28 lipca 2007

Rozdział VI - "Kocur"


Następne dni wlokły się tak, jakby w moim życiu nie nastąpiły żadne zmiany. Wstawałem, jadłem śniadanie – zwykle robione przez Niko, czego starałem się nie zauważać, szedłem na trening z Kakashi’m lub samemu – zależnie od tego, jak umówiłem się z Niko – i jadłem posiłek ze swoją starą drużyną – chyba, że gotowała Niko, bo wtedy jadłem z nią.
            Rozmyślając nad moim planem dnia… to jednak wszystko się zmieniło. Nagle każdy punkt mojego ścisłego programu zależał od tej pyskatej kunoichi, która nie dość, że dostała kataru i nie przyznała mi, że miałem rację, to jeszcze przez następne trzy dni nie odzywała się do mnie, jakby obrażona.
            Z letargu nowego, uporządkowanego życia obudziłem się w piątek, gdy wracałem z treningu z Kakashi’m. Z nim też już nie rozmawiałem o swojej partnerce, choć po jego zachowaniu łatwo było wywnioskować, że chętnie usłyszałby ode mnie jakiś komentarz. Niedoczekanie. Szczerze powiedziawszy to nie było czego komentować, bo ciągle o niej mało wiedziałem. Nie widziałem nawet, jak walczy, mimo że Hokage poradziła mi się o tym przekonać. Znaliśmy się już piąty dzień, a nigdy razem nie trenowaliśmy – ba, nawet nie obserwowaliśmy swoich treningów, bo albo gdzieś szliśmy na miasto, albo Niko była wzywana do Hokage. Raz czy dwa przy „zmianie” warty na treningu z Hatake ten pokazywał Niko jednego z Katonów – Housenka – który, co mnie oburzyło, był wynalazkiem mojego klanu.
            Miałem ochotę zapytać po pierwsze: skąd Kakashi znał tę technikę i po drugie: po co pokazywał ją tej głupawej dziewczynie. Ale przecież nie powinno było mnie to obchodzić.
            Wspinałem się właśnie po schodach na czwarte piętro apartamentowca, gdy w połowie drogi minęły mnie na schodach trzy znajome kunoichi, które przy schodzeniu niemal mnie nie zauważyły. W całej grupie jedynie Hyuuga rzuciła w moim kierunku ciche „H-hej, Sasuke-kun”, co oczywiście zignorowałem. Była tam jeszcze Tenten i blondynka z Piasku, której imienia nie pamiętałem. Wiedziałem za to, że kręciła się koło Gaary i miałem szansę dać jej w kość po moim pierwszym egzaminie na chuunina.
            Przeszedłem koło nich i ruszyłem do drzwi swojego mieszkania, które były otwarte.
            Na kanapie w salonie leżała Niko. Miała na sobie cywilne ubrania, a jej związane w kucyk włosy zwisały za sofę. Dziewczyna czytała jakąś książkę, wolną ręką jedząc jogurt i bawiąc się łyżeczką. W reakcji na ten dziwny obrazek tylko uniosłem brew. Podszedłem do lodówki, która – proszę o oklaski – znowu okazała się pełna.
            – Byłaś na zakupach – stwierdziłem pod nosem, próbując zacząć rozmowę. Wolałem nawet nudną rozmowę niż ciągłe uczucie znudzonego spojrzenia na plecach.
            – Ciebie tez miło widzieć, „Sasuke-kun” – westchnęła Niko, podnosząc się ociężale z kanapy.
            – Przestań – rozkazałem, zatrzaskując drzwiczki lodówki. Odpiąłem kaburę od shurikenów, która ocierała się o moje obite na treningu udo i rzuciłem ją na stół.
            – Ależ „Sasuke-kun”, o co ci chodzi? – Zielonooka przyklękła i oparła się o poduszki, robiąc minę skrzywdzonego dziecka. Brakowało jej wielu godzin ćwiczeń, by to coś na mnie podziałało.
            – Dobrze wiesz już, o co – syknąłem w odpowiedzi.
            Napiłem się kilka łyków wody. Po treningu taijutsu z Kakashi’m zawsze czułem się zmęczony i brudny. W dodatku dzisiaj umierałem z głodu. Innymi słowy – trening udany.
            Ruszyłem przez swoją sypialnię do łazienki, słysząc za sobą bose kroki kunoichi. Wyglądało na to, że jeśli powiem w jej kierunku choć jedno słowo, nie uwolnię się od niej przez cały dzień.
            – Tak, byłam na zakupach. Trochę ciężko mi było donieść to wszystko do domu samej – zaakcentowała to słowo, jakbym miał się tym przejąć. – Więc pomogły mi nasze koleżanki. Jest tego na kilka dni...
            Wszedłem do łazienki i już miałem odwrócić się i syknąć, by nie pchała się do środka, gdy mam zamiar się kąpać, ale gdy odwróciłem głowę, spostrzegłem, że Niko oparła się już o ścianę przy drzwiach, mało dyskretnie rozglądając się po moim pokoju. Ostatni raz widziała go w nocy, przy świetle dochodzącym z łazienki. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo miałem cichą nadzieję, że kunoichi nie szperała w moich rzeczach tak jak ja w jej.
            Póki co zdawało się, że o niczym nie wie. Jakoś nie było jeszcze odpowiedniej szansy, by wypytać ją o jej przeszłość. Mimo iż trochę mnie to intrygowało, a za każdym razem, gdy na nią patrzyłem, przypominał mi się rząd znaków zapytania.
            Potrząsnąłem głową i w odruchu sięgnąłem do wyłącznika światła. Nim się spostrzegłem, moje palce dotykały jej włosów, bo dziewczyna nieumyślnie zasłaniała głową pstryczek. Niko rzuciła mi rozjuszone spojrzenie i odchyliła głowę, a ja „bezpiecznie” włączyłem światło i pospiesznie zamknąłem się w łazience. Westchnąłem głęboko, powstrzymując się przed uderzeniem się ręką w czoło. Coraz częściej chodziłem zamyślony.
            Ten cały... dyskomfort przebywania z nią na każdym kroku. Nie miałem chwili prywatności – poza momentami, gdy akurat gotowała. To tak, jakbym znów był pod rodzinnym kloszem, tyle że w innym rodzaju.
            Przesunąłem nerwowo palcami po swoich włosach. Były sklejone od potu i rozczochrane. Albo mi się wydawało, albo znalazłem na nich krew. W głowę nie oberwałem, więc była to krew Kakashi’ego. Uśmiechnąłem się triumfalnie.
            Ściągnąłem z siebie ubranie, które od potu i krwi aż kleiło się do mojego ciała, i wrzuciłem je do kubła.
            – Poznałam sporo twoich znajomych! – Usłyszałem przez drzwi. Czemu tak bardzo jej zależało, bym o tym wiedział? Nie miała innych rzeczy do roboty? – W tak krótkim czasie nie było to łatwe, ale…
            – Kto jeszcze wytrzymał twoją irytującą obecność? – spytałem kąśliwie, odkręcając prysznic. Nawet nie byłem pewien, czy przez szum wody będę cokolwiek słyszał.
            – Hmm… we wtorek poznałam Temari i Shikamaru…
            Temari była siostrą Gaary. Teraz sobie przypomniałem.
            – …na ramenie poznałam twoich przyjaciół… a na naszym polu treningowym w środę uczennice Kurenai-sensei, Hinatę i Tenten. W czwartek Tenten zabrała mnie do Dojo byłej grupy dziewiątej, gdzie poznałam Lee i Neji’ego. Trochę popatrzyłam na ich trening taijutsu. Są świetni! – dodała po chwili. Doskonale. Ja trenowałem do ostatniej kropli potu z Kakashi’m, a ona oglądała w tym czasie śmieszne popisy Hyuugi i tego dziwaka.
            Mimo szumu wody słyszałem każde jej słowo. Musiała mówić do drzwi.
            – No, a dzisiaj rano po porannym treningu z Kakashi’m spotkałam Hinatę-chan z byłą grupą ósmą, czyli…
            – Kibą i Shino – dokończyłem za nią po drugiej stronie drzwi, przebierając się w świeże ubrania. – Też ich znam, niestety – burknąłem z przekąsem. Dosłyszałem cichy chichot.
            – No tak – przyznała po chwili Niko. – To kto mi jeszcze został? Kogo nie znam?
            Wyszedłem z łazienki – jakimś cudem nie uderzając jej drzwiami – i usiadłem na łóżku, wycierając mokrą głowę ręcznikiem.
            – Zdaje się, że tylko dwaj pozostali z Piasku, denerwująca Ino i ten grubas z grupy Shikamaru.
             
            Zastanowiłam się, czy mogłam już ich gdzieś spotkać, jednak nic mi nie przychodziło do głowy. Wróciłam myślami do pokoju Sasuke. Wszystko w nim było podobne do tego wynajmowanego przeze mnie. No, może poza osobistymi rzeczami takimi jak pościel, która tu była lekko błękitna. Kątem oka zauważyłam, jak z szafki nocnej obok łóżka Sasuke wyciąga pudełko. Chłopak wyjął ze środka bandaż, spirytus i watę. Podwinął sobie lewą nogawkę, po czym zmoczył wacik i przyłożył go do otwartej rany na łydce. Prawdopodobnie od kunai’a.
            To była ta bardziej przyziemna i brutalna strona naszego fachu. Niektórzy widzieli w byciu shinobi całe swoje życie, drogę, przeznaczenie. Dla mnie była to praca. Jak to widział Sasuke – nie byłam jeszcze w stanie stwierdzić. Wiedziałam jednak doskonale, że ten uparciuch specjalnie nie pokazywał, jak to go szczypie. Mało tego – nie kulał wchodząc do domu. Miał kamienną twarz.
            Uśmiechnęłam się do siebie.
            – Nie śmiej się, ty nigdy nie miałaś gorszych dni? – zapytał brunet, kończąc bandażować odcinek nogi, który wcześniej dokładnie zdezynfekował. Nie wiem, o czym mówił. Nie śmiałam się z niego, a uśmiechałam się. Z sympatią. Taką malutką, no.
            Uchiha podwinął rękaw koszuli na swojej prawej ręce i urwał kolejny kawałek waty. Dopiero gdy niezdarnie próbował przytrzymać brodą opadający rękaw zrozumiałam, że normalnie Uchiha nie robił takich rzeczy w ubraniu. Widocznie musiał zachować resztki godności ze względu na moją obecność.
            – Miałam – przyznałam, odpychając się od ściany. Shinobi zaprzestał oględzin swoich ran, patrząc na mnie czujnie tymi swoimi czarnymi jak węgiel ślepiami. Trochę się do nich już przyzwyczaiłam, ale musiałam przyznać, że ciężko było oderwać od nich wzrok. Kucnęłam przed nim i wyrwałam mu z ręki nieporadnie uformowany kawałek waty, po czym umoczyłam go w alkoholu. – …ale to nie znaczy, że nie prosiłam o pomoc.
            Brunet zmarszczył brwi i skwasił minę – zupełnie jak dziecko, któremu zabroniono zjeść cukierka przed obiadem. Rozbawiło mnie to, ale wolałam go już bardziej nie denerwować.
            Przystąpiłam do dezynfekowania rany na jego ręce, starając się jak najmniej dotykać jego ciała. Tu rana była płytsza ale większa, spora cześć skóry była zdarta, wyraźnie od upadku na coś twardego. Mimo wcześniejszego umycia już sączyła się z niej posoka. W szafce na szczęście znalazłam krem odkażający i delikatnymi ruchami pokryłam nim to miejsce, po czym ucięłam kawałek świeżego bandaża, który owinęłam wokół ręki Sasuke. Wstałam, chowając rzeczy do szafki.
            Nie spodziewałam się podziękowań. Czarnooki wstał, odwinął koszulę i rzucił w moją stronę spojrzenie mówiące tyle, co „sam-bym-to-zrobił-może-nawet-lepiej”. Nie przeoczyłam tego i posłałam mu zarozumiały uśmieszek, po czym odeszłam na swoje zwykle ulubione miejsce – na parapet. W moim pokoju był podobny, to prawda, ale spory dąb zasłaniał mi ten świetny widok. Już wiedziałam, czemu Uchiha wybrał akurat ten apartament.
            – Jaki z tego morał? – zapytałam, nie odrywając oczu od szyby.
            – Hn. „To nie wstyd poprosić o pomoc”? – rzucił monotonnie Uchiha, rozkładając się na plecach w poprzek łóżka. Wydawało się, że nic go już nie boli. Dokończył wycieranie włosów, które będąc wilgotne, wydawały się jeszcze ciemniejsze.
            – Pfff… – Nie. „Nie musisz prosić o pomoc, bo i tak ci jej udzielę”. – Tu posłałam mu szczery uśmiech, jednak on tylko odwrócił głowę. Trochę mnie to irytowało. Postanowiłam być dla niego miła, nawet, jeśli jego charakter to utrudniał. W przeszłości wiele razy zawaliłam sprawę – niektórych od początku skreślałam, do innych przywiązywałam się aż za bardzo. Niektórym niepotrzebnie ufałam albo wręcz nie doceniałam, jak potwornymi manipulantami byli. Nie mogłam powtórzyć tych błędów.
            Mój tok myśli przerwał fakt, iż po spadzistym dachu naszego budynku przechadzał się rudy kocur. Przystanął, gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z moim własnym. Uśmiechnęłam się jeszcze milej niż do Sasuke, a kot podszedł bliżej i zaczął drapać o szybę. Szybkim ruchem otworzyłam zasuwane okno i wzięłam kociaka na ręce.
            Ten zaczął ocierać się o moje policzki, wyciągać się i głośno mruczeć. Czułam zapach jego futerka – mieszankę ziemi, trawy i deszczu. Dotykał mnie łapkami z uczuciem, wgapiając się na mnie złocistymi ślepiami. Oh, jak ja kochałam koty. Wydawało się, że to najwyższe istoty, boskie, wspaniałe – patrzące na nasz świat z taką rezerwą i spokojem, jakby wcale do niego nie należały.
           
            Obróciłem głowę w jej stronę i ku mojemu zaskoczeniu, nie byliśmy już w pokoju we dwoje, tylko we troje. Na widok dziewczyny siedzącej na moim parapecie, głaszczącej obcego kota i mruczącej razem z nim... Coś we mnie pękło. Zetknęli się nosami, zaabsorbowani sobą.
            Moje oczy wysłały wiadomość do mojego mózgu, że ten obrazek szalenie mi się podoba, a mózg rozkazał niektórym mięśniom mojej twarzy skurczyć się, przez co mimowolnie uśmiechnąłem się i opierając głowę na zgiętym łokciu głośno mruknąłem:
            – Nie przeszkadzam wam?
            Zarówno Niko jak i rudy kot obrócili się w moją stronę, a zielonooka tylko uśmiechnęła się do mnie, orientując się pewnie, iż trochę się zapomniała. Kot zeskoczył z jej klatki piersiowej na podłogę, przemaszerował szybkim krokiem do drzwi na korytarz i zniknął mi z oczu.
            – A ten gdzie polazł? – zapytałem, obracając się teraz na brzuch.
            – Rozejrzy się i wyjdzie innym oknem – westchnęła kunoichi, zamykając to znajdujące się przy niej i obracając się całkowicie w moją stronę. Nie obchodziło mnie, skąd wiedziała takie rzeczy. No dobra, może trochę. – Czasami żałuję, że ludzie nie są tacy inteligentni i mili jak koty.
            Siedzieliśmy w ciszy przez kilka minut. Nawet mi to odpowiadało. Było popołudnie, jednak zaczynało być zimno. Nad Konohę nadciągały ciężkie, burzowe chmury.
            – Dobrze, że trenowałam rano. – Przerwała ciszę szatynka. – Teraz nie pozostaje nic jak siedzieć w domu lub biec do Dojo. – Niebo przeszył piorun, a po kilku sekundach dosłyszałem, jak na zdezorientowanych ludzi na uliczkach spadł ulewny deszcz. – Dosłownie „biec” – dodała z uśmiechem.
            – O której byłaś na treningu?
            – Koło szóstej rano, a co? – odparła Niko, lekko się krzywiąc. Chyba nie lubiła wcześnie wstawać.
            – Nic. – Odwróciłem głowę. – Po prostu dziwię się, że Kakashi tak wcześnie wstał, w dodatku dla ciebie. Na spotkania grupy siódmej zawsze się spóźniał.
            – On już taki jest… ma dziwną hierarchię wartości – westchnęła dziewczyna. Przez chwilę śledziła wzrokiem spadające krople wody, które obijały się o dach przy parapecie, wystukując nierównomierną melodię. Gdy tak patrzyła na deszcz w zamyśleniu, miałem okazję trochę ją poobserwować. Co jakiś czas poruszała nosem, zupełnie jak zwierzak, który jak głupi wyszedł tuż przed ulewą. Miałem wrażenie, że Niko zaraz rzuci się na ruchome, przezroczyste wzory tworzące się na szybach, podobnie jak kocur goniący za kłębkiem wełny. – Aha, zapomniałabym.
            Uniosłem brew z lekką ulgą. Wcześniejsze wrażenie było błędem. Nie było w niej nic interesującego.
            – Rozmawiałyśmy o tym z Hokage i dziewczynami – zaczęła spokojnie. – Ponieważ nie ma jeszcze żadnych ważnych misji, a wielu shinobi na okrągło trenuje… weźmy takiego Lee… – Spojrzała w bok z politowaniem. Widać poznała go już dość dobrze. – Tsunade-shishou wpadła na pomysł, abyśmy… urządzili…
            Nie.
            – …imprezę.
            – Po co? – warknąłem. Imprezy były dla rozpuszczonych dzieciaków i migdalących się par, niemających co zrobić z wolnym czasem. Słowo „impreza” powinno być zakazane w kręgu shinobi, zwłaszcza tych młodych. Zawsze przytrafiało się coś niedobrego. Zawsze.
            – No wiesz… aby się „zabawić”. – Umieściła to słowo w cudzysłowie wykonanym palcami, podobnie jak kolejne wyrazy. – Zrelaksować. Lepiej poznać. Znasz te pojęcia? – Popatrzyła na mnie z ukosa. Wypuściłem powietrze nosem. – Podobno misje mogą być i tak w łączonych zespołach, różne umiejętności się przydadzą, a więc…
            – To tylko pretekst, abyście się uchlali i gadali o bzdurach, prawda? – Zmierzyłem ją oskarżającym wzrokiem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że była częścią większego spisku. Szatynka uśmiechnęła się szeroko, przyciągając ramiona do twarzy.
            – Rozgryzłeś nas.
            – Wiedziałem… – westchnąłem i znów położyłem się na plecach. – Strasznie to wszystko… kłopotliwe.
            – Nie zamieniaj się w Shikamaru – zachichotała kunoichi. Tylko przewróciłem oczami. – Co tam u Sakury? – zmieniła temat, pozostając na parapecie i poprawiając włosy.
            – Nie obchodzi mnie to. Pewnie wciąż jest oburzona i szykuje plan, jak cię zmieść z powierzchni ziemi. Co, swoją drogą, mi by nie przeszkadzało. – Przyszło mi do głowy kilka pomysłów, jak mogłaby tego dokonać.
            – To zrozumiałe – uśmiechnęła się Niko. To było straszne. Ciągle się uśmiechała. Podobno było to zaraźliwe, jednak ja tego nie czułem. – Mi troszeczkę, owszem – uśmiechnęła się po raz kolejny. Chyba przez kota miała dobry nastrój.
            Z głębokim westchnieniem obróciłem głowę, aby móc ją dalej bacznie obserwować, gdy nagle dosłyszałem burczenie. W pierwszej chwili szatynka obejrzała się na niebo w poszukiwaniu kolejnego piorunu, ale po sekundzie zorientowała się, że to mój pusty żołądek. No tak. Z tego wszystkiego zapomniałem zjeść porządnego obiadu. Tym razem to dziewczyna zuchwale uniosła brew. Zeskoczyła z parapetu i podeszła do łóżka.
            – Ktoś tu jest głodny – stwierdziła, opierając się o kolana i pochylając nad łóżkiem, by popatrzyć na mnie oskarżycielsko z góry.
            – Jak wilk – przyznałem bez bicia. Chciałem jak najszybciej usiąść do stołu. Gotować mi się nie chciało, a pogoń za wolnym miejscem w restauracji w taką ulewę była z góry skazana na klęskę. Za dobrze znałem tę wioskę.
            – No to zapraszam wilka do kuchni...       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy