nas ze wszystkich stron, a ja zostałam odrzucona na drzewo, upadając po chwili w błoto. Przymknęłam oczy, czując się odrętwiała i zmęczona. Przez chwilę byłam pewna, że zemdleję, jednak buzująca w mojej krwi adrenalina kazała mi wstać. Uniosłam się na przedramionach, widząc jak Hoshigaki podchodzi do leżącego na ziemi Lisa i bezceremonialnie wbija w jego ciało swój wielki miecz. Mężczyzna wydał z siebie zaskoczony, pełen agonii okrzyk, który zamarł po ułamku sekundy, wypełniając przestrzeń dookoła martwą ciszą.
Członek Akatsuki wyjął chłepczący chakrę miecz z ciała martwego ANBU, kierując swoje kroki dalej. W moją stronę.
- Oh, jesteś jeszcze przytomna. Doskonale – zaśmiał się, choć ledwo go słyszałam. Moje uszy wypełniał dudniący odgłos mojego uderzającego jak bęben serca. – W ten sposób będzie jeszcze zabawniej.
            Uniósł miecz, choć nie widziałam go, nie mogąc unieść tak wysoko obitej głowy. Dostrzegłam jednak zmianę w postawie jego nóg i podłużny cień, który padł na błoto między nami. Zamknęłam oczy, powoli oddając się ciemności.
            - Katon: Endan!
            Widok nóg missing-nina przysłonił mi ogień. Hoshigaki odskoczył, wściekły, szybko podążając za moim wzrokiem. Na ziemi leżał błotnisty klon. A Katon należał do Lisa. Całe szczęście.
            Ulga nie pomagała mi wcale wstać. Kątem oka widziałam jednak, że w walce pomoże mu Kapitan. Nigdzie nie widziałam Łowcy. Nie miałam już wiele chakry.
            - Nie dajecie za wygraną, co? – warknął niebieski mężczyzna, okręcając miecz w dłoni z taką łatwością, jakby nic nie ważył. Miał irytujący głos. I nie mówił ze wściekłością, a rozbawieniem. Jakby w istocie walczył z mrówkami. Kogo ja oszukiwałam? Tak właśnie się czułam w tej chwili, ocierając ociężale twarz z błota. – Szkoda, że wasz nowy przyjaciel przestraszył się i uciekł… - westchnął dramatycznie, rozglądając się dla pewności po koronach drzew. Jeśli dobrze rozumiałam, nieznajomy wywiadowca zniknął. Cudownie. – Szkoda. Po zabiciu was będę musiał go dorwać potem.
            Żadne z nas się nie ruszało. Wszyscy byliśmy zmęczeni i ranni. Gdzieś w krzakach usłyszałam jęk Ryoushi’ego, który wygramolił się z błota, równie poobijany, jak ja. Jego maska była przekrzywiona i stłuczona. Spod jej niegdyś śnieżnobiałej krawędzi kapała krew. Nie miał jednak siły jej poprawić, bo trzymał się mocno za brzuch, na którym dostrzegłam rozszarpaną, krwawiącą ranę.
            Kiedy ten świr go dorwał?
            Ręka zaciskająca się na ohydnej ranie zaświeciła mdłym, zielonym światłem, a po chwili Łowca wyprostował się nieznacznie. Odetchnęłam z ulgą, podnosząc się bardziej. Mięśnie powoli wracały pod moje panowanie.
            - Spokojnie, Samehado. Za chwilę dostaniesz swoje mięso – zaśmiał się Rekin, wbijając miecz w ziemię i wykonując pieczęcie. Ile to bydle miało w sobie chakry?! Woda leżąca na ziemi zadrgała. – Bo jesteście tylko mięsem – warknął, a cała ciecz uniosła się, formując tuż za nim wielką kulę pulsującą od wkładanej w nią chakry. - Słabym narybkiem, który zostanie zjedzony. – Kapitan wysłał w kierunku niepokojącego tworu kolejnego Dotona, który natychmiast został wchłonięty. Woda zignorowała też kunai’e z notkami wybuchowymi i ochraniała Kisame przed Katonami. – Pożarty przez rekina!
            Mężczyzna wystawił obie ręce przed siebie, a woda objęła go, świecąc się na biało. Po chwili uformowała rozwartą paszczę rekina, którą prosto w pysk trafił kolejny Katon dokładnie w tym samym momencie, gdy czyjeś ramiona podniosły mnie z ziemi. Mimo szybkiego ruchu zauważyłam zielone fragmenty maski, więc był to Ryoushi.
            Jutsu Hoshigaki’ego eksplodowało, kierując ku nam oślepiający, biały pocisk niszczący wszystko na swojej drodze. Kierowany chakrą zboczył z trasy, by podążyć za uciekającymi Lisem i Tygrysem. Ci w ostatnim momencie skręcili, stawiając za sobą silny, podwójny kamienny mur, który zneutralizował technikę.
            Nie wiem, jak to się stało, ale leżałam w kołtunie kończyn i błota razem z Łowcą, próbując złapać oddech i wymyślić, jak nas uratować. Gdy podniosłam głowę, a Szermierz Kiri odwrócił się w naszą stronę, czyjaś sylwetka pojawiła się tuż przed jego nosem, zasłaniając mi go.
            Wodna kula z głową rekina zamarła z rozdziawionymi szczękami i buzującą chakrą, jakby ani Kisame, ani ona nie widziały stojącego metr przed nimi nieznajomego starca. Zamrugałam, patrząc tępo na jego plecy, gdy podszedł do znacznie wyższego od siebie shinobi Kiri. Ten patrzył na niego nieprzytomnie, jak zahipnotyzowany, drżąc na całym ciele i otwierając lekko usta.
            Zanim cokolwiek zdążyłam powiedzieć lub zrobić, wysoko za jego plecami wyskoczył sam Surotaiki, zamachując się jedną z upuszczonych przez Ryoushi’ego katan i sprawnie odcinając niebieskiemu olbrzymowi głowę.
            Zamknęłam oczy, gdy dookoła trysnęła krew. Usłyszałam, jak i odcięta głowa, i woda z techniki missing-nina uderzają o ziemię.
            Chwilę potem byłam podnoszona do pozycji stojącej. Lekko mną kołysało.
            - Wszystko okej, mała? – spytał Ryoushi, któremu całkowicie już spadła maska. Miał ogromne, turkusowe oczy i rozerwaną żuchwę. Mimo to leczył tył mojej głowy. Dokładnie czułam płynącą wokół rany kojącą, chłodną chakrę.
            - Aah. Arigato – westchnęłam z ulgą, starając się ustać na nogach jak z galarety. Gdzieś w oddali Kapitan rozmawiał ze starcem, chowając ciało Potwora z Kiri do worka. Był nukeninem rangi S. Musieliśmy go przetransportować do Wioski.
            Zmrużyłam oczy, słysząc irytujące odgłosy wydobywające się z jego ogromnego, dziwacznego miecza. Czy on… łkał?
            - Wszyscy cali? – spytał niskim głosem Lis, podnosząc miecz z nieufnością i obrzydzeniem.
            - Jego też zawińcie – poradził Surotaiki, nie odwracając się w naszym kierunku i trzymając się za ramię. Pusty wzrok starca utkwiony był w szarym worku, w którym znajdowało się ciało Hoshigaki’ego.
            Ryoushi wyleczył z wierzchu swoją twarz i założył stłuczoną maskę. Nie miał już chakry, a rana kapitana na ramieniu nie była zbyt głęboka, więc tylko ją zabandażowaliśmy. Westchnęłam, rozglądając się po pobojowisku po walce.
            - Co, jeśli nie był sam? – zapytałam cicho, bo o ile dobrze pamiętałam, Akatsuki podróżowali parami. Surotaiki podniósł ciało nukenina i przerzucił je sobie przez zdrowe ramię.
            - Był – zapewnił informator. Nie był ranny. Właściwie wyglądał identycznie, jak wtedy, gdy go zobaczyłam pierwszy raz. Szczęściarz.
            Nie pytałam, skąd mógł mieć pewność. To on był informatorem.
            - Wolę tego nie sprawdzać. Ruszamy – rozkazał Kapitan, narzucając nam tak żwawe tempo, jakby walka z kryminalistą rangi S, podczas której o mało nie zginęliśmy w ogóle nie miała miejsca.
            Powoli wracała do mnie chakra. Niby nigdy nie narzekałam na jej zapasy, a jednak zmarnowałam jej dużo wykonując jutsu bez zastanowienia i w zbyt wielkim pośpiechu. Ten głupi miecz wyssał mi jej więcej, niż się spodziewałam. Nienawidziłam tego uczucia.
            Razem z energią i siłami wracała tez zdolność jasnego myślenia. Co tam w ogóle się stało? Łowca podniósł mnie w ostatnim momencie, zanim ten biały świetlny pocisk uderzył w drzewo, na którym się zatrzymałam, a potem potknął się, biegnąc po gruzie ze mną na rękach. Ten potwór miał wysłać w naszym kierunku kolejny atak i…
            …nic. Żyliśmy. Bo nasz informator - niepozorny, cichy starzec - stanął na drodze pocisku, który nawet nie wystrzelił. Po prostu stał tam, w brązowym kimonie, bez żadnych pieczęci i broni, a Kisame stanął jak wryty. Nie widziałam jego niebieskiej twarzy zbyt wyraźnie, ale wydawał się… przestraszony.
            O nieznajomym mężczyźnie można było powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie był przerażający.
            Coś było nie tak. To było jutsu, na pewno. Jakiego rodzaju – nie miałam pojęcia, ale nie wymagało kontaktu fizycznego. Genjutsu? Tajemne ninjutsu, jak w klanie Yamanaka? Możliwe. To by wyjaśniało, jak tak stary, schorowany człowiek radził sobie w gromadzeniu informacji na temat Akatsuki i uchodzeniu z tego cało przez tak długi czas.
            Jeśli pracował z Jiraiyą, to był naprawdę dobry. I chyba godny zaufania. Nie uciekł.
            Według map byliśmy niecałą godzinę drogi od wioski, a moje wątpliwości, zamiast zostać rozwiane, tylko się namnożyły.
            Jedno jednak było pewne – gdyby nie nasz informator, byłabym już martwa.
            - Dziękuję – powiedziałam cicho, zwracając na siebie jego uwagę. Mężczyzna nie tyle poskoczył, co drgnął, widocznie zaskoczony, że ktoś się do niego zwrócił.
            - Za co?
            - Uratował mnie pan. I Ryoushi’ego. Gdyby nie pan, to…
            - Jesteśmy kwita – przerwał mi cierpko, wracając wzrokiem na drogę przed nami. No tak. W patrzeniu na moją maskę podczas rozmowy nie było sensu. Uśmiechnęłam się. Nie był taki zły. I pamiętał, jak osłoniłam go przed wodą. Cholera. Znowu zachowywałam się nieprofesjonalnie, mówiąc do niego. Był ważnym człowiekiem. Ile istnień uratował, przekazując informacje o Akatsuki Jiraiyi, a więc i Tsunade? Powinno się mu dziękować za to, nie rzucanie się na pomoc jakimś ślamazarnym dziewczynom z ANBU. Mimo wszystko – czułam się wdzięczna. Przechyliłam głowę na bok, gdy mężczyzna odkaszlnął, zasłaniając usta rękawem kimona. - Od początku wiedziałem, że nie dacie sobie z nim rady.
            Przystanęłam, wiodąc za nim wzrokiem. Cokolwiek pomyślałam o nim wcześniej – cofałam to. Był taki sam, jak wszyscy starsi ludzie.
            - Kapitanie, pana ręka – zaczął Łowca, wyciągając w jego kierunku dłoń świecącą zieloną chakrą.
            - Tak, weź się za to. W ogóle… tu się zatrzymamy – westchnął Surotaiki, rozglądając się po lesie. W oddali było już widać mury Wioski.
            Wzdrygnęłam się, gdy bezceremonialnie rzucił ciało na ziemię. W jednej z toreb dziwaczny miecz zaskrzeczał z irytacją.  
            - Po co? Jesteśmy pół godziny od celu – zauważyłam.
            - Właśnie dlatego robimy postój, Tsuyu – warknął Kapitan, odwracając się w moim kierunku. Syknął, gdy przez jego nagły ruch Ryoushi dotknął jego rozdartego ramienia. – Masz z tym jakiś problem?
            - Nie. Oczywiście, że nie – odparłam pospiesznie, zniżając głowę. Tata znowu był w złym humorze.
            Ryoushi połatał nasze drobniejsze obrażenia chakrą, która zdążyła odbudować się w jego organizmie. Zupełnie, jakbyśmy nie mogli poczekać, aż będziemy w Wiosce i pójść z ranami do szpitala.
            Swoją drogą, gdybyśmy skręcili teraz w lewo, mogłabym wpaść na herbatkę do Akazuno…
            - Tsuyu, jak twoja chakra? – spytał Kapitan Ojciec, krzyżując ręce na piersi.
            - E? Tak, tak, w porządku. Powoli wraca – odparłam szybko, podnosząc głowę. Znowu się zamyśliłam. Bolała mnie głowa.
            - Otwórz torbę, którą dałem ci wcześniej – rozkazał, jednocześnie odwracając się w stronę starca. Wskazał mu ręką miejsce na ziemi nieopodal pnia, na którym siedziałam. Mężczyzna podszedł niepewnie we wskazane miejsce, mierząc dowódcę nieobecnym wzrokiem. Czym prędzej sięgnęłam po skórzany pakunek, rozsuwając zamek dookoła niego. Rozłożyłam torbę i…
            …zamrugałam, patrząc na spory zestaw strzykawek. Obok nich były pół-przezroczyste flakony zielonego, tajemniczego serum.
            - Zrób zastrzyk naszemu zbawcy – podyktował sucho Surotaiki, pomocnie wskazując dłonią w rękawiczce na nieznajomego w kimonie, który spojrzał przelotnie na igły, a potem ulokował swoje spojrzenie we mnie. Albo mi się zdawało, albo wyczułam w jego głosie nutkę ironii.
            Jemu? Czemu?
            Oh. No tak. Choroba. To zielone coś było antidotum. Odtrutką na jego przypadłość. Nie byliśmy jeszcze w wiosce, a on już dostawał nagrodę za pomoc nam. To niezwykłe, jak dobrze Tsunade-sama to przemyślała.
            Nabiłam strzykawkę jednym z seledynowych pojemników, starając się nie dać po sobie poznać, że denerwuje mnie, jak wszyscy na mnie patrzą. Trochę trzęsły mi się ręce, powiem szczerze. Miałam wbić igłę w rękę – mam nadzieję, że to miała być ręka! – bohatera Konohy.
            Starzec w kimonie podszedł sam do pnia, na którym siedziałam, podwijając rękaw kimona do góry silnymi szarpnięciami. Był zirytowany? Po co ten pośpiech?
            Chwyciłam jego rękę, oczyszczając zgięcie łokcia wacikiem nasączonym spirytusem, a starzec wydał z siebie rozbawione wypuszczenie powietrza nosem. Po chwili pokręcił lekko głową, jakbym jeszcze dostała za mało sygnałów, że ma mnie za idiotkę.
            - Z góry przepraszam, jeśli zaboli. Nie jestem w tym… - Wbiłam igłę jak najdokładniej umiałam i zaczęłam powoli, stopniowo, wciskać tłok. - …za dobra. - O dziwo, zielona ciecz nie trysnęła mi w twarz i nikogo nie zabiła, a posłusznie popłynęła w dobrym kierunku.  
Kątem oka zobaczyłam ruch, a gdy oderwałam wzrok od tłoka powoli wypychającego z dozownika seledynowe antidotum, zobaczyłam Kapitana Surotaiki sięgającego po torbę leżącą między mną a starszym mężczyzną. Jednym ruchem nadgarstka otworzył on drugi suwak torby, który ja pominęłam, i wsadził rękę w otwór, wyjmując coś małego i czerwonego.
            To, co stało się potem, było jeszcze dziwniejsze, ale nie mogłam dokładniej się rozejrzeć ani nawet drgnąć, gdyż byłam skupiona na wstrzykiwaniu lekarstwa. Obserwowałam wszystko kątem oka, w zupełnej ciszy.
            Nie byłam na pozycji, by dyskutować. Cieszyłam się tylko, ze ta okropna misja dobiega końca.
            Dowódca ANBU spojrzał przelotnie na mały przedmiot i cisnął nim w losowym kierunku, a po chwili usłyszeliśmy wybuch.
            W momencie, gdy Tygrys odrzucił od siebie znalezisko z torby, ręka, którą trzymałam nieruchomo między moimi palcami, drgnęła. Spojrzałam na nią uważnie.    Ostatnie krople serum zniknęły z dozownika z przedziałką, a skóra na przedramieniu starszego mężczyzny zmieniła się. Zbladła. Zmarszczki, zwłaszcza te na dłoni, wygładziły się. Zniknęły ciemne piegi i znamiona, a na ich miejscu pojawiły się jasne blizny. Ręka stała się o ton chłodniejsza, a ja spojrzałam z zaskoczeniem na twarz informatora.
            Nie zastałam zmęczonej życiem, poważnej twarzy siwego starca. Spotkałam się z bezdennie czarnym, wyzutym z uczuć spojrzeniem i czarnymi, długimi włosami związanymi w kucyk.
            Moje serce wykonało dwa uderzenia. Jedno zajęło mi otwieranie ust do wrzasku. Podczas drugiego już napierałam strzykawką do przodu, podrywając ją zaraz do góry i rozszarpując ramię kolejnego członka Akatsuki.
            - Tsuyu!
            Brunet odskoczył ode mnie, wyrywając sobie igłę ze zmasakrowanej ręki, a ja zerwałam się na równe nogi z jednym tylko zamiarem.
            Rozkręciłam w palcach kunai, który znikąd pojawił się w mojej dłoni. Wszystko widziałam jak przez mgłę. Świat poza tą jedną twarzą przysłaniał mi rozgrzany do czerwoności gniew. I strach. I rozpacz.
            Wszystkie wydarzenia tego dnia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą.
            Wiedziałem, że prędzej czy później nas zdradzisz… Akatsuki. Od początku wiedziałem, że nie dacie sobie z nim rady. Szpieg. Zrób zastrzyk naszemu zbawcy. Zbawcy?! Człowiek, który jest nam niezbędny w walce z naszymi wrogami. Zdrajca.
            Czerwony przedmiot i wybuch. Kuchikiri. Czy zielone serum było z Haisekai? Złamało Henge. Surotaiki kazał mi zrobić ten zastrzyk.
            Tylko on z was ma jakiekolwiek pojęcie o celu tej misji. Hokage. Ona… wiedziała. Esencją tego zadania jest to, byś nie zrobiła niczego… głupiego. Wiedzieli, jak zareaguję!
            Dyszałam ze wściekłości, nie panując nad swoim ciałem. Tylko ja miałam chakrę w okolicy.
Macie go jak najszybciej przyprowadzić w jednym kawałku. Nie możemy sobie pozwolić na żadne błędy i nieporozumienia. Na tym polegało zadanie.
            Wiesz coś, o czym ja nie wiem?
Chyba tak. Ale nie powinienem o tym mówić. Ryoushi wiedział.
Dziękuję.
Za co?
Uratował mnie pan.
Moje oczy napełniły się łzami, gdy napełniając swoje kończyny chakrą rzuciłam się na krwawiącego nukenina.
Zabiję go.        
Wiem. Mam nadzieję.
Łzy i furia nie tylko mnie oślepiły, ale dały mi siłę. Mogłam przysiąc, że uderzyłam zaciśniętą na kunai’u pięścią w splot słoneczny starszego Uchihy. Moja rozgrzana do czerwoności chakra eksplodowała dookoła.
W mgnieniu oka zamiast niego widziałam moich towarzyszy z ANBU, wokół mojej szyi była opleciona naga, umięśniona ręka, a za moimi plecami był sam Itachi.
Nie mogłam oddychać.
Zamachnęłam się, próbując sięgnąć nożem ramienia, albo najlepiej twarzy zdrajcy, ale na moich nadgarstkach zacisnęły się dwie silne dłonie.
Surotaiki stał tuż przede mną.
- Tsuyu, opanuj się! – krzyknął, zaciskając ręce tak, że aż ryknęłam z bólu i upuściłam ostrze. Ucisk na moim gardle zelżał, ale nadal był silny. Nabrałam powietrza.
- Kapitanie! Ah, Ryoushi! – wrzeszczałam, szarpiąc się na wszystkie strony. Uderzyłam głową w brodę nukenina za mną, który za karę na powrót wzmocnił chwyt na mojej szyi oraz szarpnął mnie za włosy, bym patrzyła w górę.
Jesteśmy kwita.
- Uspokój ją, Surotaiki – warknął, po raz pierwszy swoim prawdziwym głosem. Przeszły mnie ciarki. Chciałam wydostać się z tego uścisku i cisnąć mu nożem między oczy. Moje całe ciało drżało skumulowaną energią, nad którą nie mogłam teraz zapanować.
- Tsuyu, posłuchaj mnie! To była nasza misja, Itachi jest po naszej stronie! Nie zrobi ci krzywdy, ma w swoim organizmie Haisekai, wiesz co to oznacza! – krzyczał gorączkowo Kapitan. Mój dowódca. Ufałam mu. Myślałam o nim, jak o ojcu, a on… tak po prostu…
Próbowałam kopać i gryźć, ale żadna próba nie dochodziła do skutku. Zaczynałam tracić powietrze i siły, a łzy z moich oczu już wyciekły spod maski i moczyły mój golf.
- Morderca! – warknęłam resztkami sił. Bardziej przypominało to gardłowy charkot. – Pieprzony śmieciu, puszczaj mnie! – zamachnęłam się głową, za co ponownie szarpnięto moimi włosami. Wokół unosił się zapach krwi. Z jego ramienia. – Zdrajco, sukin-…
Wszystko zaszło czarną mgłą.
Gdy następnym razem otworzyłam oczy, byłam w jakimś pomieszczeniu. Nie widziałam czarnych włosów, nieba i liści, a szary sufit. Zerwałam się na równe nogi, gotowa do ataku.
A przynajmniej próbowałam, bo byłam przywiązana za rękę do łóżka.
Itachi Uchiha. Był obok mnie, przed chwilą. Moje serce biło jak oszalałe, w totalnym zdezorientowaniu i panice. Sam widok tej twarzy, tego pozornie znajomego, ciemnego spojrzenia wywoływał u mnie te wszystkie uczucia. Chciałam kogoś zabić. Za sam fakt, że do czegoś takiego doszło.
- Co do…
- Tsuyu – odwróciłam głowę w stronę znajomego głosu. Obok mnie, w czymś, co przypominało celę, stał Kapitan Surotaiki. I Tsunade.
- Hokage-sama! Ja…
- Chicho, dziecko – westchnęła kobieta, kładąc sobie ręce na biodrach. Wydawała się zrelaksowana. Znowu. Czy ten świat oszalał? – Wiem o wszystkim. I zaraz ci wszystko wytłumaczę.
- Nie! – Szarpnęłam więzami. Były skórzane? Mogłam je przecież przeciąć pierwszym lepszym Fuutonem. Oni zwariowali? Za kogo oni mnie mieli? Co to było za miejsce? Wariatkowo? Szpital? Więzienie? – Gdzie ja jestem, co z…?
- Czego nie rozumiesz w słowie „cicho”, idiotko? – uniosła się blondynka, przerywając mi. Wskazała na więzy, które łaskawie rozpiął Surotaiki, nadal w pełnym ekwipunku i masce. Mężczyzna stanął na baczność tuż obok Hokage, obserwując mnie czujnie, jakbym mogła w każdej chwili rzucić mu się na plecy z pazurami.
W sumie to właśnie na to miałam teraz ochotę.
            Nabrałam powietrza w płuca i wypuściłam je powoli, próbując zebrać myśli.
            Okej. Brat mojego chłopaka, jeden z największych kryminalistów na świecie, był sprowadzony, z moim udziałem, do mojej wioski. Pod rozkazem Hokage. I aprobatą zaufanego kapitana ANBU.
            W dodatku niecałe pół godziny przed wejściem do wioski rozkazano mi wstrzyknąć mu do krwi środek, który zatrzymywał u niego wydzielanie i kontrolowanie chakry. Kapitan najpierw sam aktywował działanie rozdrobnionego w specyfiku kamienia, a potem, gdy chciałam użyć mojej przewagi i zaatakować Itachi’ego za pomocą chakry, powstrzymał mnie.
            I straciłam przytomność. Któryś z nich mnie znokautował.
            - Niech te wytłumaczenia będą lepiej dobre – warknęłam ponuro, rozmasowując sobie nadgarstek.
            - Oh, będą. Uwierz mi – zaśmiała się blondynka, kierując swoje kroki do wyjścia. Zamachała palcami nad swoim ramieniem, bym poszła za nią. Kapitan już-nie-ojciec ruszył za nami.
            Korytarz był długi i wyłożony czarną posadzką. W pomalowanych na szaro ścianach były liczne drzwi i lustra, a w suficie podłużne, świecące bladym światłem lampy. Mijaliśmy kilku ANBU i dwóch jouninów specjalnych. Nie znałam ich, ale wnioskowałam to po czarnych płaszczach, jakie mieli na sobie.
            - Co to za miejsce?
            - Baza operacyjna ANBU – odparła Tsunade, skręcając nagle w odgałęzienie korytarza. Surotaiki szedł tuż za nami, szybkim, równomiernym krokiem.
            - Nie pamiętam, by tak wyglądała – mruknęłam, rozglądając się po przedziwnym miejscu. Nie było żadnych okien. Byliśmy pod ziemią?
            - Nowa baza operacyjna ANBU. Albo, części ANBU, jak ja to określam – westchnęła blondynka, zatrzymując się przed wysokimi drzwiami wahadłowymi. Obok nich stała czwórka nieruchomych agentów.
            - Radziłabym popracować nad krótszą nazwą.
            - Ha, ha. Bardzo śmieszne – warknęła Hokage, marszcząc brwi i wyginając usta. – Całe szczęście nie jesteś tu dla swojego kiepskiego poczucia humoru, a dla… innych umiejętności – uśmiechnęła się wrednie, stukając mnie paznokciem w brodę. A dokładniej – w maskę na brodzie.
            - To znaczy?
            - Jako jedyna potrafisz używać jutsu, gdy reszta ma wyłączoną chakrę przez Haisekai, więc automatycznie jesteś bardzo ważnym… składnikiem operacji – wytłumaczyła piwnooka. W tym momencie jakaś kobieta podbiegła do nas, przeprosiła, że przeszkadza i wręczyła Hokage jakiś tajemniczy raport. Tsunade rzuciła na niego okiem, złożyła na nim pospieszny podpis i przepędziła asystentkę ruchem ręki. – W naszej bazie mamy specjalnych gości, którzy będą potrzebowali twojego nadzoru.
            Nie zdążyłam zadać żadnego pytania, bo blondynka popchnęła drzwi, wchodząc do słabo oświetlonej sali. Surotaiki pochylił się lekko nad moim ramieniem.
            - Chodzi jej o więźniów. Zwłaszcza takich, jak Uchiha Itachi.
            Poczułam rękę na plecach, po czym zostałam wepchnięta do tego samego pomieszczenia.
            Rozejrzałam się po nim natychmiast. Po środku stał wielki stół w kształcie kanciastej podkowy. Osiem z jedenastu miejsc przy nim było zajętych – byli ojcowie Ino i Shikamaru, otyły, wielki mężczyzna – ojciec Chouji’ego? – Shizune, Ibiki, Anko i… Ryoushi? Poznałam te oczy. Miał wystrzępione na wszystkie strony ciemne włosy i pogodną, naprawdę przystojną twarz. W dodatku wydawał się zdrowy i absolutnie… niezakrwawiony. Nie poznawałam zupełnie jednego z siedzących przy stole mężczyzn, ale gdy zobaczyłam, że ma na sobie strój ANBU nakryty czarnym płaszczem, a przed nim leży maska Lisa, wszystko było jasne. Miejsce na środku należało do Hokage, to było logiczne. Krzesło pomiędzy Łowcą a Mitarashi zajął Surotaiki, zdejmując maskę. A ja stałam jak ta idiotka, nie wiedząc zupełnie, co mam robić.
            Poza stołem na ścianach wisiały mapy, zwoje oraz ozdobne wachlarze. Kilka krzeseł stało w nieładzie przed „otwarciem” podkowy.
            - Wprowadźcie go – mruknęła Tsunade, gdy usadowiła się na swoim fotelu z wysokim, ozdobnym oparciem.
            Drugie drzwi do pomieszczenia otworzyły się, a do sali został wprowadzony starszy Uchiha.
            Wyglądał… źle. Miał bladą, ziemistą cerę, wory pod oczami i zgarbione plecy. Nie był popychany i popędzany. Nie był też ranny, więc wnioskowałam, że Ibiki nie spieszył się z torturami. Wyglądał jednak na strasznie zmęczonego. Jego twarz, oczywiście, nie zdradzała absolutnie nic.
            Nie to, że mnie to obchodziło.
            Nie ruszyłam się z miejsca, starając się zachować spokój. Itachi był więźniem. Byłam w pomieszczeniu z najsilniejszymi ninja Konohy. Nie było się czego bać. Wystarczyło oddychać.
            Pf, łatwo powiedzieć - „oddychać”.
            Brunet został posadzony na jednym z krzeseł obróconych przodem do stołu. Miał związane przed sobą ręce. Był ubrany w czarny strój bez rękawów, więc dokładnie widziałam, jak daleko sięgał bandaż na jego lewym ramieniu. Wykonałam kawał niezłej roboty.
Jesteśmy kwita.
            - Shizune, raport – rozkazała Tsunade, a sekretarka na lewo od niej odsunęła krzesło, wstając pospiesznie.
            - Więzień Uchiha Itachi, dwadzieścia dwa lata, od dziewięciu lat agent Konohy w Akatsuki – przeczytała z jakiegoś zwoju. Agent Konohy? Co tu się do cholery działo? – Zatwierdzone przez Sandaime oraz Jiraiyię-sama. – Hokage przytaknęła, patrząc porozumiewawczo na resztę ludzi przy stole, a brunetka sięgnęła po zupełnie inny dokument, tym razem na drewnianej podkładce z klipsem. Przerzuciła kilka kartek. – Więzień pozostaje pod nadzorem. Wstrzyknięto mu roztwór z Haisekai, który od tej pory nosić będzie nazwę Haisuchi. Uniemożliwia on kumulowanie chakry w obrębie jednego metra. Niemożliwe jest więc wykonywanie przez więźnia lub na więźniu jakichkolwiek jutsu.
            - Efekty uboczne? – uniosła brew Tsunade, opierając się o stół na zgiętym łokciu.
            - Nie stwierdzono. Podobnie u innych badanych. Podana ilość środka jest wydalona z organizmu po dwóch dobach i przestaje tym samym działać.
            - Jak więc mamy go przesłuchać? – spytał Yamanaka, odchylając się w fotelu.
            - Dlatego właśnie wziąłem na misję… Tsuyu – odparł z dumą Surotaiki, wskazując na mnie ręką. Hokage zaprosiła mnie ruchem palca, bym podeszła do przodu. Posłuchałam się, omijając jednak krzesło Uchihy szerokim łukiem i pilnując go kątem oka. – Nie wszystko poszło tak, jak zamierzałem, ale…
            - Dziwisz się? Nie powiedziałeś jej o niczym, aż sama znalazła się kilka centymetrów od Uchihy – zaśmiał się Ryoushi, trącając Kapitana łokciem. Był starszy i markotniejszy, niż się spodziewałam. I chyba nie wydawał się być rozbawiony. – Widząc jego rękę stwierdzam, że mogło się to skończyć o wiele gorzej.
            - Co się stało? – zainteresował się Yamanaka.
            - Dziewczyna potrafi oprzeć się Haisekai. Żaden z moich rekrutów nie osiągnął takiego poziomu – warknął Ibiki. Przeniósł na mnie wzrok, nie kryjąc irytacji. Uśmiechnęłam się, bawiąc rękawiczką ze spuszczoną głową. – Jeszcze.
            Kąciki moich ust opadły momentalnie. Co to było, jakiś konkurs?         
- Niech dziewczyna zdejmie maskę, jest wśród przyjaciół – zagrzmiał wesoło Akimichi. Miał miłą, pulchną twarz i ogniście czerwone włosy. Musiał być z rodziny Chouji’ego.
Morino przytaknął.
- Zgadzam się. Jeśli ma sprawować nadzór nad więźniem, to będę musiał i tak ją przesłuchać.
Ja? Nadzór? Nad Itachi’m? W sensie… spodziewali się, że z moją mocą, a jego bezsilnością spowodowaną Haisekai, jakiekolwiek spotkanie sam na sam skończy się inaczej, niż to ostatnie?
Czy oni nie czytali książek do historii, czy jak? Jak on mógł siedzieć tu sobie, od tak, po tym wszystkim, co zrobił?! Ci ludzie dyskutowali plany jego dotyczące, jakby go tu nie było i nie przejmowali się, że morderca patrzył na nich z bezuczuciową wyższością i lekkim rozbawieniem.
            Rozejrzałam się po sali. Rzeczywiście, jako jedyna miałam maskę. Nie było to już zebranie ANBU, a jakiejś nowej dziwacznej pseudo-organizacji, której najwyraźniej przewodniczyła Hokage.
            Spojrzałam na nią, wyczekująco, ale przytaknęła. Mogłam jej zaufać. I tak wiedziała, kim jestem.
            Zdjęłam maskę kuny, kładąc ją na stole. Po raz pierwszy od pełnej doby spojrzałam na moich rozmówców własnymi oczami, nie przez lekko pochyłe otwory w masce. Zdążyłam tylko zarejestrować reakcję Ryoushi’ego, który uśmiechnął się szeroko. Reszta shinobi przy stole była niewzruszona. Do Itachi’ego stałam tyłem.
            - O, ironio – zaśmiał się Akimichi, za co został spiorunowany wzrokiem siedzącego obok Nary. Nie przejął się tym zbytnio, przymykając oczy i z rozbawieniem kręcąc głową.
            Przełknęłam ślinę. Wiedzieli o mnie i Sasuke.
            - Skąd u ciebie umiejętności opierania się Haisekai? – spytał Ibiki, krzyżując ręce na piersi. W pokoju był międzynarodowy kryminalista rangi S, a zamiast niego przesłuchiwano mnie.
            - Pamiętacie dziewczynę, która kilka miesięcy temu okradła Kwaterę z map i zwiała z misji, by zabić daimyo Akazuno? – mruknęła z lekkim rozbawieniem Tsunade. – To ona.
            Wokół stołu zabrzmiały głośne pytania, okrzyki niedowierzania i komentarze. Nie wszystkie pochlebne.
            Wykorzystałam zamieszanie, by spojrzeć za swoje ramię. Uchiha siedział w krześle pochylony, z łokciami opartymi o kolana, wpatrując się uporczywie w końce swoich butów. Był zupełnie niezainteresowany tym, co działo się dookoła.
            Przymknęłam oczy, próbując się uspokoić.
            Nie był to zwykły kryminalista. Był bratem Sasuke. W jego żyłach płynęła ta sama krew. Byli tak szalenie podobni do siebie – te oczy, ta skóra, te włosy – że mój mózg, gdy patrzyłam na niego, odbierał dwie zupełnie sprzeczne informacje. Dziwny spokój, ufność i ciepło spowodowane przez znajomy wygląd walczyły uporczywie ze wściekłością, nieufnością i strachem. Druga grupa uczuć wygrywała, oczywiście, jednak nie była tak silna, jak można było się spodziewać.
            Nie mogłam powstrzymać dziwnych myśli. A co jeśli to, co mówili, było prawdą? Jeśli był agentem Konohy, to nie był… zły. To wszystko było jakimś wielkim nieporozumieniem. Może był niewinny?
            To oznaczało, że cała nienawiść Sasuke oparta była na kłamstwie. Była zupełnie niepotrzebna. Że mógł żyć normalnie, u boku swojego brata. Że nigdy nie dane mu było wypełnić swojej zemsty. To dobrze czy źle?
            Itachi uniósł wzrok znad podłogi, a nasze spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały.
            Straszy brat. Rodzina. Kami-sama. Jeśli urodziliby się w odwrotnej kolejności, a los Sasuke spadłby na Itachi’ego, tak mogłaby właśnie wyglądać miłość mojego życia. W tym krześle mógł siedzieć Sasuke, którego nigdy bym nie znała.
            I nienawidziłabym go, całym sercem, jak teraz Itachi’ego.
            - Niech no ja to wszystko sobie ułożę – zaczął Yamanaka, prostując plecy i szurając lekko krzesłem. Odwróciłam się raptownie w stronę stołu. – Dziewczyna jest ostatnią z mnichów ze świątyni Akazuno. Umie przeciwstawić się mocy Haisekai, prawdopodobnie przez długie wystawienie na jego działanie i po prostu… wyrobioną odporność?
            - Tak, tak podejrzewamy – przytaknęła cicho Shizune.
            - Wciąż nie rozumiem, po co nam ona – dziecko, swoją drogą – w tym przedsięwzięciu.
            - Ufam Sarutobi’emu-sensei, ale nawet ja czasami lubię dmuchać na zimne – odpowiedziała Hokage znudzonym tonem, patrząc na swoje umalowane na czerwono paznokcie. – Dziewczyna dostarczyła do wioski Haisekai i umie w pełni wykorzystać ich możliwości. Skoro już ustaliliśmy, jak przydatne jest Haisuchi w naszym małym więzieniu, to czemu nie wykorzystać go na jednego z największych przestępców?
            - Może dlatego, że nie jest przestępcą? – podpowiedziała Anko sarkastycznie. Skąd mogła być taka pewna?
            - To się jeszcze okaże - odburknęła blondynka, wystawiając palec w kierunku Mitarashi. – Z czasem. Póki co, jestem za tym, aby Tsuyu towarzyszyła przy przesłuchaniach i badaniach.
            - Po co, że zapytam ponownie? – mruknął Yamanaka. – Bez urazy, ale takie sprawy powinny być załatwiane w jak najwęższym gronie.
            - Na czas pana przesłuchań obok więźnia będzie stało Kuchikiri – zakomunikowała Shizune oficjalnym, lekko drżącym głosem. - Neutralizacja Haisekai we krwi Uchihy jest niezbędna, by mógł pan użyć na nim jutsu. Jednak on też będzie mógł koncentrować chakrę. Stąd nasz wniosek o obecność Tsuyu, która w nagłym wypadku będzie mogła odsunąć Kuchikiri, wyłączając chakrę więźnia, i obezwładnić go.
            Nie ufałam Itachi’emu. Było bardziej niż prawdopodobne - nawet zakładając, że trafił do Akatsuki jako dobry i uczynny mieszkaniec Konohy - że przez te dziewięć lat w tej organizacji odbiło mu totalnie lub wyprano mu mózg. Mógł być tu tylko po to, by przy pierwszej lepszej okazji wymordować nas wszystkich i utorować swoim współpracownikom drogę.
            Wszyscy ci ludzie przy stole podejmowali niewiarygodne ryzyko. Miałam nadzieję, że zgodzą się z Tsunade i pozwolą mi uczestniczyć w tym szalonym planie. Nie tylko po to, bym miała okazję zabić Itachi’ego. Nawet nie po to, bym dowiedziała się więcej o jego prawdziwej historii. Po prostu dla swojego dobra.
            Spojrzałam na Mitarashi, która patrzyła na mnie uporczywie. Nigdy nie widziałam, by była tak poważna i skupiona i potrafiła nie odzywać się przez tak dugi czas. Shizune obgryzała ze zdenerwowania paznokcie. Hokage patrzyła na swoich współpracowników spod zaciśniętych brwi. Ryoushi uśmiechał się pogodnie, wyraźnie spokojny co do wyników obrad. Surotaiki był mocno zamyślony. Aż trudno było mi się przyzwyczaić do jego twarzy bez maski tygrysa.
            Nie mogłam pozwolić, by cokolwiek się stało, któremukolwiek z nich.
            - Kto jest za? - spytała Tsunade, wstając z krzesła i unosząc niewysoko rękę.
            Zaskoczyło mnie to, ale wszyscy powtórzyli gest, przenosząc na mnie wzrok. Niektórzy rozbawiony, inni nieufny.
            - Tsuyu, podejmujesz się tego zadania? – upewniła się blondynka, opierając dłonie o gładki blat stołu. Rzuciłam okiem w prawo, gdzie jedno z jedenastu krzeseł przy nim stojących nadal stało puste.
            - Tak, oczywiście.
            - Doskonale – ucieszyła się kobieta, uderzając kilkakrotnie o stół. – Wnieście sprzęt! – krzyknęła, odwracając się w moim kierunku, gdy przez drzwi wahadłowe weszło dwóch mężczyzn z dziwnymi urządzeniami. Przystanęli obok krzesła, na którym siedział Itachi, przypinając coś do jego prawej, niezabandażowanej ręki.
            Nie mam pojęcia czemu, ale na pomysł, że zaraz będzie torturowany, zrobiło mi się niedobrze.
            - Tsuyu. – Odwróciłam się w stronę Tsunade, która wyjęła spod stołu jakieś dokumenty. Wskazała na ostatnie wolne krzesło, stojące obok Ryoushi’ego, który przerzucił ramię przez oparcie swojego fotela, uśmiechając się do mnie szczerze. – Siadaj, nie stój jak kołek.
            Wykonałam polecenie, próbując zignorować dziwne spojrzenia reszty shinobi. Morino i Yamanaka wstali od stołu, stając po obu stronach Itachi’ego. Chłopak uniósł głowę, patrząc na nich przelotnie, po czym westchnął, prostując się w krześle.
            To coś, co mu przypięli… chyba miało wskazywać, czy mówi prawdę. Miałam nadzieję.
            - Tym oto sposobem rozpoczynam pierwszą naradę Centralnej Dziesiątki, Shinzobu – zaczęła Hokage. No rzeczywiście, było ich dziesięciu. – Zacznijmy od kilku pytań – mruknęła, przebierając palcami. – Gotowi?
            - Tak jest, Tsunade-sama – mruknął Yamanaka, a Lis podał Ibiki’emu spory okaz Kuchikiri. Blondyn stanął za krzesłem Uchihy, kładąc mu dłoń na czubku głowy. Nukenin tylko spojrzał na czerwony klejnot, nie mówiąc nic, po czym bez mrugnięcia okiem zrównał spojrzenia z Hokage.
            Obserwowałam go uważnie, siedząc na brzegu krzesła w napięciu. Jeden fałszywy ruch i byłam gotowa do ataku. Moja chakra wróciła w pełni. Nie musiałam go zabijać. Sasuke miał na to rezerwację. Jednak wystarczyło go trochę uszkodzić…
            - Zacznijmy od początku – warknął Morino. – Czy to prawda, że wymordowałeś cały swój klan na zlecenie Rady?
Czarnowłosy Uchiha przeniósł chłodne spojrzenie na specjalistę od tortur i przesłuchań. W sali nastała cisza. Mi zatrzymało się serce.
Nie. To nie było dobre określenie. Ono… rozdarło się na kawałki. Straciłam oddech, patrząc na Tsunade. By powiedziała, że to żart, by skarciła swojego pracownika za tak niedorzeczne słowa. Nic takiego się nie stało. Nikt na sali się nie zdziwił. Przeniosłam spojrzenie na Anko, która nie odrywała wzroku od Itachi’ego i nie zauważyła też zbierających się w moich oczach łez.
Gdy tylko były missing-nin otworzył usta, Yamanaka stojący za nim skupił chakrę w swojej dłoni, zamykając oczy i odchylając lekko głowę do tyłu.
- Nie cały klan i nie na zlecenie Rady – odparł Itachi, ignorując wgapiające się w niego z niedowierzaniem pary oczu. Jego ton był swobodny i suchy, jakby dyskutował z Morino na temat listy zakupów na obiad. Ponownie zniżył wzrok do samej ziemi, dodając: - To była moja decyzja.
Wiedziałam. To było niemożliwe, by Rada kazała zabić rodziców Sasuke.
- Czy Rada naciskała na ciebie i sugerowała wymordowanie twojej rodziny? – spytał Morino, unosząc lekko głos.
Prychnęłam. Przecież przed chwilą przyznał, że-…
- Owszem.
Otworzyłam szerzej oczy. Yamanaka nawet nie drgnął. Itachi mówił więc prawdę.
Jednak, „sugerowanie” a rozkaz, to były dwie różne rzeczy! Jeśli źle zinterpretował słowa Rady i postanowił coś na własną rękę… był całkowicie winien. Nie miałam wątpliwości. Nie było mowy, by ci ludzie – nie lubiłam ich, ale nadal byli ludźmi – zgodzili się na taką rzeź. Dlaczego, poza tym? Jaki był sens w wybijaniu tak silnego klanu? Przecież to była podpora Konohy.
- Sprawę znamy z akt, które zostawił Sandaime – westchnęła Tsunade. Dziwiłam się, że w jej dłoni nie zmaterializował się jeszcze żaden alkohol. Kobieta wielokrotnie udowadniała, że dało się pić przy absolutnie każdej okazji. – Szczegółami zajmiemy się, gdy przygotujemy sprzęt. Ibiki, przejdź dalej.
Sprzęt? Więc jednak planowali tortury.
- Jak udało ci się uciec z Wioski po masakrze klanu?
Itachi nawet nie mrugnął. Słowa wylatywały z niego ciurkiem, bez zastanowienia. Ciekawa byłam, czy było to spowodowane jutsu, czy naprawdę był tak pomocny.
            - Sandaime i Danzo zmienili warty strażników.
            - Czyli Hokage-sama wiedział, co się stanie? – upewnił się Morino, mówiąc już przez zęby.
            - Przewidywał. Nie mógł być pewien.
            Ibiki prychnął, widocznie zirytowany niedokładnymi odpowiedziami więźnia. Inoichi uśmiechnął się lekko. Zabawne. Byłam pewna, że gdyby Sasuke był na miejscu swojego brata, zachowywałby się podobnie. Irytowałby nas wszystkich.
            Wysoki mężczyzna w płaszczu odwrócił się w naszą stronę, przekładając Kuchikiri z jednej ręki do drugiej. Gdy skrzyżował spojrzenia z Hokage, ta wzruszyła ramionami, dając mu widocznie wolną rękę. Co mnie zdziwiło potem, to fakt, że jego surowy wzrok spadł następnie na mnie.
            - Co się stało w Akazuno? – spytał donośnym głosem, nie odwracając się w stronę Uchihy. Uniosłam brwi, po raz kolejny czując, jak zasycha mi w gardle. Ja wiedziałam, co się stało w Akazuno. Może pytał mnie? Co to jednak miało do rzeczy?
            - Ludzie Danzo wymordowali ukrywającą mnie rodzinę.
            Mina Ibiki’ego wykrzywiła się w usatysfakcjonowany uśmiech, a ja poczułam, jak serce wyrywa mi się z piersi. Przez kilka sekund patrzyłam z lekko otwartymi ustami i pustym umysłem na czarnowłosego chłopaka, który, zdziwiony ciszą, podniósł głowę i skierował wzrok w tym samym kierunku, w którym patrzył Morino.
            Na mnie.
            Zaczęłam szybciej oddychać, a moje ręce trzęsły się, mimo że wbijałam je w oparcie fotela. Zrobiło mi się duszno. Dwóch shinobi patrzyło na mnie wyczekująco, sprawdzając moją reakcję.
            Nie wytrzymałam. Wstałam z krzesła, trzymając się za łomoczące serce i rozglądając się po sali. Nie było żadnego okna.
            - Czy to prawda?! – wrzasnęłam, a Łowca obok mnie aż podskoczył. – Korzeń zamordował moich rodziców? Mnichów? W Kakkahana?!
            - Obawiam się, że tak – odparł nieobecnym głosem Yamanaka, nie odrywając dłoni od głowy Uchihy. Ten, widząc moje rozgoryczenie i łzy, przymknął oczy, wzdychając i opierając się wygodniej fotelu.
            - To wszystko, co masz do powiedzenia?! Nazwali cię przyjacielem, a ty pozwoliłeś, aby ich zabito! – wrzasnęłam, wskazując drżącą dłonią na winnego nukenina. Zrobiłam krok do przodu, ale Ibiki zagrodził mi drogę.
            - Tsuyu.
            Nie. Nie byłam żadną Tsuyu. Byłam na powrót Nozomi. Dziewczyną, której cała przeszłość, dom i rodzina zostały zniszczone przez decyzje siedzącego przede mną człowieka. Cały ból i żal, z którym sądziłam, że już dawno się pogodziłam, wróciły z nową siłą.
            Bo nareszcie wiedziałam wszystko.
            Moi rodzice zginęli broniąc Itachi’ego przed ludźmi Danzo. Agentami Korzenia, którzy walczyli dla mojej wioski. Nie mieli pewnie pojęcia, że ten sam człowiek, za którego oddają życie, chwilę wcześniej sprowadził śmierć na inną rodzinę. Cały wspaniały klan, który był wszystkim dla najdroższej na świecie dla mnie osoby.
            - Musiałeś tam iść, musiałeś?! – wrzasnęłam, a Ryoushi stanął za mną, obejmując mnie mocno, bym nie miała szansy rzucić się w stronę Uchihy czy Morino. – Widziałeś to miasto? Te ruiny?! Za co zginęli moi rodzice?! Wszyscy ci mnisi? Za to, byś mógł przez kilka lat bawić się w agenta i mordować kolejnych niewinnych ludzi?!
            Łzy toczyły się po moich policzkach strumieniami. Łkałam, krzycząc i szarpiąc się na przemian, bo na robienie obu tych rzeczy nie miałam siły. Byłam zmęczona. Stres, strach i wściekłość z całego dnia zrujnowały mnie. Nie miałam sił. Byłam słaba. Nie chciałam wiedzieć tych rzeczy. Nie chciałam mieć w sobie takiej nienawiści. Chciałam obudzić się w swoim łóżku i dowiedzieć się, że to zły sen.
            Porozmawiać z Sasuke. Czuć, że osoba winna za to wszystko jest gdzieś daleko, że nie mam na nic wpływu. Że jeszcze dalej do konfrontacji z nią, że mam czas.
            Tym razem nikt nie musiał pozbawiać mnie przytomności. Opadłam na kolana na ciemną posadzkę, łapiąc łapczywie powietrze. Gdzieś obok słyszałam głos Anko, która kazała mi się uspokoić.
            W moim umyśle panował kompletny chaos.
            Wiedziałam tylko jedno.
            Ja i Uchiha Itachi nie byliśmy kwita.

* Yamazaki – japońska whisky.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy