26 października 2007

Rozdział XXX - "Bunt"

Dojo zatrzęsło się złowieszczo, gdy uderzyłem plecami o jego drewnianą ścianę, a potem osunąłem się z jękiem na podłogę. Dwóch brunetów spojrzało na siebie z przeciwnych końców sali. Ruszyli na siebie. Neji zadawał precyzyjne ciosy, były one jednak w porę blokowane rękoma przeciwnika. Jego białe oczy - pełne furii a zarazem zaskoczenia - spotkały się z czerwonymi ślepiami Sasuke. Kontynuował ofensywę. Jego dokładna kontrola i wysyłanie chakry do palców u rąk na nic się nie zdała, gdyż ani razu nie mógł go uderzyć. Sharingan jakby wychwytywał każdy jego ruch, a zaraz potem przekazywał właścicielowi informacje o następnym ataku. To sprawiało, że od kilku minut żaden z nich nie został poważnie ranny.  
            Pojedynek Kekkei Genkai.
            Westchnąłem, otrzepując swoją kurtkę i wpatrując się w walczących kolegów. Żaden nie dawał za wygraną. Czym oni się tak podniecali?
            Sasuke, z niewiadomych przyczyn, przyszedł na nasz poranny trening w Dojo. Podobno Iruka został odesłany na jakiś czas do Akademii, bo jego zastępca nie dawał sobie rady. Nie miałem pojęcia, co za idiota dałby się namówić na prowadzenie zastępczych zajęć w szkole. W dodatku sobie temu nie podołał. Tak czy inaczej – mieliśmy dziś nieoczekiwany sparing we trójkę, co zaowocowało „świetnym” pomysłem Neji’ego na pojedynek „każdy na każdego” – jednak tamtych dwóch zbyt bardzo się napaliło i zostałem znokautowany jako pierwszy.  
            Zaskoczony jako pierwszy. Nie spodziewałem się tego ciosu.
            Pokiwałem smętnie głową.  
            Ataki chuuninów spotkały się, przez co odrzuciło ich trochę w tył. Walka robiła się poważnie nużąca. Obaj dyszeli ze zmęczenia, a do oczu spływał im pot. Żaden z nich nie myślał o odwrocie.  
             
            Uchiha otarł twarz, nie spuszczając mnie z oczu. Poprawiłem swoją pozycję obronną w Jyuuken. Potrząsnąłem głową. Moje długie, czarne włosy zaczęły się przyklejać do mokrej skóry. W tym Dojo było za gorąco.  
            Wystarczyło, że ta nowa mnie pokonała. Nie mogłem się dać temu zarozumialcowi.
            To bez znaczenia, jak daleko ewoluował jego Sharingan. Nie trenował tyle, co ja. Nie wiedział tego, co ja. Sława niczego nie zmieniała.
            Z tą myślą ruszyłem na bruneta, który zablokował moje ciosy i schylił się lekko. Obrócił się szybko i odepchnął mnie nogą. Nie odskoczyłem daleko, więc dobiegnięcie do mnie trwało ułamek sekundy. Znowu wywiązała się wyrównana walka wręcz. Wokół kapał pot i wirowała błękitna chakra.  
            Każdy mój zsynchronizowany ruch doczekiwał się szybkiej odpowiedzi. Krok w tył, krok w przód. Cios, blok. I odwrotnie. Kop. Przechwyt i obrót. Znów blok. Zdawało się to trwać w nieskończoność.  
            Ale ja nie mogłem się poddać.  
            - Ano sa, ano sa… - jęknął blondyn, podnosząc się z ziemi. Spojrzałem na niego, zatrzymując się. Zupełnie zapomniałem o jego obecności. – Dobra, dosyć. Ogłaszam potrójny remis – wyszczerzył się, podchodząc do nas.
            Oburzające.
            - Nazywasz to remisem? – odparłem, nie spuszczając wściekłych oczu z Sasuke, który z chęcią odpowiadał tym samym gestem.
            - Od kilkunastu minut leżałeś plackiem, baka – warknął Uchiha, marszcząc brwi. Próbował chyba zachować spokój, ale ciężko mu było oddychać. Złożył ręce na piersi, posyłając mi mordercze spojrzenie.
            - Jeszcze to dokończymy – oznajmiłem, odchodząc na bok i zbierając swoje rzeczy. Już czułem smak zwycięstwa. Nie mogłem się doczekać. Teraz byłem zbyt zmęczony.
            Sharingan zakręcił się wokoło i zniknął, zmieniając czerwone oczy w czarne jak smoła.
            - Idziemy na ramen? – wtrącił Naruto, drapiąc się po głowie. Nie za bardzo wiedziałem, do kogo mówi, ale odpowiedziałem, zakładając plecak.  
            - Jestem umówiony z Tenten – westchnąłem, stojąc już przy drewnianych drzwiach Dojo. Uderzyła we mnie kojąca fala świeżego powietrza. – Muszę jej pomóc z…
            - Jasne, jasne! – Genin pojawił się przy mnie nie wiadomo skąd, z podłym uśmieszkiem na ustach. – Ja już wiem, co się kręci! – roześmiał się, unosząc palec do góry.
            - O czym ty… - warknąłem w odpowiedzi, lecz nie mogłem powstrzymać rumieńców wpływających na moje policzki. Doskonale wiedziałem, o czym mówił. W niczym nie musiałem jej pomagać. - … nieważne. Na razie.
             
            I zniknął. Ja i Naruto staliśmy na drewnianej posadzce Dojo jeszcze przez chwilę. Głupi uśmiech nie schodził z twarzy blondyna.
            - Przestań się szczerzyć. – Trąciłem go łokciem i zdjąłem przepoconą koszulkę. Uzumaki posłuchał i zaczął zbierać swoje rzeczy spod ściany.
            - To jak, przyjdziesz? Będzie też Sakura-chan… możesz wziąć ze sobą Niko-chan… jest nawet…
            - Nie sądzę, aby mogła przyjść – skłamałem gładko, zakładając świeży T-shirt. Musiałem w czymś dojść do domu. – Mam jeszcze załatwić kilka spraw. O której się schodzicie? – zapytałem od niechcenia.
            - Pff… koło drugiej. Ne, będziemy czekać.  
            Doszedłem do swojej „rezydencji” bez żadnych poważnych przeszkód. Gdy wszedłem do salonu stwierdziłem, że mieszkanie stoi puste. W kuchni zaobserwowałem, że po obiedzie – albo chociaż chęci jego zrobienia, nie ma ani śladu.
            Wiadomo. Księżniczka wróci ze szpitala i będzie się dąsać.  
            Westchnąłem, wchodząc do siebie. Wybrałem mniej sportowe ubranie. Nie wiedziałem, czemu, ale spodobały mi się koszule. A że przy tym gustowałem w ciemnych kolorach – czarne spodnie lub wytarte jeansy były ich nieodzownym uzupełnieniem.  
            Nie miałem zamiaru czekać, aż zrobi sceny.  
            Owszem, zmieniłem się. Przemyślałem sobie wszystko zeszłej nocy, gdy spałem w - po raz pierwszy od miesiąca - pustym mieszkaniu. Nieważne, jak dobre wrażenie Niko robiła, jak zdolna by nie była i inteligentna – nie miałem zamiaru stać się jej przyjacielem.  
            Partnerzy – przymus. Współlokatorzy – chwilowe. Znajomi – nic nie poradzę.  
            Ale wnioskując z jej zachowania, nie mieliśmy szans stać się niczym więcej. Przyjaciółmi. Ważne słowo. Z dziewczyną nie dało się zaprzyjaźnić. Hn, byłem kawałek czasu w drużynie z Sakurą. Nie byłem idiotą – wiedziałem, jak działam na swoje rówieśniczki, a jednocześnie – miałem to totalnie gdzieś.  
            Wszedłem pod prysznic. Zimna, kojąca woda spływała po moim całym ciele. Włożyłem głowę pod strumień.
            Jestem Uchiha Sasuke. Jestem mścicielem.  
            Nie miałem czasu na zabawy w znajomości, przyjaźnie i miłostki. To, co w Konoha – było zbyteczne. Liczyło się osiągnięcie celu. Dowolnym kosztem. Nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek – zwłaszcza ktoś taki jak ona – stanął na mojej drodze.
            Wyszedłem spod prysznica, po czym ubrałem się w świeże ubrania. Wysuszyłem głowę ręcznikiem, następnie zrobiłem w pokoju generalny porządek. Rozejrzałem się wokoło.
            Kuso.
            Uderzyłem się w głowę, choć zwykle nie miałem zapędów masochistycznych. Musiałem przestać o niej myśleć. To było chore.  
            Powtarzałem sobie, ale i tak nie słuchałem. Usiadłem na łóżku, a po minucie rzuciłem się na plecy. W głowie kotłowały mi się myśli, których nie umiałem odrzucić, a jednak ciężko próbowałem. Nie chciałem tak myśleć. To było wbrew mnie samemu.  
            Byłem bezemocjonalnym, silnym i mściwym shinobi. Moim przeznaczeniem była zemsta na bracie. Odbudowa klanu. Miałem swoje ideały. Refleksje. Motywy i ambicje. Z drugiej strony stała ona. Tajemnicza, niemal równie silna, choć bardziej krucha. Piękna. Wredna. Samotna.  
            Co by powstało z naszego połączenia? Wojna stuletnia? To nie były przeciwieństwa, mieliśmy wiele cech podobnych, jednak ciągle się odpychaliśmy. Jak bieguny magnesu.
            Na przykład teraz, gdy usłyszałem brzęk kluczy w salonie. Nie zamknąłem drzwi do swojego pokoju. Podniosłem się bezszelestnie z łóżka i nasłuchiwałem. Po salonie, a potem i kuchni rozległy się rytmiczne kroki. Doszły do pokoju obok. Uznałem to za znak, że teren jest wolny.
            Ruszyłem do kuchni, gdzie nie zastałem niczego nowego. Westchnąłem, otwierając świecącą pustkami lodówkę. Napiłem się wody.
            - Obiadu dzisiaj nie będzie – usłyszałem melodyjny głos przy drzwiach do pokoju Niko.
            - Wiem, domyślam się – warknąłem, zamykając lodówkę i nie odwracając się w jej stronę. Poczułem, jak moje plecy są atakowane przez jej wściekłe spojrzenie. – Idę na ramen – dodałem po chwili nową informację, tym razem już bardziej bezinteresownym tonem.
            - Ne, wiesz, jak niezdrowe to jest? – usłyszałem znowu, tym razem chyba bliżej. Jeśli do mnie podchodziła – nie miała na co liczyć.  
           
 
            Odwrócił się do mnie z twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Zupełnie jak dawniej. Stałam teraz metr od niego, w swoich normalnych ubraniach, lecz bez opaski, przez co moje długie włosy zaczepnie spadały na czoło i wchodziły do oczu. Gdy nasze oczy się spotkały, moja mina zrzedła.  
            - Nawet nie wiesz… - westchnął, przybliżając do mnie swoją twarz. Poczułam na sobie jego oddech, a mimo to nie ruszyłam się. Nie był to kolejny zaczepny sygnał. Uchiha emanował zawziętością i złością, co całkowicie odzwierciedlały jego oczy, które teraz skłaniały mnie do skulenia się w kłębek i szybkiego odwrotu. Nie zrobiłam tego, ciekawa rozwoju wydarzeń. – Nawet nie wiesz… - powtórzył szeptem. - … jak mało mnie to obchodzi.
            - Ty również nie wiesz, jak mało mnie obchodzi twoje zdanie. – syknęłam po chwili, nie mogąc wymyślić lepszej odpowiedzi. Zdziwiłam się, że shinobi chce rozpoczynać kłótnię bez wyraźnego powodu. Sasuke odsunął się ode mnie z uśmieszkiem wyższości i wbił dłonie w jeansy, nadal miażdżąc mnie skoncentrowanym spojrzeniem.  
            - Twoje riposty stały się żałosne – zauważył.
            - U mnie żałość objęła tylko riposty. U ciebie - ogół postaci – warknęłam z lekkim uśmieszkiem. Nie będę się dawać rozstawiać po kątach. Moja pewność siebie wzrosła, gdy chłopak wydał ze swojego gardła niski pomruk.
            - Chcesz zacząć wojnę? – zapytał, unosząc jedną brew i odchylając się do tyłu.  
            - Nie kopię leżącego – prychnęłam w odpowiedzi.  
             
            Moja krew zaczęła bulgotać jak w podgrzewanym czajniku. Taka potyczka trwała zbyt długo. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu miałem jej ochotę na serio przyłożyć. Potrzebowałem tylko pretekstu.
            - To nie ja wyszedłem ze szpitala – burknąłem. Brew Niko zaczęła niebezpiecznie skakać. Zrobiła krok w przód.  
             - Przecież to ty mnie tam wpakowałeś! – krzyknęła, patrząc na mnie z dołu. Jej chakra zmieniła swą energię o sto osiemdziesiąt stopni. Jej żywe spojrzenie było jednak chłodne. – Jak śmiesz…
             
            Nie wytrzymałam.  
            W jednym momencie straciłam panowanie nad ręką. Na chwilę mym prawym ramieniem zawładnęła złość. Duma. Upór. Zaciśnięta pięść poszybowała prosto do celu. Zatrzymała się tuż przed bladą twarzą chłopaka. Syknęłam, gdy uścisk na moich palcach umocnił się.  
            Zablokował to.  
            Staliśmy tak przez chwilę, siłując się. Ja pchałam swoją dłoń w jego stronę, on spokojnie trzymał blok, lustrując mnie beznamiętnym wzrokiem. Kami, jak on mnie denerwował! W pewnym momencie odezwał się innym, niż wcześniej, tonem.  
            - Mówiłaś, że obiadu nie będzie? – zaczął kolejną partyjkę.  
             
            Chciałem, by poczuła, kto tu rządzi. Silniejszy. To ja byłem dominujący – w drużynie, w mieszkaniu. Wszędzie. Musiałem jej pokazać, co się będzie działo, gdy spróbuje jakichś numerów. Nie spodziewałem się szybkiej riposty.
            - Poproś swoje Chidori, może ono coś upichci – mruknęła zielonooka, zabierając swoją rękę sprzed mojej głowy i delikatnie rozmasowując swoje kostki. Warknąłem.
            - Na pewno zrobi to lepiej niż ty.
            - Przeginasz, Uchiha.
            - Hn. To się wyprowadź.  
            - Ghn! – Niko zacisnęła pięści i już otworzyła usta, by coś powiedzieć, gdy znalazła w nich pustkę. Spojrzała jeszcze raz na moją twarz, nie okazującą w tym momencie żadnych, nawet najmniejszych uczuć. Zamknęła usta. Stała tak przez chwilę, a jej wzrok się zmienił. Zanim zdążyłem się zorientować, co to było, obróciła się na pięcie i poszła szybkim krokiem do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi.  
             
            Oparłam się o nie plecami. Westchnęłam ciężko.
            Dobra, pojęłam. Pan Wspaniały nie lubił buntów. Ale to była już przesada. Zaatakował mnie zaraz po przyjściu. W dodatku jego zachowanie było tak zmienne! Wczoraj byłam gotowa pomyśleć, że mnie podrywał, a dzisiaj niemal się pobiliśmy! O co mu chodziło?!
            Rozejrzałam się po pomieszczeniu, jakby szukając ukojenia.  
            - Doskonale! – usłyszałam z zewnątrz jego „wesoły” okrzyk. – Zamknij się w swoim pokoiku i rozpłacz, jak prawdziwa kunoichi!  
            - Argh! – Uderzyłam pięścią w drewniane drzwi, które aż zaskrzypiały, drżąc złowieszczo. W tym momencie żałowałam, że nie były one tym zarozumiałym idiotą po ich drugiej stronie. Po pewnym czasie uspokoiłam się i oderwałam dłoń od gładkiej powierzchni, na której zostały cztery czerwone ślady.
            Z niechęcią spojrzałam na swoje zakrwawione kostki. Zlizałam ciecz z ręki.  
            Obiecałam sobie, że następnym razem to będzie jego krew.
            Potarłam drzwi opuszkami palców, by je lekko wyczyścić, następnie położyłam się na łóżku i przymknęłam oczy. Wsunęłam rękę pod poduszkę, znajdując błękitną książkę, przełożoną w trzech czwartych pięknym piórem, które niegdyś od niego dostałam. Nie – otrzymałam. Nie, inaczej – wzięłam.
            Zaburczało mi w brzuchu. Nienawidziłam szpitalnego jedzenia.  
            Czas było znaleźć sobie obiad.
            Potarłam ciągle szczypiącą dłoń.  
            I nowy lokal… bo w tym długo nie wyrobię.
             
            Rozumiem, być zdenerwowanym… ale nie przystoi damie rzucać ciężkimi przedmiotami o drzwi.
            Na tę myśl uśmiechnąłem się w duchu. Słowo „dama” nie powinno się pojawić w zdaniu, gdy dotyczyło ono mojej współlokatorki.  
            Zamknąłem cicho drzwi i wyszedłem na klatkę schodową, potem na ulice Konoha-gakure. Dzień był wciąż słoneczny. Ptaki ćwierkały, ludzie biegali dookoła, a powietrze pachniało świeżo ściętymi kwiatami.
            Zaraz, zaraz…  
            Zatrzymałem się w miejscu, z którego dochodził ten osobliwy zapach. Spojrzałem spod grzywki na elegancki szyld, wskazujący na rodzinę Yamanaka. To mnie dostatecznie zachęciło, by wolnym krokiem ruszyć w dalszą drogę, z rękoma – zwyczajowo - w kieszeniach.
            Niestety, nie tylko ja byłem wtedy w pobliżu kwiaciarni.  
            - Konnichi wa, Sasuke-kun! – usłyszałem za sobą głos. Niechętnie się odwróciłem, by zauważyć machającą do mnie blondynkę.
            Ino. Nie miałem na to czasu. Już byłem spóźniony.
            Odwróciłem się do niej plecami i ruszyłem już szybszym krokiem do Ichiraku.  
            Dziewczyna opuściła rękę ze zrezygnowaniem i wróciła pomagać mamie po dostawie roślin. Nadchodziło lato, co oznaczało pracowity okres w życiu kwiaciarni– najrzadsze kwiaty wiosenne rozchodziły się jak świeże bułeczki, w obawie, że nie zobaczy się ich kolejny rok, a do ogrodów i na łąki trafiały najróżniejsze okazy ciepłolubne.
            Spotkanie w Ichiraku minęło jak każde inne. Naruto skarżył się na Irukę i Neji’ego, zjadł trzy razy więcej ramenu niż normalny człowiek i biegał w kółko, okrutnie gestykulując. Sakura, z drugiej strony, zdała nam relację z misji, na której ostatnio była, oczywiście napominając o swoich bohaterskich czynach w obronie nieudolnej Ino.
            Nie mogłem nic poradzić, tylko zastanawiać się, czy opowieść Yamanaki nie wyglądałaby odwrotnie. To wszystko zaczynało być nudne. Jednak nie narzekałem na takie spotkania. Ze swoją drużyną widywałem się teraz o wiele rzadziej. Nie tęskniłem za nimi, co nie znaczyło wcale chyba, że oni za mną też nie.
            Haruno, napomykając o jednym z niewielu plusów swojego obecnego położenia, wymieniła Shizune, która najwyraźniej przymierzała się do treningu obu kunoichi na medic-ninja. Różowowłosa była tym strasznie podniecona. Chodziły pogłoski, że Hokage ma zamiar w najbliższym czasie otworzyć szkołę dla lekarzy.  
            Cały zamęt nie dotyczył mnie samego, więc mimowolnie w połowie opowiadań wyłączyłem się, co jakiś czas kiwając głową czy rzucając kąśliwe uwagi.
            Nic się nie zmieniło.
            Jedną z niewielu rzeczy, która zwróciła moją uwagę, były przechwałki Naruto o jego nowej technice. Sam Uzumaki nie wiedział nic dokładnie, a w historii jutsu wielokrotnie się mylił, jednak ja i Sakura doszliśmy do wniosku, że ta wspaniała siła, o której opowiadał, została wynaleziona przez Czwartego Hokage i podchwycona przez jednego z Sanninów, Jirayę.  
            Moje oczy otworzyły się szerzej, gdy blondyn zeskoczył wesoło z krzesła, odsuwając od siebie siódmą miskę klusek i – z pomocą Kage Bunshina - przywołał na swojej otwartej ręce błękitną sferę wirującej chakry.  
            Sakura podskakiwała wokół niego, zachwycając się tajemniczym jutsu i wypytując o szczegóły jego użytkowania, a ja siedziałem spokojnie przy blacie, opierając się o niego łokciami.  
            W tym momencie nie czułem nic, oprócz wzrastającej ambicji i żalu. Miałem przecież trenować. W tym czasie powinienem już być pewien, że marny Rasengan Naruto w starciu z moim Raitonem rozbryzłby się na miliony atomów. Jednak nie byłem. Oczywiście – sądziłem, że jestem nadal silniejszy od blondyna. To było widać na pierwszy rzut oka. Byłem z lepszej rodziny. Miałem talent i ciężej trenowałem. Jednak nie dałbym sobie głowy uciąć, że…
            - Naruto, to niesamowite! Zrób to jeszcze raz! – piszczała Haruno. Zauważyłem lekki rumieniec na twarzy "wąsatego".  
            Skoro nie byłem pewny mojej przewagi nad Naruto, jak mogłem myśleć o pokonaniu przeciwnika, jakim był mój brat?
            Odsunąłem od siebie pustą miskę i odwróciłem się na krześle z nieobecnym wzrokiem. Zeskoczyłem z niego i wbiłem ręce w kieszenie, ruszając do domu. Miałem plan.
            Kątem oka spostrzegłem smutek na twarzy blondyna. Jego mina mogła wiązać się z wielkim zawodem, smutkiem lub… niedocenieniem. Wbrew swojemu podłemu humorowi postanowiłem podjąć wyzwanie. Uśmiechnąłem się chytrze, odwracając do swojej już byłej, ale jakże obecnej drużyny.
            - Będę leciał. Niezłe jutsu... – Niższy shinobi uniósł głowę, pokazując swoje błękitne oczy pełne radości i satysfakcji. – …Uchiratonkachi.
            Mina chłopaka z pełnej ulgi przeszła w oburzoną.
            - Sasuke-teme! – krzyczał i machał gołymi pięściami, rwąc się jednocześnie w moją stronę. Po kilku minutach zorientował się, że Sakura trzyma go za kołnierz dresu.
            Do zachodu słońca zostało parę godzin, toteż poszedłem nieco okrężną drogą do domu. Tuż przed nim mogłem wpaść do sklepu, by kupić coś do jedzenia na wieczór i ranek. Od teraz nie mogłem liczyć na wspaniałomyślność Niko. Irytujące.
            Minąłem kolejny drewniany domek, gdy gwałtownie przystanąłem. O ścianę budynku pokrytego boazerią i pnącym się do góry bluszczem stał ubrany od stóp do głów wojownik z ANBU. Miał na sobie białą maskę z błękitnym wzorem, która przypominała tygrysa. Było to dość osobliwe zjawisko, by członek oddziałów specjalnych stał sobie, oparty wygodnie o ścianę jednej z uliczek, bezczynnie. I to w biały dzień.  
            Rozejrzałem się dyskretnie, czy to na pewno o mnie chodziło. ANBU nie fatygowali się do centrum po byle kogo. Jednak nie zauważyłem wokół siebie żadnego wartościowego ninja, ani też nie doczekałem się ze strony shinobi najmniejszego zamiaru kontaktu.  
            Czyżbym coś przeskrobał?
            Ruszyłem dalej, z rękoma w kieszeniach, póki nie zostałem zatrzymany przez niski, głęboki głos dochodzący zza maski.
            - Uchiha Sasuke?
            - Aah. – Przystanąłem niechętnie i odwróciłem się do rozmówcy. To było głupie pytanie. Wszyscy doskonale wiedzieli, kim byłem. Nawet, jeśli nie - nosiłem emblemat.  
            - Hokage-sama wzywa cię do siebie. – To było wszystko, co z wyczerpujących wyjaśnień zamaskowanego mężczyzny zdołałem wyłapać. Mówił oficjalnym językiem, robiąc niepotrzebną szopkę.  
            ANBU zniknął w kłębie dymu, a ja wskoczyłem na dach domu, który przed momentem minąłem. Rozejrzałem się uważnie i znalazłem najkrótszą drogę do siedziby Hokage.  
            Dotarłem tam w miarę szybko i nie fatygując się wchodzeniem przez drzwi i po schodach, przystanąłem na czerwonych dachówkach przy oknach gabinetu. Ujrzałem Hokage odwróconą do mnie tyłem i siedzącą bezczynnie przy biurku. Co dziwne – nie było przy niej ani kropli sake.  
            Musiała być bardzo zajęta.
            Bez pukania otworzyłem kunai’em okno i wślizgnąłem się do środka, zatrzaskując je głośno.
            - Masz jeszcze gorsze maniery niż Kakashi – przywitała mnie piwnooka, opierając się łokciami o blat.
            - Staram się – burknąłem, krzyżując ręce. – Po co zostałem wezwany? – przeszedłem od razu do rzeczy.
            - Kroi się misja.
            - Trudna? – Uniosłem brew. Potrzebowałem jakiegoś wyzwania. Miałem ochotę komuś porządnie nakopać, a przy okazji pokazać Niko, kto jest lepszy w te klocki. Pomijając to, że w tej małej wiosce cholernie mi się nudziło.  
            - Pracochłonna – sprostowała Piąta, wyciągając dokumenty. Nawet nie rzuciłem na nie okiem, gdy podsunęła mi je pod nos. Spojrzałem na nią przeszywającym wzrokiem.
            - Nie chce mi się czytać – przyznałem, podchodząc bliżej do biurka. – Kto, co, gdzie i dlaczego.
            - Po kolei – uśmiechnęła się blondynka, chowając papiery. W pewnym sensie chyba podobało jej się moje podejście. Zero marudzenia, wątpliwości czy żądzy szczegółów. Czasami spędzała całe popołudnia, tłumacząc założenia powierzonych zadań. – Kto – bogaty daimyo. Co – misja dochodzeniowa. Gdzie – południowe krańce Kraju Ognia. Dlaczego – bo jest nadziany, a za wykonanie misji płaci tyle, co za sześć normalnych.
            - Co to znaczy „dochodzeniowa”?
            - To znaczy, że zdarzyło się tam coś, co należy wyjaśnić. Nie znam szczegółów, ale podobno chodzi o kradzież – odpowiedziała szybko Hokage, bujając się na krześle. Czasami przypominała dziecko.
            - ANBU jest od wyjaśniania takich spraw jak przestępstwa… a od takich drobnostek jak kradzież – durni urzędnicy. Ja jestem wojownikiem – warknąłem zirytowany, robiąc krok, tym razem w tył.
            - Dlatego nie wysyłamy tylko ciebie – mruknęła Hokage, wstając z krzesła, by w końcu pokazać, że i tak ma nade mną przewagę. Przynajmniej tak jej się wydawało. – Ty i Niko wyruszycie tam jako ewentualne wsparcie. Podstawową drużyną będzie zespół najlepszych strategów i analityków.
            - Mamy misję z drużyną Asumy? – Uniosłem brwi. – Będzie zabawnie – westchnąłem i ruszyłem do drzwi, czekając na dokładniejsze informacje w drodze. Nie zawiodłem się. Hokage oparła się o biurko wiedząc, że nie zdoła mnie już dłużej zatrzymać w biurze i podała mi szybkie komentarze.
            - Wyruszacie jutro rano. Drużyna Asumy już wie. Nie bierzcie zbyt ciepłej odzieży i raczej nie czekajcie na wielką jatkę – powiedziała ciurkiem, gdy minąłem ostatni metr przed drzwiami. – Ano, Uchiha...
            - Hn?
            - To misja bez jouninów.
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy