15 września 2007

Rozdział XXIV - "Burza z piorunami"

Stałem na ostatnim wagonie, wypatrując za pomocą odkrytego Sharingana ludzi, którzy jakiś czas temu zniknęli mi z oczu. Usłyszałem obok siebie tupnięcie, a zaraz potem pojawił się przy mnie chuunin z byłej grupy siódmej, z niewyraźną miną i ewidentnie złym humorem. Burza nie ustępowała ani na chwilę, a każdy, kto wyszedł na zewnątrz na dłużej niż minutę, był zaraz przemoknięty do suchej nitki. Brunet odgarnął swoje mokre włosy z twarzy i uaktywnił swoje Kekkei Genkai, rozglądając się dookoła. Obserwacja była trudna przez ogromne krople deszczu, silny wiatr poruszający liśćmi dookoła nas oraz tempo powozu, na którym staliśmy. Żadnego zagrożenia – na pierwszy rzut oka - nie było widać. Uchiha spojrzał na mnie pobłażliwym wzrokiem.
            - Na pewno ci się nic nie przywidziało…?
            Pf. Na pewno. I jeszcze ten jego wzrok i ton. Gdzie się podziało stare, dobre i pełne szacunku „Kakashi-sensei”?
            - Trzej shinobi podążają kilkaset metrów za nami. Tego jestem pewien. Powiedz Niko, by się pospieszyła. Zaraz postój – mruknąłem, lekko trzęsąc się z zimna. Sasuke stał prosto, bez emocji na twarzy albo jakiegokolwiek znaku, że pogoda mu zawadza… w czymkolwiek.
             
            Już jej powiedziałem – odparłem, wyłączając Sharingana. Chciałem zaoszczędzić chakrę na ewentualną walkę. Przy ostatniej nie miałem wystarczająco dużej roli, więc teraz musiałem się postarać, by wszystko poszło po mojej myśli. Nienawidziłem przegrywać, ale każda walka zostawiała na mnie pewne znaki. Lżej się jednak patrzyło na bliznę po bitwie, w której odniosło się zwycięstwo, czyż nie?
            Minęło piętnaście minut, a ani wrogów, ani kunoichi nie było widać. Konwój zatrzymał się w końcu na postój, ale na skutek pogody niewielu ludzi wyszło na zewnątrz. Kilku mężczyzn poprawiło uprzęże koni, przeszło się do innych wozów lub okryło je plastikową osłoną przeciwdeszczową, by drewniane „domki na kołach” nie przemokły podczas niekończącej się ulewy. Wraz z Kakashi’m siedzieliśmy na krawędzi powozu, czekając coraz mniej cierpliwie. Nagle Hatake zeskoczył i zrobił kilka kroków do przodu. Odwrócił się do mnie, ewidentnie zaskoczony.
            - Idą! Uważaj! – krzyknął, a ja od razu wstałem, wypatrując wroga. Gdzie była Niko?
            Kakashi popędził do pierwszego lepszego woźnicy, by zwołał wszystkich i by jak najprędzej ruszyli w drogę. Ten posłuchał i krzyknął coś do pozostałych, którzy przyspieszyli swoje prace i zakazali wychodzić z wagonów kolejnym ludziom. Zaraz wrócił na miejsce obok mnie, skoncentrowanego na śledzeniu każdego ruchu w lesie wokół nas.
            Ale było już za późno.
            Dwóch mężczyzn i jedna kobieta wylądowali obok siebie na gałęzi przy drodze, obserwując nas z poważnymi minami. Emanowała z nich niesamowita chakra. Szarowłosy mierzył ich zdeterminowanym wzrokiem, już obojga oczu. Nawet nie drgnęli.
            Jeden z nich miał krótkie blond włosy i wielki zwój na plecach. Towarzyszyła mu niebieskowłosa, wysoka kunoichi w eleganckim stroju.
            Środkowy mężczyzna stał prosto. Był dobrze zbudowany, młody, z długimi brązowymi włosami i lekkim zarostem. Nie spoglądając na towarzyszów wydał im suchy i prosty rozkaz.
            - Zabić najsłabszych.
            Pozostała dwójka przytaknęła, przygotowując się. Blondyn po prawej wyciągnął zza pleców ogromny zwój, po czym rozwiązał go i rozpieczętował, szczerząc się złośliwie. Kobieta ułożyła znak Barana, zamykając oczy. Przygotowałem się i spojrzałem na Kakashi’ego.
            Zapowiadało się na walkę wprost. Wiedzieli, że nie oddamy im naszyjnika. Kakashi schował go u siebie, by bronić konwoju, który - miałem nadzieję - miał niedługo ruszać.
            Przy ich liczbie i sile przydałaby się nam jakaś dezorientacja. Bezpośredni atak na trójkę stojącą kilkanaście metrów nad nami brzmiał mało zachęcająco.
            Shinobi mieli już wykonać pierwszy ruch, gdy drzwi jednego z powozów otworzyły się. Z nich wybiegła Niko, moknąc zaledwie po kilku krokach i rozpryskując kałuże na wszystkie strony. Przeniosłem na nią wzrok, zdezorientowany, po czym szybko odwróciłem się ku wrogom. Za późno.
            Wszystko działo się w ułamkach sekundy.
            Trójka shinobi patrzyła dokładnie tam, gdzie ja przed chwilą - na dziewczynę. Blondyn uśmiechnął się złośliwie i mrucząc coś pod nosem odpieczętował z trzymanego zwoju dość długiego kunai’a i rozkręcając go lekko na palcu – rzucił z niewiarygodną siłą i celnością.
            Sharingan wszystko uchwycił. Uśmiech. Pieczętowanie. Rzut. Lecąca broń. Biegnąca kunoichi, która patrzyła się na mnie tymi przeklętymi, zielonymi oczami, robiąc wrażenie niezdającej sobie sprawy z zagrożenia. Jak można było nie wyczuć tak potężnych przeciwników? Jak ona była w stanie biec ku nam z takim uśmiechem, nie widząc lecącego ku niej ostrza?
            Patrzyłem na tę scenę i nie ruszyłem się z miejsca, sparaliżowany tokiem wydarzeń. Zresztą - była za daleko.
            Oczy kunoichi otworzyły się szerzej, gdy usłyszała świst lecącej broni, tnącej ciężkie krople deszczu na swej drodze. Odwróciła się by spojrzeć, co to takiego.
            Kunai wbił się w środek jej czoła, powodując dziwne chrupnięcie przy łamaniu kości czaszki. Krew trysnęła dziko na dwie strony. Biegnącą szybko dziewczynę odrzuciło w tył, podrywając jej głowę do góry i odrywając jej zabłocone, wysokie buty od ziemi.
            Coś zakuło mnie w piersi. To było… nierealne. Nienormalne. Wręcz niemożliwe.
            Ostatnią rzecz, jakie moje zmysły wychwyciły w tej przerażającej chwili, były jej martwe oczy, powoli zapełniające się karminową cieczą. „Zabić najsłabszych” – zabrzmiało mi w głowie. To był ich plan. Zobaczyli dziewczynę i zaatakowali, by zmniejszyć szeregi ninja broniących konwoju. Nasze szeregi.
            Nie zdążyłem wiele wtedy pomyśleć. Niko nie założyła opaski. Ten blondyn miał cela. Kuso, jaka ona była głupia. Przez to zginęła. Tak po prostu.
            Ciało kunoichi padło na ziemię. Patrzyłem w jego stronę nieobecnym wzrokiem. Przez moment.
            Zakrwawioną postać spowił biały dym, a wokół rozległo się wesołe „poof”, oznaczające zniknięcie Kage Bunshina. Zdezorientowani shinobi, łącznie ze mną, otworzyli szerzej oczy. Nie zdążyliśmy zareagować, gdy na jednej z gałęzi nieopodal naszych gości znalazła się brązowowłosa dziewczyna.
            - Katon: Karyuu Endan! – krzyknęła, pochylając się, przystawiając do swoich ust palec wskazujący i uwalniając w ich stronę potężny strumień ognia.
            Płomienie w szybkim tempie powaliły drzewo i objęły ich postacie, a wokół uniosła się gęsta para spowodowana połączeniem ciągłej ulewy i wysokiej temperatury. Dziewczyna wyprostowała się z uśmiechem, a w tym samym momencie konwój ruszył na przód.
Para opadła, ukazując przypalone drzewa i stojącego prosto szatyna. Pozostała dwójka zniknęła, a ten skubaniec był nietknięty. Prychnął tylko i zeskoczył na ziemię, lądując dość daleko od nas.
            - Ładny popis – burknął, otrzepując się z czarnego pyłu. – Widzę, że jest was troje. Idealnie.
            Po tych słowach blondyn ze zwojem znalazł się tuż obok niego, a Niko została odrzucona dziwną falą powietrza. Zniknęła mi z oczu w gęstym lesie. Mało było widać przez nieustający deszcz. Gdzieś w oddali usłyszałem grzmot. Konwój zdążył zniknąć z drogi. Zostaliśmy tylko ja i Kakashi. No, i dwóch przeciwników.
            Popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo i ruszyliśmy do ataku. Rzuciłem na próbę w blondyna shurikenami, a ten sprawnie je zablokował, uciekając w las.
            Chcieli nas rozdzielić, lecz to nie miało dla mnie tym razem żadnej różnicy. Jeszcze raz sprawdziłem położenie swojego nauczyciela, po czym ruszyłem za mężczyzną.
            Biegłem szybko, a pod moimi nogami trzaskał mokry chrust. Odpychałem wyciągniętą ręką gałęzie, które - nawet lekko poruszone - odpryskiwały mi w twarz masę lodowatych kropel. Burza nie ustępowała, a przez chmury gromadzące się na niebie zrobiło się nieco zimniej i ciemniej. Mimo to bezpośredni opad na mnie powstrzymywały wysokie drzewa, które sprawnie omijałem, usiłując odnaleźć wysokiego blondyna. Czułem, że był niedaleko.
            Coś żółtego mignęło między prostymi pniami, więc przyspieszyłem i w chwilę potem znalazłem się tuż za nim. Mężczyzna odwrócił się szybko, hamując i żłobiąc nogami dziurę w mokrym gruncie. Uśmiechnął się z satysfakcją, po czym rozwinął swój szeroki zwój, nie pokazując mi jego zawartości.
            Im prędzej bym skończył z tym tutaj, tym szybciej mógłbym pomóc reszcie. Zwłaszcza Niko. Postanowiłem nie marnować czasu. Sięgnąłem do własnej torby. Czekały w niej specjalne shurikeny z uprzednio owiniętą wokół nich przeźroczystą żyłką. Uniosłem wzrok, formując kilka pieczęci.
            – Katon: Housenka no jutsu! – krzyknąłem, uwalniając chakrę, a w stronę przygotowanego złodzieja poszybowało kilkanaście kul ognia. On, ze zwojem pod pachą, uskoczył przed nimi dość zręcznie, po czym wylądował, zadowolony z siebie. Nagle płomienie zniknęły, odsłaniając lecące ku niemu shurikeny. Ze zwoju przywołał długą katanę, którą odbił lecące ku niemu ostrza. Oparł zwój o ziemię, by nie przeszkadzał mu w dalszej walce, po czym uderzył w kolejny znak lewą ręką, przywołując bliźniaczy miecz do drugiej ręki.
            Shurikeny powbijały się w okoliczne drzewa i ziemię, a blondyn o nich kompletnie zapomniał. Skoncentrował się na mnie. Nie puszczając nici z rąk, wbiegłem po pniu na gałąź i z rozmachem wyciągnąłem porozsypywaną broń, ponownie kierując ją na przeciwnika.
            Dla tamtego wszystko wydawało się zbyt niesamowite, gdy ta sama, a niby kolejna porcja shurikenów cięła powietrze z wysokim świstem. Dla mnie, używającego Sharingana, nie było to nic trudnego. Zręcznie operowałem nadgarstkami, rzucając ostrzami we właściwe miejsca.
            Musiałem przyznać, że czegoś się od Niko nauczyłem.
            Shinobi przygotował się i kilkoma ciosami dwóch katan obronił się przed deszczem broni, po czym schylony ruszył w moim kierunku, rozkładając ręce na bok. Jego miecze zaczepiły o żyłki, trzymające shurikeny powbijane w ziemię. Blondyn uśmiechnął się i zakręcił oboma mieczami, zawijając wokół nich nici, po czym energicznym ruchem przyciągnął je do siebie, zrzucając mnie z drzewa.
            Spadłem, puszczając żyłki i lądując bezpiecznie na ziemi, lecz za późno, by obronić się przed szybkim atakiem. Ledwo uchyliłem się przed ostrzem przeciwnika i pochyliłem się, kopiąc go w mostek. Ten, zdziwiony chyba moją szybkością, spróbował podciąć mi nogi. Ponownie chybił. Uskoczyłem, przyczepiając się do drzewa, z którego niedawno mnie zrzucił. Ponownie zebrałem chakrę, choć było to trudniejsze, gdy jej część była w podeszwach moich stóp.  
            - Katon: Goukakyuu no jutsu! – krzyknąłem, zawiązując potrzebne znaki i uwalniając w stronę bandyty potężną kulę ognia. Wokół uniosła się para z połączenia tak silnego gorąca i mokrego gruntu. Ciepłe powietrze zniekształcało mój obraz widzenia, a liście okolicznych drzew zajęły się płomieniem.
            Skoczyłem w tył, by dokładniej rozejrzeć się za przeciwnikiem. Jutsu skończyło swoje oddziaływanie, pozostawiając kilka przypieczonych drzew i dużą, parującą dziurę w ziemi. Uśmiechnąłem się na ten widok, lecz po chwili mój Sharingan wszedł na wyższe obroty. Z lewej strony usłyszałem trzask łamanej gałęzi. Skubaniec próbował się na mnie zakraść. Ciężko było jednak manewrować w tym deszczu, z mokrymi ciuchami i w zimnie. Odwróciłem się, by zobaczyć mężczyznę trzymającego na wpół rozwinięty zwój i wykonującego jakieś pieczęcie. Uniósł się dym, z którego wyrzucił kilkadziesiąt kunai, senbonów, katan, kos i shurikenów, a mi nie pozostało nic innego, jak uciekać.
Biegłem tak szybko jak się dało, unikając lecących ku mnie ostrzy i korzystając z każdej okazji, by schować się za drzewem. W końcu wszystkie bronie chybiły, a ja oparłem się o drzewo około sto metrów od miejsca poprzedniej walki. Nasłuchiwałem uważnie.
            - A kuku! – usłyszałem nad sobą i otworzyłem szeroko oczy, gdy kilka kropel z poruszającej się gałęzi spadło mi na twarz. Na konarze drzewa, przy którym się znajdowałem, stał blondyn, zwisając w dół, z jeszcze bardziej rozwiniętym zwojem. – Zabawimy się… - mruknął, uderzając w płótno otwartą dłonią, a z niego dosłownie wystrzeliły igły. Zdążyłem uskoczyć w ostatniej chwili, i tylko dzięki Sharinganowi. W momencie, gdy stanąłem poza zasięgiem senbonów, mężczyzna dobył garści shurikenów i zaczął biec w moją stronę, rzucając nimi wszystkimi niezwykle celnie.
            W takiej chwili żałowałem, że nie mam na rękach metalowych ochraniaczy, którymi mógłbym odbić lecącą ku mnie artylerię. Ruszyłem przed siebie, szukając stosownego miejsca na zastawienie pułapki. Gdy wymyśliłem odpowiedni plan, zacząłem zwalniać, udając zmęczenie biegiem. Mój przeciwnik znalazł się niedaleko za mną.
            - Zmęczony, hm? Nie bój się, skończę to szybko – warknął, uderzając w swój zwój i dobywając z niego kusari-gamę. Zatrzymałem się. Za bardzo oddaliłem się od reszty. Facet odstawił rolkę z opiekuńczym klepnięciem i ruszył bezpośrednio na mnie. Na szczęście byłem na to przygotowany. Zanim się poruszyłem, ostrze kosy było wbite głęboko w mój bok, a blondyn przyparł mnie wolną pięścią do twardego pnia, uśmiechając się chytrze.
            Ciężkie krople deszczu uderzały w liście nad naszymi głowami, powodując ciche pukanie, a nasze nogi zatopiły się lekko w błocie. Obydwaj byliśmy mokrzy i zmęczeni.
            Mężczyzna już miał wygłosić pożegnalną przemowę, gdy zranione ciało przed nim zamieniło się w kłębie dymu w zwykły blok drewna. Odwrócił się wściekły, szukając mnie wzrokiem, gdy jego kosa ciągle była wbita w drzewo.
            - Szukasz czegoś? – zapytałem z wysoka, i tam właśnie złodziej przeniósł swój wzrok. Stałem na jednej z wyższych gałęzi, trzymając w rękach jego „drogocenny”, ciężki zwój. Blondyn przeklnął z dołu, ale nie odważył się ruszyć, za to piorunował mnie spojrzeniem pełnym furii. Nie wiedziałem, ile czasu zajmowało pieczętowanie przedmiotów w tych rolkach ani ile tego tam miał napchanego, ale widać bardzo mu na tym zależało.
            No i pomijam, że stąd właśnie miał broń do zabijania. Trzeba było to zmienić.
            Bez mrugnięcia okiem podrzuciłem wysoko zwinięty zwój, który rozwinął się w powietrzu, po czym wykonałem kilka pieczęci, doszczętnie spalając płótno, zanim shinobi zdążył je przechwycić. Jego czarne strzępy opadły szybko na ziemię, przyciskane w locie przez zimny deszcz.
            Brew blondyna zaczęła skakać niebezpiecznie. Szybkim ruchem wyciągnął kosę z pnia i rozkręcił ją nad swoją głową. Podbiegł do drzewa, na którym stałem i z wrzaskiem ściął je niemal poziomo. Odskoczyłem w ostatnim momencie i wylądowałem na grząskim, mokrym gruncie, podpierając się ręką, gdy nieopodal mnie wysokie drzewo padło z hukiem na ziemię, przewalając kilka następnych.
            Ta kosa… musiała być ostra.
            Przeciwnik już biegł w moją stronę, wściekły i niebezpieczny, z naostrzoną bronią świszczącą wokół. Uniknąłem fatalnego ciosu, obróciłem się i znalazłem tuż za zdezorientowanym złodziejem, podcinając go i kopiąc w plecy. Ten przeturlał się kawałek, brudząc tym samym całe ubranie i upuszczając kosę. Warknął, dobywając z kieszeni mały zwój. Rozwiązał go i szybkim ruchem rozwinął go na szerokość ramion przed sobą. Następnie rzucił go na ziemię, by wydobyć z niego ogromne, składane shurikeny, których jeszcze nigdy nie widziałem. Cofnąłem się o krok, szukając dobrego miejsca do kontrataku, gdy coś odwróciło moją uwagę.
            Przerażający okrzyk kobiety rozległ się po całym lesie, ale spokojnie mogłem stwierdzić, że był to obcy głos. W oczach blondyna, natomiast, malowało się zaciekawienie z nutą strachu.
Po chwili okrzyk powtórzył się, a tym razem wtórowało mu silne uderzenie. Niedaleko nas przeleciała niebieskowłosa kobieta, która wcześniej zaatakowała Niko. Uderzyła, plując krwią, o jedno z większych drzew stojących zaraz przy tych przewalonych wcześniej i osunęła się nieprzytomnie na ziemię. Spojrzałem na miejsce, z którego „przyfrunęła”. Było tam mnóstwo unoszącego się kurzu, kilka połamanych drzew i brązowowłosa kunoichi, zbliżająca się w jej kierunku ze wściekłą miną.
            Niko rozmasowała pięść w rękawiczce, idąc dalej. Kątem oka spostrzegłem na sobie jej zielone spojrzenie. W tym momencie blondyn i ja znów zaczęliśmy atakować się nawzajem. Uskoczyłem przed zapomnianym shurikenem, odbijając się od drzewa i robiąc salto w powietrzu. Wylądowałem po prawej stronie złodzieja, który w tym czasie podbiegł po upuszczoną wcześniej kosę. Pewnie nie miał jej w innych zwojach.
            Walka zrobiła się nużąca. Facet był na tyle silny, by unikać mojej broni i jutsu, ale nie wystarczająco silny, by mnie pokonać. Jeśli chciałem to w miarę szybko zakończyć, czas było skrócić tę zabawę i użyć najpewniejszego środka. Uformowałem pieczęcie i skumulowałem chakrę wokół otwartej dłoni.
            – Chidori! - niebieski piorun zaświszczał złowieszczo w mej dłoni, a ja ruszyłem szybko na przeciwnika. Rozwaliłem sporą część ziemi i drzew dookoła, idąc jak burza. Shinobi wydawał się nie przejmować zbytnio. W ostatniej chwili rozkołysał wygiętą kosę, która zaczepiła o moją wyciągniętą rękę, odpychając ją i jednocześnie sprawiając, że mój atak chybił. Uderzyłem o drzewo, a moje przedramię utknęło w jego rozszarpanych szczątkach. Odgłos tysiąca ptaków ucichł, ale nie zamierzałem się poddawać.
             
            Moja przeciwniczka zdążyła się ocknąć i zrozumieć, w jak wielkim jest niebezpieczeństwie. Zamrugała, widząc mnie, idącą w jej kierunku. Byłam wściekła. Miała szczęście nowicjuszki, odpierając moje ataki, nie będąc wcale silną kunoichi. Nawet nie wstając wykonała kilka pieczęci, nabierając powietrza do płuc i z głosem pełnym lęku krzyknęła:
            - F-Fuuton! R-renkudan!– mimo że nazwa jutsu była wyjąkana, Fuuton doszedł do skutku. Powietrze, które zebrała, zostało wypuszczone, tworząc silny i ciepły podmuch, odrzucający mnie w tył. Zerwał się silniejszy wiatr, a krople deszczu skierowane w moją stronę tym jutsu nie były wcale przyjemne.
            Podniosłam się brudna z ziemi, gotowa na przyjęcie kolejnego nieprzemyślanego ataku. Otarłam wodę z twarzy i posłałam przeciwniczce mordercze spojrzenie. Ta poruszyła się, mimo że niezdecydowanie, wykonując inne znaki.
            - Fuuton: Aisuhari*! – krzyknęła, odpychając się od mokrego drzewa i wstając na równe nogi. Wyciągnęła przed siebie otwarte ręce, wokół których zaświeciła się jej biała chakra.
            Uderzył we mnie potężny i zimny podmuch wiatru, przepełniony chakrą przeciwniczki i wycelował we mnie wszystkie krople deszczu. Krzyknęłam, gdy rozdarte w powietrzu krople zamarzły, tworząc lodowe igły, które zostały skierowane prosto na mnie. Lód porozcinał mi ubrania i odkryte miejsca skóry. Zrobiłam kilka kroków do tyłu, zasłaniając rękoma oczy i usta, o które najbardziej się bałam. Technika trwała dość długo, a kunoichi kontrolowała lodowaty wiatr wyciągniętymi przed siebie rękoma, które teraz widziałam jak przez mgłę.
            Było to straszne jutsu. Znałam wiele Fuutonów, ale rzadko walczyłam przeciwko nim. Ten jeden był silny i chłodny. Gdy dobiegł końca, upadłam, kuląc się z bólu, gdy rozcięte miejsca na całym ciele zaczynały mnie porządnie piec. Z głębszych ran zaczęła płynąć krew, mieszając się z błotem i deszczem.
            Niebieskowłosa zakończyła jutsu z lekkim uśmieszkiem, a zarazem ulgą. Przedtem była naprawdę w trudnej sytuacji, ale dzięki jej Fuutonom walka znowu była wyrównana. Uniosła brew, widząc, jak chwiejnie wstaję, trzymając się za zranioną rękę.
            Kończyła mi się chakra, której po ostatniej walce i tak nie miałam wiele w zanadrzu.
            Warknęłam, gdy moje poranione nogi zatrzęsły się. Byłam słaba. A gdy nie miałam ani chakry, ani siły, musiałam użyć rozumu. Prostym sposobem byłoby… użycie siły jej ninjutsu przeciwko niej.
            Westchnęłam, mierząc przeciwniczkę wściekłym spojrzeniem i planując kolejny ruch. Czas było podsycić mój ogień, zupełnie jak wskazywał emblemat klanu Zarozumialców. Problem polegał na tym, że gdyby Fuuton tej Zielonej Panny był mocniejszy od mojego Katona, podpaliłabym samą siebie. Musiałam poczekać, aż zmniejszy się jej poziom chakry. Ona jednak nie atakowała. Czekała na mój ruch, obserwując walkę naszych partnerów.
            Uniosłam ręce, udając zamiar wykonania techniki, a druga kunoichi postanowiła nie dać mi najmniejszej szansy na kontratak. Tak, jak przewidziałam.
            Na jej wymalowanej twarzy widać było skupienie. Pewnie skoncentrowała w sobie całą chakrę, która jej została. Zrobiła krok w przód, zapierając się nogami w gruncie, by jej własny wiatr nie odepchnął jej w tył i wykonała prawdziwą wiązankę pieczęci.
            – Fuuton: Mugen Sajin Daitoppa! – Całą energię wyrzuciła z siebie w silnym strumieniu, który błyskawicznie odrzucił mnie w tył i przybił do drzewa.
            Przez wiele lat nauczyłam się, że ucieczka przed Fuutonami tego kalibru nie miała sensu. Wiatr prześlizgiwał się między drzewami i rósł w siłę, a na ucieczkę marnowało się dużo energii.
            Wszystkie te mądrości jednak nie pomagały mi pogodzić się z porażką. Krzyknęłam z bólu, gdy uderzyłam plecami o pień, a silna trąba przyciskała mnie do niego, rozrywając moje ubranie na brzuchu. Próbowałam unieść głowę, lecz siła jutsu była zbyt duża. Przez burzę naładowaną chakrą nie widziałam niemal nic. Wszystko wokół uginało się i wirowało.
            Musiałam wytrzymać.
            Zacisnęłam pięści, nie mogąc nawet otworzyć ust. Moc jutsu nie malała, a mi robiło się niedobrze. Mimo to miałam trzeźwy umysł. Wpadłam na zwariowany pomysł, jak wydostać się z tego szamba. Skoncentrowałam chakrę w prawej dłoni, którą ledwo uniosłam do swojej klatki piersiowej. Zaciskając oczy przeciwstawiłam się sile powietrza i wsunęłam dłoń naładowaną chakrą przed swój brzuch, gdzie koncentrowała się burza wywołana przez moją przeciwniczkę.
            Wiatr, napotykając moją dłoń, rozproszył się na boki, bujając okolicznymi drzewami i w końcu uspokajając się gdzieś kilkaset metrów dalej. Zielonowłosa przestraszyła się i włożyła w wiatr więcej chakry, aby ten dalej na mnie napierał.
            To było jednak na nic. Jej trąba powietrza dosłownie rozrywała się tuż przede mną, zupełnie jak krojona nożem, a ja oderwałam się od twardego pnia i parłam przed siebie, z ręką wyciągniętą naprzód.
            Złodziejka przestała kontrolować wiatr, a wszystkie drzewa wokół zaszeleściły i wróciły do swojej poprzedniej, nienaruszonej postaci, ociekając wodą. Oddychała ciężko po użyciu swojego najsilniejszego jutsu, które zostało rozcięte wpół jak masło. Trochę mi jej było szkoda. Przez chwilę. Ja stałam obok, wcale niemniej zmęczona. Byłam teraz o wiele bliżej swojego celu.
            - Dobra. Koniec zabawy – wycedziłam przez zęby, unosząc zakrwawioną twarz w stronę kobiety. Ta, przerażona, zrobiła krok w tył. Nie miała już za wiele sił, a jej niegdyś atrakcyjne ciało było poturbowane. Nabrałam powietrza i zaczęłam wykonywać pieczęcie. Niebieskowłosa krzyknęła z przerażeniem i przygotowała obronę. Wykonała kilka ruchów na chociażby najmniejszy podmuch, który mógłby uratować jej życie.
            To był błąd. Ale skąd mogła wiedzieć?
            Skończyłam wykonywać ciąg znaków i mruknęłam pod nosem nazwę techniki.  
            – Katon:… - Uniosłam głowę do góry - …Hakka Houran! – Z moich ust wydobyły się trzy strumienie ognia, które jak węże rozdzieliły się na boki i ruszyły na niebieskowłosą złodziejkę, która w tej chwili zorientowała się, co przez swój strach najlepszego uczyniła. Strumienie ognia stworzyły w locie spiralę, która uderzyła w barierę powietrza, stworzoną przez złodziejkę i rosnąc tym samym w siłę. Kobieta wydała z siebie ostatni stłumiony okrzyk, po czym spłonęła żywcem.
            Upadłam na kolana, widząc, jak kula ognia powoli maleje, odkrywając zwęglone ciało mojej przeciwniczki i wypalony grunt. Zewsząd unosiła się para z gotującej się wody w kałużach i okropny smród spalenizny.
            Odwróciłam głowę od niemiłego widoku. Zobaczyłam, że dwaj shinobi nadal walczą i są na skraju wyczerpania. Uchiha miał wbite w plecy kilka shurikenów przywołanych przez blondyna, który właśnie kucał na drzewie, ciężko dysząc i knując, jak dobić chłopaka.
            Spróbowałam się poruszyć, lecz moje zmęczone i ponacinane ciało odmówiło posłuszeństwa. Oparłam się o ziemię. Z boku dochodziły odgłosy zaciętej walki.
             
            Byłem już porządnie zmęczony. Mimo broni w plecach ruszałem się szybko, ale nie miałem czasu na jej wyjęcie. Mój przeciwnik był nadzwyczaj czujny i to właśnie za takie pomyłki, jak próba dezorientacji go, zapłaciłem tymi ranami. Spojrzałem na złodzieja, który odrzucił na bok opróżniony zwój i wyjął kolejny. Rozwinął go z grymasem na twarzy. Widać nie spodziewał się, że będzie musiał po niego sięgać. Przywołał z niego katanę większą od poprzednich i zeskoczył na ziemię, odrzucając płótno na bok.
            To musiał być jego ostateczny atak.
            Przygotowałem się do obrony. Nie miałem pod ręką nic, czym mógłbym przeciwstawić się ostrzu, więc pozostało mi uniknięcie ciosu. I jedno ewentualne Chidori.
            Nie na darmo zachowywałem chakrę na potem.
            - Pożegnaj się, gnojku! – krzyknął facet zirytowanym i zmęczonym głosem, przystawiając miecz do wolnej ręki i przesuwając palcem po ostrzu. Na mokrą ziemię kapnęła krew, którą rozmazał na trzonie katany. Przez chwilę myślałem, że - jak Naruto czy Niko - przywoła wielkiego zwierzaka. Jednak nic podobnego się nie stało.
            Wystawił za to miecz przed siebie i z szalonym wrzaskiem ruszył na mnie, a ja uchyliłem się przed pierwszym zamachem, potem drugim. Mężczyzna walczył dobrze, a ja ledwo mogłem za nim nadążyć. Sharingan Sharinganem, ale nie miałem już broni. Zorientowałem się, że w ucieczce zbliżam się do drzewa, więc zrobiłem kilka kroków w tył. Blondyn zaabsorbowany swoimi atakami wykonał precyzyjne pchnięcie, które miało mnie pewnie przebić na wylot, jednak ja uskoczyłem, podkulając nogi pod siebie. Ostra jak brzytwa katana utknęła głęboko w pniu drzewa, a blondyn zamrugał.
            Odbiłem się ostrożnie od poziomo ułożonego ostrza otwartą ręką i wylądowałem zwinnie za bandytą. W mgnieniu oka wykonałem potrzebne pieczęcie, a powietrze wokół mojej wystawionej ręki zaświeciło się na niebiesko, przepełnione chakrą. Dookoła rozniósł się znajomy odgłos ćwierkających ptaków i świst kropel parujących od tak silnego Raitona.
            – Chidori! – warknąłem, robiąc kilka szybkich kroków do przodu i przedziurawiając blondyna świecącą kulą. W twarz trysnęła mi krew, która wkrótce spłynęła po pozostawionym w pniu mieczu. Mężczyzna popatrzył na mnie pustymi oczami, po czym upadł na ziemię. Raiton skończył się, choć chakry trochę mi zostało. Naprawdę trochę.
            Z ust złodzieja wypłynęła strużka krwi. Odetchnąłem, wycierając brudną rękę o chyba równie brudną bluzkę. Oddychałem ciężko. Byłem już u kresu sił. Tak szybkie ataki były trudne do przewidzenia i uniknięcia.
            Zrobiłem krok w przód, jeszcze raz patrząc na faceta leżącego na mokrej, leśnej trawie. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Przez chwilę myślałem, że to przez zimno lub okropny widok pod moimi stopami, ale szybko zorientowałem się, że to przez pieczenie w plecach. Sięgnąłem ręką po shurikeny, umieszczone między własnymi łopatkami. Wyciągnąłem dwa, rzucając je z wściekłością na ziemię.
            Przytrzymałem trzeciego, przyglądając mu się uważnie. Teraz wiedziałem, czemu były takie ostre i trudne do uniknięcia. Wyglądały, jakby były zrobione z luster. Rzucone pod odpowiednim kątem wtapiały się w otoczenie. W ciemności, jaka panowała teraz przez burzę, taka broń była bezcenna.
            Otarłem drugą ręką gładką gwiazdkę ze swojej własnej krwi.
            Nagle dostrzegłem coś świecącego. Lekko przekręciłem shuriken w ręku i spostrzegłem, że odbija on to, co dzieje się za mną. W krzakach coś błysnęło niebezpiecznie. Znów przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, a potem do mych uszu dobiegł trzask łamanego chrustu i ciche przekleństwo. Zacisnąłem shuriken w ręce, nie bacząc na rany, jakie to spowodowało.
            Blondyn wybiegł z kataną z krzaków i z dzikim okrzykiem zamachnął się mieczem tuż nad moją głową. Ledwo uchyliłem się przed fatalnym ciosem, zdezorientowany zrobiłem obrót i kopnąłem go w brzuch, odrzucając w tył. Bandyta szybko powrócił do prostej postawy, znów podbiegając i tnąc kataną powietrze tuż przede mną. Uskoczyłem, ale ostrze i tak dosięgło mojej wolnej ręki. Przeciwnik nie dawał za wygraną.
            Krew z rany polała się na trawę, a shinobi uśmiechnął się z satysfakcją.
            Poczułem, że wypływa ze mnie więcej chakry, niż zwykle. Nagle jego ruchy  stały się łatwiejsze do przewidzenia. Bardziej oczywiste i jednolite. Jakbym znał je na pamięć. Uchyliłem się przed kolejnym pchnięciem, a blondyn warknął głośno w zirytowaniu, niezdolny mnie trafić, nawet tak szybkimi cięciami. Był pewny swoich umiejętności szermierskich, pewnie nie wierzył, że zwykły chuunin może uciec jego furii.
            Schyliłem głowę i obróciłem się, znajdując się tuż przed wrogim shinobi. Umieściłem lustrzany shuriken między palcami prawej dłoni i zrobiłem ręką szeroki łuk, rozcinając blondynowi szyję. Krew trysnęła z jego gardła, a złodziej wydał z siebie cichy wydech, po czym upadł na ziemię z całą klatką piersiową pokrytą ciemną cieczą. Popatrzyłem na niego z lekkim niedowierzaniem, po czym przeniosłem wzrok na identycznego osobnika, leżącego kilka metrów dalej, z dziurą w brzuchu. Nagle zarówno on, jak i katana wbita w pień drzewa rozpłynęły się, pozostawiając po sobie kałużę błota.
            Zmarszczyłem brwi. Widziałem już takie jutsu. Wykonał je Orochimaru podczas naszej walki w Lesie Śmierci. Tyle, że trwało ono krócej. Opuściłem wzrok na pokonanego shinobi, po czym podszedłem do niego kawałek, podnosząc ostrożnie zatopionego w krwi, samotnego shurikena. Uniosłem go na wysokość oczu, ocierając kciukiem.
            Moja lewa ręka była ranna i chwilowo wydawała się nie do użytku.
            W lustrzanej gwiazdce ukazały mi moje własne oczy, a raczej mój Sharingan.
            W pełni rozwinięty i na najwyższym poziomie, z trzema czarnymi znakami, kręcącymi się dumnie wokół.
             
            * Aisuhari – lodowe igły

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy