14 października 2007

Rozdział XXIX - "Biel"

W Wiosce Liścia wstał kolejny nowy dzień. Było słonecznie, choć niezbyt ciepło. Dzieci były już od dawna w Akademii, przez co mogło się wydawać, że Konoha opustoszała po jakimś wrogim ataku. Mieszkańcy jednak wiedzieli, że to nie tak i mimo że się do tego nie przyznawali, z utęsknieniem czekali na moment, gdy masa urwisów wybiegnie na wąskie uliczki, robiąc straszny harmider. Jednak nie wszyscy lubili tę chwilę.
Ja, na przykład, w ciągu ostatnich kilku dni miałem aż nadto cudzych dzieci pod opieką. Było to ze wszystkich, jakie tylko znałem, najbardziej męczące zajęcie. Mimo swojej niezwykłej popularności wśród innych shinobi, wielkich zasług, stopnia… o pociągu ze strony kobiet nie wspominając, za nic nie mogłem zyskać autorytetu… u dzieci.
- Oi, Kakashi-sensei! Kimiko zjadła mój ołówek! – krzyczał mi ktoś koło ucha. Wystawiłem nos zza swojej pomarańczowej książki, widząc ogromny rozgardiasz w sali. Wszędzie latały papiery, kilka doniczek było rozbitych, a uczniowie krzyczeli i rzucali czym tylko się dało, czasami nawet swoimi kolegami.
- Nic jej nie będzie, Akaru – westchnąłem kłamliwie, przepędzając młodzieńca ręką, po czym odchyliłem się bardziej na krześle. Miałem teraz o wiele więcej zmartwień. Hokage dostała stos nowych dokumentów do wypełnienia przed wyjazdem shinobi Liścia na kolejny egzamin na chuunina, czym oczywiście ja musiałem się pośrednio zająć. Poza tym kiepsko dziś spałem, więc mimo że dzień dopiero się zaczął, byłem okropnie zmęczony i zdenerwowany.
            Jedyne, czego teraz chciałem, to skupić się na lekturze, z nogami - jak zwykle - opartymi o biurko i na lekko skrzypiącym pode mną krześle.
            Iku była dla Kotoshi’ego łatwą zdobyczą. Od kilku rozdziałów było wyraźnie widać, że na niego leci. No, i była jeszcze Eiko…
            - Ne, Kakashi-sensei… - usłyszałem kolejny głos, lecz tym razem dziewczęcy i po mojej drugiej stronie.
            - Hm? – wysunąłem jedno oko znad okładki. Te dzieciaki doprowadzały mnie do szału.
            - Co z ciebie za nauczyciel? – mruknęła nadąsana dziewczynka, podpierając się pod boki. – Od trzech dni nie nauczyłeś nas niczego pożytecznego.
            - Jestem zmęczony – odwarknąłem jej, wracając do lektury. Przechyliłem głowę na bok, dzięki czemu uniknąłem trafienia małym, dziecięcym butem.
            Nie bez powodu wszyscy genini ubiegający się o naukę pod moim okiem zmierzali się z tak trudnym testem. Nie lubiłem dzieci. Czy to aż taka zbrodnia?
            - Jeśli nie zrobisz czegoś, powiem Iruce-sensei, jak nas traktujesz – jęknęła dziewczynka, ugniatając swoją czerwoną sukienkę zaciśniętymi rękoma.
            - Hm? Od kiedy jesteśmy na ty, Juko? – westchnąłem, przewracając kartkę. Nie za bardzo wiedziałem, o co jej chodzi. Niby co takiego Iruka mógł mi zrobić? – Zresztą)… nie traktuję was źle. To wy w siebie rzucacie czym popadnie.
            - D-demo…
            - Daj mi spokój.
            Juko odeszła z naburmuszoną miną i głośnym przytupem.
       - Aaargh! – rozległo się po całej klasie, a wszystkie rozbawione dzieci umilkły. Odłożyłem pomarańczową książeczkę i podniosłem wzrok na dzieci. Moje szare włosy, twarz i maska były obklejone zieloną mazią, prawdopodobnie pochodzącą z „kulki śmierdziulki”, jednego z niedawnych pomysłów uczniów Akademii. – Kto. To. Rzucił.
            Niedoszli genini spojrzeli po sobie z przejęciem, ale nikt się nie odezwał. Kilka osób zrobiło niepewny krok w tył. W tym momencie zapach zielonego świństwa przesiąknął przez moją maskę.
            - Argh! – wrzasnąłem ponownie, łapiąc się za nos.
            To było paskudne. Mieszanka krowiego łajna, zgnilizny i starego jajka.
            Przez chwilę oddychałem głośno, machając rękami, a uczniowie znajdujący się z tyłu sali zachichotali cicho. Z obrzydzeniem obtarłem twarz z kleistego płynu, po czym wściekły złapałem krzesło i wskoczyłem na biurko, wymachując nim we wszystkie strony.
            – Ja wam dam, szczeniaki!
            Uczniowie pisnęli jednomyślnie.
            - Co tu się dzieje… - usłyszałem głos, gdy białe drzwi do pomieszczenia rozsunęły się. Do środka weszła Shizune. Nareszcie. – Ka-Kakashi-san? – zamrugała, widząc ogromny bałagan oraz mnie z krzesłem w ręku, stojącego na stole i obklejonego dziwną substancją.
            - To oni zaczęli – powiedziałem niewinnie, wskazując na klasę i zaraz potem odkładając krzesło. Jeszcze raz przetarłem ręką głowę, po czym poczłapałem do kobiety ściskającej świnkę Ton-ton. – Co jest?
            - Hokage-sama wzywa cię do siebie – wyjaśniła spokojnie sekretarka, nie odrywając wzroku od zaniepokojonych dzieci. Ona zdawała się mieć podejście. No, i uratowała mnie od tych męczarni.
            - Wspaniale – klasnąłem rozmasowałem ręce, które scierpły mi od trzymania ich w tej samej pozycji. – Wreszcie się stąd urwę. – Ucieszyłem się i podszedłem do biurka, z czułością oglądając, czy moja drogocenna książeczka nie została ubrudzona. Pogłaskałem ją i schowałem do kieszeni.
            Na szczęście nic jej nie było. Gdyby ten rozdział się rozmazał…
            - Zajmę się nimi pod twoją nieobecność – uśmiechnęła się brunetka, kładąc Ton-ton na zabrudzonym śmierdzącą mazią biurku. Młode typki od razu zaczęły się na nią gapić i krzyczeć z ekscytacji. – No, dzieci, kto ma ochotę na…
            Zasunąłem drzwi. Niestety, musiałem robić dobrą minę do złej gry, bo jedyne, do czego Hokage-sama mogła mnie wezwać, to kolejna niedorzeczna misja lub porządkowanie dla niej papierów.
            Westchnąłem, ruszając prosto do jej kwatery.
            Byłem ciekawy, ile lat prac społecznych dostałbym za zamordowanie swoich dwóch podopiecznych chuuninów.
             
            Wyprostowałam się, oddychając nieco szybciej niż zwykle. Ze spokojem spojrzałam, jak kolejna sosna przewala się na bok. Jej pień był mocno przypalony ognistymi kulami, które tworzyły moje jutsu. Im więcej trenowałam, tym moje ruchy stawały się bardziej płynne, a uwalnianie chakry bardziej automatyczne. Moje ciało chyba przyzwyczajało się do używania dużych zasobów energii.
            Spojrzałam w bok. Sasuke był trochę bardziej zmęczony, bo Chidori pochłaniało więcej siły. Mimo iż zdawałam sobie sprawę z tego, że moje własne jutsu świetne, sam Raiton trochę mnie... przerażał. I te głośne dźwięki. Niczym tysiąc śpiewających… nie - umierających ptaków. Ginących od wysokiego napięcia chakry.
            Zmarszczyłam brwi. To był już drugi dzień realizowania naszego małego planu. Na szczęście Uchiha nie dyskutował wiele nad jego formą, choć dziś rano ciężko było wyciągnąć go z łóżka. Nic z tego nie przeszkodziło mu wygrać porannego wyścigu, czego nie mogłam sobie nadal wybaczyć. Do tego wszystkiego dochodziło jego dziwne zachowanie zeszłego dnia.
            Postanowiłam mieć się na baczności i nie dopuścić, by jeszcze raz mnie zaskoczył.
            Zamrugałam i odwróciłam głowę, orientując się, że przez kilka minut mój wzrok utkwił na jego plecach, a dokładnie na dumnie noszonym symbolu klanu Uchiha. Wiele o nim czytałam. To właśnie ten emblemat miał przedstawiać wachlarz niegdyś używany do podsycania ognia i reprezentować specjalizację w technikach typu Katon.
            Zabawne, ale ten znak bardziej pasowałby mi.
            Moją twarz pokrył lekki rumieniec, gdy zrozumiałam, co miałoby to oznaczać. Podniosłam się i skoncentrowałam chakrę. Znałam tyle jutsu. Tyle funkcji i rozwiązań. Totalnie już nie wiedziałam, co trenować.
            - Możemy użyć kilku ataków przeciwko sobie – usłyszałam niski głos swojego rywala i odwróciłam się w jego stronę.
            - To znaczy? – przestałam skupiać się na technice.
            - Hn. Użyj jakiejś techniki. Spróbuję ją zneutralizować moją – odparł chłopak, wystawiając przed siebie prawą rękę i asekurując ją lewą.
             
            Nie mogłem pogodzić się z tym, że Katon przestał być moją domeną. Widziałem jutsu Niko w akcji i chciałem się przekonać, ile mój Raiton był wart przeciwko jej sile. Teraz, gdy po wielu intensywnych treningach moja granica używania Chidori wzrosła do trzech razy, mogłem zrobić to bez obaw.
            - Chcesz użyć na mnie… Chidori? - mruknęła kunoichi, obejmując się ramionami. Wyglądała, jakby się bała. To było trochę dziwne, bo już wiele razy walczyliśmy przeciwko sobie, używając ninjutsu.
            - Czemu nie? – Spojrzałem na nią ponaglającym i chłodnym wzrokiem. Dziewczyna nadal nie formowała pieczęci.
            - To niebezpieczne – zauważyła. Bardzo błyskotliwe!
            - Ja jestem niebezpieczny – odparłem z lekkim uśmieszkiem. Zabawne. Dziewczyna dysponująca taką chakrą, nosząca przy sobie stos broni, z wieloma wygranymi i ofiarami na koncie mówiła mi, że coś jest niebezpieczne. Błagam.
             
            Prychnęłam. Tak nigdy do niczego byśmy nie doszli. Kiwnęłam delikatnie głową, po czym stanęłam naprzeciwko shinobi w lekkim rozkroku. Skoncentrowałam chakrę.
            Chidori, Chidori… hm…
            Myślałam, szukając dobrego jutsu, by przezwyciężyć przerażający Raiton. Była to technika czysto ofensywna, o małym zasięgu i krótkim czasie trwania, jednak o wielkiej sile i manewrowości.
            Przypomniałam sobie uwagi w zwojach, a pomysł narodził się sam.
            Uformowałam kilkanaście pieczęci. Otworzyłam oczy, widząc bladoniebieskie światło. Do moich uszu dobiegły skrzące odgłosy piorunów.
            – Chidori!
            - Houka no Mai! – krzyknęłam, rozdzielając dłonie i formując ognistą wstęgę. Poczekałam sekundę, aż Uchiha do mnie podbiegnie.
             
            Taniec Ognia. Wiedziałem.
            Zebrałem jeszcze więcej chakry w otwartej dłoni. Odepchnąłem się od ziemi i ruszyłem na szatynkę.
            Dziewczyna wystraszyła się chyba bijącej ode mnie energii i skoncentrowała chakrę w podeszwach stóp, uskakując do góry. Obróciła się w powietrzu i rozwinęła wstęgę szerzej, po czym smagnęła mnie nią po plecach.
            Poczułem na kręgosłupie niewyobrażalny, piekący ból. Zrobiło mi się niedobrze. Do mojego nosa doszedł zapach palącej się skóry. Nie mogłem się jednak poddać.
            Dziewczyna wylądowała zgrabnie i odwróciła się, spotykając moje czerwone oczy i wciąż przeraźliwie syczące jutsu. Uskoczyła w bok, a ja za nią, zamachując się z błękitną kulą w ręku.
             
            Jak on był w stanie tak długo utrzymać chakrę poza ciałem w tak silnej i skoncentrowanej formie? Myślałam, że to ja potrafię ją idealnie kontrolować, chociażby w niciach z chakry. Uchiha nigdy nie koncentrował się na tym i robił wszystko... chaotycznie. Kto by pomyślał, że w jego atutowej technice wyglądało to zupełnie inaczej…
            Ponownie uskoczyłam do góry. W locie zauważyłam, że koszulka bruneta jest przedarta na plecach na pół. Uśmiechnęłam się lekko, lądując przy pobliskim drzewie i zamachując się ręką, wokół której koncentrowały się płomienie. Stanęłam na jednej nodze, a ogień na chwilę przysłonił mi pole widzenia. Po chwili zwiększyłam jego siłę i odepchnęłam się od ziemi, tworząc wiele obrotów i rozkopując trochę piasku w miejscu, w którym stałam. Moja wyciągnięta ręka podczas tylu obrotów wokół własnej osi stworzyła obok mnie gorącą spiralę, na którą natknął się Uchiha z jego, słabnącym już, Chidori.
             
          W ułamku sekundy zmierzyłem Sharinganem całą sylwetkę Niko i wyczułem moment, by zaatakować. Wykonałem zamach i uderzyłem w najsłabsze miejsce wstęgi.
             
            Zobaczyłam blade światło dopiero w ostatniej sekundzie i zaciskając oczy skoncentrowałam wiele chakry, która odepchnęła mnie w tył, rzucając o pobliskie drzewo. Usłyszałam trzask, wybuch i chrupnięcie. Upadłam na zieloną trawę, dysząc ciężko, a potem wszystko zaszło czernią.
             
            Widziałem, jak moja partnerka koncentruje chakrę w miejscu, gdzie zaraz zostanie uderzona. Nie zdążyłem powstrzymać ataku, a silna wiązka obcej energii przeszyła moją rękę, odpychając mnie do tyłu. Wytarłem gołymi plecami ziemię.
Po chwili podniosłem się, rozglądając wokoło.
            - Kuso. – warknąłem, podbiegając do nieruchomej sylwetki dziewczyny. Mimo piekących pleców ukucnąłem, podnosząc ją i opierając o drzewo. Z jej lekko rozchylonych ust wydobyła się cienka stróżka ciemnej krwi. – Shimatta…
            Podniosłem ją i wstałem na równe nogi. Ruszyłem pędem do szpitala, zapominając o ekwipunku leżącym pod drzewem. Dziewczyna w rękach trochę mi ciążyła podczas biegu. Była w fatalnym stanie, nie było z nią żadnego kontaktu.
            Dlaczego wpadłem na tak głupi pomysł?
            Obwiniałem się, biegnąc szybko przez las. Kunoichi kaszlnęła czerwoną cieczą. Jej plecy były we krwi od silnego uderzenia o drzewo, a reszta jej ciała osmolona przez odepchnięty Katon. Zastanawiałem się, czy dostała dawką prądu. Ciepła ciecz usmarowała mi całą dłoń, którą podtrzymywałem ja w stabilnej pozycji.
            Kakashi mnie zabije.
            Do szpitala dotarłem po kilku minutach. Kopniakiem otworzyłem frontowe drzwi i wbiegłem po białej posadzce do recepcji. Pielęgniarka za biurkiem zerwała się na równe nogi.
            - Co się stało?! – krzyknęła, podbiegając do mnie i badając dziewczynie puls. Raczej żyła. Tyle wiedziałem.
            - Wypadek podczas treningu – wytłumaczyłem szybko. Kobieta przytaknęła i wykonała gest, jakby chciała zabrać Niko z moich rąk.
            Hn. Co to, to nie.
            Odwróciłem się błyskawicznie, z groźna miną. Musiałem wiedzieć, co się z nią stanie. To była moja wina, a lekarzom nie można było ufać.
            Pielęgniarka spojrzała na mnie dziwie, po czym powtórnie kiwnęła głową.
            - Dobrze, zanieś ją sam. Za mną! – powiedziała i pobiegła szybko wąskim korytarzem, mijając kilku pacjentów i młodsze pielęgniarki. Ruszyłem posłusznie za nią. Kobieta po drodze zawołała z kilku pokoi innych medic-ninów i gdy dobiegliśmy do sali operacyjnej, byliśmy już nie w trójkę, lecz w ósemkę.
            - Połóż ją na stole – rozkazał jeden z mężczyzn w białym stroju, ozdobionym czerwonym kanji. Wykonałem polecenie, odkładając ciało dziewczyny najdelikatniej, jak mogłem. Leżała teraz z zamkniętymi oczami na oszklonym stole, a moje ręce umazane były jej krwią. Nie ruszała się.
            Poczułem się paskudnie.
            Już nigdy nie chciałem jej takiej widzieć.
            Odsunąłem się na kilka kroków ze skoncentrowaną miną. Poczułem rękę na swoim ramieniu. Potrząsnąłem głową.
            - Chodź, obejrzę twoje rany – westchnęła młoda pielęgniarka, wyciągając mnie z sali. Przytaknąłem od niechcenia, oglądając się jeszcze raz na swoją partnerkę, po czym ruszyłem za kobietą do małej salki obok. Moje oparzenia wcale mnie nie bolały, aż do momentu, gdy o nich wspomniała. Dopiero teraz zobaczyłem, że też byłem brudny. Lekarze.
            Wskazała mi niskie krzesło bez oparcia. Usiadłem, garbiąc się lekko, po czym syknąłem z bólu, prostując się. Cholerne jutsu. Dobrze, że nie widziałem teraz tej rany.
            - Zaraz opatrzę twoje plecy – oznajmiła lekarka, usadawiając się tuż za mną. Trochę irytowało mnie mówienie mi na „ty” przez nieznajomych, ale wolałem nie robić scen. Dla dobra Niko. – Zdejmij koszulkę.
            Niechętnie posłuchałem i zrzuciłem podarte ubranie na podłogę. Emblemat klanu był całkowicie nieczytelny. Pielęgniarka westchnęła, przemywając moją skórę.
            - Szczypie – warknąłem.
            - Musi szczypać – uśmiechnęła się, lecz potem zachmurzyła. – Jak to się stało? – zapytała, sięgając po nowy wacik. Moje plecy musiały wyglądać okropnie. Były podrapane i zakrwawione, a przez ich większą część na pewno przechodziła długa blizna po oparzeniu.
            - A jak myślisz? Wytarłem plecami kawałek runa w lesie. – warknąłem rozjuszony. To była moja sprawa. Jej zadaniem było to wyleczyć. I niech Niko lepiej wróci do siebie… bo jak nie…
            - Pytałam o dziewczynę.
            - Hn. – Zamilkłem na krótką chwilę, próbując sformułować jasno i krótko wydarzenie. –Wykonaliśmy potężne jutsu, które po zderzeniu spowodowały silny wstrząs. Ten odrzucił nas w tył. – s
Syknąłem, gdy medic-nin przyłożyła dłoń do moich pleców. – Ona trafiła na drzewo.
            - Naruhodo – westchnęła, rozpoczynając leczenie. – W takim razie nic jej nie będzie. Lecz twoje oparzenie jest bardzo głębokie, więc proces trochę zajmie. Twoja koleżanka jest... silna. – Przekląłem pod nosem. Ja byłem ciężko ranny, a pielęgniarka zachwycała się morderczym jutsu Niko. Niewybaczalne.
            Nawet nie zauważyłem, że zacząłem ze złości mówić do niej „ty”. Była starsza.
            Poczułem dziwne mrowienie w kręgosłupie, a zaraz potem przyjemny chłód, zapewne związany z odbudową tkanki skórnej. Ból powoli zaczął ustępować. Ogarnęło mnie lekkie znużenie i uczucie opuchlizny obok szyi. Kobieta uśmiechnęła się, wstając i przygotowując raport ze zdarzenia.
            Zostałem odesłany do domu, lecz gdy zaczepiłem lekarza wychodzącego z sali operacyjnej, dowiedziałem się, że kunoichi nic nie jest i straciła ona przytomność z szoku, a nie z obrażeń wewnętrznych.
            - Odzyska przytomność w ciągu godziny – skwitował starszy shinobi, udając się zaraz do sąsiedniej sali. Zdawało się, że przywieźli kogoś z nieudanej misji.
            Wstąpiłem do dyżurki, skąd zabrałem świeżą, białą koszulkę, po czym ruszyłem wolnym krokiem do poczekalni.
            To była jedna z najdłuższych godzin w moim życiu. Jeszcze raz przemyślałem całą sytuację.
            Idiotka. Powinna wiedzieć, jak niebezpieczne jest Chidori. W dodatku, zamiast się bronić, zaczęła się kręcić jak głupia, tworząc nic nie wartą tarczę. Czy ona nie wiedziała, że mój Raiton przebija wszystko?
            W moim umyśle wina będąca jeszcze niedawno po mojej stronie, przeszła w złość na dziewczynę.
            W dodatku jej atak nie był w pełni sił, gdy część jej chakry była używana do uników.
            Pochyliłem się na niewygodnym, szpitalnym krześle. Czarne kosmyki przysłaniały mi wszystkich przechodniów.
            Może i tak. Ale to ja nie potrafiłem tego zatrzymać.
            - Sasuke-kun? – usłyszałem wysoki, dziewczęcy i… można było z daleka powiedzieć… podekscytowany głos. Świetnie.
            Podniosłem głowę. Przede mną stała Sakura, w białym stroju pielęgniarki.
            - Sasuke-kun, co ty tutaj robisz? – uśmiechnęła się, siadając obok mnie.
            - Czekam.
            - Na kogo? – dopytywała się dalej.
            - Na Niko – warknąłem. Na kogo innego mogłem czekać? Nikt inny mnie nie obchodził.
            - Niko-chan? - otworzyła oczy ze zdumienia. - Sasuke-kun, co się stało? – zapytała z zasmuconą miną, przedłużając każde słowo. Kuso.
            - Miała wypadek – wyjaśniłem szybko, niechętny opowiadać o swoich wyczynach. Z doświadczenia wiedziałem jednak, że unikanie odpowiedzi przy Haruno nie prowadziło do niczego dobrego. – Nie interesuj się.
            - Oh. – Haruno zachmurzyła się, spuszczając głowę. Spojrzałem na nią katem oka. Co ona tu robiła?
            - Jesteś pielęgniarką?
            - Hai! – „obudziła” się dziewczyna, śmiejąc się szczerze. – Trenuję by być medic-ninem. Dostałam staż w szpitalu. Czy to nie wspaniale, Sasuke-kun? – zamrugała, trzepocząc rzęsami. Jej oczy też były zielone, a mimo to zupełnie inne.
            - Przewyborne – westchnąłem, nie słuchając jej i opierając się o białe krzesło. Dlaczego w szpitalach wszystko było białe? Jasny kolor świecił mi w oczy.. Było tu tak… przerażająco sterylnie, śmierdziało jakimś tanim płynem do dezynfekcji lub po prostu... szpitalem. Mieszanką unoszących się w powietrzu chorób, oparów lekarstw i zapachem starszych ludzi. Nienawidziłem szpitali. Kojarzyły mi się z bólem.
            - Ne, Sasuke-kun, to ja już pójdę. Czekają na mnie. Przynieść ci coś? – zapytała kunoichi z nadzieją w głosie, po czym wstała, otrzepując swoją białą spódnicę i przytulając notes do piersi. Pokręciłem głową. - Ah, Sasuke-kun!
            - Hn?
            - Powiadom mnie, co z Niko-chan.
            I znów było cicho. Sakura pobiegła korytarzem, a ja zacząłem z nudów wystukiwać stopami nikomu nieznany rytm.
            Minęło kolejne pół godziny, wypełnione mdłym zapachem szpitala, odgłosami cudzych kroków i dziwnym, nieznanym mi dotąd uczuciem. Mieszaniną napięcia, żalu i złości. Nie byłem pewien, jak ludzie to nazywali, ale nie było to zbyt miłe.
            - Uchiha-san? – usłyszałem ciepły głos nad sobą. Podniosłem głowę, którą do tej pory trzymałem opartą o dłonie, z łokciami na kolanach. Przestałem w końcu patrzeć na ścianę naprzeciwko. Skupiłem się teraz na wysokiej blondynce w białym stroju.
            - Hn.
            - Niko-chan czuję się już lepiej. Prosiła, by pana znaleźć – wytłumaczyła szybko medic-ninja, po czym przewertowała notes spięty dużą spinką. – Leży piętro wyżej, na sali sto siedem.
            - Aah, już idę – westchnąłem, wstając i przeciągając się. Spodziewałem się niezbyt miłego powitania. Ale przynajmniej dziwny lęk odszedł.
            Szybko znalazłem schody na górę i przeszedłem korytarz jeszcze bardziej zapełniony personelem i pacjentami. Dotarłem do wskazanej sali, naciskając chłodną, metalową klamkę. Moim oczom ukazała się Niko, siedząca na łóżku.
            - Hn – uśmiechnąłem się zaczepnie. Taki widok był bezcenny. Wredna i irytująca kunoichi siedziała poturbowana w szpitalu. Miała na sobie białe ubranie, które zwykle dawali pacjentom. Nie miała jakiegoś specjalnego wyrazu na twarzy, za to na pewno wyglądała na zmęczoną i obolałą.
            - Jak się stąd wydostanę, zabiję cię jak psa – powitała’ mnie zaciskając w drobnych rękach cienką kołdrę. Wszedłem do środka. Na szczęście miała osobną salę.
            - Mnie też miło cię widzieć – prychnąłem z sarkazmem, zamykając za sobą drzwi i siadając na kolejnym niewygodnym krześle nieopodal jej łóżka. – Mów, co ci takiego strasznego zrobiłem.
            Pytanie powinno brzmieć „Jak się czujesz?”, ale to by było zbyt... oczywiste.
            - Nie jest źle. Na szczęście nie złamałam kręgosłupa, ale mam zmiażdżone mięśnie pleców – stęknęła dziewczyna, spuszczając głowę. Brązowe włosy przykryły jej twarz. Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że płacze. Jednak nic nie zrobiłem. Nie próbowałem jej pocieszyć, bo w końcu ta cała sytuacja to była jej wina. Tak to sobie ustaliłem. Niko podrzuciła głowę do góry, ze wściekłą miną. – To wszystko twoja wina! – pochyliła się i złapała mnie za brzeg białego T-shirtu, przyciągając do siebie i grożąc drugą pięścią. Moje oczy spotkały się z zielonymi tęczówkami pełnymi furii. Poczułem na swojej skórze jej nierówny oddech. – Mówiłam, żebyś nie używał Chidori! Ale ty musiałeś robić swoje! – grzmiała.
            - Miał być trening jutsu. I był – burknąłem, łapiąc ją za nadgarstek. Kim ona była, by mi teraz grozić? Gdyby nie ja, dawno by się wykrwawiła. Zmarszczyłem brwi i zacisnąłem rękę, miażdżąc jej niewielki przegub. Kunoichi syknęła i puściła moją koszulkę. Opadłem bezwolnie na krzesło. – Weź się opanuj. To pośrednio twoja wina.
            - Moja? – zielonooka uniosła brew, krzyżując ręce. Chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, ale wciąż wyglądała fatalnie.
            - To nie ja używając jutsu, rozprowadzałem chakrę w dwóch kierunkach – stwierdziłem z satysfakcją. – Nie nauczyli cię, że jutsu słabnie, gdy nie koncentrujesz się na nim całkowicie?
            - Pf! – Niko prychnęła, dmuchając sobie w opadającą na jej oczy grzywkę.
            - Poza tym niepotrzebnie przystanęłaś – kontynuowałem. – Przed Chidori trzeba uciekać, a nie próbować je zneutralizować.
             
            Zapadła cisza. Czy tego chciałam czy nie, musiałam przyznać mu rację. Nadal bałam się Chidori. Mało tego. Nie chciałam widzieć go nigdy więcej. Oczywiście akt skruchy typu „Już nigdy nie użyję Chidori przeciwko Tobie” pozostał w sferze marzeń...
            - Więc… - zaczęłam już spokojniej, odwracając od niego wzrok. – Co się stało potem? Pamiętam, że wystraszyłam się i skupiłam energię tam, gdzie chciałeś uderzyć.
            - To był twój największy błąd. Nasze jutsu zderzyły się i odrzuciły nas od siebie.
            Chłopak ostatnio rozwinął nie tylko Chidori, ale także talent do mówienia rzeczy oczywistych.
            Ale cóż – przynajmniej mnie nie dotykał, jak ostatnio. Hura.
            - Aah – westchnęłam, opierając się ostrożnie o oprawę łóżka. – Tobie też nic nie jest? – Uchiha pokręcił głową. – To dobrze – westchnęłam, przymykając oczy. Zapadła chwilowa cisza. Uchiha popatrzył na mnie z lekkim uśmieszkiem. Czułam to. Otworzyłam oczy, rumieniąc się trochę. – T-to znaczy… shimatta! Powinieneś cierpieć, tak jak ja! To wszystko twoja wina! – krzyknęłam, zaciskając oczy i wskazując na niego palcem.
            - Uspokój się – warknął chłopak, machając na mnie ręką. Uciszyłam się się na chwilę i znów oparłam się o tył łóżka, wbijając wzrok w ścianę.
             
            Taka ona właśnie była. W walce niebezpieczna jak niejeden shinobi. Tak naprawdę delikatniejsza niż anioł, a przy mnie…
            Spojrzałem ukradkiem na jej naburmuszoną minę.
            … dumniejsza niż bogini.
            Jeszcze raz zmierzyłem jej sylwetkę zamyślonym wzrokiem. Medic-nini rzeczywiście wykonali kawał dobrej roboty. Po walce już praktycznie nie było śladu.
            Jedyne, co pozostawało, to kwestia dni, które Niko przeleży w szpitalu. No i oczywiście gorzkiego wrażenia, że kolejny dzień zaplanowany całkowicie na trening został rozbity.
            Miałem nadzieję, że nie zostanę w tyle. Znowu.
            - Czy jest coś na mojej klatce piersiowej, co aż tak cię zainteresowało? – Niko wybiła mnie z potoku myśli. Potrząsnąłem głową, z grymasem zauważając, że przez kilka minut wpatrywałem się tępo w jej dekolt. Nie specjalnie, oczywiście. Jednak na chwilę się zapomniałem.
            - Iie. Nic – odwróciłem wzrok. Każdy inny zarumieniłby się jak dziki. Ja na szczęście panowałem nad tym.
            - Więc proponuję, abyś przestał się gapić, zanim wyrwę ci oczy – warknęła kunoichi, poprawiając włosy. Zdawało się, że wrócił jej charakterek. – Kim by był Wielki Uchiha bez swojego Sharingana, ne?
            - Popraw mnie jeśli się mylę… - uśmiechnąłem się, reagując na nawrót jej kąśliwych uwag. Pochyliłem się lekko w jej stronę. – Ale wydaje mi się, że chwilowo nie za bardzo mnie lubisz.
            - Mylisz się – uśmiechnęła się w odpowiedzi szatynka. Westchnęła, nadając ciszy między nami bardziej dramatyczny wyraz, po czym dodała cierpko: - Ja wcale cię nie lubię.

            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy