20 września 2007

Rozdział XXV - "Rywal"

            Powoli cichnący wiatr zakołysał drzewami. Deszcz ustał, choć chmury na niebie nadal nie odeszły. Wokół słychać było kapanie wody z liści, a w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach burzy. Było chłodno, co jednak pomagało zachować niektórym zimną krew.
            Uskoczyłem w tył przed silnym ciosem mierzonym we mnie przez wysokiego szatyna. Był on niezwykle szybki i silny. Kilka razy zlekceważyłem swoje instynkty i pożałowałem tego, gdy potężne uderzenie zostawiło bliznę na moim ciele. Zmierzyłem przeciwnika uważnie parą różnokolorowych oczu. Wykonałem prosty znak, a koło mnie w kłębach dymu ukazały się moje wierne kopie. Specjalność Naruto - idealna, by zyskać trochę czasu.
            Wmieszałem się pomiędzy kilka klonów i wraz z nimi zeskoczyłem na zabłoconą trawę. Ruszyłem na nieprzyjaciela, który zręcznie obronił się przed atakami, po czym odrzucił mnie silnym kopem w tył, zaraz potem rozbijając moje klony, zanim zdążyły się do niego dobrać.
            Podniosłem się szybko. Nawet ze swoim Sharinganem nie dorównywałem mu w szybkości i dokładności ruchów. Zastanowiłem się. Moja prosta filozofia zakazywała mi go tak po prostu zabić. Musiałem znaleźć sposób, by go unieruchomić i wyciągnąć z niego potrzebne informacje.
            Jaki przykład dałbym dzieciom, rozwalając pojedynczego shinobi ogromnym, skopiowanym ninjutsu? Byłem ninja, czas było się wykazać odrobiną sprytu.
            Skoro o chuuninach mowa, miałem nadzieję, że nie wpakowali się w zbyt duże kłopoty.
            Ale nie czas było na to. Podbiegłem do złodzieja, atakując kilkakrotnie, szczególnie uważając, by unikać jego celnych ciosów. Zdziwiło mnie, że  jeszcze nie wyciągnął broni. Cóż, przy takiej sile nie była mu potrzebna.
            W pewnym momencie walki przeskoczyłem go i w locie wykonałem ponownie technikę klonującą. Skoncentrowałem dużą ilość chakry, by bunshin starczył na długo i mógł się bronić niemal tak dokładnie, jak ja sam.
            Mężczyzna złapał przynętę i zajął się unicestwianiem klona, a ja wykonałem szybko kilka znaków. Jutsu zabrało mnie pod ziemię. Shinobi uderzył idealnego klona silnym sierpowym w twarz, a ten rozpłynął się w dymie i błocie. Shinobi odwrócił się, szukając swojego prawdziwego wroga. Obejrzał się na wszystkie strony i spatrolował wzrokiem drzewa, ale nic nie widział.
            - Gdzie on jest… - mruknął pod nosem nieświadomy, że go słyszę. – Wyłaź, bo wrócę po tych dwoje gnojków, których ze sobą prowadzasz! – wydarł się wściekle w nieokreślonym kierunku, robiąc kilka ostrzegawczych kroków w stronę, gdzie popędzili moi towarzysze. Zachciało mi się śmiać. Bandyta poczuł chyba pod swoimi stopami delikatne trzęsienie, bo spojrzał zdziwiony na mokry grunt zaraz pod nim.
            Na oślep wyciągnąłem z ziemi rękę, łapiąc go za kostkę w silnym uścisku.
Doton: Shinjuu Zanshu! – Ciężko mówiło się pod ziemią, ale technika doszła do skutku. W klika chwil mężczyzna został wciągnięty pod ziemię aż po samą szyję, a ja wygrzebałem się, kończąc jutsu. Otrzepałem się z brudu. - Zdaje się, że masz trochę czasu, by powiedzieć mi, co tu się dzieje – mruknąłem, spokojny już o wynik potyczki. Podszedłem do zakopanego shinobi. Wyciągnąłem pomarańczową książeczkę i ukucnąłem przed nim. – No to jak?
            Szatyn zmarszczył brwi. Wtedy tego nie widziałem, ale w tamtej chwili koncentrował swoją chakrę, która powoli ulatniała się z niego przez tenketsu*. Uniosłem brew, spoglądając znad książki, gdy ziemia pod moimi stopami zatrzęsła się i zajaśniała błękitnym światłem. Uskoczyłem zwinnie, chowając lekturę na potem.
            A właśnie Hideaki miał wykonać ruch. To było pewne, że on i Ayaka…
            Brązowowłosy będąc w ziemi uwolnił swoją chakrę, która rozsadziła grunt wokół niego, a on zaczął się kręcić wokół własnej osi, powoli wychodząc na zewnątrz. Mężczyzna wylądował tuż obok dziury, którą spowodował i w kilka sekund znalazł wzrokiem mnie, czekającego na jego następny ruch.
            - Jakoś nie mam ochoty na pogaduchy… – warknął, wycierając błoto z twarzy i skupiając chakrę w sobie po raz kolejny. Teraz doskonale ją widziałem. Była jej cała masa.
            Niedobrze. Byłem niezdolny do skopiowania jego techniki. Nie było to normalne jutsu, lecz używanie własnej chakry w sposób praktyczny i niepotrzebujący zawiązywania pieczęci. Obmyśliłem kolejny plan, skupiając się na ruchach wroga.
            Ten skoncentrował już większość swojej chakry i podbiegł do mnie, atakując z niezwykłą prędkością. Chakra umieszczona w jego stopach i silnie zaciśniętych pięściach sprawiała, że jego ruchy były szybkie i niezwykle potężne.
            Zupełnie jak Hokage-sama, tylko z mniejszą gracją.
            Starałem się unikać wszystkich ciosów, blokując go i również atakując, lecz obrona szatyna była nie do przebicia. Był wyszkolonym wojownikiem, niemal jak Gai.
            Ponownie uskoczyłem, starając się zyskać trochę czasu. Wysunąłem z kieszonki kamizelki mały zwój, szybko rozwiązałem go i rozwinąłem. Rozciąłem swój kciuk o ostry suwak. W mgnieniu oka rozprowadziłem czerwoną smugę po pergaminie, po czym uderzyłem zwojem o ziemię, przyciskając go do niej mocno. Wokół zwoju uniósł się dym i białe światło.
            Mężczyzna przede mną zachwiał się na nogach. Nagle dookoła niego, z ziemi, wyskoczyły Nin-dogi, które złapały się go zębami. Te większe trzymały go twardo przy ziemi, uniemożliwiając mu wyrwanie się, a te mniejsze i średnie krępowały ruchy jego rąk.
            Westchnąłem ciężko, chowając zakrwawiony zwój i ruszając wolnym krokiem do schwytanego shinobi.
            - Teraz musisz mieć czas – zapewniłem, nie mogąc powstrzymać nuty satysfakcji w głosie. Za swoimi plecami usłyszałem szelest liści. Z podręcznej kabury wyciągnąłem kunai’a i odwróciłem się w stronę dobiegających odgłosów. Po chwili opuściłem broń, widząc Sasuke wyłaniającego się z głębokiego lasu. Dosłyszałem ciche mruknięcie chłopaka, który tylko obejrzał się za siebie i w ułamku sekundy znalazł się przy mnie, jak gdyby nigdy nic.
            Schwytany złodziej jęknął, próbując wyrwać się szczękom wściekłych psów, które co jakiś czas warczały, wciskając swoje kły głębiej w jego mięśnie, ostrzegając tym samym, aby nie próbował żadnych tandetnych sztuczek. Jeszcze raz skoncentrował swoją chakrę, kierując ją specjalnie w miejsca, gdzie był trzymany. Pewnie chciał odrzucić od siebie psy. Po krótkim czasie wyrzucił z siebie pokłady błękitnej energii. Psy tylko zaskomlały, ale nie oderwały się od niego.
            Zwróciłem wzrok w jego stronę, czując za sobą jego energię, pojawiającą się i znikającą chwilę potem.
            - Miło, że karmisz moje Nin-dogi chakrą… - uśmiechnąłem się pod maską, a szatyn wydał ciche westchnienie pełne zrezygnowania.
            - Kakashi… - warknął Uchiha. Nie sądziłem, że się odezwie. Gdzie była Niko? Chyba jej nie zostawił w lesie, było strasznie zimno. - …co zamierzasz z nim zrobić? – zapytał logicznie, krzyżując przy tym ręce.
Prawda. Wcześniej o tym nie pomyślałem. Podrapałem się po głowie, a zaraz potem przypomniałem sobie o marnowanej energii i schowałem lewe oko pod opaską.
            Za plecami usłyszałem kolejny szelest, ale tym razem wiedziałem, kto idzie w moją stronę. Dziewczyna miała specjalną, niemal miłą, acz silną chakrę, którą rozpoznałbym w każdej sytuacji. Dobrze ją kontrolowała i „dusiła” w sobie, przez co nie mógłbym wytropić jej z odległości. Z Uchihą było odwrotnie. Nie przejmował się siłą emanująca z niego, a za to zmieniała się ona z minuty na minutę, zależnie od jego humoru.
            Nic jednak nie było w stanie podrobić chakry, wydobywającej się z jego Przeklętej Pieczęci. Uwolniła się raz czy dwa w czasie naszego treningu nad Chidori.
            - Jesteś strasznie wolna – burknął czarnooki, odwracając lekko głowę w stronę kunoichi. Ja nadal przyglądałem się „zdobyczy”, masując swój podbródek.
            Nie potrafiłem zmusić go do gadania, zresztą… pewnie nie powiedziałby mi niczego nowego. Z drugiej strony - był silny, może nawet przewodził całemu temu zamieszaniu. Powinniśmy go jakoś ukarać.
            Zawsze decyzje na mojej głowie. Zaczynałem tęsknić za ANBU.
             
            Oh, przepraszam, Panie Wspaniały – mruknęłam, podchodząc bliżej. Znów musiałam ukrywać jęki bólu. Jak to się działo, że po każdej walce byłam poturbowana? Może za bardzo się angażowałam. Ale co miałam robić? Uciekać?
            Nacięcia skóry przypominały o swoim… dogłębnym istnieniu. Czułam się fatalnie i chętnie bym to teraz wykrzyczała w twarz wszystkim wokół, ale czułam, że to nie jest odpowiedni moment.
            Straciłam niemal całą swoją energię na walkę z kobietą używającą Fuutona. Przez to nie miałam siły. Precyzyjne koncentrowanie chakry i wykonywanie silnych jutsu samo w sobie było męczące, a ja nie robiłam tego na tyle często, by do takiego wysiłku się przyzwyczaić. W dodatku droga od miejsca naszej walki do naszego kochanego, wiecznie „zagubionego” sensei’a nie była łatwa. Las był gęsty, pełen błota i dziwnych, piekących narośli. Teraz trochę żałowałam, że nie dałam się nieść Sasuke.
            Uśmiechnęłam się na tę myśl. Nie dałam? Mało powiedziane. Omal go nie zabiłam, gdy usłyszałam taką propozycję.
            Byłam silna. Nie mogłam im pokazać, jak mi źle. Zawsze to ja byłam obciążeniem. Mogłam pokonać dwa razy więcej shinobi niż reszta, a i tak na końcu traktowali mnie z góry. Nie byłam przyzwyczajona do przegranych i takowa się na razie nie zdarzyła, ale ten wzrok Uchihy, gdy patrzył na moje poturbowane ciało… to było równe przegranej.
            Teraz, gdy miałam porozrywane ubrania, było jeszcze gorzej. Szczęście, że trzymały się samodzielnie, choć kilka części musiałam poprawić.
            Ale to nie był mój największy problem. Problemem nie byli też przeciwnicy. Problemem był mój partner, który jak długo i wytrwale by nie walczył, zawsze wychodził z opresji obronną ręką, gotowy, by mi pomóc. Bohater jeden.
            Nie byłam w stanie myśleć o nim w tej chwili w żaden inny sposób, jak o rasowym rywalu. Nie był wrogiem, ani też przyjacielem. Był neutralną konkurencją, dzięki niemu mogłam porównywać swoje postępy i potencjał. Tylko ciężko było zdecydować, co porównywać. Sprawiedliwą, odważną i pełną poświęceń walkę z wykorzystaniem dobrych pomysłów, jak z Tygrysim Okiem, czy może bezmyślne rozwalanie wszystkiego wokół, a potem niesienie swojej nieprzytomnej koleżanki do domu.
            Wybierajcie.
            Ja już wiedziałam. Wszyscy wiedzieli, że Uchiha jest lepszy. Przynajmniej w tej chwili lepiej wyglądał.
            Podeszłam wolno do trzech shinobi. Spojrzałam ukradkiem na schwytanego szatyna, który wyglądał na bardzo zmęczonego. Strużki krwi od głębokich ugryzień spływały po jego odkrytych ramionach i brudziły jego grube, brązowe spodnie. Jakoś mu nie współczułam.
            Podtrzymując swoje ciało w pozycji pionowej i wyrównując oddech, próbowałam nie myśleć o tym, jak bardzo mam tego wszystkiego dosyć.
            - Niko, jak ty wyglądasz! – westchnął Hatake, odrywając mnie od przemyśleń. Na tą uwagę wzruszyłam tylko zranionymi ramionami. Błąd. Zaszczypały mnie mocno. Nacięcia od igieł na całym ciele to nic miłego, wierzcie mi. Zobaczyłam, jak Sasuke przewraca oczami, na co warknęłam lekko.
            Rozumiem, że mu się zawsze upiekało. Nigdy nic go nie bolało, bo był silny i przystojny, genialny i wspaniały, idealny i niesamowicie najlepszy i…
            - Chodź – usłyszałam z ust Uchihy, gdy tylko spojrzałam na jego znużoną minę. Wyglądał, jakby siedział na kanapie z kubkiem kawy, a nie był w środku misji, podczas której mogłam zginąć. Dwa razy.
            - Hm? – to było wszystko, co w zdziwieniu zdążyłam powiedzieć, gdy wyciągnął ku mnie rękę. Spojrzałam podejrzliwie na jounina, który wrócił do przestępowania z nogi na nogę i szukania pomysłu, co zrobić ze schwytanym złodziejem. On chyba też nie wiedział, o co Mrocznemu Komandosowi chodzi. Co do ninja, to ostatnich zostawił w lesie, gdy wyciągnął z nich informacje do raportu. Nie podzielił się nimi z nami, a teraz? Nad czym się zastanawiał?
            Uniosłam brew i westchnęłam, podając rękę brunetowi. Co będzie to ma być. Chciałam być już w domu. I miałam gdzieś, co sobie wszyscy pomyślą. Co ten dupek sobie pomyśli.
            Obiecałam sobie, że ostro potrenuję, a na następnej misji to mój rywal będzie wracał na moich plecach.
            Skoro o nim mowa, to  przyciągnął mnie do siebie, próbując chyba być delikatnym, po czym obrócił mnie, trochę jak w tańcu, o który w życiu bym go nie podejrzewała, i stając przede mną – wsadził mnie sobie na plecy. Tak po prostu, nic dodać, nic ująć. Lekko westchnęłam i objęłam jego szyję, nie czekając na kąśliwe uwagi dotyczące tego, co i kiedy zrobiłam źle. Już to wiedziałam. I nawet zapamiętałam.
            Nie podawać mu ręki. Żadnej. Nigdy.
            Czemu ja tu wylądowałam? Albo miał problem i wciąż było mu zimno w plecy, albo wyglądałam naprawdę paskudnie. Współczucie z jego strony zostało wykluczone już dawno z dostępnych opcji.
            Oparłam swoją brodę na jego ramieniu, patrząc z ukosa na naszego „dowódcę”. Ten zmrużył oko. Czyli jednak wyglądałam paskudnie.
            - Słodko… - zachwycił się cicho Hatake, co przez szum dookoła i maskę nie było dobrze słyszalne. Ja, niestety, słyszałam. Szybko zakrył dłonią zamaskowane usta, „chowając” ostatnią uwagę i przemówił normalnym głosem. – Możecie ruszyć do konwoju. To chyba trochę zajmie. Jeśli zacznie znowu padać – znajdźcie jakieś schronienie i obejrzyjcie rany. Macie bandaże?
            - Aah – mruknął Uchiha, rozglądając się już za dobrą drogą. Pan Znam Drogę wszystko załatwi. Doskonale. Mogłam się zdrzemnąć.
            Nie, zaraz. Brrr. Dreszcze. Jak ja ich nienawidziłam. Od Uchihy biło ciepło i tak dalej, ale fakt, że trzymał mnie pod nogami… nigdy do tego nie przywyknę.
            - Dobrze. Ja się zajmę tym tutaj i dołączę do was niedługo. Eh… - Tu podrapał się po karku. – Będzie dłuższy raport…. mendo kusai…
            - Mam nadzieję, że już nikt nas nie zaatakuje… - mruknęłam dość niewyraźnie odrobinę zaspanym tonem. Przymknęłam oczy. Nie wiedzieć czemu, już tak się nie przejmowałam dotykiem Sasuke. Prawda, czułam się lekko poniżona i słaba, ale nie było to dla mnie takie szokujące.
            No ładnie. Przyzwyczajam się do bycia bezradną. I co jeszcze?
            W tym momencie przeszedł mnie kolejny niekontrolowany dreszcz. Wypuściłam powietrze nosem z irytacją. Ciekawe, czy była to sprawa chłopaka, czy zimna. Zerwał się porządny wiatr, było już późno. Sasuke ciągle nie ruszał.
             
            Znowu się trzęsła. Kuso, co jej, miała Hafefobię**?
            Oj tak, ignorowałem jej poprzednie wybryki, co nie znaczyło, że ich nie zauważyłem. Czułem, że z tą kunoichi jest coś nie tak, ale postanowiłem, po raz n-ty, zbytnio się nie interesować. Byłem znużony całą tą sytuacją. Niko znowu oberwała, ja też, strasznie bolały mnie plecy, które teraz przykryła i jakoś mi ulżyło. Miałem ochotę na kąpiel i ciepły posiłek. Zwróciłem się ostatni raz do jounina.
            – Oddasz nam naszyjnik? Ten woźnica będzie się denerwował.
            - Aah… hai, hai… - westchnął Kakashi, szperając po kieszeniach kamizelki w poszukiwaniu Oka Tygrysa. Na próżno. Nastała głęboka cisza. – N-Nie mam go…
            No ładnie.
            - Nani?! – obudziła się Niko, wiercąc się na moich plecach. Nie pozwoliłem jej zeskoczyć, a tylko wzmocniłem uścisk pod jej kolanami i podrzuciłem ją lekko do góry. Westchnąłem, chyba jako jedyny wciąż o zdrowych zmysłach.
            - Może go gdzieś upuściłeś…
            Hatake, trzymając się „opróżnionej” kamizelki, rozejrzał się energicznie dookoła. Pusto.
            - I-Iie… Nie sądzę… - warknął, rzucając się w krzaki i szukając błyskotki. Pokręciłem głową. Niko przestała się wyrywać, za to oparła się czołem o moje ramię i zaczęła mówić słowa, które na pewno nie były odpowiednie dla dziewczyny w jej wieku. Podszedłem powoli do kucającego mężczyzny, pochylając się nad nim.
            - Może ten gość ci go zabrał? – mruknąłem, wskazując głową na wyczerpanego shinobi trzymanego przez psy. Szarowłosy uniósł brew, po czym wstał z kolan i podszedł do chwilowej karmy dla psów. Podczas walki taijutsu mógł go okraść, w końcu był nikim innym, jak złodziejem.
            Dziwiło mnie jednak, że Niko była na tyle sprytniejsza, że schowała naszyjnik… cóż… głębiej.
            - Oddawaj. – Kakashi wyciągnął rękę w stronę szatyna, przez co Niko parsknęła śmiechem. Wyglądało to jak matka prosząca dziecko o oddanie ukradzionego cukierka. Shinobi prychnął, spuszczając wzrok i szarpnął jeszcze raz, próbując uwolnić się ze szczęk zwierząt. Oczywiste było, że wie, gdzie jest naszyjnik. Jounin podszedł bliżej i - już mniej cierpliwy - uderzył go pięścią w splot słoneczny. Facet sapnął, tracąc na chwilę oddech, a jego wzrok stał się nieobecny. – Radzę zwrócić po dobroci – podpowiedział Kakashi, poprawiając rękawiczkę.
            No proszę, jednak nie był taki spokojny, jaki się wydawał.
            Teraz dopiero zrozumiałem, jak mało wiedziałem o moim nauczycielu. Nie to, że się interesowałem, ale przecież każdy miał jakąś historię. Na przykład ta zwariowana obserwatorka z Lasu Śmierci. Nigdy bym nie pomyślał, że ma adoptowaną córkę. Jakby dobrze o tym pomyśleć, Kakashi też był w ANBU. Jego również nie podejrzewałem o ojcostwo, ale kto wie? W tym pustym łbie mogło się zrodzić wiele różnych durnych pomysłów.
            Przyjrzałem się strojowi jego przeciwnika. Było w nim wiele kieszeni, niemal jak w kamizelce chuunina Konohy. Kakashi nie miał chyba zamiaru go przeszukiwać.
            Bandyta fuknął na psa trzymającego jego lewą rękę, po czym lekko ją zgiął, sapiąc cicho. Wskazał palcem na kieszeń na lewej piersi, a Hatake zaraz wydobył z niej błyskotkę. Oko Tygrysa zamieniło się wszystkimi odcieniami błękitu. Dziwne. Było pochmurno.
            - Dzięki – mruknął szarowłosy, uderzając mężczyznę łokciem w twarz. Ten opuścił głowę, raczej nieprzytomny. Uśmiechnąłem się na ten gest.
            „Jednooki” zakręcił biżuterią na palcu i podrzucił ją w moim kierunku. Złapałem „skarb”, trzymając jednorącz Niko, i szybko schowałem go w wewnętrzną kieszeń swojej bluzy. Nie wiadomo było, czy nie trafimy na kolejnego spryciarza, który podczas walki okrada przeciwników.
            Kichnąłem niekontrolowanie, co wszyscy na szczęście zignorowali, i spojrzałem ostatni raz na nauczyciela. Zdawało się, że wymieniliśmy już wszystkie niezbędne formalności, więc ruszyłem najkrótszą drogą prowadzącą do granicy z Amegakure, na której miałem nadzieję spotkać znajomy konwój.
Niko, mimo że zaskakująco lekka, ciążyła mi na plecach coraz bardziej, a jednocześnie coraz bardziej się do niej przyzwyczajałem. Przez cały czas kunoichi opierała się podbródkiem o moje ramię, dość daleko od mojej twarzy. Co jakiś czas zamykała i otwierała oczy, obserwując drogę przed nami. Próbowała walczyć ze snem. Ja w tym czasie biegłem szybko między drzewami.
            - Mam nadzieję, że niedługo będziesz iść sama – mruknąłem spokojnie, przyspieszając tempa, by przeskoczyć rów z małym strumykiem, który zauważyłem w oddali. Kichnąłem praktycznie w locie. Otarłem nos rękawem na ramieniu, podtrzymując dziewczynę mocniej i przekląłem cicho, lądując na ziemi.
            - Hmpf… - westchnęła Niko, unosząc kącik ust. Zaraz syknęła z niezadowoleniem, gdy na jej policzku pękła zaschnięta krew od cięcia kunai’em przy pierwszej walce. Przechyliła głowę na bok, próbując powstrzymać spływającą ciecz. Po sekundzie zorientowała się, że jej policzek styka się z moją szyją, więc zaraz wróciła do poprzedniej, niewygodnej pozycji. Uśmiechnąłem się lekko. Przez chwilę pomyślałem, że się do mnie… Hn. Nie ważne.
            – J-jeśli zrobimy mały postój, podczas którego rozciągnę obolałe mięśnie i obejrzę rany… to tak – westchnęła, niepewna, czy jej słucham.
            Słuchałem.
            Po kilkunastu minutach usiedliśmy pod dużym głazem w miejscu, gdzie las był już trochę rozrzedzony. Szatynka opadła ciężko na ziemię, powoli rozgrzewając dawno nieużywane ścięgna. Przechyliła głowę na boki, zamachała rękoma i zgięła kilka razy kolana.
            Obserwowałem ją z dystansu.
            Cięcia na jej skórze dawały o sobie znać. Nie był to bardzo paskudny widok, widziałem w życiu gorsze sceny, jednak… ta mi się dziwnie… nie podobała.
            Bez słowa odwiązałem ze swojego „stroju” nieużywane, czyste taśmy, które położyłem obok niej. Ona zrobiła to samo, nie fatygując się, by zacząć rozmowę. I dobrze, bo nie miałem na nią ochoty.
            Dziewczyna przemyła głębsze rany wodą z jednej z wielu głębokich kałuż i obłożyła je bandażem, a następnie ścisnęła taśmą. Jej strój był nieźle postrzępiony i zabrudzony. No, i mokry.
            Kichnąłem nieopodal. Kuso, już trzeci raz. Niko przejechała dłonią po bluzce. Była nadal lekko wilgotna. Zmarszczyła brwi, zamyślona. Po chwili uśmiechnęła się chytrze.
            Miałem nadzieję, że nie było to związane z moim przeziębieniem, którego nabawiłem się pewnie biegnąc w mokrych ciuchach.
            – Kto by pomyślał, że Wielki Uchiha może być po prostu… - Tu kichnąłem czwarty raz. Już wiedziałem, że miałem rację. - …przeziębiony?
            - Hn. Pospiesz się – warknąłem na nią ponaglającym tonem, wstając spod głazu. Rozejrzałem się, szukając wytyczonej wcześniej trasy.
            - Hai, hai… - mruknęła mi w odpowiedzi. Schyliła się do ziemi, rozciągając nogi. Westchnęła.
            Intensywnie o czymś myślała.
            Po krótkim czasie ruszyliśmy znów, tym razem na czterech nogach. Biegliśmy równo, a ja co jakiś czas korygowałem nasz kurs. Robiło się poważnie zimno. Kunoichi dostała gęsiej skórki od samego kontaktu z mokrą korą i wszystkimi spadającymi na nią kroplami. Było późno, a my nadal nie widzieliśmy wozów.
            Gdzieś bardzo głęboko cieszyłem się, że kunoichi nie domagała się kolejnego postoju i nie narzekała głośno, zwołując okolicznych niedźwiedzi.
            Przygoda z Naruto. Długa i umiarkowanie zabawna historia.  
            Wokół panowała niemal całkowita ciemność. Blada tarcza niepełnego księżyca leniwie wysunęła się zza szarych chmur, a w lesie słychać było wycie wilków. Wszystko razem tworzyło… niemiłą atmosferę. Biegliśmy po gałęziach w koronach drzew, zrzucając na dół zimne krople. Byliśmy tak wysoko, że w panujących ciemnościach ledwo dopatrywaliśmy się leżącej na dole mokrej ściółki lasu.
            Odbiłem się ostrożnie od kolejnej gałęzi. Niko kilka razy poślizgnęła się na mokrej korze i spadła kilka pięter w dół. Na szczęście zaraz wracała.
            Nigdy nie byłem kiepski z matmy, gorzej było z orientacją w terenie. Nie miałem czegoś takiego jak instynkt. Tak czy inaczej – ten konwój musiał gdzieś tu być.
            Zacisnąłem pięści. Kichnąłem. To już zaczynało być uciążliwe, a małe uśmieszki na twarzy mojej partnerki irytowały mnie jeszcze bardziej.
            Po półgodzinnej drodze moim oczom ukazało się małe światełko, które okazało się lampionem przyczepionym do ostatniego z wagonów. Czekali na nas. Odetchnęliśmy z ulgą i doskoczyliśmy do ostatniego powozu, ślizgając się po mokrym drewnie i lądując niezgrabnie. Dyszeliśmy ciężko.
            Zimne, nocne powietrze robiło swoje. Trudno było powstrzymać kaszel po biegu. Ręce i nogi miałem zamarznięte na kość.
            - Tarakaha-san! Już są! – usłyszałem oddalony nieco głos woźnicy. Z trzeciego wagonu od końca istotnie wyjrzał czarnowłosy mężczyzna. Zaprosił nas ręką do siebie. Posłusznie, lecz wolno, przeskoczyliśmy na jego wagon i wcisnęliśmy się do środka.
            W lesie zahukała sowa.
            - Rozumiem, że udało się odeprzeć atak? – zapytał nas grzecznie, podczas gdy my trzęśliśmy się z zimna. Ja próbowałem się jakoś powstrzymać, lecz Niko dygotała na całego. Handlarz pogładził ręką po długiej brodzie, przyglądając nam się. – Na pewno jesteście zmęczeni i głodni. Zaraz coś przyniosę.
            Sekito wychylił się przez drzwi, którymi weszliśmy i krzyknął do jakiejś kobiety na koniu obok, że potrzebuje ciepłej herbaty, koców i dobrego posiłku.
            Niezwykłe. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jaka ta cała jego błyskotka była niebezpieczna, a był dla nas taki miły. Bywałem na łatwiejszych i tańszych misjach, dla których pomysłodawców my, shinobi, byliśmy jak psy gończe, które nie zasługują nawet na paszę dla świń.
            Wkrótce do moich zmarzniętych dłoni trafił parujący kubek zielonej herbaty całkiem dobrej jakości. Niko westchnęła, popijając napój i trzęsąc się lekko z zadowolenia. Nie mogła powstrzymać cichych pomruków i uśmiechu. Wyglądała jak zaspokojona kotka, która wygrała zawody w spaniu.
            Powstrzymałem chęć, by jej to uświadomić. Od razu jednak zrobiło mi się cieplej. Poczułem się, jakbym już był w Konoha.
            - Gdzie jest Kakashi-san? – zapytał Tarakaha spokojnie.
            - Został w tyle z człowiekiem, którego zatrzymał – mruknąłem w miarę oficjalnie, biorąc łyk herbaty. Była trochę za słodka.
            - A czy… - tu Sekito zawiesił głos, jakby waga pytania, które miało paść, była nieziemska. - ...z moim... skarbem wszystko w porządku?
            Ja wkładałem słowo „skarb” w cudzysłów ze względu na błahość i prostotę jego wartości. Jednak facet przede mną miał na myśli… jakiś poważny stosunek do tego przedmiotu.
            Tylko kiwnąłem głową, grzebiąc w kieszeni i wydobywając niebieski klejnot na złotym łańcuszku. Oczy mężczyzny błysnęły szczęściem, a on sam wyrwał mi go z ręki, tuląc się do biżuterii jak do poduszki. Po chwili ocknął się, widząc nasze zdziwnione spojrzenia.
            - Arigato – powiedział, wyjmując spod siedzenia metalową skrzynkę. Pieszczotliwie ułożył w niej klejnot i zamknął ją, trzy razy sprawdzając zamek. Odetchnął z ulgą, chowając drobny kluczyk. Paranoik. – Na początku… nie byłem przekonany do pomysłu zabrania Oka Tygrysa ode mnie… teraz widzę, że to się przydało.
            Spojrzałem na niego trochę zdziwiony, po czym przeniosłem wzrok na kunoichi, która w ciszy popijała gorącą herbatę, przytakując grzecznie.
            - Powiedziałaś mu? – mruknąłem z niedowierzaniem. Jednak myślała. Niesamowite.
            - Aah… Przecież nie naraziłabym misji na niepowodzenie bez zgody zleceniodawcy… ne?
            Jasne. Skąd taki pomysł. Ah tak – może od jej masy innych pomysłów i absolutnego braku odpowiedzialności. I lekkomyślności, przez którą prawie zginęła. Dwa razy.
            - To prawda – przytaknął Sekito, sięgając po własny kubek. – Przyszła do mnie przed pierwszym atakiem i przedstawiła mi swój plan. Według niej złodzieje mogli ominąć waszą obronę i zaatakować konwój z boku, zdobywając tym samym naszyjnik. Uświadomiła mi, że najbezpieczniejszym miejscem ukrycia go będą jej ręce.
            Lub stanik. Nie wiem, która lokalizacja była bezpieczniejsza. Tak czy inaczej – mogła nas o tym uprzedzić.
            - Do granicy już tylko pół dnia – przerwał moje rozmyślania brunet. – Myślę, że po dojeździe do wąwozu dzielącego dwa kraje możemy się rozstać.
            - Czy w Ame no Kuni nie grożą wam inni bandyci? – zapytała zielonooka, odstawiając swój pusty kubek. Roztarła ręce i podwinęła nogi pod siebie. Do wagonu dosłownie wskoczyła młoda kobieta, kładąc przed nami tace z potrawami. Kunoichi cicho podziękowała i zakręciła pałeczkami w ręku, czekając na wyjaśnienia.
            - Iie. Granica Kraju Deszczu jest pilnie strzeżona przez silnych shinobi. Każdy, kto chce tam wjechać lub stamtąd wyjechać, jest zaufaną lub znaną osobą. Katalogują wszystko. Osobę, powód i czas przyjazdu… - wyliczył Sekito. – Niewiele mi wiadomo o polityce zagranicznej Ame no Kuni… – przyznał, wyciągając własne pałeczki i poprawiając swój sposób siedzenia. – …ale słyszałem pogłoski, że władzami zajęła się jakaś wewnętrzna organizacja. Kontroluje wszystko, co dzieje się w obrębie kraju, a czasem nawet i poza nim. W tym i transporty, takie jak ten. Pomijam fakt, że moja dostawa jest im niezwykle na rękę i powinni się o nią troszczyć jak tylko mogą.
            - To brzmi jak jakiś plan stworzenia kraju-twierdzy – mruknęła z zainteresowaniem Niko, połykając łapczywie ryż w sosie. – Nasza misja jest zakończona, jeśli dowieziemy was w całości do celu, jakikolwiek by on nie był – dodała poważnie. Na te słowa mężczyzna uśmiechnął się ciepło. Wyglądał jak starszy facet zmęczony życiem, a jednocześnie zadowolony z tego, co robi. Szatynka spojrzała na pokrojoną rybę i rzuciła się na nią bez opamiętania.
            Przewróciłem oczami, biorąc się za owoce morza.
             
           Tenketsu * - otwory wielkości główki od szpilki umieszczone na całym ciele shinobi. Przez nie wydobywa się chakra.
            Hafefobia ** - strach przed dotykiem
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy